uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Patrick Quentin - Jego dwie żony

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Patrick Quentin - Jego dwie żony.pdf

uzavrano EBooki P Patrick Quentin
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 227 stron)

Rozdział 1 Najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że właśnie wtedy przypomniała mi się Angelika. Byłem z żoną i Fow- lerami w teatrze. Po przedstawieniu Paweł i Sandra wpadli jeszcze do nas na drinka, po czym odwiozłem ich do Greenwich Village. Nie mam pojęcia, dlaczego właśnie wtedy, odwożąc ich, pomyślałem o Angelice. Minęły już długie miesiące, może nawet lata, jak się z tego całkiem wyleczyłem, a przecież dzisiejszy wieczór ani trochę nie przypominał tego niebezpiecznego, burzliwego „europej- skiego” okresu życia, kiedy Angelika była jeszcze moją żoną i — jak mi się wtedy zdawało — jedyną w moim życiu miłością. Paweł i Sandra znali ją właśnie z tych czasów, a Paweł, mimo świetnej kariery życiowej i poważnego stanowiska, jakie zajmował, zachował dotychczas coś z beztroskiej wesołości Angeliki. Ale przecież z Pawłem widywałem się często — a więc nie on nasunął mi myśl o Angelice. To chyba raczej atmosfera Greenwich Village. Chociaż nigdy nie mieszkaliśmy tu razem, Village wyda- wało się najodpowiedniejszym tłem dla Angeliki. Tak, to na pewno dlatego tak żywo stanęła mi przed oczami — jakby dopiero wczoraj porzuciła mnie i naszego syna tara, w Portofino, odchodząc z Karolem Maitlandem. I raptem — to wprost niewiarygodne — ujrzałem ją przez okno samochodu, jak ducha wywołanego na seansie spirytystycznym. Stała na chodniku przed starą, odrapaną kamienicą przy West Tenth Street i płaciła szoferowi taksówki. Tylko głębokie zdumienie — bo przecież nic innego to być nie mogło — sprawiło, że zatrzymałem auto i wyskoczyłem, aby się z nią przywitać. Taksówka właśnie odjechała, a Angelika stała z odkrytą głową, szukając czegoś w torebce. Marcowa noc przejmowała chłodem.

— Halo, Angeliko! — zawołałem. Jedną z najbardziej charakterystycznych cech Angeliki było, że nigdy nie ujawniała zdziwienia. Spojrzała na mnie ogromnymi, nieodgadnionymi oczami i powiedziała tylko: — O, Bill... Bill... Dawniej, zaraz po rozwodzie i w początkach mojego drugiego małżeństwa, tysiące razy usiłowałem sobie wyobrazić takie spotkanie i zawsze wydawało mi się, że będzie to Wielki Moment — pełen dramatycznego napięcia i mściwości, a może nawet połączony z nierozsądnym wybuchem mojego dawnego zaślepienia. Ale teraz, kiedy tak stała przede mną, nie budziła we mnie żadnego z tych uczuć oprócz pewnego zdziwienia i lekkiej rezerwy. — Nie przypuszczałem, że jesteś w Nowym Jorku — powiedziałem. — Przyjechaliśmy dopiero tydzień temu. Nie dopytywałem, czy ta liczba mnoga dotyczyła Karola Maitlanda. — Wyszłaś drugi raz za mąż? — Nie, nie wyszłam. Odwróciła się, chcąc odejść, i wtedy dopiero, w świetle latarni, mogłem się jej lepiej przyjrzeć. Była tak samo piękna jak dawniej. Zawsze uważałem, że jest najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu spotkałem. Uderzyło mnie jednak, że na jej twarzy nie maluje się już tak typowa dla niej beztroska i przeświadczenie, że sama wie najlepiej, co jest dla niej w życiu odpowiednie. Ubrana była w mocno podniszczony płaszcz, a pod szyją miała luźno zawiązany czerwony szalik. Wyglądała tak, jakby była chora i smutna. — Nie czujesz si-ę dobrze? — spytałem. — Tak, dość niewyraźnie. Przeszłam niedawno grypę i właściwie nie powinnam jeszcze wychodzić, ale musiałam. Nareszcie znalazła w torebce klucze, których przez cały czas szukała. — Mieszkasz w tym domu? — I tak, i nie. To właściwie mieszkanie jakiegoś przyja-

ciela Jaimie’ego. Bawi teraz w Meksyku i wynajął mi je na ten czas. — Sama tu mieszkasz? — Tak. Jaimie woli mieszkać we wschodniej dzielnicy, bo tam się czuje swobodniej. — Unikała mojego wzroku. — Jaimie jest pisarzem — wyjaśniła — i przeżywa teraz zły okres. Ale jestem przekonana, że to minie i napisze coś naprawdę dobrego. Pomyślałem, że jednak w gruncie rzeczy nic się nie zmieniła. Czyż nigdy nie wyrośnie z manii uwielbiania jakiegoś geniusza literackiego?! A więc nawet ja jej z tego nie wyleczyłem ani... Karol Maitland. Poczułem jakąś nieuzasadnioną niechęć do tego Jaimie’ego, który w gruncie rzeczy nie powinien mnie przecież nic obchodzić. Angelika stała przede mną z kluczami w ręku. Nie za- praszała mnie, żebym z nią wszedł, ale też nie zdradzała chęci pożegnania. Suchym, konwencjonalnym tonem, jakiego zwykle używ7ała w rozmowie z nudziarzami, spytała: — Myślę, że ty już zarzuciłeś pisanie? — Rzeczywiście, nic już nie piszę. Z wiekiem zrozumia- łem, że nigdy nie będzie ze mnie dobry pisarz. Bawiła się kluczami, podrzucając je lekko w górę i wtedy dopiero zauważyłem na jej środkowym palcu prawej ręki pierścionek z granatów ułożonych w kształcie delfina. Był to zaręczynowy pierścionek mojej matki, który podarowałem Angelice przed sześciu laty, tuż przed naszym ślubem, nim opuściła dom swego ojca w Claxton. Widok pierścionka i fakt, że ciągle go jeszcze nosi, wytrąciły mnie zupełnie z równowagi. Ona zaś mówiła dalej tym samym konwencjonalnym tonem: — Słyszałam, że ożeniłeś się z Betsy Callingham, czy to prawda? Chyba czytałam wzmiankę o waszych zaręczy- nach w gazetach. — Tak. To prawda. — I masz coś wspólnego z dziennikami jej ojca? — Jak najbardziej. Jestem kierownikiem działu reklamy.

