Norman Mailer
Pieśń kata
tom 1
Tytuł oryginału «THE EXECUTIONER'S
SONG»
W mym lochu głębokim
Witam cię.
W mym lochu głębokim
Twą bojaźń wysławiam.
W mym lochu głębokim
Wciąż tkwię.
Nie wiem, czy dobrze ci życzę,
Czy źle.
dawna śpiewka więzienna
Księga pierwsza
GŁOSY Z ZACHODU
CZĘŚĆ PIERWSZA
GARY
ROZDZIAŁ 1
Pierwszy dzień
Brenda miała sześć lat, kiedy spadła z
jabłonki. Wdrapała się wysoko i nagle
trzasnęła gałąź pełna dojrzałych jabłek.
Brenda zleciała razem z szeleszczącym
konarem, ale Gary ją złapał. Bali się
oboje. Jabłonie stanowiły dumę babci i
nie wolno było łazić po drzewach w
sadzie. Pomogła mu odciągnąć gałąź w
nadziei, że nikt nie zauważy. Jest to
najwcześniejsze wspomnienie Brendy o
Garym.
Miała sześć lat, a on siedem i, jej
zdaniem, był fajny. Może dokuczał
innym dzieciakom, ale jej — nigdy.
Podczas rodzinnych wizyt na farmie
dziadka Browna, w Dniu Poległych albo
w Święto Dziękczynienia, Brenda bawiła
się tylko z chłopakami. Później
wspominała te odwiedziny jako spokojne
i miłe. Żadnych podniesionych głosów
ani przekleństw. Po prostu spotkania w
rodzinnym gronie. Pamięta, jak lubiła
Gary'ego: nie dbała wcale, czy ktoś
jeszcze przyjechał.
— Cześć, babciu, mogę wziąć ciastko?
Chodź, Gary, idziemy się bawić.
Tuż za progiem rozciągała się otwarta
przestrzeń. Do podwórza przylegał sad,
dalej były pola i wreszcie góry. Koło
domu biegła polna droga prowadząca
obrzeżem doliny do kanionu.
Gary był raczej cichy. Między innymi
dlatego tak się dobrali. Brendzie buzia
się nie zamykała, a on umiał słuchać.
Bawili się
i to
znakomicie. Już w tym wieku Gary był
naprawdę uczynny. Nie! zostawił w
potrzebie — wracał i wyciągał cię z
opresji.
Potem wyjechał. Gary, jego starszy o rok
brat, Frank junior,' i matka, Bessie,
przenieśli się do Seattle, do Franka
seniora. Brenda" dłuższy czas nie
widywała Gary'ego. Kolejne
wspomnienie o nim jest dużo późniejsze
— skończyła wtedy trzynaście lat. Jej
matka, Ida, powiedziała, że ciotka
Bessie, bardzo przygnębiona, dzwoniła z
Port-land. Gary został wysłany do domu
poprawczego. Brenda napisała więc do
niego list, a Gary jej odpisał z dalekiego
Oregonu, że mu przykro, bo przysporzył
rodzinie zmartwień.
Z drugiej strony, wcale nie podobało mu
się w poprawczaku. Napisał, że kiedy
wyjdzie, marzy mu się założyć gang i
rozkazywać ludziom. Pisał też, że jego
ulubionym aktorem jest Gary Cooper.
Gary już taki był — nie wysłał
następnego listu przed otrzymaniem
odpowiedzi. Lata mogły upłynąć, a on
słowa nie napisał, dopóki nie dostał
odpowiedzi na swój ostatni list.
Ponieważ Brenda wkrótce wyszła za mąż
— miała szesnaście lat i wydawało jej się,
że żyć nie może bez pewnego faceta —
korespondencja się urwała. Może i
napisała parę listów, ale Gary tak
naprawdę wszedł z powrotem w życie
Brendy dopiero kilka lat temu, kiedy
znów zadzwoniła ciotka Bessie. Ciotka
ciągle martwiła się z powodu Gary'ego. Z
Więzienia Stanu Oregon wysłali go do
Marion w stanie Illinois; Bessie
poinformowała Idę że zakład ten
zbudowano, by zastąpić Alcatraz. Nie
mogła przyzwyczaić się do myśli, że jej
syn to groźny przestępca, którego można
trzymać jedynie w więzieniu najsurowiej
strzeżonym.
Przez to Brenda zaczęła myśleć o Bessie.
W rodzinie Brownów było siedem sióstr i
dwóch braci, ale o Bessie mówiło się
chyba najwięcej. Zielonooka,
kruczowłosa Bessie była jedną z
najładniejszych dziewcząt w okolicy.
