Mrowie wojskowych marynarzy tam i z powrotem snuło się po Market
Street w San Francisco. Nie ulegało wątpliwości, Ŝe nadawali oni miastu
specyficzny koloryt i atmosferę wigoru. Ja jednak nie przyjechałem do
San Francisco, Ŝeby oglądać marynarzy, bo miałem ich po dziurki w no-
sie. Po znojnych i pełnych udręki trzech miesiącach, spędzonych w obo-
zie treningowym Marynarki Wojennej, miałem wraŜenie, iŜ wystarczy mi
tych widoków do końca Ŝycia!
Wyciągałem szyję, by ponad mrowiem białych czapek zobaczyć, czy
nie uda mi się złapać gdzieś taksówki, chociaŜ wiedziałem, Ŝe to senne
marzenie. Moja Ŝona, Iris, przestrzegając ściśle regulaminu Marynarki
mówiącego, Ŝe kaŜdy oficer powinien mieć prawą rękę wolną, dźwigała
sama swoją niewielką walizkę, przekładając ją co chwila z jednej ręki do
drugiej.
— Zawsze jeszcze mogę zatelefonować do Eulalii — powiedziała
znękanym głosem.
— Do jakiej znowu Eulalii? — spytałem.
— No, do Eulalii Crawford.
— Co za Eulalia Crawford?
— Eulalia Crawford to moja cioteczna siostra. Nie widziałam jej co
prawda od czasów wczesnego dzieciństwa, ale wiem, Ŝe mieszka w San
Francisco. Nie jest wykluczone, Ŝe będzie miała wolny pokój.
— Ani mi się śni spędzić trzydzieści sześć godzin naszego krótkiego
urlopu w wolnym pokoju jakiejś twojej kuzynki, ponurej starej panny!
— Eulalia wcale nie jest ani ponura, ani starą panną — obruszyła się
Iris. — Przeciwnie! Jest oszałamiająco piękna i ma fatalną opinię. Rozu-
miesz? Ma kochanków... i w ogóle... te rzeczy...
5
— Wszystko jedno! Dziewica czy nie dziewica — nie Ŝyczę sobie
Ŝadnej Eulalii!
— Fe! Takie słowa w ustach młodego porucznika marynarki! — obu-
rzyła się Iris, a równocześnie krzyknęła „Och!" zderzywszy się gwałtow-
nie z jakimś marynarzem.
Mnie zaś dręczyła jedna myśl. Byliśmy rozdzieleni z Iris juŜ od prze-
szło trzech miesięcy i niczego bardziej nie pragnąłem, jak znaleźć się jak
najprędzej z nią sam na sam. ChociaŜ siedemnaście hoteli, które odwie-
dziliśmy, odpowiedziało nam negatywnie, uparcie wierzyłem, Ŝe — woj-
na czy nie wojna — mąŜ ma prawo do zakątka, gdzie mógłby spotkać się
z Ŝoną.
Cud bowiem sprawił, iŜ urodziny Iris przypadały w czasie mojego
pierwszego krótkiego urlopu, po chwilowym przeniesieniu z czynnej
słuŜby na Pacyfiku do marynarskiego obozu treningowego. Do tego
pierwszego przyłączył się drugi cud. Mianowicie, Iris udało się zwolnić
na weekend z Hollywood, gdzie kręciła swój ostatni film. A jeśli cuda
miewają jakieś funkcjonalne uzasadnienie, to przecieŜ łatwo moŜe wyda-
rzyć się i trzeci, który pozwoli nam zebrać owoce dwu pierwszych.
— Gdybyśmy to mogli wcześniej zarezerwować jakiś pokój w hote-
lu... — westchnęła Iris, przystając nagle i stawiając walizkę na chodniku.
— Kochanie — dodała Ŝałośnie — nie moŜemy przecieŜ tak wędrować
bez końca! Dostałeś medal za to, Ŝe wykazałeś gdzieś tam wielką zarad-
ność. WykaŜ ją i teraz, Peter!
Fala marynarzy nadal opływała nas z obu stron.
Iris była taka piękna, Ŝe serce biło mi mocniej, gdy patrzyłem na nią.
Odkąd nasze pociągi prawie równocześnie wpadły na dworzec główny,
pocałowałem ją dopiero jeden, jedyny raz i wszystko we mnie po prostu
wyło z tęsknoty, Ŝeby znaleźć się z nią sam na sam.
Dobrnęliśmy wreszcie do Stockton Street.
— Mamy przed sobą aŜ dwa hotele — powiedziałem. — Św. Franci-
szka i św. Antoniego. Spróbujmy!
— Ale przecieŜ juŜ nam podali telefonicznie, Ŝe absolutnie nie mają
wolnych pokoi!
— Ale to było telefonicznie. Zobaczymy, jak podziała urok osobisty!
Iris wsunęła swoją wolną rękę w moją, łamiąc w ten sposób przepis
dotyczący prawych rąk marynarzy.
— Czyj urok osobisty, Peter? Mój czy twój? — spytała.
— No, jak moŜesz pytać! Oczywiście, Ŝe twój!
Kiedy ruszyliśmy w górę ulicy Stockton, nagle kichnąłem. JuŜ w po-
ciągu czułem, Ŝe jestem przeziębiony. Tego tylko brakowało do naszych
nieszczęść! Iris rzuciła: „Na zdrowie" w chwili, kiedy mijaliśmy tablicę
reklamującą łaźnię turecką. Z nadzieją w głosie Ŝona moja spytała:
— Jak myślisz? Czy w takich łaźniach dają miejsca mieszanym pa-
rom? To znaczy, o ile ta para udowodni, Ŝe jest małŜeństwem?
— To bardzo mało prawdopodobne — odparłem, kichając znowu.
Tak dotarliśmy na Union Square. W otoczeniu pięknych kwietników
oba hotele — św. Franciszka i św. Antoniego — spoglądały na siebie, jak
dwie rywalki na jakimś wytwornym garden party.
Zaczęliśmy od św. Franciszka — tu jednak nic nie wskórał ani urok
Iris, ani moja groźna mina. Przeszliśmy więc przez mały skwerek i pchnę-
li szklane obrotowe drzwi hotelu św. Antoniego.
Przecisnęliśmy się jakoś wśród stosów waliz i bagaŜy do biura recep-
cji. Stała tu juŜ spora kolejka podobnych amatorów. PoniewaŜ wyglądało
na to, Ŝe zwycięstwo odniesie ten, kto silniejszy, więc przeciskałem się,
pchając przed sobą Iris, która niebawem zajęła niezłą strategiczną pozycję
przy kontuarze. Dwu recepcjonistów, o bardzo chudych szyjach usiłowało
uporać się z naciskiem klienteli.
Jeden z nich dosłownie przyciśnięty był do ściany przez dość podej-
rzanie wyglądającą blondynę w czerwonym płaszczu i kapeluszu ozdo-
bionym czymś, co bardzo przypominało miotełkę z piór do wycierania
kurzu. Oczy jej miały wyraz pogromczyni lwów — i towarzyszącego jej
Greka. Zalewała nieszczęsnego urzędnika potokiem słów z obcym akcen-
tem, czarowała wymownymi gestami i wybuchała co chwila niskim, gar-
dłowym śmiechem — wszystko to było widocznie w jej mniemaniu
szczytem kobiecego wdzięku.
Nie słuchałem, co mówiła, skupiwszy całą uwagę na drugim urzędni-
ku, który ledwo tam stał, chwiejąc się jak trzcina na wietrze. Przesłałem
mu wymowne „Proszę pana", a Iris bez zwłoki dołączyła błogi uśmiech,
który trafił urzędnika w locie, i odezwała się słodko:
— Proszę pana. MąŜ i ja chcielibyśmy zamówić tu pokój... To szale-
nie...
— Bardzo mi przykro, madame, ale... — nie pozwolił jej dokończyć.
— Chętnie zgodzimy się na jakikolwiek pokoik. — Podczas gdy ja
spoglądałem na niego groźnie, Iris połoŜyła dłoń na rękawie jego mary-
narki. — Przyjechaliśmy do San Francisco tylko na weekend. Nie widzia-
łam męŜa juŜ przeszło sześć miesięcy. Odbyłam bardzo długą podróŜ.
— Doprawdy, bardzo mi przykro, madame — urzędnik usiłował bez
powodzenia wysunąć rękaw z uścisku Iris.
— Ale niechŜe mnie pan zrozumie — ciągnęła Iris, a opowieści jej
stawała się z kaŜdą chwilą bardziej dramatyczna i rzewna. — Mój mąŜ la-
da dzień odpływa do Europy! Nie będziemy grymasić. Zgodzimy się na
wszystko! MoŜe być pojedynczy pokój bez łazienki albo pojedyncza ła-
zienka bez pokoju.
Wyraz oczu urzędnika, ukrytych za grubymi okularami, trochę zmiękł
— przez jedną krótką szaloną chwilę łudziłem się, Ŝe Iris zwycięŜy. Ale
nic podobnego! Pełnym głębokiego bólu głosem recepcjonista szepnął:
— Doprawdy... niesłychanie mi przykro, madame. Byłbym szczęśli-
wy, gdybym mógł pani pomóc...
Jak przez mgłę zobaczyłem, Ŝe blondyna z pióropuszem odwróciła się
i patrzy w stronę Iris.
— Proszę pana — spróbowałem teraz z kolei ja swego wpływu na re-
cepcjonistę.
— Bardzo mi przykro, sir...
Blondyna lekko dotknęła pleców Iris. Pióropusz zatrząsł się na utle-
nionych kunsztownie loczkach.
— Zdaje się, Ŝe pani chciałaby dostać pokój? — spytała.
Oboje z Iris odwróciliśmy się do niej.
— Tak! Tak! — zawołała skwapliwie moja Ŝona.
Blondyna uśmiechnęła się promiennie do urzędnika, a potem jeszcze
promienniej do nas. I kładąc dłonie na ramionach Iris rzekła:
— Och, wy moi biedacy! Słyszałam, co pani mówiła. Macie się nie-
bawem rozstać i jesteście bardzo zakochani. A ja za chwilę zwolnię po
kój. MoŜecie go brać!
Uszom własnym nie chciałem wierzyć, Iris zaś zdołała tylko wyjąkać:
— Czy... czy pani chce powiedzieć, Ŝe... Ŝe...
Blondyna odwróciła się majestatycznie do urzędnika.
— Odda pan mój pokój tej ślicznej panience i jej męŜowi, oficerowi
marynarki — oznajmiła.
Urzędnik spojrzał na nią zaskoczony.
— AleŜ, droga pani Rose... Owszem, pani dysponuje ciągle jeszcze
tym pokojem. Ale jeŜeli go pani zwalnia... to mam tu całą długą kolejkę
wcześniejszych kandydatów.
Oczy blondyny niebezpiecznie błysnęły.
— JeŜeli ci państwo nie dostaną mojego pokoju — to ja zatrzymuję
go nadal. Nie zwalniam!
Towarzyszący jej Grek zaczął coś gwałtownie mówić w rodzimym ję-
zyku, ale blondyna nie zwracała na niego najmniejszej uwagi wpatrując się
groźnie w urzędnika — podobnie zresztą jak robiłem to i ja, i Iris.
Ten chwilę wahał się, a w końcu rzekł:
— No... jeŜeli ten pokój ma być wolny, to niech go w takim razie
otrzymają pani... przyjaciele!
— No, to mi się podoba! — rubaszny śmiech pani Rose zahuczał
jeszcze raz.
Uśmiechnąłem się do niej, Iris zaś odezwała się wzruszona:
— Dziękujemy pani bardzo, droga pani Rose! Dziękujemy bardziej
niŜ potrafimy wyrazić to słowami!
— Ach, głupstwo! Nie mają państwo za co dziękować! Drogie dziec-
ko — dodała po chwili — przypomina mi pani bardzo kogoś znajomego,
nie mogę sobie tylko przypomnieć kogo. Słuchając pani, powiedziałam
sobie w duszy: ci biedni są zakochani!— Szeroka, Ŝyczliwie uśmiechnięta
twarz pani Rose była aŜ spocona ze wzruszenia. —Ja takŜe jestem zako-
chana — dodała, wypychając do przodu niezgrabnego Greka. — To pan
Annapoppaulos. Dziś nasz ślub, dlatego właśnie zwalniam pokój.
Pan Annapoppaulos pochylił się w głębokim ukłonie, co i my uczy-
niliśmy. Pani Rose zrobiła perskie oko i szturchnęła Ŝartobliwie narzeczo-
nego łokciem pod Ŝebro.
— Dziś wieczorem wychodzę za mąŜ — powtórzyła nowinę — nie
będzie mi więc potrzebna własna, pojedyncza sypialnia, prawda?
Pan Annapoppaulos zrobił jeszcze głupszą minę niŜ dotychczas, a pa-
ni Rose pokiwała kilka razy miotełką od kurzu, pomachała nam ręką na
poŜegnanie, oderwała się od biurka i odpływając w kierunku wahadło-
wych drzwi, pociągnęła za sobą swego greckiego amanta. Jej głośny
śmiech słychać było jeszcze przez cały czas, kiedy torowali sobie drogę
przez zatłoczony hol. Urzędnik spoglądał jeszcze chwilę za nią, a kiedy
zniknęła, podsunął nam karty meldunkowe i powiedział:
— Proszę podpisać. O, tu! Pokój 624.
Podpisałem: porucznik Peter Duluth z małŜonką i ozdobiłem podpis
najpiękniejszym zakrętasem. Urzędnik zaś skinął na stojącego obok goń-
ca, Ŝeby zabrał nasze bagaŜe.
A więc jednak wydarzył się cud! Czułem się, jak gdyby ktoś wsadził
mnie na sto koni!
Bogato złocona mahoniowa winda zabrała nas, gońca i kilku innych
gości na szóste piętro. Tu goniec ruszył z walizami przodem i otworzył
nam drzwi numeru 624.
CóŜ to był za pokój! Luksusowy Ludwik XV z główną atrakcją w po-
staci olbrzymiego, podwójnego łoŜa przykrytego szkarłatną, jedwabną
kapą. A do tego kanapka a la Madame Reamier i olbrzymie lustro w sze-
rokiej złotej ramie, ozdobionej nagimi kupidynkami. Wszystko to przy-
wodziło na myśl jedwabne damskie podwiązki i swawolne noce Belle
Epoque. Za kolejnymi drzwiami była nowocześnie urządzona łazienka,
wyłoŜona kolorowymi kafelkami.
Odpaliłem gońcowi szczodry napiwek, dając delikatnie do zrozumie-
nia, Ŝeby jak najszybciej zostawił nas samych.