— Jesteś... kim? Chwiała się lekko i nawet przemknęło mi przez głowę, czy czasem nie jest pijana, ale pamiętałem z dawnych lat, że nigdy nie piła więcej jak jeden kieliszek — i to nawet przy najbardziej szaleńczych okazjach. — I jesteś szczęśliwy, prawda? Bo to przecież najważ- niejsze. Chciałam przez to powiedzieć, że... Zachwiała się tak mocno, że byłaby upadła, gdybym jej nie podtrzymał w porę. Czułem przez rękaw jej płaszcza, że ciało ma gorące i bezwolne. — Ależ ty jesteś chora! — zawołałem zaniepokojony. — Nie, to nic, to zaraz minie. Po prostu niewyleczona grypa. Bardzo cię przepraszam, Bill. Oparła się o mnie mocniej, nie czułem jednak przy tym bliskim kontakcie owego szalonego podniecenia, jakie wy- woływało we mnie zawsze każde jej zbliżenie. — Powinnaś się zaraz położyć. Pozwól, że cię odprowa- dzę do mieszkania — powiedziałem wyjmując jej z rąk klucze. — Nie... nie... naprawdę... ja zaraz... Pomogłem jej wejść po schodach i otworzyłem oszklone drzwi wejściowe. Mieszkanie znajdowało się na trzecim piętrze; wprost ze schodów wchodziło się do niewielkiego przedpokoju — stamtąd do saloniku, utrzymanego w kolorze łososiowym. Nie było w nim żadnych mebli poza rozklekotanym stołem i zabawnym, wiktoriańskim fotelem, ozdobionym u góry jelenimi rogami. Przez uchylone drzwi widać było sypialnię i rozrzucone ubrania Angeliki. Osunęła się teraz ciężko na fotel z jelenimi rogami, a ja poszedłem do sypialni, skąd przyniosłem jej piżamę. — Potrafisz się sama rozebrać? — spytałem. — Oczywiście... i proszę cię, Bill... Naprawdę, to zupełnie niepotrzebne. Z sypialni udałem się do kuchenko-łazienki. Na stole leżały puszki po dżemie i brudne talerze. Kiedy się rozstawaliśmy, Angelika kategorycznie odmówiła przyjęcia ode mnie jakiejkolwiek pomocy materialnej. Wiedziałem jednak, że tuż

przed naszym rozwodem odziedziczyła coś po dziadku. Teraz jednak dręczyła mnie myśl, że może jest bez pieniędzy. Kiedy wróciłem do sypialni, Angelika leżała już w łóżku, w piżamie zapiętej po samą szyję. Była podobna do zmęczonego, bezradnego dziecka... do naszego syna Rickie’ego. — Może lepiej wezwać lekarza? —- zapytałem. — Ależ nie, nie! Nie potrzeba. Czuję się zupełnie dobrze. To drobiazg. Uśmiechnęła się słabo i dodała: — Ale teraz naprawdę już idź, Bill, proszę cię! Było i przeszło. Dziękuję ci za wszystko. Nie potrzebujemy chyba na nowo nawiązywać stosunków dyplomatycznych. Opadła na poduszki, a przy tym ruchu odpiął się górny guzik i rozchyliła piżama. Zobaczyłem jej szyję, całą pokrytą siniakami. Poduszki leżały nierówno, niewygodnie, uniosłem więc nieco jej głowę, żeby je poprawić. Kiedy podniosłem róg jednej poduszki, dłoń moja napotkała na coś zimnego, twardego. Po chwili trzymałem w ręku starego, mocno podniszczonego Colta kaliber 45. Nie wierzyłem własnym oczom. Rewolwer u Angeliki! Była zawsze tak pozbawiona wszelkiej teatralności, że widok rewolweru pod poduszką zdumiał mnie tak samo, jak gdybym znalazł w jej łóżku małego lamparta. — Po co to tutaj trzymasz? — spytałem. Nie zauważyła, że go wyciągnąłem. Usłyszawszy pytanie, odwróciła się w moją stronę i zrobiła słaby ruch tą ręką, na której nosiła pierścionek ode mnie, jak gdyby chciała mi odebrać broń. — Oddaj mi — powiedziała. — Ale przedtem odpowiedz, po co ci ten rewolwer — nalegałem. — Co cię to obchodzi? — spytała niechętnie. — Jest mi po prostu potrzebny i na tym koniec... Znów spojrzałem na jej szyję. Zauważyła mój wzrok i podniosła rękę, żeby zapiąć guzik, ja jednak uprzedziłem ją i szybkim ruchem rozchyliłem głębiej piżamę. Na całej szyi Angeliki widniały ogromne, sinoczerwone sińce. Nie mogło być

żadnych wątpliwości co do ich pochodzenia. — Czy ktoś chciał cię zadusić? — spytałem zdumiony. — Bill, proszę cię... — Kiedy to się stało? — Och, nie pamiętam... może parę dni temu. To nic wielkiego. Był po prostu pijany... Bo widzisz, on... — Jaki on? Ten twoi Jaimie? — Tak. — I nie zwróciłaś się do policji? — Oczywiście, że nie. Nagle w kuchni rozległ się dzwonek z dołu. Twarz Angeliki zdradzała kompletne wyczerpanie. Dzwonek nie przestawał dzwonić, i to tak przeraźliwie, jakby ktoś nie odrywał palca od guzika. — Będzie tak dzwonił całą noc -— powiedziała zmęczo- nym głosem. — Jaimie? Skinęła potakująco. — Nie chciałam, żeby tu do mnie przychodził, i dlatego wyszłam, żeby się z nim spotkać w umówionym barze. Ale się nie zjawił. Mogłam się była domyślić, że przyjdzie tutaj. Lepiej bym zrobiła, gdybym czekała na niego w domu. — Zaraz się go pozbędę — powiedziałem. Maska, którą z takim wysiłkim starała się utrzymać na twarzy, nagle spadła. Jej duma, niechęć do mnie czy ja- kiekolwiek inne, skomplikowani uczucia, jakie do mnie żywiła — wszystko to nie miało teraz żadnego znaczenia. — Błagam cię, Bill, wytłumacz mu. Powiedz, że czekałam na niego w barze, że jestem chora... że nie mogę się z nim zobaczyć. W każdym razie nie dzisiaj. Denerwujące dzwonienie urwało się na chwilę, ale tylko po to, aby wybuchnąć z tym większym uporem. Odłożyłem rewolwer na łóżko i wróciłem do saloniku. Głos Angeliki, przepełniony jakąś niemal macierzyńską troską, biegł za mną: — Ale nie rób mu nic złego, proszę cię, Bill. To nie jego wina. Odrzucono mu rękopis, nad którym pracował