Miała artystyczny temperament i
nienawidziła pracy w polu, bo nie chciała
spalić się na słońcu, stracić świeżości i
delikatności. Jej skóra była
mlecznobiała. Bessie zależało na
zachowaniu swego wyglądu. Chociaż
Brownowie byli mormonami
uprawiającymi pustynną ziemię, ona
lubiła ładne stroje i ozdoby, nosiła białe
sukienki z szerokimi kimonowymi
rękawami i białe rękawiczki własnej
roboty. Czasem, z koleżanką, potrafiły
wystroić się i jechać okazją do Salt Lakę
City. Teraz Bessie była stara i cierpiała
na artretyzm.
Brenda znów zaczęła pisywać do
Gary'ego. Wkrótce prowadzili nie lada
korespondencję. Inteligencja Gary'ego
naprawdę dawała o sobie znać. Wsadzili
go do poprawczaka, jeszcze zanim zaczął
szkołę średnią, więc pewnie mnóstwo
czytał w więzieniu, bo zdobył niezłe
wykształcenie. Na pewno umiał używać
różnych wielkich słów. Brenda nie
wiedziała nawet, jak się wymawia
niektóre z tych dłuższych, nie była też
całkiem pewna ich znaczenia.
Czasem Gary sprawiał jej wielką radość,
dołączając parę rysunków na marginesie;
były cholernie dobre. Napisała do niego,
że też próbuje tworzyć, i wysłała próbkę
swoich prac. Poprawił jej rysunki, żeby
pokazać, jakie błędy popełniła. Tak się
wyrobił, że mógłby uczyć
korespondencyjnie.
Od czasu do czasu Gary napomykał, że
po tak długiej odsiadce czuje się bardziej
ofiarą niż sprawcą czynu. Oczywiście, nie
przeczy, popełnił jedno czy dwa
przestępstwa. Zawsze dawał Brendzie do
zrozumienia, że wcale nie jest grzecznym
chłopczykiem.
Gdzieś po roku wymiany listów Brenda
jednak dostrzegła zmianę. Gary wyzbył
się obaw, że nigdy już nie wyjdzie na
wolność. W jego listach wyczuwało się
nadzieję. Pewnego dnia Brenda
powiedziała do męża, Johnny'ego:
— No tak, myślę, że Gary jest gotów.
Weszło jej w zwyczaj czytanie
otrzymanych listów Johnny'emu, a także
matce, ojcu i siostrze. Czasem, po
przedyskutowaniu treści listów, rodzice
Brendy, rozważali, jak Brenda powinna
odpowiedzieć, i bardzo się angażowali w
sprawy Gary'ego. Siostra, Toni, często
mówiła o wrażeniu, jakie na niej wywarły
jego rysunki. Tyle w nich było smutku.
Dzieci o wielkich, smutnych oczach.
Raz Brenda spytała w liście: „Jak Ci się
mieszka w tym ośrodku
wypoczynkowym? W jakim świecie
żyjesz?" Odpowiedział:
Nie sądzę, by istniał sposób trafnego
przedstawienia tutejszego życia komuś,
kto nigdy go nie doświadczył. To znaczy:
jest ono absolutnie obce Tobie i Twoim
wyobrażeniom, Brendo. To jak inna
planeta.
W zaciszu pokoju słowa te przywodziły
na myśl krajobraz księżycowy.
Być tutaj znaczy dojść aż do krańca i nie
chcieć wyglądać całymi dniami w
przyszłość ani rozpamiętywać, ile dni
minęło.
Zakończył słowami:
Najważniejsze to zachować siły, bez
względu na wszystko.
Wspominali go, siedząc wokół choinki, i
zgadywali, czy w przyszłym roku Gary
mógłby być z nimi. Rozważali jego
szansę na zwolnienie warunkowe. Gary
prosił już Brendę o poręczenie;
odpowiedziała: „Gdy tylko coś wykręcisz,
ja pierwsza cię wydam."
Ale rodzina odniosła się do jego prośby
raczej przychylnie. Toni, która dotąd
słowa do niego nie napisała, zgłosiła się
na drugiego poręczyciela. Niektóre listy
Gary'ego były okropnie przygnębiające, a
jego prośba o poręczenie zawierała tyle
samo uczucia co urzędowy okólnik, lecz
zdarzały się też naprawdę miłe.
Droga Brendo!
Wieczorem dostałem od Ciebie list i
bardzo się ucieszyłem. Twoje podejście
pomaga mi czuć się znów sobą ...
Zapewniony dach nad głową i praca
mają dla mnie ogromne znaczenie, ale
fakt, że komuś zależy, jest według
komisji zwolnień ważniejszy. Dotychczas
raczej nie miałem nikogo.
Dopiero po świętach dotarło do Brendy,
że ma poręczyć za człowieka, którego nie
widziała od prawie trzydziestu lat.