Rozglądając się z zachwytem dokoła Iris zrzuciła kapelusik, srebrne
lisy i podeszła do mnie:
— Kochanie! — zdołała jedynie powiedzieć ze wzruszeniem. Po
chwili dodała jeszcze: — Cały ten splendor dla nas i... łazienka!
Wziąłem ją w objęcia i pocałowałem. Dotknąć jej znaczyło to samo co
zobaczyć na stole świeŜy biały chleb po długich udrękach wojennego
obozu japońskiego. Z ustami na jej ustach szepnąłem cichutko:
— Skarbie mój!... Uwielbiam panią Rose!
— No to ja kocham nad Ŝycie pana Annapoppaulosa! —Jej zielone
oczy za kurtyną gęstych czarnych rzęs błyszczały jak najcudowniejsze dro-
gie kamienie. — Pani Rose mówiła, Ŝe jej kogoś przypominam. Ciekawe
kogo?
— Iris! CzyŜ to nie wszystko jedno!
— Oczywiście, Ŝe wszystko jedno. Tylko byłam ciekawa! Ja... Och, Pe-
ter! Jak to cudownie, przecudownie być znowu razem z tobą!
Wziąłem ją na ręce, zaniosłem na owo królewskie łoŜe, ułoŜyłem na
szkarłatnej kapie, a sam wyciągnąłem się obok. Iris połoŜyła obie ręce na
wyłogach mojego znoszonego munduru.
— Wiesz co, Peter? Urządzimy sobie dzisiaj galowy wieczór. Przebie-
rzemy się „na wieczorowo", zjemy na dole wytworny obiad a potem pój-
dziemy na dansing. Po dansingu wrócimy tutaj, pod ten cudowny numer
624 i nie wyjdziemy z łóŜka, Ŝeby się nawet cały hotel palił. Wyskoczymy
dopiero wtedy, kiedy twój pociąg będzie miał odjeŜdŜać. Co ty na to?
Pochylony nad nią, kreśliłem palcem kontur jej policzków.
— A czy nie moglibyśmy skreślić z tego programu obiadu i dansingu,
kochanie? — rzekłem, kładąc palec na jej wargach.
10
Pocałowała go, a potem przyciągnęła mnie do siebie, obsypując gra-
dem leciutkich pocałunków.
— Skreślimy wszystko, jeŜeli tylko chcesz — odparła ledwie dosły-
szalnie. Po chwili jednak odepchnęła mnie delikatnie i roześmiała się. —
Widzisz, jakie mam rozpustne myśli? To widocznie ten pokój tak mnie
bezwstydnie nastraja... — LeŜała chwilę nieruchomo, patrząc na mnie
czule. — I te twoje uszy, Peter... To, jak przylegają ci do głowy — płasko
i gładko. Kiedy jesteś daleko ode mnie, zawsze mi się śnią twoje uszy.
Pochyliłem się jeszcze niŜej nad jej twarzą:
— A kiedy ja jestem daleko od ciebie, to zawsze mi się śnią twoje...
— Kochanie! — przerwała mi, robiąc kapryśną minkę. — Czy ty
wcale nie masz zamiaru złoŜyć mi Ŝyczeń urodzinowych?
Prawie zupełnie zapomniałem, Ŝe to przecieŜ jej urodziny! Wypełzłem
niechętnie z łóŜka, otworzyłem walizkę i wyjąłem z niej najpierw skrojo-
ny u znakomitego krawca galowy mundur marynarski. Rozwiesiłem go na
poręczy fotela, a potem z dna walizki wydobyłem mały pakuneczek w
brązowej torebce — trzy pary najcieńszych pończoch dla mojej Iris.
— Jeszcze sto lat takich urodzin, skarbie!
Iris wyciągnęła jedną pończoszkę i wpatrywała się w nią z wyrazem
nieopisanego zachwytu.
— Nylony! — zawołała. — Peter! Jakim nieziemskim cudem je wy-
czarowałeś? — I zarzucając mi ręce na szyję, zawołała z przejęciem: —
To najpiękniejsze moje urodziny w Ŝyciu!
Zapach jej perfum oszołomił mnie doszczętnie. Długą chwilę Iris leŜała
w moich ramionach, a gdy wysunęła się, spytała trochę zdyszanym gło-
sem:
— Kochanie, porozmawiajmy teraz trochę. Opowiedz mi, jak jest na
twoich ćwiczeniach? Czy przyjemniej i spokojniej niŜ na Pacyfiku?
— Przyjemnie i nudno. I człowiek stale jest spocony. — Zawahałem
się, nim dodałem: — No, i jeszcze coś ekstra. TuŜ przed wyjazdem ko-
mendant obozu zapowiedział, Ŝe jeŜeli nie sprawię mu kłopotu, czeka
mnie awans o dwie rangi.
Iris uśmiechnęła się z dumą.
— To znakomicie. Czego nam w rodzinie brakuje — to właśnie zło-
tych galonów!
Wolałbym, Ŝeby mi nie przypominała obozu. Nie była to odpowie-
dnia chwila, Ŝeby jej powiedzieć, Ŝe z chwilą otrzymania awansu prawie
11
na pewno wyślą mnie na linię frontu. Jedną z najtrudniejszych rzeczy na
świecie jest przekonanie Ŝony, Ŝe kocha się ją kaŜdą cząstką ciała, a rów-
nocześnie marzy się o powrocie na linię frontu. Aby więc zmienić temat
rozmowy, spytałem ją z kolei:
— No, a co tam słychać w Hollywood?
Przed wybuchem wojny, nim wstąpiłem do marynarki, zajmowałem
się zawodowo wystawianiem sztuk teatralnych na Broadwayu, a Iris robi-
ła obiecującą karierę jako artystka dramatyczna w reŜyserowanych przeze
mnie sztukach. Kiedy jednak powołano mnie do słuŜby czynnej i zna-
lazłem się na Pacyfiku, Iris podpisała krótkoterminowy kontrakt z jakąś
wytwórnią filmową w Hollywood, Ŝeby być bliŜej mnie. Było to z jej
strony prawdziwe poświęcenie, bo kochała teatr, a nie cierpiała Hollywo-
odu.
Iris zmarszczyła więc teraz nosek i rzekła:
— Peter, nie mówmy lepiej o Hollywood. Ciągle jeszcze kręcę ten
mój pierwszy film.
Zebrała z łóŜka rozsypane pończochy, wygładziła je starannie, potem
wstała i podeszła do stojącej w rogu pseudofrancuskiej komódki. Przypa-
trywałem się jej, gdy nagle napadł mnie atak kichania.
— Na zdrowie! — ledwo zdąŜyła powiedzieć Iris. — Chyba napraw-
dę się zaziębiłeś.
— Chyba tak — zgodziłem się. — Coś mi na to wygląda.
— Peter — zawołała z przestrachem — ale ty nie moŜesz być zazię-
biony! Nie w sam dzień moich urodzin! — spojrzała na zegarek i dodała
tonem niezwykle stanowczym: —Jest tylko jeden sposób na zaziębienie.
— Mianowicie? — spytałem z głębokim powątpiewaniem.
— Turecka łaźnia. Jest dopiero piąta. I tak stracę sporo czasu, aby
zrobić się na bóstwo na dzisiejszy wieczór. Czemu więc nie miałbyś od-
wiedzić tej tureckiej łaźni, którą minęliśmy po drodze? Posiedź tam tro-
chę, a zobaczysz, jak się cudownie poczujesz! Wtedy wybierzemy się
gdzieś...
Nie bardzo uśmiechała mi się perspektywa tureckiej łaźni. KaŜda
chwila spędzona z dala od Iris wydała się stracona. Ale moja Ŝona miała
rację, nie mogłem naraŜać jej na spędzenie całego wieczoru w towarzy-
stwie kichającego męŜa.
— Dobrze — powiedziałem naburmuszony. — Skoro chcesz mnie
wypuścić samego do tej łaźni...
Wtedy właśnie zadzwonił telefon. Iris wyciągnęła się jak tylko mogła,
Ŝeby dosięgnąć słuchawki.
12
— Na miłość boską, tylko nie umawiaj się z nikim — zdąŜyłem je-
szcze szepnąć ostrzegawczo.
Kiwnęła ze zrozumieniem głową i podniosła słuchawkę.
— Halo? — zawołała. — Z jakim numerem chciał pan rozmawiać?
Tak, to pokój 624. Aleja się nazywam Iris Duluth. A moŜe pan chciał roz-
mawiać z panią Rose, bo to ona przed nami zajmowała ten numer? Wła-
śnie wymeldowała się... Co takiego? Eulalia? Jaka Eulalia? Eulalia Craw-
ford? — w głosie Iris było głębokie zdumienie. — Ach nie, ja nie jestem
Eulalią Crawford, chociaŜ to moja kuzynka... Tak, wiem, Ŝe jestem do
niej podobna. Tak, to był mój mąŜ, porucznik marynarki, Peter Duluth...
Wiem, pisałam do Eulalii z Hollywood, ale zabawimy tak króciutko w
San Francisco, Ŝe nie będziemy mogli się z nią zobaczyć. Bardzo bym
chciała poprosić pana na górę, ale... hm... jestem w trakcie rozpakowywa-
nia walizek, a mąŜ wychodzi. Tak, tuŜ obok, do łaźni tureckiej... AleŜ nie,
nie, niechŜe pan nie będzie śmieszny... Dziękuję. Do widzenia.
Kiedy odkładała słuchawkę, czoło Iris przecinała zmarszczka.
— To jakiś bardzo dziwny telefon — powiedziała.
— KtóŜ to taki, u licha?
— Jakiś męŜczyzna. Był na dole w holu i widział, jak wchodziliśmy
do windy z gońcem. Myślał, Ŝe jestem Eulalią Crawford.
— Znowu ta ponura Eulalia?!
— JuŜ ci mówiłam, Ŝe wcale nie ponura! Ma tylko fatalną opinię i
jest szaloną kobietą. Słyszałam juŜ nieraz, Ŝe jest bardzo podobna do
mnie, oczywiście o ładne parę lat starsza, ale... To było bardzo dziwne.
Bo nawet jeŜeli mnie wziął za Eulalię Crawford, to dlaczego dzwonił?
Powiedział, Ŝe jest jej przyjacielem, ale...
Nienasycona wyobraźnia mojej Ŝony zawsze skłaniała ją do szukania
wszędzie tajemnic. śeby ją do tego zniechęcić, odezwałem się szybko:
— Prawdopodobnie myślał, Ŝe złapie słynną Eulalię na gorącym
uczynku. Sama mówiłaś, Ŝe lubi miłostki i w ogóle... „te rzeczy". MoŜe to
jakiś adorator, który ją śledził? Zazdrośnik?
— Peter! Przestań szkalować Eulalię! Nawet jej nie znasz! — Umil
kła, by po chwili dodać: — Ale ten facet wspomniał takŜe, Ŝe jest wiel-
kim przyjacielem pani Rose. Czułam, Ŝe miał chęć przyjść na górę... Cie-
kaw był, czy mam zamiar spotkać się z Eulalią. Prawdę powiedziawszy,
to nawet pisałam do niej przed paroma tygodniami... Wyczytała w prasie,
Ŝe jestem w Hollywood. Napisała do mnie bardzo miły list, głównie o
tym, Ŝe pamięta, jak wkładałam jej do szuflady małe Ŝabki, kiedy miałam
13
cztery lata i mieszkaliśmy w Jamaica Plains. Obiecałam, Ŝe kiedyś ją od-
wiedzę. Ale... Peter! W jaki sposób ten facet moŜe być równocześnie
przyjacielem Eulalii i pani Rose? I czemu się tak interesował naszymi
planami?
— Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi — odparłem zdecydowanie.
— I to samo radzę robić tobie.
— Ale... widzisz, to mnie jednak obchodzi!
— A to z jakiego powodu?
Iris chwilę milczała, a potem rzekła powaŜnie:
— Było coś dziwnego w jego głosie... O, juŜ wiem! Okropnie seple-
nił! Mówił: „sceze" — zamiast szczerze, „juz", a nie juŜ. I brzmiało to ja-
koś złowieszczo...
— Słuchaj, Iris — powiedziałem. —JeŜeli ty wpadasz w swój detek-
tywistyczny nastrój, to ja nie idę do Ŝadnej tureckiej łaźni. Będę po prostu
siedział tu w pokoju i kichał sobie.
— Ale to naprawdę było dziwne — powtórzyła z uporem Iris.
— Et, bzdura i tyle! — machnąłem ręką.
Gdybym wiedział, co nam będzie pisane juŜ niedługo, na pewno bym
nie wyrzekł tych słów...
Kiedy się przepychałem do drzwi wyjściowych, w holu hotelu św. Anto-
niego było ciągle tłoczno. Ulicą takŜe przewalały się tłumy przechodniów.
Zaraz po wyjściu, na najbliŜszym stoisku wybrałem najpiękniejszą
gardenię i ufając porządnie wyglądającemu chłopcu, poprosiłem, by za
sutym napiwkiem zaniósł ją do hotelu dla Iris.
Turecka łaźnia znajdowała się tuŜ za rogiem, na następnej ulicy. Bu-
dynek pomalowany był w czarne i białe pasy.
Przez szklane, wahadłowe drzwi wchodziło się do małej salki. We-
wnątrz, za przepierzeniem, siedział kościsty męŜczyzna. Ujrzawszy mnie
przed okienkiem podsunął gruby rejestr i wyjaśnił monotonie:
— Dolar pięćdziesiąt, razem z drinkiem, masaŜem, lampą Sollux —
przedmioty wartościowe naleŜy pozostawić w depozycie.
14
Podpisałem się, zapłaciłem naleŜność, a portfel, dokumenty i zegarek
wsunąłem do duŜej brązowej koperty, którą tamten mi podsunął. Wtedy
teŜ ziewnął, poślinił brzeg koperty, zakleił ją i włoŜył do jednej z licznych
przegródek szafki stojącej za jego plecami. Potem wskazał mi kciukiem
zielone, obite rypsem drzwi, a sam pogrąŜył się w błogim rozleniwieniu.
Zielone drzwi prowadziły do holu. Wionęła mi w twarz fala sztucznie
nagrzewanego powietrza. Po lewej stronie ciągnął się rząd na zielono po-
malowanych metalowych szafek na ubrania, po prawej zaś siedziało w
trzcinowych fotelach albo kręciło się koło nich wielu męŜczyzn w prze-
róŜnych stadiach rozbierania się — paląc, gawędząc, pogwizdując i czy-
tając wymęczone magazyny. Przy małym stoliku czterech dostojnie wyglą-
dających panów, całkiem nagich, grało z przejęciem w brydŜa.