przeszło dwa lata. Więc jeżeli jest trochę pijany, to nie bierz mu tego za złe. On mnie potrzebuje. Tylko mnie. Kocha mnie po swojemu. Kocha ją po swojemu! Nie chciałem słyszeć już nic więcej. Było to zanadto niesmaczne. Zeszedłem na dół. Przez oszklone drzwi frontowe zobaczyłem mężczyznę, opartego o ścianę i trzymającego palec na dzwonku. Otworzyłem drzwi, podszedłem do niego i odsunąłem go na bok. Zachwiał się, stracił na chwilę równowagę, ale natychmiast się wyprostował — i odwróciwszy się w moją stronę, spojrzał na mnie mrugając oczami. Był szczupły i bardzo młody. W słabym świetle żarówki wyglądał najwyżej na dziewiętnaście lat — i chociaż był pijany w sztok, musiałem przyznać, że jest to jeden z najpiękniejszych chłopców, jakich w życiu widziałem. Włosy miał kruczoczarne i takie same czarne oczy. Wyobraziłem go sobie nagle razem z Angeliką i ogarnęły mnie jakieś resztki drzemiącej we mnie jeszcze absurdalnej zazdrości. — Proszę stąd natychmiast odejść — powiedziałem. Patrzył na mnie mrugając oczami i chwiejąc się na nogach, jak groteskowa kukła boksera. Po chwili odsunął się ode mnie i znów przyłożył palec do dzwonka. Schwyciłem go za ramię i gwałtownie odwróciłem w swoją stronę. Rzucił się na mnie wymachując rękami i próbował kopać, to znów dosięgnąć mnie kolanem. Wszystkie jego wysiłki były, oczywiście, śmieszne i bezowocne, ale jednocześnie przerażały jakąś wariacką furią, z jaką się na mnie rzucił. Odsunąłem się więc trochę na bok, a kiedy chciał mnie ominąć i wejść do domu, ciągle jeszcze wymachując rękami, zadałem mu mocny cios w głowę, po którym zwalił się ciężko na ziemię. Spojrzałem na niego, gdy tak leżał na ziemi, a serce tłukło mi w piersi triumfalnym rytmem zwycięstwa. Pomyślałem jednak, że nie mogę go tak zostawić, bo natychmiast po moim odejściu wróci do przytomności i znów zacznie dzwonić. Wyszedłem więc z hallu na ulicę. Właśnie w tej chwili zatrzymała się przed domem taksówka, z której

wysiadła jakaś kobieta. Skinąłem na kierowcę i wróciłem po Jaimie’ego, który nadal leżał nieruchomo na ziemi. Przeszukałem kieszenie jego płaszcza i marynarki i znalazłem portfel ze skromną kwotą trzech dolarów. Wyjąłem je, a portfel wsunąłem z powrotem do kieszeni. Tymczasem kobieta, która przyjechała taksówką, weszła do hallu. Była to wysoka blondynka o dużych, trochę cynicznych oczach i wystających jak u królika zębach. — Oj... chłopcy... chłopcy! — powiedziała. — Źle się bawicie! Wyjęła klucz i zaczęła iść schodami na górę, ja zaś usi- łowałem przez ten czas podnieść Jaimie’ego i postawić go jakoś na nogi. Odzyskał już przytomność, ale ciągłe jeszcze był oszołomiony. Wsadziłem go do taksówki, podając kierowcy byle jaki adres w Brooklynie i wręczając banknot dziesięciodolarowy. — Proszę mu nie pozwolić wysiąść, póki go pan nie dowiezie na miejsce — powiedziałem. — Czeka na niego w domu biedna stara matka. Kiedy znów wróciłem do mieszkania, Angelika w dalszym ciągu leżała na łóżku, ale rewolwer gdzieś znikł. — Nie zrobiłeś mu krzywdy? — spytała. Chciałem zawołać, że przecież parę dni temu usiłował ją zadusić, że bała się go tak, aż kupiła rewolwer, by się przed nim bronić — a teraz martwi się, czy mu nie zrobiłem krzywdy! — Nie — powiedziałem. — Uspokój się, nie zrobiłem mu krzywdy. Opowiedziałem jej następnie jakąś naprędce wymyśloną historyjkę, jak to udało mi się go namówić, by wrócił do domu. Nie wiem, czy mi uwierzyła, ale było mi to najzupełniej obojętne. — Nie chciałam cię w to wszystko mieszać — powie- działa. — Naprawdę. Za nic w świecie. Ale... gdybyś go znał! To w gruncie rzeczy bardzo porządny chłopiec. Wszystko to wyprawia dlatego, że... że jest bardzo nie- szczęśliwy... Po prostu jest nieszczęśliwy... Jaimie... Nagle zaczęła płakać, leżała na boku, twarzą do poduszki,

okryta falą rozplecionych czarnych włosów. Łkała rozpaczliwie, beznadziejnie — płacz wstrząsał całym jej ciałem. Mimo ostrzeżeń rozsądku, moje ciało nagle przypomniało ją sobie i zaczęło tęsknić za nią aż do bólu. Ciągłe jeszcze stanowiła część mojej własnej istoty — tak samo jak Betsy i jak Rickie. — Angeliko — powiedziałem nieśmiało. — Idź już sobie —- odezwała się, podsuwając się wyżej na poduszkach. Twarz jej tak się zmieniła pod wpływem goryczy i bólu, że wydała mi się kimś zupełnie obcym. — Wracaj do jachtów Całlinghama i jego Cadillaków! Cały urok prysł natychmiast. Nic tu po mnie. Nie oglądając się nawet za siebie wyszedłem śpiesznie z sypialni do saloniku, gdzie rzuciłem klucze na stolik i wypadłem z mieszkania na ulicę. Czułem się tak, jakbym cudem uniknął katastrofy. Rozdział 2 Kiedy wreszcie wróciłem do domu przy Beekman Place, było już po pierwszej. Betsy leżała w łóżku i czytała coś w okularach na nosie. Na mój widok zdjęła je i uśmiechnęła się swoim ciepłym, zupełnie zmieniającym jej twarz uśmiechem. Całe życie uważała, że jest brzydka, i twierdziła, że jeżeli ktoś zechce się z nią ożenić, to zrobi to wyłącznie dla jej majątku. Była to po prostu jej obsesja, na którą cierpiała, nim się z nią ożeniłem. Zawsze mówiła o sobie: „Jestem starszą córką C. J., tą brzydką, która się zajmuje dobroczynnością”. Na widok Betsy i jej ciepłego uśmiechu, świadczącego o tym, że jest teraz spokojna i szczęśliwa w życiu, poczułem nagle ogarniającą mnie falę czułości i wdzięczności za to, że nasze małżeństwo tyle nam obojgu dało dobrego. Nie spytała o powód mego późnego powrotu; nawet nie interesowała się, czy Fowlerowie zatrzymali mnie u siebie na ostatni cocktail przed snem. Betsy zawsze podkreślała moją całkowitą niezależność i swobodę. Robiła to dlatego, że