Zamyśliła się nad stwierdzeniem Toni, że
Gary na każdym zdjęciu ma inną twarz.
Teraz Johnny zaczął się przejmować.
Pochwalał, że Brenda pisze do Gary'ego,
ale sprawa wprowadzenia go do rodziny
w pewnym stopniu niepokoiła Johna.
Nie tyle wstydził się dać schronienie
kryminaliście — Johnny po prostu nie
był taki, o ile raczej przeczuwał
nadchodzące problemy.
Po pierwsze, Gary nie wracał do
zwyczajnej społeczności. Miał wejść w
środowisko mormonów. Człowiekowi,
który wyszedł z więzienia, żyć niełatwo, a
co dopiero wśród ludzi poczytujących za
grzech picie herbaty i kawy.
— Bez przesady — upierała się Brenda.
Nikt z jej znajomych nie przestrzega
wskazań tak dokładnie. Ona i Johnny z
trudem mogą uchodzić za typową,
bogobojną parę z okręgu Utah.
— Tak, ale pomyśl o tutejszej atmosferze
— mówił Johnny. — O tych wszystkich
przeczystych dzieciakach z uniwersytetu
w Provo przygotowujących się do roli
misjonarzy. Chodząc po ulicy, czujesz się
jak w kościele. Muszą nastąpić spięcia —
twierdził.
Brenda nie na darmo była żoną
Johnny'ego od jedenastu lat: wiedziała,
że dla męża najważniejszy jest święty
spokój. Żadnych życiowych trosk, jeśli
tylko można ich uniknąć. Brenda nie
mogła powiedzieć, że sama szuka guza,
ale życie bez kłopotów wieje nudą.
Sugerowała więc, że Gary mógłby
spędzać z nimi weekendy, a stale
mieszkałby u Yerna i Idy. Zadowoliło to
Johnna.
— No cóż — stwierdził z uśmiechem —
jeśli ja nie pojadę, ty to zrobisz i tak.
Miał rację. Brenda była pełna
współczucia dla wszystkich uciśnionych.
— Zapłacił za swoje — oświadczyła
Johnny'emu. — Chcę go przywieźć do
domu.
Tych właśnie słów użyła w rozmowie z
przyszłym kuratorem Gary'ego.
Zapytana, dlaczego potrzebuje tego
człowieka, Brenda odpowiedziała:
— Trzynaście lat siedział w więzieniu.
Myślę, że czas najwyższy, by Gary wrócił
do domu.
Brenda miała świadomość przewagi w
podobnych rozmowach. Owszem, dawno
przekroczyła trzydziestkę, ale przecież
czterokrotnie wychodziła za mąż, znała
więc swoją wartość, kurator zaś, Mont
Court, był wysokim, mocno
zbudowanym blondynem. Po prostu
typowy, przystojny Amerykanin, trochę
jak polityk na plakacie, ale zawsze. Da
się lubić, myślała o nim Brenda.
Życzliwie potraktował
pomysł dania szansy Gary'emu, poza
tym zawsze gotów był przychylić się do
rozsądnej prośby. W razie potrzeby
okazywał nieustępliwość. Tak Brenda go
odbierała. Wyglądał na faceta, jakiego
trzeba Ga-ry'emu.
Mont Court mówił, że pracował z
mnóstwem osób, które dopiero co
opuściły więzienie, i ostrzegł Brendę, że
nastąpi okres przystosowania. Może
niewielka rozróba, pijackie .ekscesy.
Pomyślała, że, jak na mormona, jest
bardzo otwarty. Tłumaczył jej, że
człowiek nie wchodzi w normalne,
zwykłe życie, ledwo przestąpi próg
więzienia. To trochę jak po odsłużeniu
wojska, zwłaszcza jeśli ktoś był w
niewoli. Do cywila wraca się stopniowo.
Powiedział, że w razie kłopotów Brenda
powinna zachęcić Gary'ego, żeby
przyszedł na rozmowę.
Potem Mont Court i jeszcze jeden
urzędnik odwiedzili Verna w jego
zakładzie i sprawdzali umiejętności ojca
Brendy w zakresie napraw obuwia. Z
pewnością wyszli poruszeni, gdyż chyba
nikt w tych stronach nie wiedział więcej
o butach niż Vern Damico, poza tym
miał on dać Gary'emu nie tylko
mieszkanie, lecz także pracę w swoim
warsztacie.
Przyszedł list od Gary'ego,
zawiadamiający o terminie zwolnienia
odległym o parę tygodni. Potem, na
początku kwietnia, Gary zatelefonował
do Brendy z więzienia i zapowiedział, że
za kilka dni wychodzi. Mówił, że ma
zamiar złapać autobus do St. Louis,
który przystaje w Marion, stamtąd
dostać się, też autobusami, do Denver i
wreszcie do Salt Lakę. Miał miły głos
przez telefon — miękki, głęboki,
kontrolowany. Przesycony wewnętrzną
żarliwością.