Kolorowy boy, obsługujący szafki na ubrania, z duŜym pękiem kluczy
doprowadził mnie do umieszczonych na lewo szafek. Zajęte miały drzwi
szczelnie pozamykane, wolne zaś stały otwarte. Boy wedle własnego roze-
znania wybrał mi jakąś szafkę i wręczył mi kluczyk przywiązany do grubej
gumy, a potem sobie poszedł.
W pobliŜu było juŜ kilku panów, w mundurach lub cywilnych ubra-
niach, którzy się rozbierali. Nie zwracając na nich uwagi, rzuciłem klu-
czyk na ustawiony specjalnie trójnogi taboret i zacząłem zdejmować
mundur. Stwierdziłem przy tej sposobności, Ŝe jest on po długiej podróŜy
niesamowicie wygnieciony; na lewej nogawce zauwaŜyłem nawet małe
trójkątne rozdarcie. Tym bardziej więc winszowałem sobie, Ŝe dla uczcze-
nia dzisiejszej uroczystości urodzin Iris zabrałem nowy, galowy mundur.
Kolorowy boy wprowadził tymczasem nowego klienta, a na moim ta-
borecie połoŜył włochaty ręcznik. Mundur i koszulę powiesiłem w szafce,
a skarpetki razem z szortami wrzuciłem na półeczkę. Zatrzasnąłem drzwi,
które zaskoczyły automatycznie, zarzuciłem na ramię ręcznik, a w końcu
zabrałem z taboretu kluczyk. Tak uzbrojony, zacząłem torować sobie dro-
gę wśród rozbierających się gości, minąłem stolik brydŜowy z czterema
golasami i przeszedłem do właściwej łaźni.
W łaźni tureckiej nie byłem od dawna, toteŜ z ciekawością rozgląda-
łem się dookoła. W obszernym, olejno pomalowanym pokoju roiło się od
podobnych do mnie amatorów. Przyzwyczajony byłem ostatnio do wido-
ku męskiej nagości, ale tamci byli przynajmniej młodzi, a tu ujrzałem, jak
okrutny wpływ potrafi wywierać na męskie ciało bezlitosny czas. Rozglą-
dając się wokoło, krytycznie, doszedłem do wniosku, Ŝe najwidoczniej na-
15
tura lubuje się w paradoksach. DlaczegóŜ widzę tu tyle ramion wąskich,
skoro powinny być szerokie? Tyle szerokich bioder, skoro powinny być
wąskie? Tyle brzuchów, które zamiast być płaskie sterczą wyzywająco
naprzód, pod wklęsłymi piersiami.
Zadowolony z własnych, raczej proporcjonalnych kształtów posze-
dłem pod prysznic, który dzieliłem z jakimś sterczącym brzuchem, po
czym podąŜyłem za parą pulchnych bioder do parówki. Tu wyciągnąłem
się na rozgrzanym niemal do niemoŜliwości drewnianym leŜaku. Starałem
się odpręŜyć przed powrotem do Iris i amorów w naszym hotelowym
pokoju.
Kiedy juŜ gorąco zaczęło mi za bardzo doskwierać i wdzierać się w
skórę wszystkimi porami, poczułem, Ŝe zawadza mi szeroka guma z klu-
czykiem, umieszczona na przegubie dłoni. Zsunąłem ją więc i zawiesiłem
na oparciu leŜaka. Jakiś ciemnowłosy, smagły młody człowiek zatrzymał
się przy mnie i spytał, czy przypadkiem nie widział mnie tańczącego w
balecie na scenie. Odparłem, Ŝe ani mnie nie widział, ani nie będzie miał
sposobności zobaczyć, po czym wstałem, zabrałem kluczyk i przeszedłem
do następnej salki, gdzie para była jeszcze bardziej zgęszczona. Zabawi-
łem tu nie więcej jak pięć minut, następnie wskoczyłem do basenu z lo-
dowatą wodą i juŜ byłem gotów oddać się w ręce masaŜysty.
Przed wojną uwaŜałem masaŜ ciała za coś raczej nieprzyjemnego, te-
raz jednak stwierdziłem z zadowoleniem, Ŝe trening wojskowy bardzo
mnie zahartował, bo kiedy kolorowy masaŜysta-atleta ugniatał i pastwił
się nad moim ciałem, czułem, Ŝe mięśnie znoszą to bez przykrości. Kiedy
mnie wreszcie uwolnił z opresji i mogłem wrócić do szatni, czułem się jak
nowo narodzone dziecię. Zaziębienie zniknęło bez śladu i mowy nie było
o Ŝadnym kichaniu!
Zegar wiszący na ścianie wskazywał, Ŝe cała ta historia trwała zaled-
wie godzinę. Myśli moje znów pobiegły do Iris, zapaliłem więc tylko
papierosa i nie wylegując się juŜ dłuŜej na trzcinowym fotelu, skierowa-
łem się do szafki z ubraniem, mijając kilku innych amatorów łaźni.
Ściągnąłem gumkę z ręki i wsunąłem kluczyk do zamka. Przekręci-
łem, ale drzwi się nie otworzyły. Przekręciłem jeszcze kilka razy bezsku-
tecznie i doszedłem do wniosku, Ŝe musiałem chyba pomylić szafki. Spró-
bowałem sąsiedniej z prawej, a potem z lewej strony. Nic. Wróciłem
znów do pierwszej, klnąc pod nosem, a stojący najbliŜej mnie męŜczyzna
widząc te wysiłki, spytał:
— CóŜ to? Jakieś kłopoty z zamkiem?
16
Był dobrze po trzydziestce, miał skronie przyprószone siwizną. Oczy
zerkały posępnie, a wargi uśmiechały się sardonicznie, jak u filozofa, któ-
ry nie ma Ŝadnych złudzeń co do inteligencji bliźnich. Ubrany był w ko-
szulę w szerokie czerwono-białe pasy.
— Taak — bąknąłem półgębkiem. — Jakoś nie mogę otworzyć tej
cholernej szafki!
Chmurne oczy przyglądały mi się przez chwilę uwaŜnie. Kiedy po raz
juŜ nie wiem który wyszarpałem kluczyk z upartego zamka, wyciągnął w
moim kierunku duŜą rękę. Byłem tak zmęczony i wściekły, Ŝe chętnie
przyjąłem ofiarowaną pomoc. Mój sąsiad spojrzał uwaŜnie na klucz, po-
tem przeniósł wzrok na szafkę i znowu na klucz. Wreszcie jego oczy spo-
częły na mnie i ujrzałem w nich wyraz melancholii i rezygnacji, jak gdyby
spoglądał na opóźnioną w rozwoju nastolatkę, która nie potrafi zawiązać
kokardy na własnym warkoczu. Rzucił mi kluczyk z powrotem i rzekł
lakonicznie:
— Na kluczyku jest numer 312. Na szafce 168. Czy coś się panu nie
pokręciło, przyjacielu?
Spojrzałem na kluczyk i szafkę stwierdzając, Ŝe miał rację. Rzeczy-
wiście! 312 i 168!
Czując się bardzo głupio, spróbowałem dumaczyć się:
— Ale ja jestem pewien, Ŝe to jest właśnie ta szafka, w której złoŜy-
łem ubranie! No, ale... moŜe pan ma rację... Spróbuję teraz numeru 312.
Okręciwszy nagie biodra ręcznikiem, ruszyłem wzdłuŜ długiego sze-
regu szafek, szukając numeru 312. Nieznajomy popatrzył chwilę, a po-
.tem ruszył za mną. Stanąłem przed szafką z numerem 312, a tamten za-
trzymał się obok, przypatrując się sceptycznie, co będzie dalej. AŜ nazbyt
wyraźnie było widać, Ŝe jego ogólna opinia o naturze ludzkiej skoncen-
trowała się na mojej osobie.
— Otwieraj pan — niecierpliwił się. — Zaraz się przekonamy, Ŝe coś
się panu pokręciło...
Wsunąłem kluczyk do zamka i zielone metalowe drzwi otworzyły się
szeroko. W szafce wisiała na wieszaku rudawa cywilna marynarka, obok
niezbyt świeŜa biała koszula i para spodni — chyba na atletę. Na dole sta-.
ła para znoszonych sportowych półbutów.
— No? — rzekł ten w pasiastej koszuli z ponurym zadowoleniem. —
Czy miałem rację, mówiąc, Ŝe coś się panu pokręciło?
— Absolutnie nic mi się nie pokręciło — odparłem ze złością. — To
nie jest moje ubranie!
17
PoniewaŜ w tej chwili właśnie przechodził obok mnie boy, chwyci-
łem go za rękaw.
— To nie moja szafka! — powiedziałem. — Musiałeś mi dać nie ten
klucz!
Boy wywrócił białka z wyrazem bolesnego zdziwienia.
— AleŜ to niemoŜliwe, proszę pana. Ja zawsze daję dobry klucz. Od-
kąd tu jestem! To się nie przydarza!
— No więc zdarzyło ci się po raz pierwszy! — krzyczałem, czując,
Ŝe ogarnia mnie nieopanowana wściekłość zarówno na boya, jak i na fa-
ceta w czerwono-białej koszuli, który w dalszym ciągu przyglądał mi się
sceptycznie. — Czy masz zapasowe klucze? — zwróciłem się do boya.
— O, tak, proszę pana! Mam — odpowiedział oblizując językiem
pulchne wargi.
Schwyciłem go za ramię i zmusiłem, Ŝeby ruszył ze mną.
— PokaŜę ci szafkę, do której włoŜyłem ubranie. Musisz ją otwo-
rzyć, bo chcę wreszcie wyjść z tego cholernego lokalu!
I w trójkę podreptaliśmy z powrotem do poprzedniej szafki. Mój są-
siad podszedł do swojej, wyjął lawendowe szorty, przewiesił je sobie
przez ramię i wrócił do nas.
Patrząc groźnie i wyzywająco na boya, wskazałem mu szafkę i powie-
działem:
— To ta.
Boy otworzył zamek zapasowym kluczem, a sąsiad aŜ wyciągnął szy-
ję, by lepiej zobaczyć, co jest w środku.
— No i co? — spytał.
Szafka była całkiem pusta.
Straciłem nagle dotychczasową pewność siebie i wyjąkałem:
— Licho wie... a moŜe to sąsiednia? ChociaŜ nie! Jestem przekonany,
Ŝe to właśnie ta szafka! W tym rzędzie!
Boy otworzył jeszcze drzwi szafek z lewej i z prawej strony, a wresz-
cie wszystkie szafki w rzędzie. Wisiały w nich róŜne garnitury cywilne i
nawet dwa mundury, ale mojego ani śladu. Tymczasem facet w kolorowej
koszuli wsunął szorty i zapinał je na wąskich biodrach.
— No! — zawołał triumfalnie. — Teraz to juŜ jestem pewien, Ŝe pa-
nu coś się pokręciło w głowie!
Zdławiwszy w sobie impuls, Ŝeby go udusić, zwróciłem się do boya.
— Jestem w dalszym ciągu przekonany, Ŝe ta pierwsza szafka, którą
otworzyłeś, jest właściwą. JeŜeli nawet dałeś mi odpowiedni kluczyk, to
ktoś musiał go w trakcie mojego tutaj pobytu zamienić i zwiać w moim
mundurze. Poproś tu kierownika!
— JuŜ go poproszę, panie! — rzekł boy i zniknął.
Podczas gdy hamowałem kipiący we mnie gniew, nieznajomy wpa-
trywał się w puste wnętrze, które miało zawierać moją garderobę. Potem
podrapał się w głowę i powiedział:
— CóŜ, wygląda na to, Ŝe ktoś jednak zwędził pański mundur i zwiał,
przyjacielu!
— To bardzo wspaniałomyślnie, Ŝe pan to nareszcie przyznaje — od-
parłem cierpko.
— Hm, skoro o mundurze mowa, słuŜy pan w armii?
— W marynarce.
— To ci pech! Zgubić mundur to straszne! MoŜe pan mieć z tego po-
wodu kłopoty, nie?
— No... moŜe nie kaŜą mnie rozstrzelać o świcie. Ale nie powiem,
Ŝebym się z tego specjalnie cieszył! Ten mundur trochę mnie kosztował...
— A to ci pech!
— Ale jedna rzecz mnie w tym uderza — rzekłem po namyśle. —Je-
śliby nawet boy zamienił klucze przez omyłkę, to ta sprawa wygląda na
za planowaną akcję. Ten, kto wyszedł w moim mundurze zamiast tego ru-
dawego garnituru, musiał zrobić to z rozmysłem! Całe szczęście, Ŝe mam
w hotelu zapasowy mundur!
— Taki mundur to ponętna rzecz... — zauwaŜył mój sąsiad, wyjmu-
jąc z szafki spodnie. Uszyte były z jakiegoś jaskrawoniebieskiego mate-
riału i zwisały od nich ognistopurpurowe szelki. — Dajmy na to, Ŝe tam-
tego poszukują gliny... Dobry pomysł przyjść tu w cywilu, zwinąć czyjś
mundur i wyjść jako oficer marynarki, no nie? Albo — dodał tajemni-
czym szeptem — taki agent obcego wywiadu! Jestem pewien, Ŝe kaŜdy
szpieg chętnie przywdziałby na siebie mundur oficera marynarki amery-
kańskiej! I co pan na to?
ChociaŜ brzmiało to dość melodramatycznie, pogorszyło i tak moje
niewesołe samopoczucie. JuŜ sama strata munduru była wystarczająco
przykra, ale jeŜeli miało się za nią kryć coś jeszcze bardziej ponurego —
to naprawdę nieźle! I co wtedy z awansem?!
Mój sąsiad zaś mówił dalej, zapinając wciągnięte spodnie:
— Zastanówmy się, jak to mogło się stać. Przypuśćmy, Ŝe boy dał
panu właściwy klucz, co oznacza, Ŝe facet od szafki numer 312 zamienił
klucze. Ale kiedy to się mogło stać?
19
Przypomniałem sobie wówczas, Ŝe w parówce zdjąłem na chwilę gu-
mę z kluczem i powiesiłem na poręczy leŜaka. Potem przyszedł mi na
myśl ten smagły boy, ale uznałem, Ŝe jego na pewno nie zainteresował ten
kluczyk. Jednak kaŜdy inny obecny na tej sali męŜczyzna mógł łatwo do-
konać zamiany w taki sposób, Ŝe tego nie zauwaŜyłem. Pamiętałem takŜe,
Ŝe rozbierając się zaraz po przyjściu, odłoŜyłem kluczyk na taboret: kaŜdy
przechodzący klient mógł go z łatwością zabrać. Zrozumiałem, Ŝe ustale-
nie momentu zamiany jest niemoŜliwe.