Callinghamowie byli tak nieprzyzwoicie bogaci, a ja pracowałem w ich zakładach. Nie chciała nigdy dać mi odczuć, że jest córką mojego szefa. — Rickie nie spał jeszcze, kiedy wróciłam z teatru — powiedziała. — Ellen nie mogła dać sobie z nim rady. Musiałam mu śpiewać, dopóki nie zasnął — to jego nowy pomysł. Skrzeczałam mu nad uchem jak zachrypnięta wrona, ale on był zachwycony... Wracając samochodem postanowiłem powiedzieć jej wszystko o Angelice — nigdy bowiem niczego przed nią nie ukrywałem. Teraz jednak, kiedy zacząłem się rozbierać, wszystko wydało mi się jakoś bardziej skomplikowane. Wiedziałem, że Betsy zawsze czuła się onieśmielona pięknością Angeliki i świadomością, że ją kiedyś tak bardzo kochałem. Wiedziałem też, że w głębi jej duszy czai się obawa, że Angelika, jako matka Rickie’ego, zechce go kiedyś odebrać. Betsy nie mogła mieć dzieci i pokochała Rickie’ego tak samo gorącym uczuciem jak mnie. Pomyślałem więc, że nie ma najmniejszego sensu wspominać o moim przypadkowym spotkaniu z Angeliką, której przecież prawdopodobnie i tak nigdy więcej w życiu nie zobaczę. Położyłem się więc do łóżka i zaczęliśmy niebawem rozmawiać o interesujących nas oboje sprawach, o jutrzejszym spotkaniu z moim teściem i o Funduszu do Walki z Leukemią im. Betsy Callingham, który Betsy utworzyła po śmierci matki, zmarłej na białaczkę. Ojciec jej w sposób bezwzględny i oburzający przelał całą swoją miłość na młodszą córkę, Daphne. Przed naszym małżeństwem Fundusz był jedyną rzeczą na świecie interesującą Betsy— teraz odsunął się w jej życiu na dalsze miejsce, po mnie i po Rickie’m. Zbliżał się właśnie termin wiosennego sprawozdania Komitetu Nadzorczego Funduszu i nasza jutrzejsza kolacja z C. J. miała mieć doniosłe znaczenie, ponieważ Betsy i Paweł Fowler, pełniący tam obowiązek dyrektora, mieli nadzieję rozpocząć nowy rok finansowy w oparciu o pokaźny czek C. J. Betsy zdawała sobie sprawę, że będzie to niełatwy orzech do zgryzienia, ponieważ jej ojciec,

potentat finansowy, równie kapryśny, jak despotyczny, potrafi wyśliznąć się z zasadzki jak piskorz. W głębi serca Betsy była jednak przekonana, że zamach im się uda, i żywiła już naprzód radosną nadzieję. Jej radość była tak zaraźliwa, że wkrótce zupełnie za- pomniałem o Angelice i West Tenth Street. Byłem u siebie w domu, miałem przy sobie żonę, którą kochałem... Wszystko było normalne, dobre i piękne. I w tym przyjemnym nastroju zasnąłem. Przyśniła mi się Angelika. Był to jakiś potworny koszmar, z którego obudziłem się z gwałtownym biciem serca. Tuż obok mnie spała spokojnie Betsy. Ale mój sen był jakoś w dalszym ciągu bardzo realny i nagle ten kontrast między moją szczęśliwą egzystencją a powikłanym życiem Angeliki wydał mi się groteskowo nieuczciwy. Jak gdyby przez cały czas drzemało we mnie poczucie winy, zdawało mi się, że jestem oskarżonym, odpowiadającym przed sądem. Wbrew mojej woli, nasze wspólnie przeżyte lata, które tak usilnie starałem się wymazać z pamięci, stanęły mi znowu przed oczyma, jak stronice żenującego manuskryptu, wygrzebane ze starego kufra. Wszystko zaczęło się bardzo niewinnie, kiedy po zde- mobilizowaniu kończyłem, pełen ambicji, studia uniwer- syteckie, za które zapłaciła marynarka wojenna. Bill i Angelika! Piękna, pełna temperamentu córka owdowiałego profesora języka angielskiego na uczelni w Claxton. Całe nasze życie odmieniło się dzięki „Żarowi Południa”. Napisałem tę moją pierwszą powieść w ciągu niespełna sześciu miesięcy, pełen twórczego zapału, podniecanego entuzjastycznymi pochwałami Angeliki. Niepojętym jakimś cudem pewien wydawca oświadczył gotowość wydania „Żaru Południa”, i wtedy pobraliśmy się. Kiedy posypały się jeszcze mniej oczekiwane zachwyty ze strony krytyki i zakupiono ją na scenariusz do Hollywood, otrząsnęliśmy z nóg pył małego Claxton w stanie Iowa i popłynęliśmy na podbój Europy! Po fantastycznej sześciomiesięcznej wędrówce po Hiszpanii, Włoszech i Francji, wynajęliśmy mały domek w Prowansji. Tam miało się zacząć nasze bogate w wydarzenia nowe życie.

Od wielu już lat nie myślałem o tym domku w Prowansji — teraz jednak, kiedy tak leżałem bezsennie i wspominałem dawne dzieje, jakaś potworna, perwersyjna wyobraźnia przeniosła moje łóżko do prowansalskiego domku. To nie Betsy, ale Angelika leżała przy mnie oddychając spokojnie. Ciepła dłoń wsunęła się w moją. Przez ułamek sekundy byłem pewien, że to dłoń Angeliki. — Nie śpisz, kochanie? — spytała Betsy. — Nie. — Czemu? Czy cię coś dręczy? — Nie, dziecinko. Ręka mojej żony, takiej ufnej, tak dalekiej od myśli o zdradzie, lekko uścisnęła moje palce i poklepała mnie po nodze. Aby ukarać się za te myśli, zacząłem rozpamię- tywać z kolei dni późniejsze i to, co nastąpiło w pierwszym roku naszego pobytu w Prowansji. Angelika urodziła synka, Rickie’ego, a ja spłodziłem połowę mojej drugiej powieści, którą podarłem na strzępy. W ciągu następnych dwu lat zaczynałem kilka innych poronionych arcydzieł, które zawsze w końcu ciskałem w kąt, stając się na zmianę to grubiański, zgorzkniały, to znów pełen nadziei albo ogarnięty paniką. Wreszcie pod pretekstem koniecznej dla mnie podniety do pracy, zaczęliśmy się włóczyć po świecie z miejsca na miejsce. Przesiadywałem do późna w nocy w najróżniejszych bistrach, a Angelika cierpliwie tkwiła przy mnie. Rickie tymczasem spał w hotelu pod opieką francuskiej pokojówki. Tego lata wokół Angeliki kręciło się paru przedstawicieli międzynarodowej złotej młodzieży, a szczególnie wyróżniał się wśród nich pewien młody literat, Karol Maitland. Był on chyba jeszcze bardziej ode mnie przekonany o swoim niepospolitym talencie pisarskim. Angelika jednak ignorowała ich zaloty i zachowywała się tak, jak gdybym tylko ja był jej całym światem. Dla mnie zaś, który nie miał w życiu nic poza jej miłością, stała się tak potrzebna do istnienia, jak powietrze i woda. Aż raptem, bez żadnego uprzedzenia, wszystko się pewnego dnia skończyło. Przebywaliśmy wówczas razem z Karolem