Wśród ogólnego podniecenia Brenda nie
uświadamiała sobie, że przecież
praktycznie tę samą trasę przemierzył
ich pradziadek--mormon, który wyruszył
z Missouri, ciągnąc ręczny wózek, prawie
sto lat temu, i zdążał na zachód przez
prerie i przełęcze Gór Skalistych, z całym
dobytkiem, by osiąść w Provo, w
Mormońskim Królestwie Deseret,
niecałe pięćdziesiąt mil na południe od
Salt Lakę.
Gary znajdował się może sześćdziesiąt
czy siedemdziesiąt kilometrów od
Marion, gdy zadzwonił podczas postoju i
powiedział Brendzie, że w życiu tak go
nie wytrzęsło jak podczas tej jazdy
autobusem, więc postanawia zwrócić
bilet w St. Louis, a resztę drogi przebyć
samolotem. Brenda wyraziła zgodę. Jeśli
Gary chce podróżować wygodnie — cóż,
niech mu będzie.
Tego samego wieczoru telefonował
jeszcze raz. Ma lecieć ostatnim
samolotem, to pewne, i zadzwoni po
przylocie.
— Gary, tylko że od nas jedzie się na
lotnisko czterdzieści pięć minut.
— Nic nie szkodzi.
Brenda pomyślała, że to dość osobliwe
podejście, ale on w końcu nieczęsto latał.
Pewnie potrzebował czasu, żeby się
odprężyć.
Nawet dzieci były podekscytowane, a
Brenda oczywiście nie mogła spać. Po
północy ona i Johnny po prostu czekali.
Brenda groziła, że zabije każdego, kto
ośmieli się późno zadzwonić: chciała
mieć wolną linię.
— Jestem — usłyszała jego głos. Była
druga w nocy.
— W porządku, jedziemy po ciebie.
— Na razie — odrzekł Gary i wyłączył się.
Rzadki przypadek faceta, który za dychę
nie zagada cię na śmierć.
Podczas jazdy Brenda popędzała
Johnny'ego. W środku nocy droga była
pusta. John jednak ani myślał ryzykować
mandat. Jechali przecież autostradą
międzystanową. Nie przekraczał więc
setki. Brenda dała spokój. Emocje nie
pozwoliły jej wszcząć awantury.
— Mój Boże, czy on jest wysoki? —
zastanawiała się na głos Brenda.
— Co? — spytał Johnny.
Pomyślała, że może być niski. To by było
okropne. Brenda miała tylko sto
sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu,
ale wzrost ten dał jej się we znaki. Od
chwili skończenia dziesięciu lat ważyła
niezmiennie
15
pięćdziesiąt dziewięć kilo, przy wzroście
metr sześćdziesiąt pięć i tym samym co
teraz rozmiarze stanika — miseczka C.
— Jak to: czy on jest wysoki? O co ci
chodzi?
— Nie wiem. Mam nadzieję, że jest.
W szkole, kiedy włożyła buty na
obcasach, jedynie nauczyciel gimnastyki
był na tyle wysoki, by móc z nią
zatańczyć. Z całego serca nienawidziła
całować chłopaka w czoło na dobranoc.
Właściwie to miała taką obsesję na
punkcie wzrostu, że być może z jej
powodu przestała rosnąć.
Oczywiście podobali jej się chłopcy wyżsi
od niej. Przy nich czuła się kobietą.
Nagle przeraziła ją wizja, że gdy dojadą
do lotniska, Gary okaże się o głowę
niższy. O, nie, na miejscu skończy z całą
sprawą.; Radź sobie sam, tak mu powie.
Wjechali na teren parkingu przed
głównym wejściem do hali przylotów.
Wysiadła z samochodu, patrzy, a tam
Johnny na siedzeniu kierowcy wpycha z
tyłu koszulę w spodnie. Brendy omal
szlag nie trafił.
Zobaczyła Gary'ego, jak stoi oparty o
ścianę.
— Tutaj jest! — zawołała. Na to Johnny:
— Poczekaj, zapnę spodnie.
— Gówno mnie obchodzą twoje spodnie!
— krzyknęła Brenda. — Ja idę.
Gary dostrzegł ją w pół drogi z parkingu
do wejścia i wziął w rękę torbę. Po chwili
oboje biegli sobie na spotkanie. Stanęli
naprzeciw, Gary rzucił torbę, popatrzył
na Brendę i uścisnął ją z niedźwiedzią
siłą. Nawet Johnny nie ściskał jej tak
mocno.