— Dochodzę do wniosku, Ŝe prawie kaŜdy mógłby to zrobić — rze-
kłem zniechęcony. — KaŜdy z obecnych tu gości!
— Oj, to niedobrze! To niedobrze! — powiedział mój sąsiad zawią-
zując straszliwie purpurowy krawat na biało-czerwonej koszuli.
Teraz, kiedy juŜ był tak malowniczo ubrany, a twarz pozostała ponu-
ra, zrobił się podobny do kapitana Armii Zbawienia przebranego za buk-
machera. Wyciągnął w moją stronę wielką dłoń i jakby uznając, Ŝe nasze
stosunki juŜ dojrzały do tego, Ŝeby się sobie przedstawić, rzekł:
— Niech mi pan mówi: Hatch.
— Zgoda, Hatch — odparłem. — Ja nazywam się Duluth, Peter Du-
luth.
Nagle wyrósł przed nami kierownik łaźni w towarzystwie boya. Ziry-
towany opowiedziałem mu pokrótce całą przygodę. Kierownik wysłuchał
uwaŜnie, nie dając wiary temu, Ŝe mundur naleŜy uznać za definitywnie
stracony, i zarządził natychmiastową rewizję wszystkich szafek.
Oczywiście munduru nigdzie nie znaleziono.
— To bardzo przykre.... Niesłychanie przykre, panie poruczniku —
mamrotał pod nosem kierownik. — Osobnik, który... hm... zabrał pański
mundur, musiał juŜ z pewnością wyjść. Sam nie wiem, co ja mam w tym
wypadku robić. Nic podobnego nie wydarzyło się dotychczas w naszym
renomowanym zakładzie.
— GwiŜdŜę na to, czy się wydarzyło, czy nie — odparłem wściekły.
— Wiem tylko, Ŝe musi pan coś zrobić! Nie będę przecieŜ paradował z
gołym tyłkiem przez całą Stockton Street, a potem przez hol u św. Anto-
niego!
Hatch przysłuchiwał się całej rozmowie, Ŝując z przejęciem gumę.
— Zastanówmy się więc — odezwał się w pewnej chwili. — Facet,
który skradł mundur porucznika, zostawił swoje cywilne ubranie w szafce
nr 312, prawda? Przeszukajmy kieszenie, moŜe wpadniemy na jakąś
wskazówkę. Trzeba tylko trochę pogłówkować.
20
Pomyślałem, Ŝe Hatch wcale nie jest taki głupi, na jakiego wygląda.
Podreptaliśmy znowu wszyscy do szafki nr 312. Dokładne przeszukanie
rudej marynarki i kieszeni spodni nie dało Ŝadnych efektów. Nawet na-
zwisko krawca wycięte było spod podszewki marynarki.
— No, w kaŜdym razie porucznik ma w czym wrócić do domu —
orzekł Hatch, nie przestając Ŝuć gumy. — On zabrał panu mundur, pan
mu zabierze garnitur — to w kaŜdym razie lepsze niŜ nic.
AŜ mnie odrzuciło na myśl o włoŜeniu na siebie rudego garnituru i
niechlujnej białej koszuli, ale cóŜ miałem robić? Pod czujnym wzrokiem
trzech obserwatorów, zacząłem wciągać na siebie ubranie. I nie wygląda-
łem w nim, o dziwo, wcale najgorzej. Nawet półbuty nadawały się do
włoŜenia.
— Facet musi mieć figurę podobną do pana, poruczniku — zauwaŜył
Hatch, a po chwili zwrócił się do boya: — Zastanówmy się jeszcze chwi-
lę. Czy nie przypominasz sobie, komu dałeś klucz 312?
Boy potrząsnął przecząco kędzierzawą głową, a kierownik wtrącił
niechętnie:
— Zawsze unikałem kontaktów z policją, ale widzę...
— Policja tutaj?! — oburzył się Hatch. — Te platfusy tylko będą się
tu kręcić, węszyć, trzymać porucznika na posterunku do samego rana...
Ale czy im rzeczywiście będzie zaleŜało na znalezieniu munduru? Nic
podobnego! Oni nie są od tego! JuŜ ja ich znam!
ChociaŜ nie zapatrywałem się tak cynicznie na policję w San Franci-
sco, musiałem przyznać, iŜ Hatch i tym razem wykazał zdrowy rozsądek.
Nic nie mogłoby skłonić mnie do spędzenia urodzinowego wieczoru Iris
na posterunku policyjnym!
— Nie! — rzekłem zdecydowanie. — Nie ma mowy o policji!
Straciłem mundur, ale dość juŜ miałem tej łaźni. MoŜe potem złoŜę
raport o kradzieŜy, ale na razie chciałem tylko stąd wyjść.
Miałem właśnie zamiar oznajmić to kierownikowi, kiedy Hatch po-
ciągnął mnie za rękaw.
— Mam coś, poruczniku! Ten facet musiał się wpisać do rejestru,
gdy wchodził i wychodził. U portiera poszukajmy wskazówek, moŜe
nam coś powie...
Wzmianka o portierze obudziła we mnie niepokój. PrzecieŜ zostawi-
łem u niego portfel. JuŜ dość upokarzające było to, Ŝe gubię w łaźni mun-
dur, a jeŜeli jeszcze zginą moje dokumenty, to ładny gips! Sama moŜli-
wość czegoś podobnego wywołała dreszcze na plecach.
21
— A zatem chodźmy tam! — zawołałem i ruszyłem przodem, a za
mną Hatch, kierownik i boy.
Kościsty człowiek tkwił w dalszym ciągu w swej drucianej klatce na
trzcinowym fotelu.
— Porucznik Duluth — rzekłem stając przed okienkiem. — Proszę
o zwrot depozytu.
Tamten spojrzał na mnie obojętnie i z irytującą powolnością zaczął
grzebać w przegródkach.
— Porucznik Duluth — mruczał pod nosem — Duluth... O, jest! —
I przesunął brązową kopertę przez otwór. — Proszę podpisać — dodał,
podsuwając mi rejestr identycznie, jak przy przyjmowaniu depozytu.
Nagle zauwaŜył mój cywilny garnitur i zdecydowanie zabrał brązową
kopertę.
— Porucznik Duluth, było powiedziane. A pan nie jest porucznikiem.
— W porządku! W porządku! — wtrącił szybko kierownik. — Cho-
dzi tylko o drobną pomyłkę.
Rozerwałem kopertę i z nieopisaną ulgą stwierdziłem, Ŝe w środku są
wszystkie moje papiery. Hatch zaś, wsunąwszy kciuki za purpurowe szel-
ki, wpatrywał się w portiera ze swym specyficznym wyrazem pewności.
— Przyjacielu drogi — zaczął — ktoś skradł mundur porucznika Du-
lutha, a dokładniej: jakiś facet wszedł tu w tym rudym cywilnym garnitu-
rze — wskazał palcem na mnie — a wyszedł niedawno w mundurze ofi-
cera marynarki wojennej. JeŜeli ma pan w głowie oczy nie od parady, mu-
siał pan coś zauwaŜyć...
Portier przyglądał się zakłopotany mojemu garniturowi.
— Nie bardzo pamiętam. Ale zaraz! Tak! Coś sobie przypominam!
MoŜe kwadrans temu wyszedł jakiś oficer marynarki. Miał chyba katar al-
bo leciała mu krew z nosa, bo przez cały czas ściskał chusteczkę przy
twarzy. Kiedy mnie mijał, zawołałem: „Hej, a co z pana depozytem?" —
bo Ŝołnierze noszą przecieŜ zawsze przy sobie dokumenty. Ale on krzyk-
nął tylko przez ramię: „Nie. Nie zostawiłem w depozycie Ŝadnych papie-
rów. Wszystko mam przy sobie" — i prędko wyszedł.
— A jak wyglądał? — naciskał go dalej Hatch.
— Trudno mi opisać dokładnie jego wygląd, bo jak mówiłem, cały
czas trzymał przy twarzy chusteczkę do nosa. Z figury był chyba podobny
do pana porucznika.
— I nic w nim pana nie uderzyło? MoŜe chociaŜ w głosie? Absolut-
nie nic?
22
— W głosie...? — Chwilę się zawahał. — Owszem, coś w głosie
mnie uderzyło. Głos miał jakiś miękki, dziwny... jakby trochę sepleniący.
Byłem tak uszczęśliwiony odzyskaniem portfela, Ŝe darowałem sobie
wysłuchiwanie reszty zebranych. Zwróciłem się jeszcze do kierownika i
powiedziałem:
— Panie kierowniku! Czas mnie goni. Zatrzymałem się w hotelu św.
Antoniego przy sąsiedniej ulicy. Pokój 624. Proszę się ze mną skontakto-
wać, gdyby zaszło coś nowego. W przeciwnym razie — zapomnijmy
o wszystkim!
Kierownik odetchnął z widoczną ulgą, ale Hatch wpatrywał się we
mnie ponuro.
— Hej, nie tak prędko! Taki mundur to nie drobnostka! Nie lubię, jak
ktoś tak marnuje pieniądze.
— Niech i pan o tym zapomni — machnąłem ręką.
Hatch nadal Ŝuł w zamyśleniu gumę, a po chwili odciągnął mnie na
bok i zaczął mówić szeptem:
— Hm, poruczniku, normalnie nic mnie takie rzeczy nie obchodzą.
Ale w tym przypadku... Bo widzi pan, przyszedłem tu do łaźni w związku
z pewną sprawą, którą prowadzę. Miałem nadzieję, Ŝe natrafię na jakiś
ślad, ale niestety... Wobec tego mam wolny wieczór. A skoro się pomyli-
łem, biorąc pana za mało rozgarniętego, co wcale prawdą nie jest, chciał-
bym odszukać ten pański mundur!
— Co pan plecie, u licha?! — spojrzałem na niego zdumiony.
On zaś z uzasadnioną dumą wyjął z kieszeni spodni zadrukowany
kartonik i podał mi go.
„HATCH WILLIAMS i BILL DAGGET, dyskretne zlecenia" —
przeczytałem.
— Ach, tak! — rzekłem. — Prywatni detektywi! Mogłem się tego
spodziewać. Więc nic dziwnego, Ŝe okazał się pan taki bystry!
Hatch Williams spuścił skromnie oczy.
— Przy odrobinie szczęścia uda mi się zapewne metodą dedukcji wy
eliminować pewne nazwiska z dzisiejszego rejestru łaźni. Mam takŜe
swoje kontakty i własne metody pracy. I nie brakuje mi tu pewnych po-
szlak. Ale proszę mnie dobrze zrozumieć, na razie nic nie obiecuję!
Choć... w kaŜdym razie... No, więc jak? Zgoda?
Spojrzałem na jego twarz Ŝałobnika, z ciemnymi, pełnymi goryczy
oczami. Ten Hatch Williams — pomyślałem — gdy się przy czymś
uprze, ma więcej szans na osiągnięcie celu niŜ wielu innych.
23
— Zgoda — odparłem. — A co do honorarium...
— Nie ma mowy o Ŝadnym honorarium — przerwał mi gwałtownie,
przymuszając swą ponurą twarz do czegoś, co zapewne miało być uśmie-
chem. — Sam mam chłopaka w marynarce wojennej.
— AleŜ...
— śadne „aleŜ". Nie ma mowy o honorarium. Niech mi pan tylko
poda adres, Ŝebyśmy mogli być w kontakcie. I niech pan w ogóle prze-
stanie o tym myśleć, tylko dobrze się bawi. Od tej chwili wszystkie kło-
poty przejmuje Hatch!
Pani Rose... Hatch Williams... Doprawdy, San Francisco moŜe się po-
szczycić szlachetnymi cywilami! Poklepałem więc poczciwego Hatcha po
plecach i powiedziałem:
— To cholernie przyzwoicie z pana strony, Hatch!
Podałem mu jeszcze numer pokoju w hotelu i stęskniony niewymow-
nie za Iris szybko wybiegłem na ulicę.
Byłem w połowie Stockton Street, czując się straszliwie głupio w tym
rudym garniturze, kiedy nagle przypomniałem sobie coś, co mówił portier
w łaźni. To, Ŝe oszust, który zwiał w moim mundurze, miał dziwny,
miękki głos i jakby seplenił. Przypomniałem sobie teŜ dziwny telefon, któ-
ry odebrała Iris w naszym pokoju hotelowym. „Było coś dziwnego w jego
głosie — mówiła później. — Okropnie seplenił!"
Kiedy połączyłem te dwie kwestie, poczułem, Ŝe coś niesamowitego
czai się koło nas. Po chwili jednak zdrowy rozsądek wziął górę, podsuwa-
jąc refleksję, Ŝe przecieŜ setki osób w San Francisco mogą seplenić.
„Bzdura i tyle" — powiedziałem do siebie.
Po raz drugi w ostatnim czasie.
Po powrocie do hotelu zapukałem do numeru 624 i zawołałem:
— Skarbie! To ja!
Iris otworzyła tylko drzwi i wróciła do wielkiego francuskiego trema,
przed którym wyczyniała jakieś cuda — nie spojrzała nawet na mnie, kie-
dy wchodziłem.
24
Iris zawsze wyglądała pięknie, tym razem jednak przeszła chyba sa-
mą siebie. Ubrana juŜ była w czarną wieczorową suknię, opadającą sze-
rokimi fałdami do samej ziemi. Jej obnaŜone plecy miały barwę kości
słoniowej. Nie miała na sobie Ŝadnej biŜuterii, a tylko kremową gardenię,
przypiętą do aksamitnej wstąŜki, okalającej jej piersi.
— Dziękuję ci, kochany, za piękną gardenię — powiedziała. — Te-
go właśnie brakowało do mojej wieczorowej toalety. No i jak? Minął ci
katar?
— Owszem, minął — odrzekłem.
Wtedy dopiero Iris odwróciła się ku mnie i aŜ zamrugała ze zdumie-
nia na widok mojego okropnego garnituru.
— Wielkie nieba! — zawołała. — CzyŜby wojna juŜ się skończyła?
Ja zaś, z miną skarconego psa, odpowiedziałem niepewnie:
— Hm, widzisz, nie tylko katar zgubiłem w tej tureckiej łaźni.