Maitlandem w Portofino, kiedy zjawił się na jachcie multimilionera C. J. Callinghama mój kolega z marynarki wojennej, czarujący i bogaty Paweł Fowler, ze swoją świeżo poślubioną małżonką, Sandrą. Nigdy dotychczas nie miałem okazji przebywać w towarzystwie ludzi tak bogatych, więc ta olbrzymia pewność siebie amerykańskiego nababa, zdobywcy świata, niesłychanie mi imponowała i fascynowała, ale równocześnie jeszcze bardziej uświadamiała mi moją własną nicość. Całe to towarzystwo bawiło już od tygodnia w Portofino, kiedy pewnego wieczora zjawiłem się na jachcie sam, bez Angeliki, która została przy Rickie’m w hotelu. Tak się zdarzyło, że wielki C. J. wyszperał gdzieś egzemplarz mojej powieści „Żar Południa” i zabawiał się jej lekturą. Ze zwykłą u bogatych ludzi nonszalancją nie zadał sobie nawet tyle trudu, żeby się dowiedzieć, że to właśnie ja jestem autorem tej powieści; zaczął w pewnej chwili mocno pokpiwać i z autora, i z jego dzieła. Była to kropla, która przepełniła kielich. Kiedy po obiedzie opuściłem jacht Callinghamów, urżnąłem się jak bela w jakiejś portowej knajpie i w wisielczym nastroju, zataczając się, wróciłem do hotelu. Pamiętam, jak wdrapując się po stromych schodach do naszego pokoiku rozmyślałem, że gdyby nie było na świecie Angeliki, palnąłbym sobie w łeb. Zapaliłem światło w naszej małej, skąpo umeblowanej sypialni; Rickie leżał w swym łóżeczku i spał, ale Angeliki nigdzie nie było. Znalazłem tylko kartkę, a na niej kilka słów: „Przepraszam cię, Bill. Wyjeżdżam z Karolem. Możesz wszcząć kroki rozwodowe i zabierz Rickie’ego. Zrzekam się wszelkich praw do niego. Angelika”. Jeszcze teraz, kiedy leżałem w ciemnościach obok Betsy, głęboka gorycz tej zdrady sprzed sześciu lat wydała mi się potworna i tak żywa, jak wtedy, w małym pokoiku hotelowym w Portofino. Czułem także, że gaśnie we mnie podniecenie, wywołane dzisiejszym spotkaniem z Angeliką. Nie było oczywiście sensu winić ją o cokolwiek — po prostu poszła swoją drogą z szeroko otwartymi oczami, a ja swoją. Szczęśliwym trafem moja droga okazała się drogą Callinghamów i przy ich pomocy — a zwłaszcza przy pomocy Betsy — wyleczyłem się

zupełnie z Angeliki. Odwróciłem się na łóżku, żeby móc dotknąć ramienia mojej żony. Spała. Pocałowałem ją więc delikatnie, objąłem ramieniem i spokojnie zasnąłem. W owym czasie sytuacja moja w redakcji Callinghama była jeszcze bardziej skomplikowana i delikatna niż zwykle. Wakowało stanowisko wiceprezesa i stary C. J. ze zwykłą pasją dręczenia pracowników obiecał je rów- nocześnie mnie i Dawidowi Mannersowi, który pracował znacznie dłużej ode mnie i — oczywiście — nienawidził mnie serdecznie jako „beniaminka szefa”. Tymczasem, w rzeczywistości, wcale nie byłem jego beniaminkiem, a to, że byłem mężem Betsy, jeszcze spra- wę pogarszało. Mimo że C. J. częściowo tylko zdawał sobie z tego sprawę, to w gruncie rzeczy do pasji doprowadzała go niezależność i samodzielność Betsy i jej sukcesy zarówno na terenie Funduszu do Walki z Leukemią, jak i w małżeństwie. Byłem przekonany, że gdybym zrobił jakiś niefortunny krok, natychmiast zwróciłby się ze świętym oburzeniem do Betsy i powiedział: „A widzisz? Nie mówiłem? Oto skutki przyjmowania do pracy niedo- warzonego gryzipiórka tylko dlatego, że to twój mąż”. Następnego ranka sytuacja była naprężona. Dawid Manners został wezwany raz przed najwyższe oblicze, ja zaś dwukrotnie. Byłem przekonany, że C. J. wspomni o wiceprezesurze. On jednak za każdym razem jakoś się wykręcał. Pierwszy raz wezwał mnie właściwie bez żadnego powodu — a kiedy zjawiłem się przed nim po raz drugi, siedział uśmiechnięty za swoim wielkim biurkiem. Miał szerokie usta i błyszczące, wyłupiaste oczy, przez co wyglądał jak przebiegła i niebezpieczna ropucha. — Właśnie sobie przypomniałem — zaczął - że to chyba dziś Betsy wybiera się do mnie, żeby mnie zadręczać tą swoją przeklętą dobroczynnością...? Doskonale wiedział, jak zareaguję na jego słowa, bo C. J. zawsze wiedział, co i w jakim celu robi. Opracował swoją własną chytrą taktykę wystawiania ludzi na próbę i