Kiedy Gary postawił ją na ziemi, cofnęła
się o krok, by mu się przyjrzeć.
— Mój Boże, aleś ty wysoki! Zaczął się
śmiać.
— Spodziewałaś się kurdupla?
— Nie wiem, czego się spodziewałam, ale
dzięki Bogu jesteś wysoki.
Johnny stał sobie obok, uśmiechał się
szeroko i pomrukiwał:
— Mhm, mhm.
— Hej, kuzyneczko. Miło cię znów
widzieć — powiedział Gary. Uścisnął
dłoń Johnny'ego.
Norman Mailer Pieśń kata tom 1 Tytuł oryginału «THE EXECUTIONER'S SONG» W mym lochu głębokim Witam cię. W mym lochu głębokim Twą bojaźń wysławiam. W mym lochu głębokim Wciąż tkwię. Nie wiem, czy dobrze ci życzę, Czy źle.
dawna śpiewka więzienna Księga pierwsza GŁOSY Z ZACHODU CZĘŚĆ PIERWSZA GARY ROZDZIAŁ 1 Pierwszy dzień Brenda miała sześć lat, kiedy spadła z jabłonki. Wdrapała się wysoko i nagle trzasnęła gałąź pełna dojrzałych jabłek. Brenda zleciała razem z szeleszczącym konarem, ale Gary ją złapał. Bali się oboje. Jabłonie stanowiły dumę babci i nie wolno było łazić po drzewach w sadzie. Pomogła mu odciągnąć gałąź w nadziei, że nikt nie zauważy. Jest to
najwcześniejsze wspomnienie Brendy o Garym. Miała sześć lat, a on siedem i, jej zdaniem, był fajny. Może dokuczał innym dzieciakom, ale jej — nigdy. Podczas rodzinnych wizyt na farmie dziadka Browna, w Dniu Poległych albo w Święto Dziękczynienia, Brenda bawiła się tylko z chłopakami. Później wspominała te odwiedziny jako spokojne i miłe. Żadnych podniesionych głosów ani przekleństw. Po prostu spotkania w rodzinnym gronie. Pamięta, jak lubiła Gary'ego: nie dbała wcale, czy ktoś jeszcze przyjechał. — Cześć, babciu, mogę wziąć ciastko? Chodź, Gary, idziemy się bawić.
Tuż za progiem rozciągała się otwarta przestrzeń. Do podwórza przylegał sad, dalej były pola i wreszcie góry. Koło domu biegła polna droga prowadząca obrzeżem doliny do kanionu. Gary był raczej cichy. Między innymi dlatego tak się dobrali. Brendzie buzia się nie zamykała, a on umiał słuchać. Bawili się i to znakomicie. Już w tym wieku Gary był naprawdę uczynny. Nie! zostawił w potrzebie — wracał i wyciągał cię z opresji. Potem wyjechał. Gary, jego starszy o rok brat, Frank junior,' i matka, Bessie, przenieśli się do Seattle, do Franka seniora. Brenda" dłuższy czas nie
widywała Gary'ego. Kolejne wspomnienie o nim jest dużo późniejsze — skończyła wtedy trzynaście lat. Jej matka, Ida, powiedziała, że ciotka Bessie, bardzo przygnębiona, dzwoniła z Port-land. Gary został wysłany do domu poprawczego. Brenda napisała więc do niego list, a Gary jej odpisał z dalekiego Oregonu, że mu przykro, bo przysporzył rodzinie zmartwień. Z drugiej strony, wcale nie podobało mu się w poprawczaku. Napisał, że kiedy wyjdzie, marzy mu się założyć gang i rozkazywać ludziom. Pisał też, że jego ulubionym aktorem jest Gary Cooper. Gary już taki był — nie wysłał następnego listu przed otrzymaniem odpowiedzi. Lata mogły upłynąć, a on
słowa nie napisał, dopóki nie dostał odpowiedzi na swój ostatni list. Ponieważ Brenda wkrótce wyszła za mąż — miała szesnaście lat i wydawało jej się, że żyć nie może bez pewnego faceta — korespondencja się urwała. Może i napisała parę listów, ale Gary tak naprawdę wszedł z powrotem w życie Brendy dopiero kilka lat temu, kiedy znów zadzwoniła ciotka Bessie. Ciotka ciągle martwiła się z powodu Gary'ego. Z Więzienia Stanu Oregon wysłali go do Marion w stanie Illinois; Bessie poinformowała Idę że zakład ten zbudowano, by zastąpić Alcatraz. Nie mogła przyzwyczaić się do myśli, że jej syn to groźny przestępca, którego można trzymać jedynie w więzieniu najsurowiej strzeżonym.