I w miarę krótko opowiedziałem jej całą historię. Ukryłem tylko to, Ŝe
przypuszczalny złodziej mojego munduru seplenił. Przy jej przesadnym
zamiłowaniu do spraw tajemniczych i niesamowitych, ta okoliczność, w
połączeniu z popołudniowym telefonem, wprawiłaby ją w stan gorączko-
wego podniecenia, a ja nie miałem najmniejszego zamiaru spędzić mego
krótkiego weekendu na domysłach i dedukcji. Na szczęście, ze sposobu w
jaki opowiadałem, Iris wywnioskowała jedynie, Ŝe historia jest zabawna.
Zaśmiewała się, wyobraŜając sobie, jak musiałem wyglądać w stanie
kompletnej nagości, kiedy opowiadałem kierownikowi całe wydarzenie.
Po chwili jednak lekki cień przemknął po jej twarzy.
— Kochanie, ale czy nie będziesz miał Ŝadnych kłopotów z tego po-
wodu? Czy regulamin Marynarki Wojennej nie przewiduje straszliwych
kar za zgubienie munduru? Przy obecnych twoich widokach na awans...
— O ile się orientuję, nie grozi mi na razie Sąd Wojenny — odpar-
łem. — W kaŜdym razie Hatch dla nas pracuje. To mój osobisty prywat-
ny detektyw.
Iris wylała trochę perfum na palec i wcierała je z zamyśloną miną za
ucho.
— O ileŜ ciekawsze jest Ŝycie męŜczyzn, niŜ nas, kobiet — wes-
tchnęła. — ZałoŜę się, Ŝe gdybym to ja poszła do łaźni, na pewno nie
natknęłabym się na nic równie podniecającego, jak przebrany detektyw!
Takie rzeczy zdarzają się raz na milion lat!
— Na pewno poznasz niebawem Hatcha. Obiecał skontaktować się
ze mną.
25
— Mogę go sobie wyobrazić — mówiła rozmarzona Iris. — Krzykli-
wy garnitur i tkwiące w ustach olbrzymie cygaro.
— Cygaro nie, ale cała reszta, to wypisz wymaluj Hatch!
Iris znowu westchnęła. Ja zaś nie byłem dłuŜej w stanie patrzeć tylko
na jej urodę. Wziąłem ją w ramiona i pocałowałem.
— Jesteś cudowna, dziecinko — powiedziałem. — Taka cudowna, Ŝe
kaŜdy prywatny detektyw byłby dumny i szczęśliwy, gdyby cię spotkał w
tureckiej łaźni.
— Serio to mówisz? Nie tylko dlatego, Ŝeby mi dodać otuchy?
— AleŜ oczywiście!
Przesuwałem lekko wargami po jej plecach, lecz Iris po chwili odsu-
nęła się i powiedziała:
— Peter, kochanie! Ten okropny garnitur! Mam wraŜenie, Ŝe jestem
całowana przez inkasenta od elektryczności i gazu! Mogłeś sobie wybrać
lepiej ubranego złodzieja! Przebierz się prędko w swój galowy mundur!
Rozwiesiłam go na wieszaku.
Niczego nie pragnąłem bardziej, jak pozbyć się tego garnituru. Szyb-
ko więc zrzuciłem go z siebie razem z koszulą i półbutami i wyszedłem
do łazienki pod prysznic, Ŝeby zetrzeć z siebie nawet wspomnienie tam-
tych łachów. Kiedy wróciłem, zobaczyłem, Ŝe Iris przeszukuje kieszenie
marynarki.
— Co ty robisz? — spytałem.
— Nic! Po prostu sprawdzam, czy nie trafię na jakąś poszlakę.
— JuŜ w łaźni starannie przeszukaliśmy kieszenie — rzekłem i zaczą-
łem się przebierać.
Byłem naprawdę dumny ze swego galowego munduru. Muszę bez fał-
szywej skromności powiedzieć, Ŝe wyglądałem w nim wcale... wcale. Do
tego jeszcze nowa czapka i eleganckie półbuty zrobiły swoje. Podczas
gdy ubierałem się, Iris w dalszym ciągu przeszukiwała kieszenie garnitu-
ru. Nie podobały mi się te objawy.
— Iris... Proszę, obiecaj mi coś!
— AleŜ oczywiście, kochanie! Wszystko co tylko zechcesz.
— A więc obiecaj mi, Ŝe porzucisz obłędny pomysł tropienia złodzie-
ja munduru — dobrze?
Iris zrobiła jeszcze niewinniejszą minkę.
— AleŜ oczywiście! CóŜ za absurdalna prośba! Po cóŜ miałabym się
uganiać za złodziejem twojego munduru!
— Przysięgasz?
26
— AleŜ piła z ciebie, Peter! — westchnęła. Potem odsunęła się nieco
ode mnie, schyliła i ujęła obiema rękami fałdy sukni, unosząc ją wysoko.
— Widzicie, poruczniku? Nylony!
— Koniecznie upierasz się przy kolacji? — spytałem trochę bez
związku, wgapiony w jej nogi.
— Koniecznie! Przyznam ci się, Ŝe po prostu umieram z głodu!
— W takim razie opuść suknię, bo inaczej nigdy nie wyjdziemy z te-
go pokoju — rzekłem.
Moja Ŝona z pokorną miną zsunęła cięŜkie jedwabne fałdy, które opa-
dły do ziemi.
Potem zatrzymała się jeszcze przy drzwiach i odwrócona do lustra
dodała:
— Nie miej takiej miny. Wrócimy tu...
Na dole, w sali restauracyjnej, zajęliśmy stolik tuŜ przy kręgu dla tań-
czących i wypiliśmy kilka drinków. Między nimi i kolejnymi daniami,
najbardziej wymyślnymi i kosztownymi, jakie dało się zamówić — tań-
czyliśmy. Oprócz nas siedziało przy stolikach lub kręciło się na parkiecie
jeszcze sporo innych osób, ja jednak nie zwracałem na nich najmniejszej
uwagi.
— No, i jak urodziny? — spytałem, manewrując moją Ŝoną między
parami, tuŜ obok jakiejś szacownej damy, która przede wszystkim nigdy
w Ŝyciu nie powinna tańczyć rumby.
— Jak w ekstazie! — odparła Iris. — Mam jednak wraŜenie, Ŝe dość
podle tańczymy tę rumbę — nie uwaŜasz?
— Nawet bardzo podle, ale przecieŜ nie o to idzie.
— Całe dwadzieścia sześć — szepnęła cicho Iris i podniosła na mnie
oczy, a zapach gardenii zdawał się emanować z jej rzęs. — Peter! Po-
wiedz, czyja wyglądam na dwadzieścia sześć lat?
— Mam wraŜenie, Ŝe to chyba... dwadzieścia siedem?
— Ach, ty! — zawołała cicho i przycisnęła się do mnie jeszcze bli-
Ŝej.
W tej właśnie chwili zobaczyłem po raz pierwszy brodę.
Ujrzałem ją ponad ramieniem Iris. Jej właściciel siedział przy stoliku
tuŜ obok kręgu dla tańczących. Był sam — dobrze zbudowany facet w
modnie skrojonym szarym garniturze, z czerwonym goździkiem w kla-
pie. JuŜ swoim wyglądem zwracał uwagę, ale najbardziej charaktery-
stycznym rysem tej postaci była czarna, falista broda, wspaniale dekoru-
jąca gors koszuli i kontrastująca z czerwonym goździkiem. Przed nim, na
nieskazitelnej bieli obrusa, stała pusta butelka po szampanie.
27
Łamigłówka dla kukiełek Przekład: Izabela Kulczycka-Dąmbska
Tytuł oryginału: PUZZLE FOR PUPPETS Copyright © 1941, 1944 by Patrick Quentin Copyright © for the Polish edition by „C&T", Toruń 2000 Copyright © for the Polish translation by Izabela Kulczycka-Dąmbska Opracowanie graficzne: MAŁGORZATA WOJNOWSKA Redaktor wydania: PAWEŁ MARSZAŁEK Korekta: MAGDALENA MARSZAŁEK Skład i łamanie: KUP „BORGIS" Toruń, teł. (056) 660-22-85 ISBN 83-87498-61-0 Wydawnictwo „C&T" ul. Św. Józefa 79, 87-100 Toruń, tel./fax (056) 652-90-17 Toruń 2000. Wydanie I. Ark. wyd. 10, ark. druk. 10,5. Druk i oprawa: Wąbrzeskie Zakłady Graficzne Sp. z o.o., ul. Mickiewicza 15, 87-200 Wąbrzeźno.
Mrowie wojskowych marynarzy tam i z powrotem snuło się po Market Street w San Francisco. Nie ulegało wątpliwości, Ŝe nadawali oni miastu specyficzny koloryt i atmosferę wigoru. Ja jednak nie przyjechałem do San Francisco, Ŝeby oglądać marynarzy, bo miałem ich po dziurki w no- sie. Po znojnych i pełnych udręki trzech miesiącach, spędzonych w obo- zie treningowym Marynarki Wojennej, miałem wraŜenie, iŜ wystarczy mi tych widoków do końca Ŝycia! Wyciągałem szyję, by ponad mrowiem białych czapek zobaczyć, czy nie uda mi się złapać gdzieś taksówki, chociaŜ wiedziałem, Ŝe to senne marzenie. Moja Ŝona, Iris, przestrzegając ściśle regulaminu Marynarki mówiącego, Ŝe kaŜdy oficer powinien mieć prawą rękę wolną, dźwigała sama swoją niewielką walizkę, przekładając ją co chwila z jednej ręki do drugiej. — Zawsze jeszcze mogę zatelefonować do Eulalii — powiedziała znękanym głosem. — Do jakiej znowu Eulalii? — spytałem. — No, do Eulalii Crawford. — Co za Eulalia Crawford? — Eulalia Crawford to moja cioteczna siostra. Nie widziałam jej co prawda od czasów wczesnego dzieciństwa, ale wiem, Ŝe mieszka w San Francisco. Nie jest wykluczone, Ŝe będzie miała wolny pokój. — Ani mi się śni spędzić trzydzieści sześć godzin naszego krótkiego urlopu w wolnym pokoju jakiejś twojej kuzynki, ponurej starej panny! — Eulalia wcale nie jest ani ponura, ani starą panną — obruszyła się Iris. — Przeciwnie! Jest oszałamiająco piękna i ma fatalną opinię. Rozu- miesz? Ma kochanków... i w ogóle... te rzeczy... 5
— Wszystko jedno! Dziewica czy nie dziewica — nie Ŝyczę sobie Ŝadnej Eulalii! — Fe! Takie słowa w ustach młodego porucznika marynarki! — obu- rzyła się Iris, a równocześnie krzyknęła „Och!" zderzywszy się gwałtow- nie z jakimś marynarzem. Mnie zaś dręczyła jedna myśl. Byliśmy rozdzieleni z Iris juŜ od prze- szło trzech miesięcy i niczego bardziej nie pragnąłem, jak znaleźć się jak najprędzej z nią sam na sam. ChociaŜ siedemnaście hoteli, które odwie- dziliśmy, odpowiedziało nam negatywnie, uparcie wierzyłem, Ŝe — woj- na czy nie wojna — mąŜ ma prawo do zakątka, gdzie mógłby spotkać się z Ŝoną. Cud bowiem sprawił, iŜ urodziny Iris przypadały w czasie mojego pierwszego krótkiego urlopu, po chwilowym przeniesieniu z czynnej słuŜby na Pacyfiku do marynarskiego obozu treningowego. Do tego pierwszego przyłączył się drugi cud. Mianowicie, Iris udało się zwolnić na weekend z Hollywood, gdzie kręciła swój ostatni film. A jeśli cuda miewają jakieś funkcjonalne uzasadnienie, to przecieŜ łatwo moŜe wyda- rzyć się i trzeci, który pozwoli nam zebrać owoce dwu pierwszych. — Gdybyśmy to mogli wcześniej zarezerwować jakiś pokój w hote- lu... — westchnęła Iris, przystając nagle i stawiając walizkę na chodniku. — Kochanie — dodała Ŝałośnie — nie moŜemy przecieŜ tak wędrować bez końca! Dostałeś medal za to, Ŝe wykazałeś gdzieś tam wielką zarad- ność. WykaŜ ją i teraz, Peter! Fala marynarzy nadal opływała nas z obu stron. Iris była taka piękna, Ŝe serce biło mi mocniej, gdy patrzyłem na nią. Odkąd nasze pociągi prawie równocześnie wpadły na dworzec główny, pocałowałem ją dopiero jeden, jedyny raz i wszystko we mnie po prostu wyło z tęsknoty, Ŝeby znaleźć się z nią sam na sam. Dobrnęliśmy wreszcie do Stockton Street. — Mamy przed sobą aŜ dwa hotele — powiedziałem. — Św. Franci- szka i św. Antoniego. Spróbujmy! — Ale przecieŜ juŜ nam podali telefonicznie, Ŝe absolutnie nie mają wolnych pokoi! — Ale to było telefonicznie. Zobaczymy, jak podziała urok osobisty! Iris wsunęła swoją wolną rękę w moją, łamiąc w ten sposób przepis dotyczący prawych rąk marynarzy. — Czyj urok osobisty, Peter? Mój czy twój? — spytała. — No, jak moŜesz pytać! Oczywiście, Ŝe twój!