trzymania ich w niepewności. Gdybym nie znał go tak dobrze i nie był w jakiś dziwny sposób zafascynowany jego osobowością, jakby wymyśloną przeze mnie samego w powieści, byłbym go najchętniej w tej chwili zamordował. — Mam nadzieję, że i ty przyjdziesz — powiedział. — Będę potrzebował jakiejś moralnej podpory. Ach, te nudne babska! Boję się ich jak ognia! — Owszem — odpowiedziałem spokojnie. — Wybieramy się oboje. — To wybornie, chłopcze. I na miłość boską, zapowiedz swojej żoneczce, żeby nie wygłaszała żadnych podniosłych przemówień, póki nie zjemy obiadu. Takie rzeczy fatalnie odbijają się na trawieniu. A więc, punktualnie o siódmej? Zjawiliśmy się w Oyster Bay w pełnej gali punktualnie o siódmej, chociaż musieliśmy jeszcze przedtem wstąpić po Pawła i Sandrę Fowlerów, których wóz był w remoncie. Bardzo się cieszyłem, że i Paweł będzie na tym obiedzie. Przedziwną ironią losu Betsy właśnie w chwili, kiedy jej najbardziej zależało na poparciu ojca, stawała się dziwnie niezręczna i skrępowana, a i na mnie splendor i sztywna atmosfera tego domu działały krępująco i przygnębiająco, mimo iż się już do tych wspaniałości zdążyłem przyzwyczaić. A Paweł cudownie potrafił łączyć w sobie lekki cynizm z dziecinną beztroską i humorem — i to mnie zawsze tak w nim pociągało za czasów naszej służby w marynarce. Stanowił cudowną odtrutkę na C. J. Ten Kalifornijczyk, pochodzący z bardzo starej i bogatej rodziny, znanej, jeszcze wiele, wiele pokoleń wcześniej, nim ktokolwiek usłyszał o Callinghamach — był może jedyną osobą, pozwalającą sobie pożartować ze starego C. J., który nie tylko żarty takie tolerował, ale ję nawet lubił. C. J. miał poza tym wielką słabość do Sandry, efektownej i reprezentacyjnej żony Pawła. Było to zainteresowanie starego znawcy i wielbiciela kobiet, od dawna owdowia- łego. — Powiem ci, Bill, w największej tajemnicy — mawiał Paweł — jako staremu przyjacielowi i najserdeczniejszemu

towarzyszowi, że Sandra nie jest stworzona z krwi i kości, tylko z jakiegoś najdroższego plastyku. A przez kogo? Przez perfidnych reklamiarzy waszych ilustrowanych magazynów! W jakim celu? Żeby ją przedstawić jako najodpowiedniejszy i najbardziej czarujący przedmiot do wieszania na nim biżuterii i nurków — względnie do wożenia Cadillakiem, a ja, biedny, zwykły śmiertelnik, mam jej to wszystko dostarczać! Użal się nade mną!... Pomyśl z należytym współczuciem, jak głęboko są wydrenowane moje moralne i materialne zasoby... Fundusz imienia Betsy Callingham do Walki z Leukemią! Powinno się raczej stworzyć Fundusz Futrzano- Biżuteryjno-Samochodowy imienia Sandry Fowler! Ten wieczór niczym nie różnił się od wszystkich innych wieczorów u C. J. Za dużo służby, za dużo jedzenia i picia i o wiele, o wiele za dużo ... Daphne! Daphne Callingham jako dziewiętnastoletnia dziewczyna była najbardziej zepsutą smarkulą, jaką mi się zdarzyło spotkać. Oczywiście, wszystkiemu winien był C. J. Gdyby jej tak ślepo i bezkrytycznie nie uwielbiał i nie wmawiał w nią stale, że każdy mężczyzna powinien leżeć przed nią plackiem i być jej podnóżkiem, byłaby całkiem miłą dziewczyną. W każdym razie była bardzo ładna, miała ogromne niebieskie oczy i grzywę rudych włosów. Może nawet była po swojemu dobra i wspaniałomyślna, ale tylko ,,po swojemu", to znaczy, o ile nie sprawiało jej to zbytniej fatygi. Tego wieczora siedziała przy obiedzie obok mnie, toteż w moją stronę skierowała baterię swych absurdalnych uwodzicielskich tricków. Zawsze starała się mnie oczarować i doskonale wiedziałem, że robi to głównie po to, by dokuczyć Betsy. Ta cecha jej charakteru strasznie mnie drażniła. Od pierwszej chwili mojego zetknięcia się z Callinghamami Daphne usiłowała podkreślić, że to ona jest pięknością, a Betsy skromną, szarą myszką. Złościłem się na nią o to, bo nawet jeszcze teraz Betsy była na te rzeczy dość uczulona. C. J., w chwilach wolnych od emablowania Sandry, mruczał jak kot z zadowolenia patrząc przez szeroki stół na swoją faworytkę, Daphne. Ale i Paweł, zręczny polityk, także przez

cały czas ją emablował i bawił. Wszystko to razem usuwało w cień Betsy, przez co robiła wrażenie osoby sztywnej, niezręcznej, psującej nastrój i dobrą zabawę. Od czasu do czasu starałem się dodać jej otuchy, przesyłając w jej stronę ponad srebrną dekoracją stołu zachęcający uśmiech, na który mi z wdzięcznością odpowiadała uśmiechem. Wiedziałem jednak, że czuje się nieszczęśliwa. Jakoś dotychczas nikt słowem nie wspomniał o Funduszu. Dopiero później, kiedy spędziwszy dobrą chwilę przy stole nad szklaneczkami porto, przyłączyliśmy się do pań w salonie, Pawłowi udało się przyciągnąć Daphne i usiąść z nią w odległym kącie salonu, ja zaś usadowiłem się na sofce w stylu Ludwika XV obok Sandry, tak że Betsy i jej ojciec znaleźli się względnie odizolowani od reszty towarzystwa. Ale nawet i wtedy jeszcze C. J. utrudniał jej sytuację, jak tylko mógł najperfidniej. Betsy jednak zmobilizowała całą odwagę i rozpoczęła starannie uprzednio przygotowane przemówienie. C. J. natychmiast jej jednak przerwał. — Moja droga Betsy — powiedział — proszę cię, oszczędź mi tych wzniosłych tyrad... nie mam żadnych złudzeń co do celu, jaki cię tu sprowadził. Ty zaś ze swej strony zapewne się nie łudzisz, że twoje fajerwerki retoryczne mogą mnie skłonić do pomyślnej decyzji. C. J., który się urodził w slumsach Cincinnati i wy- kształcił sam z taką pasją, z jaką rzucił się w wir intere- sów, płynnie i gładko wypowiedział swoją orację. Uśmie- chał się przy tym przez cały czas szerokimi wargami ropuchy i obracał w palcach nóżkę smukłego kieliszka. Następnie cytując z namaszczeniem zapewne któryś z artykułów swego wydawnictwa, wdał się w zawiłe roz- ważania na temat, jak to każdy człowiek powinien stać finansowo na własnych nogach. Wspomniał też, że od chwili powstania Funduszu, prawie wyłącznie on finansuje jego rozwój. Słusznie Betsy szczyci się dzisiaj pięknym rozkwitem swego dzieła, powinna jednak zrozumieć, że nie może zawsze i wyłącznie liczyć na wspaniałomyślność ojca.