Przez to Brenda zaczęła myśleć o Bessie. W rodzinie Brownów było siedem sióstr i dwóch braci, ale o Bessie mówiło się chyba najwięcej. Zielonooka, kruczowłosa Bessie była jedną z najładniejszych dziewcząt w okolicy. Miała artystyczny temperament i nienawidziła pracy w polu, bo nie chciała spalić się na słońcu, stracić świeżości i delikatności. Jej skóra była mlecznobiała. Bessie zależało na zachowaniu swego wyglądu. Chociaż Brownowie byli mormonami uprawiającymi pustynną ziemię, ona lubiła ładne stroje i ozdoby, nosiła białe sukienki z szerokimi kimonowymi rękawami i białe rękawiczki własnej roboty. Czasem, z koleżanką, potrafiły wystroić się i jechać okazją do Salt Lakę
City. Teraz Bessie była stara i cierpiała na artretyzm. Brenda znów zaczęła pisywać do Gary'ego. Wkrótce prowadzili nie lada korespondencję. Inteligencja Gary'ego naprawdę dawała o sobie znać. Wsadzili go do poprawczaka, jeszcze zanim zaczął szkołę średnią, więc pewnie mnóstwo czytał w więzieniu, bo zdobył niezłe wykształcenie. Na pewno umiał używać różnych wielkich słów. Brenda nie wiedziała nawet, jak się wymawia niektóre z tych dłuższych, nie była też całkiem pewna ich znaczenia. Czasem Gary sprawiał jej wielką radość, dołączając parę rysunków na marginesie; były cholernie dobre. Napisała do niego, że też próbuje tworzyć, i wysłała próbkę
swoich prac. Poprawił jej rysunki, żeby pokazać, jakie błędy popełniła. Tak się wyrobił, że mógłby uczyć korespondencyjnie. Od czasu do czasu Gary napomykał, że po tak długiej odsiadce czuje się bardziej ofiarą niż sprawcą czynu. Oczywiście, nie przeczy, popełnił jedno czy dwa przestępstwa. Zawsze dawał Brendzie do zrozumienia, że wcale nie jest grzecznym chłopczykiem. Gdzieś po roku wymiany listów Brenda jednak dostrzegła zmianę. Gary wyzbył się obaw, że nigdy już nie wyjdzie na wolność. W jego listach wyczuwało się nadzieję. Pewnego dnia Brenda powiedziała do męża, Johnny'ego: — No tak, myślę, że Gary jest gotów.
Weszło jej w zwyczaj czytanie otrzymanych listów Johnny'emu, a także matce, ojcu i siostrze. Czasem, po przedyskutowaniu treści listów, rodzice Brendy, rozważali, jak Brenda powinna odpowiedzieć, i bardzo się angażowali w sprawy Gary'ego. Siostra, Toni, często mówiła o wrażeniu, jakie na niej wywarły jego rysunki. Tyle w nich było smutku. Dzieci o wielkich, smutnych oczach. Raz Brenda spytała w liście: „Jak Ci się mieszka w tym ośrodku wypoczynkowym? W jakim świecie żyjesz?" Odpowiedział: Nie sądzę, by istniał sposób trafnego przedstawienia tutejszego życia komuś, kto nigdy go nie doświadczył. To znaczy: jest ono absolutnie obce Tobie i Twoim
wyobrażeniom, Brendo. To jak inna planeta. W zaciszu pokoju słowa te przywodziły na myśl krajobraz księżycowy. Być tutaj znaczy dojść aż do krańca i nie chcieć wyglądać całymi dniami w przyszłość ani rozpamiętywać, ile dni minęło. Zakończył słowami: Najważniejsze to zachować siły, bez względu na wszystko. Wspominali go, siedząc wokół choinki, i zgadywali, czy w przyszłym roku Gary mógłby być z nimi. Rozważali jego szansę na zwolnienie warunkowe. Gary prosił już Brendę o poręczenie;
odpowiedziała: „Gdy tylko coś wykręcisz, ja pierwsza cię wydam." Ale rodzina odniosła się do jego prośby raczej przychylnie. Toni, która dotąd słowa do niego nie napisała, zgłosiła się na drugiego poręczyciela. Niektóre listy Gary'ego były okropnie przygnębiające, a jego prośba o poręczenie zawierała tyle samo uczucia co urzędowy okólnik, lecz zdarzały się też naprawdę miłe. Droga Brendo! Wieczorem dostałem od Ciebie list i bardzo się ucieszyłem. Twoje podejście pomaga mi czuć się znów sobą ... Zapewniony dach nad głową i praca mają dla mnie ogromne znaczenie, ale fakt, że komuś zależy, jest według