Kiedy ruszyliśmy w górę ulicy Stockton, nagle kichnąłem. JuŜ w po- ciągu czułem, Ŝe jestem przeziębiony. Tego tylko brakowało do naszych nieszczęść! Iris rzuciła: „Na zdrowie" w chwili, kiedy mijaliśmy tablicę reklamującą łaźnię turecką. Z nadzieją w głosie Ŝona moja spytała: — Jak myślisz? Czy w takich łaźniach dają miejsca mieszanym pa- rom? To znaczy, o ile ta para udowodni, Ŝe jest małŜeństwem? — To bardzo mało prawdopodobne — odparłem, kichając znowu. Tak dotarliśmy na Union Square. W otoczeniu pięknych kwietników oba hotele — św. Franciszka i św. Antoniego — spoglądały na siebie, jak dwie rywalki na jakimś wytwornym garden party. Zaczęliśmy od św. Franciszka — tu jednak nic nie wskórał ani urok Iris, ani moja groźna mina. Przeszliśmy więc przez mały skwerek i pchnę- li szklane obrotowe drzwi hotelu św. Antoniego. Przecisnęliśmy się jakoś wśród stosów waliz i bagaŜy do biura recep- cji. Stała tu juŜ spora kolejka podobnych amatorów. PoniewaŜ wyglądało na to, Ŝe zwycięstwo odniesie ten, kto silniejszy, więc przeciskałem się, pchając przed sobą Iris, która niebawem zajęła niezłą strategiczną pozycję przy kontuarze. Dwu recepcjonistów, o bardzo chudych szyjach usiłowało uporać się z naciskiem klienteli. Jeden z nich dosłownie przyciśnięty był do ściany przez dość podej- rzanie wyglądającą blondynę w czerwonym płaszczu i kapeluszu ozdo- bionym czymś, co bardzo przypominało miotełkę z piór do wycierania kurzu. Oczy jej miały wyraz pogromczyni lwów — i towarzyszącego jej Greka. Zalewała nieszczęsnego urzędnika potokiem słów z obcym akcen- tem, czarowała wymownymi gestami i wybuchała co chwila niskim, gar- dłowym śmiechem — wszystko to było widocznie w jej mniemaniu szczytem kobiecego wdzięku. Nie słuchałem, co mówiła, skupiwszy całą uwagę na drugim urzędni- ku, który ledwo tam stał, chwiejąc się jak trzcina na wietrze. Przesłałem mu wymowne „Proszę pana", a Iris bez zwłoki dołączyła błogi uśmiech, który trafił urzędnika w locie, i odezwała się słodko: — Proszę pana. MąŜ i ja chcielibyśmy zamówić tu pokój... To szale- nie... — Bardzo mi przykro, madame, ale... — nie pozwolił jej dokończyć. — Chętnie zgodzimy się na jakikolwiek pokoik. — Podczas gdy ja spoglądałem na niego groźnie, Iris połoŜyła dłoń na rękawie jego mary- narki. — Przyjechaliśmy do San Francisco tylko na weekend. Nie widzia- łam męŜa juŜ przeszło sześć miesięcy. Odbyłam bardzo długą podróŜ.
— Doprawdy, bardzo mi przykro, madame — urzędnik usiłował bez powodzenia wysunąć rękaw z uścisku Iris. — Ale niechŜe mnie pan zrozumie — ciągnęła Iris, a opowieści jej stawała się z kaŜdą chwilą bardziej dramatyczna i rzewna. — Mój mąŜ la- da dzień odpływa do Europy! Nie będziemy grymasić. Zgodzimy się na wszystko! MoŜe być pojedynczy pokój bez łazienki albo pojedyncza ła- zienka bez pokoju. Wyraz oczu urzędnika, ukrytych za grubymi okularami, trochę zmiękł — przez jedną krótką szaloną chwilę łudziłem się, Ŝe Iris zwycięŜy. Ale nic podobnego! Pełnym głębokiego bólu głosem recepcjonista szepnął: — Doprawdy... niesłychanie mi przykro, madame. Byłbym szczęśli- wy, gdybym mógł pani pomóc... Jak przez mgłę zobaczyłem, Ŝe blondyna z pióropuszem odwróciła się i patrzy w stronę Iris. — Proszę pana — spróbowałem teraz z kolei ja swego wpływu na re- cepcjonistę. — Bardzo mi przykro, sir... Blondyna lekko dotknęła pleców Iris. Pióropusz zatrząsł się na utle- nionych kunsztownie loczkach. — Zdaje się, Ŝe pani chciałaby dostać pokój? — spytała. Oboje z Iris odwróciliśmy się do niej. — Tak! Tak! — zawołała skwapliwie moja Ŝona. Blondyna uśmiechnęła się promiennie do urzędnika, a potem jeszcze promienniej do nas. I kładąc dłonie na ramionach Iris rzekła: — Och, wy moi biedacy! Słyszałam, co pani mówiła. Macie się nie- bawem rozstać i jesteście bardzo zakochani. A ja za chwilę zwolnię po kój. MoŜecie go brać! Uszom własnym nie chciałem wierzyć, Iris zaś zdołała tylko wyjąkać: — Czy... czy pani chce powiedzieć, Ŝe... Ŝe... Blondyna odwróciła się majestatycznie do urzędnika. — Odda pan mój pokój tej ślicznej panience i jej męŜowi, oficerowi marynarki — oznajmiła. Urzędnik spojrzał na nią zaskoczony. — AleŜ, droga pani Rose... Owszem, pani dysponuje ciągle jeszcze tym pokojem. Ale jeŜeli go pani zwalnia... to mam tu całą długą kolejkę wcześniejszych kandydatów. Oczy blondyny niebezpiecznie błysnęły.
— JeŜeli ci państwo nie dostaną mojego pokoju — to ja zatrzymuję go nadal. Nie zwalniam! Towarzyszący jej Grek zaczął coś gwałtownie mówić w rodzimym ję- zyku, ale blondyna nie zwracała na niego najmniejszej uwagi wpatrując się groźnie w urzędnika — podobnie zresztą jak robiłem to i ja, i Iris. Ten chwilę wahał się, a w końcu rzekł: — No... jeŜeli ten pokój ma być wolny, to niech go w takim razie otrzymają pani... przyjaciele! — No, to mi się podoba! — rubaszny śmiech pani Rose zahuczał jeszcze raz. Uśmiechnąłem się do niej, Iris zaś odezwała się wzruszona: — Dziękujemy pani bardzo, droga pani Rose! Dziękujemy bardziej niŜ potrafimy wyrazić to słowami! — Ach, głupstwo! Nie mają państwo za co dziękować! Drogie dziec- ko — dodała po chwili — przypomina mi pani bardzo kogoś znajomego, nie mogę sobie tylko przypomnieć kogo. Słuchając pani, powiedziałam sobie w duszy: ci biedni są zakochani!— Szeroka, Ŝyczliwie uśmiechnięta twarz pani Rose była aŜ spocona ze wzruszenia. —Ja takŜe jestem zako- chana — dodała, wypychając do przodu niezgrabnego Greka. — To pan Annapoppaulos. Dziś nasz ślub, dlatego właśnie zwalniam pokój. Pan Annapoppaulos pochylił się w głębokim ukłonie, co i my uczy- niliśmy. Pani Rose zrobiła perskie oko i szturchnęła Ŝartobliwie narzeczo- nego łokciem pod Ŝebro. — Dziś wieczorem wychodzę za mąŜ — powtórzyła nowinę — nie będzie mi więc potrzebna własna, pojedyncza sypialnia, prawda? Pan Annapoppaulos zrobił jeszcze głupszą minę niŜ dotychczas, a pa- ni Rose pokiwała kilka razy miotełką od kurzu, pomachała nam ręką na poŜegnanie, oderwała się od biurka i odpływając w kierunku wahadło- wych drzwi, pociągnęła za sobą swego greckiego amanta. Jej głośny śmiech słychać było jeszcze przez cały czas, kiedy torowali sobie drogę przez zatłoczony hol. Urzędnik spoglądał jeszcze chwilę za nią, a kiedy zniknęła, podsunął nam karty meldunkowe i powiedział: — Proszę podpisać. O, tu! Pokój 624. Podpisałem: porucznik Peter Duluth z małŜonką i ozdobiłem podpis najpiękniejszym zakrętasem. Urzędnik zaś skinął na stojącego obok goń- ca, Ŝeby zabrał nasze bagaŜe. A więc jednak wydarzył się cud! Czułem się, jak gdyby ktoś wsadził mnie na sto koni!
Bogato złocona mahoniowa winda zabrała nas, gońca i kilku innych gości na szóste piętro. Tu goniec ruszył z walizami przodem i otworzył nam drzwi numeru 624. CóŜ to był za pokój! Luksusowy Ludwik XV z główną atrakcją w po- staci olbrzymiego, podwójnego łoŜa przykrytego szkarłatną, jedwabną kapą. A do tego kanapka a la Madame Reamier i olbrzymie lustro w sze- rokiej złotej ramie, ozdobionej nagimi kupidynkami. Wszystko to przy- wodziło na myśl jedwabne damskie podwiązki i swawolne noce Belle Epoque. Za kolejnymi drzwiami była nowocześnie urządzona łazienka, wyłoŜona kolorowymi kafelkami. Odpaliłem gońcowi szczodry napiwek, dając delikatnie do zrozumie- nia, Ŝeby jak najszybciej zostawił nas samych. Rozglądając się z zachwytem dokoła Iris zrzuciła kapelusik, srebrne lisy i podeszła do mnie: — Kochanie! — zdołała jedynie powiedzieć ze wzruszeniem. Po chwili dodała jeszcze: — Cały ten splendor dla nas i... łazienka! Wziąłem ją w objęcia i pocałowałem. Dotknąć jej znaczyło to samo co zobaczyć na stole świeŜy biały chleb po długich udrękach wojennego obozu japońskiego. Z ustami na jej ustach szepnąłem cichutko: — Skarbie mój!... Uwielbiam panią Rose! — No to ja kocham nad Ŝycie pana Annapoppaulosa! —Jej zielone oczy za kurtyną gęstych czarnych rzęs błyszczały jak najcudowniejsze dro- gie kamienie. — Pani Rose mówiła, Ŝe jej kogoś przypominam. Ciekawe kogo? — Iris! CzyŜ to nie wszystko jedno! — Oczywiście, Ŝe wszystko jedno. Tylko byłam ciekawa! Ja... Och, Pe- ter! Jak to cudownie, przecudownie być znowu razem z tobą! Wziąłem ją na ręce, zaniosłem na owo królewskie łoŜe, ułoŜyłem na szkarłatnej kapie, a sam wyciągnąłem się obok. Iris połoŜyła obie ręce na wyłogach mojego znoszonego munduru. — Wiesz co, Peter? Urządzimy sobie dzisiaj galowy wieczór. Przebie- rzemy się „na wieczorowo", zjemy na dole wytworny obiad a potem pój- dziemy na dansing. Po dansingu wrócimy tutaj, pod ten cudowny numer 624 i nie wyjdziemy z łóŜka, Ŝeby się nawet cały hotel palił. Wyskoczymy dopiero wtedy, kiedy twój pociąg będzie miał odjeŜdŜać. Co ty na to? Pochylony nad nią, kreśliłem palcem kontur jej policzków. — A czy nie moglibyśmy skreślić z tego programu obiadu i dansingu, kochanie? — rzekłem, kładąc palec na jej wargach. 10
Pocałowała go, a potem przyciągnęła mnie do siebie, obsypując gra- dem leciutkich pocałunków. — Skreślimy wszystko, jeŜeli tylko chcesz — odparła ledwie dosły- szalnie. Po chwili jednak odepchnęła mnie delikatnie i roześmiała się. — Widzisz, jakie mam rozpustne myśli? To widocznie ten pokój tak mnie bezwstydnie nastraja... — LeŜała chwilę nieruchomo, patrząc na mnie czule. — I te twoje uszy, Peter... To, jak przylegają ci do głowy — płasko i gładko. Kiedy jesteś daleko ode mnie, zawsze mi się śnią twoje uszy. Pochyliłem się jeszcze niŜej nad jej twarzą: — A kiedy ja jestem daleko od ciebie, to zawsze mi się śnią twoje... — Kochanie! — przerwała mi, robiąc kapryśną minkę. — Czy ty wcale nie masz zamiaru złoŜyć mi Ŝyczeń urodzinowych? Prawie zupełnie zapomniałem, Ŝe to przecieŜ jej urodziny! Wypełzłem niechętnie z łóŜka, otworzyłem walizkę i wyjąłem z niej najpierw skrojo- ny u znakomitego krawca galowy mundur marynarski. Rozwiesiłem go na poręczy fotela, a potem z dna walizki wydobyłem mały pakuneczek w brązowej torebce — trzy pary najcieńszych pończoch dla mojej Iris. — Jeszcze sto lat takich urodzin, skarbie! Iris wyciągnęła jedną pończoszkę i wpatrywała się w nią z wyrazem nieopisanego zachwytu. — Nylony! — zawołała. — Peter! Jakim nieziemskim cudem je wy- czarowałeś? — I zarzucając mi ręce na szyję, zawołała z przejęciem: — To najpiękniejsze moje urodziny w Ŝyciu! Zapach jej perfum oszołomił mnie doszczętnie. Długą chwilę Iris leŜała w moich ramionach, a gdy wysunęła się, spytała trochę zdyszanym gło- sem: — Kochanie, porozmawiajmy teraz trochę. Opowiedz mi, jak jest na twoich ćwiczeniach? Czy przyjemniej i spokojniej niŜ na Pacyfiku? — Przyjemnie i nudno. I człowiek stale jest spocony. — Zawahałem się, nim dodałem: — No, i jeszcze coś ekstra. TuŜ przed wyjazdem ko- mendant obozu zapowiedział, Ŝe jeŜeli nie sprawię mu kłopotu, czeka mnie awans o dwie rangi. Iris uśmiechnęła się z dumą. — To znakomicie. Czego nam w rodzinie brakuje — to właśnie zło- tych galonów! Wolałbym, Ŝeby mi nie przypominała obozu. Nie była to odpowie- dnia chwila, Ŝeby jej powiedzieć, Ŝe z chwilą otrzymania awansu prawie 11