Słuchałem tego wykładu z oburzeniem. Słowa jego były nie tylko przykre, ale do tego absolutnie nieprawdziwe. Betsy zainicjowała i założyła Fundusz wyłącznie z pie- niędzy pozostawionych jej w spadku po matce; sama się zajmowała jego organizacją. Do ojca zwracała się jedynie po jakąś roczną subwencję i odpowiednią reklamę w któ- rymś z czasopism Callinghamów. C. J. wiedział o tym tak samo dobrze jak ja, a mimo to nie przerywał swego pouczania. W przeciwległym rogu salonu Paweł w pewnej chwili pochylił się i szepnął coś do ucha Daphne. Niebawem oboje przyłączyli się do nas. C. J. zaś tymi słowy kończył swoje przemówienie: — Tak więc, moja droga Betsy, po dojrzałym namyśle doszedłem do słusznego wniosku, że w tym roku powinnaś dowieść, że doskonale potrafisz dawać sobie radę sama, bez niczyjej pomocy! Twarz Betsy nie zdradzała żadnego uczucia, ja jednak doskonale zdawałem sobie sprawę, jak chytrze wymierzył i zadał jej cios. Byłem tak wściekły, że zacząłem coś mówić w obronie Betsy, na co C. J. zmarszczył z niezadowoleniem brwi. W trakcie mego wystąpienia podchwyciłem rozpaczliwy wzrok Pawła i zmieszany, zbity z tropu umilkłem. Zapanowała dłuższa chwila krępującego mil- czenia. — Papo! — zawołała nagle Daphne. — Więc naprawdę nie chcesz nic dać biednej Betsy na Fundusz? — Nie, koteczku! Niech sobie radzi sarna! — Ach, czemuż to, mój kochany staruszku? — Daphne zachichotała jak grzeczna pensjonarka z wytwornej pensji i usiadła ojcu na kolanach, otaczając nagim ramieniem jego gruby kark. — Doprawdy —- szczebiotała dalej — nigdy w życiu nie słyszałam nic bardziej bezsensownego! Biedna stara Betsy! Co ona ma w życiu poza tym swoim ukochanym Funduszem?! A przecież wiesz, papo, że bez twojej pomo- cy wszystko zrobi klapę! Jak możesz być taki paskudny? I rzuciwszy spod oka szybkie spojrzenie na Betsy, pociągnęła

rozanielonego ojca za ucho. Ta pieszczota wywołana była zarówno chęcią pochwalenia się swoją władzą nad starym milionerem, jak i szczerą chęcią dopomożenia siostrze. Poczułem się głęboko zażenowany, a uczucie to jeszcze się wzmogło, kiedy zobaczyłem na twarzy C. J., że ulega córce. Policzki mu się zaróżowiły, usta wydęły i zachichotał basem, starając się naśladować Daphne. Nie minął kwadrans, zeszedł z ambony, z której głosił „stanie na własnych nogach”, i jak gdyby nigdy o tym nie było mowy, podpisał czek. Zaznaczył jednak: „Tylko ten ostatni raz, żeby sprawić przyjemność koteczkowi”. Kiedy wręczał czek Betsy, zauważyłem w jego oczach błysk złośliwego zadowolenia i jeszcze raz stwierdziłem, jak ten człowiek potrafi zaskakiwać... Zarówno jego pompatyczne kazanie, jak i żartobliwo-ojcowski stosunek do Daphne były tylko grą, perwersyjnym, wymyślnym kaprysem milionera. Od samego początku zdecydowany był dać Betsy ten czek, chodziło tylko o to, żeby ją upokorzyć i posłużyć się Daphne do załatwienia sprawy w sposób dla Betsy jak najbardziej dotkliwy. W takich chwilach atmosfera domu Callinghamów wprost mnie dławiła, toteż reszta wieczoru — przynaj- mniej tak mi się zdawało — upłynęła w sztywnym nastro- ju. C. J. jednak zdawał się wyśmienicie bawić. Na szczęście miał zwyczaj wcześnie kłaść się spać, tak że rozeszliśmy się wszyscy o dziesiątej trzydzieści. Gdy wkładałem palto, Daphne odciągnęła innie na bok i uśmiechając się z triumfem, wręczyła monetę dwudzie- stopięciocentową. — Paweł założył się ze mną o dwadzieścia pięć centów — powiedziała — że nie uda mi się udobruchać staruszka. Ale, przyznasz, że sprytnie to zrobiłam, prawda? Zatrzepotała długimi, gęstymi rzęsami. — Jutro wybieram się do miasta — dodała. — Teraz, kiedy uratowałam ukochany Fundusz Betsy, mogłaby mi się przynajmniej zrewanżować, wypożyczając mi ciebie na jutrzejszy lunch!

Lunch w towarzystwie Daphne oznaczał bardzo długie i wyczerpujące posiedzenie. Wiedziałem jednak, że jeżeli się wykręcę, utrudnię Betsy i tak już niełatwe stosunki rodzinne. — Ależ oczywiście — powiedziałem. W samochodzie Betsy była cudowna. Słowem nawet nie wspomniała o mojej nieudanej próbie sekundowania jej ani o tym, jak głęboko C. J. ją uraził. Wiedziałem, że duma nie pozwala jej na to. Paweł też był bardzo miły. Nic nie powiedział o zakładzie z Daphne i potraktował wszystko pod kątem pomyślnie zawartej transakcji. Fowlerowie mieli pierwotnie zamiar wstąpić jeszcze do nas na drinka, kiedy jednak dojeżdżaliśmy do Beekman Place, Sandra nagle stwierdziła, że bardzo rozbolała ją głowa. Po każdym wieczorze, gdzie nie ona była ośrodkiem zaintere- sowania całego towarzystwa, zdradzała skłonności do migreny. Był to jedyny sposób zwrócenia na siebie uwagi. Paweł, jak zwykle w stosunku do niej, był łagodny i potulny jak baranek. — Moje biedne maleństwo! Na pewno przemęczyłaś swoją śliczną główkę. — Nie, Pawełku! — odpowiedziała. — To te podle likiery C. J.! Betsy wysiadła przy naszym domu na Beekman Place, a ja, znów jak wczoraj, pojechałem z Fowlerami. W drodze powrotnej nadal czułem się jeszcze dziwnie przygnębiony. Nawet po trzech latach szczęśliwego pożycia małżeńskiego z Betsy przychodziły chwile, kiedy zdawałem sobie sprawę, że Betsy i ja, mimo wszelkich pozorów niezależności, jesteśmy w gruncie rzeczy niewolnikami C. J. I w ogóle cały ten dzień był dziwnie dla mnie pechowy! Nie rozstrzygnięta sprawa wiceprezesury, bierne przysłu- chiwanie się, jak C. J. upokarza moją żonę, a na dobitkę wszystkiego — zgoda na to, żeby niedowarzona, zwario- wana dziewiętnastolatka kazała mi się zapraszać na lunch! Zdaje mi się, że i mnie — podobnie jak Sandrę — ogarnęła nieprzeparta chęć stania się kimś ważnym. Wyjrzałem przez okno i nagle zorientowałem się, że jestem przed domem Angeliki.