komisji zwolnień ważniejszy. Dotychczas raczej nie miałem nikogo. Dopiero po świętach dotarło do Brendy, że ma poręczyć za człowieka, którego nie widziała od prawie trzydziestu lat. Zamyśliła się nad stwierdzeniem Toni, że Gary na każdym zdjęciu ma inną twarz. Teraz Johnny zaczął się przejmować. Pochwalał, że Brenda pisze do Gary'ego, ale sprawa wprowadzenia go do rodziny w pewnym stopniu niepokoiła Johna. Nie tyle wstydził się dać schronienie kryminaliście — Johnny po prostu nie był taki, o ile raczej przeczuwał nadchodzące problemy. Po pierwsze, Gary nie wracał do zwyczajnej społeczności. Miał wejść w środowisko mormonów. Człowiekowi,
który wyszedł z więzienia, żyć niełatwo, a co dopiero wśród ludzi poczytujących za grzech picie herbaty i kawy. — Bez przesady — upierała się Brenda. Nikt z jej znajomych nie przestrzega wskazań tak dokładnie. Ona i Johnny z trudem mogą uchodzić za typową, bogobojną parę z okręgu Utah. — Tak, ale pomyśl o tutejszej atmosferze — mówił Johnny. — O tych wszystkich przeczystych dzieciakach z uniwersytetu w Provo przygotowujących się do roli misjonarzy. Chodząc po ulicy, czujesz się jak w kościele. Muszą nastąpić spięcia — twierdził. Brenda nie na darmo była żoną Johnny'ego od jedenastu lat: wiedziała, że dla męża najważniejszy jest święty
spokój. Żadnych życiowych trosk, jeśli tylko można ich uniknąć. Brenda nie mogła powiedzieć, że sama szuka guza, ale życie bez kłopotów wieje nudą. Sugerowała więc, że Gary mógłby spędzać z nimi weekendy, a stale mieszkałby u Yerna i Idy. Zadowoliło to Johnna. — No cóż — stwierdził z uśmiechem — jeśli ja nie pojadę, ty to zrobisz i tak. Miał rację. Brenda była pełna współczucia dla wszystkich uciśnionych. — Zapłacił za swoje — oświadczyła Johnny'emu. — Chcę go przywieźć do domu. Tych właśnie słów użyła w rozmowie z przyszłym kuratorem Gary'ego.
Zapytana, dlaczego potrzebuje tego człowieka, Brenda odpowiedziała: — Trzynaście lat siedział w więzieniu. Myślę, że czas najwyższy, by Gary wrócił do domu. Brenda miała świadomość przewagi w podobnych rozmowach. Owszem, dawno przekroczyła trzydziestkę, ale przecież czterokrotnie wychodziła za mąż, znała więc swoją wartość, kurator zaś, Mont Court, był wysokim, mocno zbudowanym blondynem. Po prostu typowy, przystojny Amerykanin, trochę jak polityk na plakacie, ale zawsze. Da się lubić, myślała o nim Brenda. Życzliwie potraktował pomysł dania szansy Gary'emu, poza tym zawsze gotów był przychylić się do
rozsądnej prośby. W razie potrzeby okazywał nieustępliwość. Tak Brenda go odbierała. Wyglądał na faceta, jakiego trzeba Ga-ry'emu. Mont Court mówił, że pracował z mnóstwem osób, które dopiero co opuściły więzienie, i ostrzegł Brendę, że nastąpi okres przystosowania. Może niewielka rozróba, pijackie .ekscesy. Pomyślała, że, jak na mormona, jest bardzo otwarty. Tłumaczył jej, że człowiek nie wchodzi w normalne, zwykłe życie, ledwo przestąpi próg więzienia. To trochę jak po odsłużeniu wojska, zwłaszcza jeśli ktoś był w niewoli. Do cywila wraca się stopniowo. Powiedział, że w razie kłopotów Brenda
powinna zachęcić Gary'ego, żeby przyszedł na rozmowę. Potem Mont Court i jeszcze jeden urzędnik odwiedzili Verna w jego zakładzie i sprawdzali umiejętności ojca Brendy w zakresie napraw obuwia. Z pewnością wyszli poruszeni, gdyż chyba nikt w tych stronach nie wiedział więcej o butach niż Vern Damico, poza tym miał on dać Gary'emu nie tylko mieszkanie, lecz także pracę w swoim warsztacie. Przyszedł list od Gary'ego, zawiadamiający o terminie zwolnienia odległym o parę tygodni. Potem, na początku kwietnia, Gary zatelefonował do Brendy z więzienia i zapowiedział, że za kilka dni wychodzi. Mówił, że ma
zamiar złapać autobus do St. Louis, który przystaje w Marion, stamtąd dostać się, też autobusami, do Denver i wreszcie do Salt Lakę. Miał miły głos przez telefon — miękki, głęboki, kontrolowany. Przesycony wewnętrzną żarliwością. Wśród ogólnego podniecenia Brenda nie uświadamiała sobie, że przecież praktycznie tę samą trasę przemierzył ich pradziadek--mormon, który wyruszył z Missouri, ciągnąc ręczny wózek, prawie sto lat temu, i zdążał na zachód przez prerie i przełęcze Gór Skalistych, z całym dobytkiem, by osiąść w Provo, w Mormońskim Królestwie Deseret, niecałe pięćdziesiąt mil na południe od Salt Lakę.