na pewno wyślą mnie na linię frontu. Jedną z najtrudniejszych rzeczy na świecie jest przekonanie Ŝony, Ŝe kocha się ją kaŜdą cząstką ciała, a rów- nocześnie marzy się o powrocie na linię frontu. Aby więc zmienić temat rozmowy, spytałem ją z kolei: — No, a co tam słychać w Hollywood? Przed wybuchem wojny, nim wstąpiłem do marynarki, zajmowałem się zawodowo wystawianiem sztuk teatralnych na Broadwayu, a Iris robi- ła obiecującą karierę jako artystka dramatyczna w reŜyserowanych przeze mnie sztukach. Kiedy jednak powołano mnie do słuŜby czynnej i zna- lazłem się na Pacyfiku, Iris podpisała krótkoterminowy kontrakt z jakąś wytwórnią filmową w Hollywood, Ŝeby być bliŜej mnie. Było to z jej strony prawdziwe poświęcenie, bo kochała teatr, a nie cierpiała Hollywo- odu. Iris zmarszczyła więc teraz nosek i rzekła: — Peter, nie mówmy lepiej o Hollywood. Ciągle jeszcze kręcę ten mój pierwszy film. Zebrała z łóŜka rozsypane pończochy, wygładziła je starannie, potem wstała i podeszła do stojącej w rogu pseudofrancuskiej komódki. Przypa- trywałem się jej, gdy nagle napadł mnie atak kichania. — Na zdrowie! — ledwo zdąŜyła powiedzieć Iris. — Chyba napraw- dę się zaziębiłeś. — Chyba tak — zgodziłem się. — Coś mi na to wygląda. — Peter — zawołała z przestrachem — ale ty nie moŜesz być zazię- biony! Nie w sam dzień moich urodzin! — spojrzała na zegarek i dodała tonem niezwykle stanowczym: —Jest tylko jeden sposób na zaziębienie. — Mianowicie? — spytałem z głębokim powątpiewaniem. — Turecka łaźnia. Jest dopiero piąta. I tak stracę sporo czasu, aby zrobić się na bóstwo na dzisiejszy wieczór. Czemu więc nie miałbyś od- wiedzić tej tureckiej łaźni, którą minęliśmy po drodze? Posiedź tam tro- chę, a zobaczysz, jak się cudownie poczujesz! Wtedy wybierzemy się gdzieś... Nie bardzo uśmiechała mi się perspektywa tureckiej łaźni. KaŜda chwila spędzona z dala od Iris wydała się stracona. Ale moja Ŝona miała rację, nie mogłem naraŜać jej na spędzenie całego wieczoru w towarzy- stwie kichającego męŜa. — Dobrze — powiedziałem naburmuszony. — Skoro chcesz mnie wypuścić samego do tej łaźni... Wtedy właśnie zadzwonił telefon. Iris wyciągnęła się jak tylko mogła, Ŝeby dosięgnąć słuchawki. 12
— Na miłość boską, tylko nie umawiaj się z nikim — zdąŜyłem je- szcze szepnąć ostrzegawczo. Kiwnęła ze zrozumieniem głową i podniosła słuchawkę. — Halo? — zawołała. — Z jakim numerem chciał pan rozmawiać? Tak, to pokój 624. Aleja się nazywam Iris Duluth. A moŜe pan chciał roz- mawiać z panią Rose, bo to ona przed nami zajmowała ten numer? Wła- śnie wymeldowała się... Co takiego? Eulalia? Jaka Eulalia? Eulalia Craw- ford? — w głosie Iris było głębokie zdumienie. — Ach nie, ja nie jestem Eulalią Crawford, chociaŜ to moja kuzynka... Tak, wiem, Ŝe jestem do niej podobna. Tak, to był mój mąŜ, porucznik marynarki, Peter Duluth... Wiem, pisałam do Eulalii z Hollywood, ale zabawimy tak króciutko w San Francisco, Ŝe nie będziemy mogli się z nią zobaczyć. Bardzo bym chciała poprosić pana na górę, ale... hm... jestem w trakcie rozpakowywa- nia walizek, a mąŜ wychodzi. Tak, tuŜ obok, do łaźni tureckiej... AleŜ nie, nie, niechŜe pan nie będzie śmieszny... Dziękuję. Do widzenia. Kiedy odkładała słuchawkę, czoło Iris przecinała zmarszczka. — To jakiś bardzo dziwny telefon — powiedziała. — KtóŜ to taki, u licha? — Jakiś męŜczyzna. Był na dole w holu i widział, jak wchodziliśmy do windy z gońcem. Myślał, Ŝe jestem Eulalią Crawford. — Znowu ta ponura Eulalia?! — JuŜ ci mówiłam, Ŝe wcale nie ponura! Ma tylko fatalną opinię i jest szaloną kobietą. Słyszałam juŜ nieraz, Ŝe jest bardzo podobna do mnie, oczywiście o ładne parę lat starsza, ale... To było bardzo dziwne. Bo nawet jeŜeli mnie wziął za Eulalię Crawford, to dlaczego dzwonił? Powiedział, Ŝe jest jej przyjacielem, ale... Nienasycona wyobraźnia mojej Ŝony zawsze skłaniała ją do szukania wszędzie tajemnic. śeby ją do tego zniechęcić, odezwałem się szybko: — Prawdopodobnie myślał, Ŝe złapie słynną Eulalię na gorącym uczynku. Sama mówiłaś, Ŝe lubi miłostki i w ogóle... „te rzeczy". MoŜe to jakiś adorator, który ją śledził? Zazdrośnik? — Peter! Przestań szkalować Eulalię! Nawet jej nie znasz! — Umil kła, by po chwili dodać: — Ale ten facet wspomniał takŜe, Ŝe jest wiel- kim przyjacielem pani Rose. Czułam, Ŝe miał chęć przyjść na górę... Cie- kaw był, czy mam zamiar spotkać się z Eulalią. Prawdę powiedziawszy, to nawet pisałam do niej przed paroma tygodniami... Wyczytała w prasie, Ŝe jestem w Hollywood. Napisała do mnie bardzo miły list, głównie o tym, Ŝe pamięta, jak wkładałam jej do szuflady małe Ŝabki, kiedy miałam 13
cztery lata i mieszkaliśmy w Jamaica Plains. Obiecałam, Ŝe kiedyś ją od- wiedzę. Ale... Peter! W jaki sposób ten facet moŜe być równocześnie przyjacielem Eulalii i pani Rose? I czemu się tak interesował naszymi planami? — Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi — odparłem zdecydowanie. — I to samo radzę robić tobie. — Ale... widzisz, to mnie jednak obchodzi! — A to z jakiego powodu? Iris chwilę milczała, a potem rzekła powaŜnie: — Było coś dziwnego w jego głosie... O, juŜ wiem! Okropnie seple- nił! Mówił: „sceze" — zamiast szczerze, „juz", a nie juŜ. I brzmiało to ja- koś złowieszczo... — Słuchaj, Iris — powiedziałem. —JeŜeli ty wpadasz w swój detek- tywistyczny nastrój, to ja nie idę do Ŝadnej tureckiej łaźni. Będę po prostu siedział tu w pokoju i kichał sobie. — Ale to naprawdę było dziwne — powtórzyła z uporem Iris. — Et, bzdura i tyle! — machnąłem ręką. Gdybym wiedział, co nam będzie pisane juŜ niedługo, na pewno bym nie wyrzekł tych słów... Kiedy się przepychałem do drzwi wyjściowych, w holu hotelu św. Anto- niego było ciągle tłoczno. Ulicą takŜe przewalały się tłumy przechodniów. Zaraz po wyjściu, na najbliŜszym stoisku wybrałem najpiękniejszą gardenię i ufając porządnie wyglądającemu chłopcu, poprosiłem, by za sutym napiwkiem zaniósł ją do hotelu dla Iris. Turecka łaźnia znajdowała się tuŜ za rogiem, na następnej ulicy. Bu- dynek pomalowany był w czarne i białe pasy. Przez szklane, wahadłowe drzwi wchodziło się do małej salki. We- wnątrz, za przepierzeniem, siedział kościsty męŜczyzna. Ujrzawszy mnie przed okienkiem podsunął gruby rejestr i wyjaśnił monotonie: — Dolar pięćdziesiąt, razem z drinkiem, masaŜem, lampą Sollux — przedmioty wartościowe naleŜy pozostawić w depozycie. 14
Podpisałem się, zapłaciłem naleŜność, a portfel, dokumenty i zegarek wsunąłem do duŜej brązowej koperty, którą tamten mi podsunął. Wtedy teŜ ziewnął, poślinił brzeg koperty, zakleił ją i włoŜył do jednej z licznych przegródek szafki stojącej za jego plecami. Potem wskazał mi kciukiem zielone, obite rypsem drzwi, a sam pogrąŜył się w błogim rozleniwieniu. Zielone drzwi prowadziły do holu. Wionęła mi w twarz fala sztucznie nagrzewanego powietrza. Po lewej stronie ciągnął się rząd na zielono po- malowanych metalowych szafek na ubrania, po prawej zaś siedziało w trzcinowych fotelach albo kręciło się koło nich wielu męŜczyzn w prze- róŜnych stadiach rozbierania się — paląc, gawędząc, pogwizdując i czy- tając wymęczone magazyny. Przy małym stoliku czterech dostojnie wyglą- dających panów, całkiem nagich, grało z przejęciem w brydŜa. Kolorowy boy, obsługujący szafki na ubrania, z duŜym pękiem kluczy doprowadził mnie do umieszczonych na lewo szafek. Zajęte miały drzwi szczelnie pozamykane, wolne zaś stały otwarte. Boy wedle własnego roze- znania wybrał mi jakąś szafkę i wręczył mi kluczyk przywiązany do grubej gumy, a potem sobie poszedł. W pobliŜu było juŜ kilku panów, w mundurach lub cywilnych ubra- niach, którzy się rozbierali. Nie zwracając na nich uwagi, rzuciłem klu- czyk na ustawiony specjalnie trójnogi taboret i zacząłem zdejmować mundur. Stwierdziłem przy tej sposobności, Ŝe jest on po długiej podróŜy niesamowicie wygnieciony; na lewej nogawce zauwaŜyłem nawet małe trójkątne rozdarcie. Tym bardziej więc winszowałem sobie, Ŝe dla uczcze- nia dzisiejszej uroczystości urodzin Iris zabrałem nowy, galowy mundur. Kolorowy boy wprowadził tymczasem nowego klienta, a na moim ta- borecie połoŜył włochaty ręcznik. Mundur i koszulę powiesiłem w szafce, a skarpetki razem z szortami wrzuciłem na półeczkę. Zatrzasnąłem drzwi, które zaskoczyły automatycznie, zarzuciłem na ramię ręcznik, a w końcu zabrałem z taboretu kluczyk. Tak uzbrojony, zacząłem torować sobie dro- gę wśród rozbierających się gości, minąłem stolik brydŜowy z czterema golasami i przeszedłem do właściwej łaźni. W łaźni tureckiej nie byłem od dawna, toteŜ z ciekawością rozgląda- łem się dookoła. W obszernym, olejno pomalowanym pokoju roiło się od podobnych do mnie amatorów. Przyzwyczajony byłem ostatnio do wido- ku męskiej nagości, ale tamci byli przynajmniej młodzi, a tu ujrzałem, jak okrutny wpływ potrafi wywierać na męskie ciało bezlitosny czas. Rozglą- dając się wokoło, krytycznie, doszedłem do wniosku, Ŝe najwidoczniej na- 15
tura lubuje się w paradoksach. DlaczegóŜ widzę tu tyle ramion wąskich, skoro powinny być szerokie? Tyle szerokich bioder, skoro powinny być wąskie? Tyle brzuchów, które zamiast być płaskie sterczą wyzywająco naprzód, pod wklęsłymi piersiami. Zadowolony z własnych, raczej proporcjonalnych kształtów posze- dłem pod prysznic, który dzieliłem z jakimś sterczącym brzuchem, po czym podąŜyłem za parą pulchnych bioder do parówki. Tu wyciągnąłem się na rozgrzanym niemal do niemoŜliwości drewnianym leŜaku. Starałem się odpręŜyć przed powrotem do Iris i amorów w naszym hotelowym pokoju. Kiedy juŜ gorąco zaczęło mi za bardzo doskwierać i wdzierać się w skórę wszystkimi porami, poczułem, Ŝe zawadza mi szeroka guma z klu- czykiem, umieszczona na przegubie dłoni. Zsunąłem ją więc i zawiesiłem na oparciu leŜaka. Jakiś ciemnowłosy, smagły młody człowiek zatrzymał się przy mnie i spytał, czy przypadkiem nie widział mnie tańczącego w balecie na scenie. Odparłem, Ŝe ani mnie nie widział, ani nie będzie miał sposobności zobaczyć, po czym wstałem, zabrałem kluczyk i przeszedłem do następnej salki, gdzie para była jeszcze bardziej zgęszczona. Zabawi- łem tu nie więcej jak pięć minut, następnie wskoczyłem do basenu z lo- dowatą wodą i juŜ byłem gotów oddać się w ręce masaŜysty. Przed wojną uwaŜałem masaŜ ciała za coś raczej nieprzyjemnego, te- raz jednak stwierdziłem z zadowoleniem, Ŝe trening wojskowy bardzo mnie zahartował, bo kiedy kolorowy masaŜysta-atleta ugniatał i pastwił się nad moim ciałem, czułem, Ŝe mięśnie znoszą to bez przykrości. Kiedy mnie wreszcie uwolnił z opresji i mogłem wrócić do szatni, czułem się jak nowo narodzone dziecię. Zaziębienie zniknęło bez śladu i mowy nie było o Ŝadnym kichaniu! Zegar wiszący na ścianie wskazywał, Ŝe cała ta historia trwała zaled- wie godzinę. Myśli moje znów pobiegły do Iris, zapaliłem więc tylko papierosa i nie wylegując się juŜ dłuŜej na trzcinowym fotelu, skierowa- łem się do szafki z ubraniem, mijając kilku innych amatorów łaźni. Ściągnąłem gumkę z ręki i wsunąłem kluczyk do zamka. Przekręci- łem, ale drzwi się nie otworzyły. Przekręciłem jeszcze kilka razy bezsku- tecznie i doszedłem do wniosku, Ŝe musiałem chyba pomylić szafki. Spró- bowałem sąsiedniej z prawej, a potem z lewej strony. Nic. Wróciłem znów do pierwszej, klnąc pod nosem, a stojący najbliŜej mnie męŜczyzna widząc te wysiłki, spytał: — CóŜ to? Jakieś kłopoty z zamkiem? 16