Rozdział 3 Doskonale zdawałem sobie sprawę, że zatrzymanie się przed domem Angeliki było bardzo nierozsądne. Wcale nie usiłowałem tłumaczyć sobie, że winien jestem Angelice grzecznościową wizytę. Nie odczuwałem nawet potrzeby, aby ją znowu zobaczyć. Pod wpływem dziwnego nagłego impulsu chciałem zrobić coś, co nie miałoby żadnego związku z rodziną Callinghamów, coś, z czego C. J. mógłby być niezadowolony. Ten obrońca amerykańskiej moralności zawsze perorował przeciwko „lekkomyślnej, upadłej kobiecie, z której szponów wyrwaliśmy biednego Billa w tej zdegenerowanej Europie”. Zaparkowałem wóz przed domem, nacisnąłem na dole guzik, a gdy zabrzęczał zwalniacz, ruszyłem stromymi schodami na górę. Drzwi otworzyła mi Angelika. Spodziewałem się zobaczyć słabą rekonwalescentkę z wczorajszego wieczora, a tymczasem... nic podobnego! Zmiana była wprost uderzająca. Przede mną stała Angelika kompletnie ubrana do wyjścia, w czarnym kostiumie z żółtym szalikiem pod szyją. Kostium nie był ani nowy, ani nadzwyczajnie uszyty, ale sposób, w jaki go nosiła i jej wspaniała, niczym nie skażona uroda, sprawiały, że Sandra zgasłaby przy niej jak świeczka, a Daphne wyglądałaby na małą, wulgarną dorobkiewiczównę. Poczułem się nagle w niedorzeczny sposób szczęśliwy. — Przejeżdżałem obok — powiedziałem — więc wstą- piłem, żeby się dowiedzieć, jak się czujesz? No, wyglądasz w każdym razie bez porównania, lepiej! Nie zmieniła ani na jotę wyrazu twarzy na widok mojego wieczorowego stroju. Nie można było z jej oczu wyczytać ani zdziwienia, ani specjalnej radości, że mnie widzi. — Może wejdziesz na chwilę? — spytała obojętnym tonem. Wszedłem za nią do starannie wysprzątanego i uporząd- kowanego łososiowego saloniku. Drzwi do sypialni były

otwarte i zauważyłem, że i ten drugi pokój jest równie starannie sprzątnięty. W całym mieszkaniu znać było nie- dostatek — ale już nie takie zaniedbanie jak wczoraj. W moim zbuntowanym nastroju z powodu C. J. to skromne mieszkanko, będące w tak rażącej dysproporcji do tamtych wspaniałości, wywarło na mnie dziwnie kojące wrażenie. Angelika przyjęła z napoczętej paczki papierosa i zapaliła go zapałką. Traktowała mnie oficjalnie, jak przygodnego znajomego, starannie unikając wszelkich małżeńskich aluzji — Wczoraj zachowałam się jak głupia histeryczka — powiedziała. — Musiałam wywrzeć na tobie wręcz fałszywe wrażenie. — Wywarłaś przede wszystkim wrażenie chorej — odparłem. — Mówię o Jaimie’m... i że strasznie z tą sprawą prze- sadziłam. Przedstawiłam całą sytuację okropnie melodra- matycznie — a tymczasem zupełnie tak nie jest. Chcę sprawę od razu jasno postawić: nie potrzebuję niczyjej pomocy... Nie jestem bynajmniej — jak to się mówi — słabą białogłową. — Czyżby?... — Jaimie jest trudny, owszem, przyznaję. Zwłaszcza, kiedy sobie trochę wypije, a pił już od tygodnia. Ale teraz znów jest w formie. Był tu dziś po obiedzie, czuje się świetnie i w ogóle wszystko jest w jak najlepszym po- rządku. Jej niezręczne próby wybielenia Jaimie’ego i bardzo widoczna chęć zatrzaśnięcia przede mną drzwi zdenerwowały mnie trochę. — To wszystko razem brzmi jak romans z bajki — po- wiedziałem z ironią. — Od jak dawna to wszystko trwa? Czyżbyś już przeszła do porządku dziennego nad Karolem Maitlandem? Była raczej zdziwiona niż oburzona moimi słowami. — Już prawie zapomniałam, że Karol Maitland istniał kiedyś na świecie — powiedziała — z Jaimie’m poznaliśmy się dwa lata temu w Positano.

— Chyba dość czasu, aby zrobić z niego porządnego człowieka? — Chcesz powiedzieć, że powinien się ze mną ożenić? Nie, Jaimie nigdy się ze mną nie ożeni... nigdy! Nawet za sto lat! Ożeni się tylko z dziedziczką milionów, posiadacz- ką własnego jachtu i kolekcji brylantów w ogniotrwałej kasie papy. Czyż nie jest to zresztą dążenie wszystkich literatów albo eks-literatów? Chociaż doskonale pojąłem, że jest to celowo rzucony kamyk do mego ogródka, poczułem wściekłość — wiedząc równocześnie, że na wściekłość jest już o wiele za późno. O całe trzy lata za późno. Czułem się zawsze trochę pokrzywdzony przez los, że mi nie pozwolił odegrać finałowej sceny wówczas, w Portofino. Okazja nadarzyła się dopiero dzisiaj, a wszystko było tym bardziej przykre, że tak długo fermentowało w moim sercu, aż nabrało tym większej goryczy. — I tego rodzaju związek ci wystarcza? — Najzupełniej. — Ale ja ci nie wystarczałem! — Bill! — Teraz dopiero rozumiem, o co ci chodziło. Owszem! Nadawałem się wtedy dla ciebie! Byłem odpowiednim towarzyszem do wałęsania się po Europie, jako znakomity amerykański powieściopisarz. Ale nie byłem jeszcze całkiem na poziomie, prawda? Karol Maitland był lepszy! Stał ode mnie wyżej. A już jeżeli idzie o Jaimie’ego, no, to ten zdystansował nas obu! J a nie próbowałem cię udusić, wręcz przeciwnie! Usiłowałem dać ci utrzymanie, no i oczywiście popełniłem podstawowy, drobnornieszczański błąd, że się z tobą ożeniłem! Twarz jej dziwnie stężała i zrobiła się biała jak papier, mną zaś owładnęła dzika pasja zadawania jej bólu, dotknięcia do żywego, odpłacenia za wszystko, co przez nią wycierpiałem. Teraz, po tylu latach, kiedy to już nie miało i nie mogło mieć żadnego znaczenia. — Winszuję ci!... Wspaniale urządziłaś sobie życie! Nic