Gary znajdował się może sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt kilometrów od Marion, gdy zadzwonił podczas postoju i powiedział Brendzie, że w życiu tak go nie wytrzęsło jak podczas tej jazdy autobusem, więc postanawia zwrócić bilet w St. Louis, a resztę drogi przebyć samolotem. Brenda wyraziła zgodę. Jeśli Gary chce podróżować wygodnie — cóż, niech mu będzie. Tego samego wieczoru telefonował jeszcze raz. Ma lecieć ostatnim samolotem, to pewne, i zadzwoni po przylocie. — Gary, tylko że od nas jedzie się na lotnisko czterdzieści pięć minut. — Nic nie szkodzi.
Brenda pomyślała, że to dość osobliwe podejście, ale on w końcu nieczęsto latał. Pewnie potrzebował czasu, żeby się odprężyć. Nawet dzieci były podekscytowane, a Brenda oczywiście nie mogła spać. Po północy ona i Johnny po prostu czekali. Brenda groziła, że zabije każdego, kto ośmieli się późno zadzwonić: chciała mieć wolną linię. — Jestem — usłyszała jego głos. Była druga w nocy. — W porządku, jedziemy po ciebie. — Na razie — odrzekł Gary i wyłączył się. Rzadki przypadek faceta, który za dychę nie zagada cię na śmierć.
Podczas jazdy Brenda popędzała Johnny'ego. W środku nocy droga była pusta. John jednak ani myślał ryzykować mandat. Jechali przecież autostradą międzystanową. Nie przekraczał więc setki. Brenda dała spokój. Emocje nie pozwoliły jej wszcząć awantury. — Mój Boże, czy on jest wysoki? — zastanawiała się na głos Brenda. — Co? — spytał Johnny. Pomyślała, że może być niski. To by było okropne. Brenda miała tylko sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, ale wzrost ten dał jej się we znaki. Od chwili skończenia dziesięciu lat ważyła niezmiennie 15
pięćdziesiąt dziewięć kilo, przy wzroście metr sześćdziesiąt pięć i tym samym co teraz rozmiarze stanika — miseczka C. — Jak to: czy on jest wysoki? O co ci chodzi? — Nie wiem. Mam nadzieję, że jest. W szkole, kiedy włożyła buty na obcasach, jedynie nauczyciel gimnastyki był na tyle wysoki, by móc z nią zatańczyć. Z całego serca nienawidziła całować chłopaka w czoło na dobranoc. Właściwie to miała taką obsesję na punkcie wzrostu, że być może z jej powodu przestała rosnąć. Oczywiście podobali jej się chłopcy wyżsi od niej. Przy nich czuła się kobietą. Nagle przeraziła ją wizja, że gdy dojadą do lotniska, Gary okaże się o głowę
niższy. O, nie, na miejscu skończy z całą sprawą.; Radź sobie sam, tak mu powie. Wjechali na teren parkingu przed głównym wejściem do hali przylotów. Wysiadła z samochodu, patrzy, a tam Johnny na siedzeniu kierowcy wpycha z tyłu koszulę w spodnie. Brendy omal szlag nie trafił. Zobaczyła Gary'ego, jak stoi oparty o ścianę. — Tutaj jest! — zawołała. Na to Johnny: — Poczekaj, zapnę spodnie. — Gówno mnie obchodzą twoje spodnie! — krzyknęła Brenda. — Ja idę. Gary dostrzegł ją w pół drogi z parkingu do wejścia i wziął w rękę torbę. Po chwili oboje biegli sobie na spotkanie. Stanęli
naprzeciw, Gary rzucił torbę, popatrzył na Brendę i uścisnął ją z niedźwiedzią siłą. Nawet Johnny nie ściskał jej tak mocno. Kiedy Gary postawił ją na ziemi, cofnęła się o krok, by mu się przyjrzeć. — Mój Boże, aleś ty wysoki! Zaczął się śmiać. — Spodziewałaś się kurdupla? — Nie wiem, czego się spodziewałam, ale dzięki Bogu jesteś wysoki. Johnny stał sobie obok, uśmiechał się szeroko i pomrukiwał: — Mhm, mhm. — Hej, kuzyneczko. Miło cię znów widzieć — powiedział Gary. Uścisnął dłoń Johnny'ego.