Był dobrze po trzydziestce, miał skronie przyprószone siwizną. Oczy zerkały posępnie, a wargi uśmiechały się sardonicznie, jak u filozofa, któ- ry nie ma Ŝadnych złudzeń co do inteligencji bliźnich. Ubrany był w ko- szulę w szerokie czerwono-białe pasy. — Taak — bąknąłem półgębkiem. — Jakoś nie mogę otworzyć tej cholernej szafki! Chmurne oczy przyglądały mi się przez chwilę uwaŜnie. Kiedy po raz juŜ nie wiem który wyszarpałem kluczyk z upartego zamka, wyciągnął w moim kierunku duŜą rękę. Byłem tak zmęczony i wściekły, Ŝe chętnie przyjąłem ofiarowaną pomoc. Mój sąsiad spojrzał uwaŜnie na klucz, po- tem przeniósł wzrok na szafkę i znowu na klucz. Wreszcie jego oczy spo- częły na mnie i ujrzałem w nich wyraz melancholii i rezygnacji, jak gdyby spoglądał na opóźnioną w rozwoju nastolatkę, która nie potrafi zawiązać kokardy na własnym warkoczu. Rzucił mi kluczyk z powrotem i rzekł lakonicznie: — Na kluczyku jest numer 312. Na szafce 168. Czy coś się panu nie pokręciło, przyjacielu? Spojrzałem na kluczyk i szafkę stwierdzając, Ŝe miał rację. Rzeczy- wiście! 312 i 168! Czując się bardzo głupio, spróbowałem dumaczyć się: — Ale ja jestem pewien, Ŝe to jest właśnie ta szafka, w której złoŜy- łem ubranie! No, ale... moŜe pan ma rację... Spróbuję teraz numeru 312. Okręciwszy nagie biodra ręcznikiem, ruszyłem wzdłuŜ długiego sze- regu szafek, szukając numeru 312. Nieznajomy popatrzył chwilę, a po- .tem ruszył za mną. Stanąłem przed szafką z numerem 312, a tamten za- trzymał się obok, przypatrując się sceptycznie, co będzie dalej. AŜ nazbyt wyraźnie było widać, Ŝe jego ogólna opinia o naturze ludzkiej skoncen- trowała się na mojej osobie. — Otwieraj pan — niecierpliwił się. — Zaraz się przekonamy, Ŝe coś się panu pokręciło... Wsunąłem kluczyk do zamka i zielone metalowe drzwi otworzyły się szeroko. W szafce wisiała na wieszaku rudawa cywilna marynarka, obok niezbyt świeŜa biała koszula i para spodni — chyba na atletę. Na dole sta-. ła para znoszonych sportowych półbutów. — No? — rzekł ten w pasiastej koszuli z ponurym zadowoleniem. — Czy miałem rację, mówiąc, Ŝe coś się panu pokręciło? — Absolutnie nic mi się nie pokręciło — odparłem ze złością. — To nie jest moje ubranie! 17
PoniewaŜ w tej chwili właśnie przechodził obok mnie boy, chwyci- łem go za rękaw. — To nie moja szafka! — powiedziałem. — Musiałeś mi dać nie ten klucz! Boy wywrócił białka z wyrazem bolesnego zdziwienia. — AleŜ to niemoŜliwe, proszę pana. Ja zawsze daję dobry klucz. Od- kąd tu jestem! To się nie przydarza! — No więc zdarzyło ci się po raz pierwszy! — krzyczałem, czując, Ŝe ogarnia mnie nieopanowana wściekłość zarówno na boya, jak i na fa- ceta w czerwono-białej koszuli, który w dalszym ciągu przyglądał mi się sceptycznie. — Czy masz zapasowe klucze? — zwróciłem się do boya. — O, tak, proszę pana! Mam — odpowiedział oblizując językiem pulchne wargi. Schwyciłem go za ramię i zmusiłem, Ŝeby ruszył ze mną. — PokaŜę ci szafkę, do której włoŜyłem ubranie. Musisz ją otwo- rzyć, bo chcę wreszcie wyjść z tego cholernego lokalu! I w trójkę podreptaliśmy z powrotem do poprzedniej szafki. Mój są- siad podszedł do swojej, wyjął lawendowe szorty, przewiesił je sobie przez ramię i wrócił do nas. Patrząc groźnie i wyzywająco na boya, wskazałem mu szafkę i powie- działem: — To ta. Boy otworzył zamek zapasowym kluczem, a sąsiad aŜ wyciągnął szy- ję, by lepiej zobaczyć, co jest w środku. — No i co? — spytał. Szafka była całkiem pusta. Straciłem nagle dotychczasową pewność siebie i wyjąkałem: — Licho wie... a moŜe to sąsiednia? ChociaŜ nie! Jestem przekonany, Ŝe to właśnie ta szafka! W tym rzędzie! Boy otworzył jeszcze drzwi szafek z lewej i z prawej strony, a wresz- cie wszystkie szafki w rzędzie. Wisiały w nich róŜne garnitury cywilne i nawet dwa mundury, ale mojego ani śladu. Tymczasem facet w kolorowej koszuli wsunął szorty i zapinał je na wąskich biodrach. — No! — zawołał triumfalnie. — Teraz to juŜ jestem pewien, Ŝe pa- nu coś się pokręciło w głowie! Zdławiwszy w sobie impuls, Ŝeby go udusić, zwróciłem się do boya. — Jestem w dalszym ciągu przekonany, Ŝe ta pierwsza szafka, którą otworzyłeś, jest właściwą. JeŜeli nawet dałeś mi odpowiedni kluczyk, to
ktoś musiał go w trakcie mojego tutaj pobytu zamienić i zwiać w moim mundurze. Poproś tu kierownika! — JuŜ go poproszę, panie! — rzekł boy i zniknął. Podczas gdy hamowałem kipiący we mnie gniew, nieznajomy wpa- trywał się w puste wnętrze, które miało zawierać moją garderobę. Potem podrapał się w głowę i powiedział: — CóŜ, wygląda na to, Ŝe ktoś jednak zwędził pański mundur i zwiał, przyjacielu! — To bardzo wspaniałomyślnie, Ŝe pan to nareszcie przyznaje — od- parłem cierpko. — Hm, skoro o mundurze mowa, słuŜy pan w armii? — W marynarce. — To ci pech! Zgubić mundur to straszne! MoŜe pan mieć z tego po- wodu kłopoty, nie? — No... moŜe nie kaŜą mnie rozstrzelać o świcie. Ale nie powiem, Ŝebym się z tego specjalnie cieszył! Ten mundur trochę mnie kosztował... — A to ci pech! — Ale jedna rzecz mnie w tym uderza — rzekłem po namyśle. —Je- śliby nawet boy zamienił klucze przez omyłkę, to ta sprawa wygląda na za planowaną akcję. Ten, kto wyszedł w moim mundurze zamiast tego ru- dawego garnituru, musiał zrobić to z rozmysłem! Całe szczęście, Ŝe mam w hotelu zapasowy mundur! — Taki mundur to ponętna rzecz... — zauwaŜył mój sąsiad, wyjmu- jąc z szafki spodnie. Uszyte były z jakiegoś jaskrawoniebieskiego mate- riału i zwisały od nich ognistopurpurowe szelki. — Dajmy na to, Ŝe tam- tego poszukują gliny... Dobry pomysł przyjść tu w cywilu, zwinąć czyjś mundur i wyjść jako oficer marynarki, no nie? Albo — dodał tajemni- czym szeptem — taki agent obcego wywiadu! Jestem pewien, Ŝe kaŜdy szpieg chętnie przywdziałby na siebie mundur oficera marynarki amery- kańskiej! I co pan na to? ChociaŜ brzmiało to dość melodramatycznie, pogorszyło i tak moje niewesołe samopoczucie. JuŜ sama strata munduru była wystarczająco przykra, ale jeŜeli miało się za nią kryć coś jeszcze bardziej ponurego — to naprawdę nieźle! I co wtedy z awansem?! Mój sąsiad zaś mówił dalej, zapinając wciągnięte spodnie: — Zastanówmy się, jak to mogło się stać. Przypuśćmy, Ŝe boy dał panu właściwy klucz, co oznacza, Ŝe facet od szafki numer 312 zamienił klucze. Ale kiedy to się mogło stać? 19
Przypomniałem sobie wówczas, Ŝe w parówce zdjąłem na chwilę gu- mę z kluczem i powiesiłem na poręczy leŜaka. Potem przyszedł mi na myśl ten smagły boy, ale uznałem, Ŝe jego na pewno nie zainteresował ten kluczyk. Jednak kaŜdy inny obecny na tej sali męŜczyzna mógł łatwo do- konać zamiany w taki sposób, Ŝe tego nie zauwaŜyłem. Pamiętałem takŜe, Ŝe rozbierając się zaraz po przyjściu, odłoŜyłem kluczyk na taboret: kaŜdy przechodzący klient mógł go z łatwością zabrać. Zrozumiałem, Ŝe ustale- nie momentu zamiany jest niemoŜliwe. — Dochodzę do wniosku, Ŝe prawie kaŜdy mógłby to zrobić — rze- kłem zniechęcony. — KaŜdy z obecnych tu gości! — Oj, to niedobrze! To niedobrze! — powiedział mój sąsiad zawią- zując straszliwie purpurowy krawat na biało-czerwonej koszuli. Teraz, kiedy juŜ był tak malowniczo ubrany, a twarz pozostała ponu- ra, zrobił się podobny do kapitana Armii Zbawienia przebranego za buk- machera. Wyciągnął w moją stronę wielką dłoń i jakby uznając, Ŝe nasze stosunki juŜ dojrzały do tego, Ŝeby się sobie przedstawić, rzekł: — Niech mi pan mówi: Hatch. — Zgoda, Hatch — odparłem. — Ja nazywam się Duluth, Peter Du- luth. Nagle wyrósł przed nami kierownik łaźni w towarzystwie boya. Ziry- towany opowiedziałem mu pokrótce całą przygodę. Kierownik wysłuchał uwaŜnie, nie dając wiary temu, Ŝe mundur naleŜy uznać za definitywnie stracony, i zarządził natychmiastową rewizję wszystkich szafek. Oczywiście munduru nigdzie nie znaleziono. — To bardzo przykre.... Niesłychanie przykre, panie poruczniku — mamrotał pod nosem kierownik. — Osobnik, który... hm... zabrał pański mundur, musiał juŜ z pewnością wyjść. Sam nie wiem, co ja mam w tym wypadku robić. Nic podobnego nie wydarzyło się dotychczas w naszym renomowanym zakładzie. — GwiŜdŜę na to, czy się wydarzyło, czy nie — odparłem wściekły. — Wiem tylko, Ŝe musi pan coś zrobić! Nie będę przecieŜ paradował z gołym tyłkiem przez całą Stockton Street, a potem przez hol u św. Anto- niego! Hatch przysłuchiwał się całej rozmowie, Ŝując z przejęciem gumę. — Zastanówmy się więc — odezwał się w pewnej chwili. — Facet, który skradł mundur porucznika, zostawił swoje cywilne ubranie w szafce nr 312, prawda? Przeszukajmy kieszenie, moŜe wpadniemy na jakąś wskazówkę. Trzeba tylko trochę pogłówkować. 20
Pomyślałem, Ŝe Hatch wcale nie jest taki głupi, na jakiego wygląda. Podreptaliśmy znowu wszyscy do szafki nr 312. Dokładne przeszukanie rudej marynarki i kieszeni spodni nie dało Ŝadnych efektów. Nawet na- zwisko krawca wycięte było spod podszewki marynarki. — No, w kaŜdym razie porucznik ma w czym wrócić do domu — orzekł Hatch, nie przestając Ŝuć gumy. — On zabrał panu mundur, pan mu zabierze garnitur — to w kaŜdym razie lepsze niŜ nic. AŜ mnie odrzuciło na myśl o włoŜeniu na siebie rudego garnituru i niechlujnej białej koszuli, ale cóŜ miałem robić? Pod czujnym wzrokiem trzech obserwatorów, zacząłem wciągać na siebie ubranie. I nie wygląda- łem w nim, o dziwo, wcale najgorzej. Nawet półbuty nadawały się do włoŜenia. — Facet musi mieć figurę podobną do pana, poruczniku — zauwaŜył Hatch, a po chwili zwrócił się do boya: — Zastanówmy się jeszcze chwi- lę. Czy nie przypominasz sobie, komu dałeś klucz 312? Boy potrząsnął przecząco kędzierzawą głową, a kierownik wtrącił niechętnie: — Zawsze unikałem kontaktów z policją, ale widzę... — Policja tutaj?! — oburzył się Hatch. — Te platfusy tylko będą się tu kręcić, węszyć, trzymać porucznika na posterunku do samego rana... Ale czy im rzeczywiście będzie zaleŜało na znalezieniu munduru? Nic podobnego! Oni nie są od tego! JuŜ ja ich znam! ChociaŜ nie zapatrywałem się tak cynicznie na policję w San Franci- sco, musiałem przyznać, iŜ Hatch i tym razem wykazał zdrowy rozsądek. Nic nie mogłoby skłonić mnie do spędzenia urodzinowego wieczoru Iris na posterunku policyjnym! — Nie! — rzekłem zdecydowanie. — Nie ma mowy o policji! Straciłem mundur, ale dość juŜ miałem tej łaźni. MoŜe potem złoŜę raport o kradzieŜy, ale na razie chciałem tylko stąd wyjść. Miałem właśnie zamiar oznajmić to kierownikowi, kiedy Hatch po- ciągnął mnie za rękaw. — Mam coś, poruczniku! Ten facet musiał się wpisać do rejestru, gdy wchodził i wychodził. U portiera poszukajmy wskazówek, moŜe nam coś powie... Wzmianka o portierze obudziła we mnie niepokój. PrzecieŜ zostawi- łem u niego portfel. JuŜ dość upokarzające było to, Ŝe gubię w łaźni mun- dur, a jeŜeli jeszcze zginą moje dokumenty, to ładny gips! Sama moŜli- wość czegoś podobnego wywołała dreszcze na plecach. 21
— A zatem chodźmy tam! — zawołałem i ruszyłem przodem, a za mną Hatch, kierownik i boy. Kościsty człowiek tkwił w dalszym ciągu w swej drucianej klatce na trzcinowym fotelu. — Porucznik Duluth — rzekłem stając przed okienkiem. — Proszę o zwrot depozytu. Tamten spojrzał na mnie obojętnie i z irytującą powolnością zaczął grzebać w przegródkach. — Porucznik Duluth — mruczał pod nosem — Duluth... O, jest! — I przesunął brązową kopertę przez otwór. — Proszę podpisać — dodał, podsuwając mi rejestr identycznie, jak przy przyjmowaniu depozytu. Nagle zauwaŜył mój cywilny garnitur i zdecydowanie zabrał brązową kopertę. — Porucznik Duluth, było powiedziane. A pan nie jest porucznikiem. — W porządku! W porządku! — wtrącił szybko kierownik. — Cho- dzi tylko o drobną pomyłkę. Rozerwałem kopertę i z nieopisaną ulgą stwierdziłem, Ŝe w środku są wszystkie moje papiery. Hatch zaś, wsunąwszy kciuki za purpurowe szel- ki, wpatrywał się w portiera ze swym specyficznym wyrazem pewności. — Przyjacielu drogi — zaczął — ktoś skradł mundur porucznika Du- lutha, a dokładniej: jakiś facet wszedł tu w tym rudym cywilnym garnitu- rze — wskazał palcem na mnie — a wyszedł niedawno w mundurze ofi- cera marynarki wojennej. JeŜeli ma pan w głowie oczy nie od parady, mu- siał pan coś zauwaŜyć... Portier przyglądał się zakłopotany mojemu garniturowi. — Nie bardzo pamiętam. Ale zaraz! Tak! Coś sobie przypominam! MoŜe kwadrans temu wyszedł jakiś oficer marynarki. Miał chyba katar al- bo leciała mu krew z nosa, bo przez cały czas ściskał chusteczkę przy twarzy. Kiedy mnie mijał, zawołałem: „Hej, a co z pana depozytem?" — bo Ŝołnierze noszą przecieŜ zawsze przy sobie dokumenty. Ale on krzyk- nął tylko przez ramię: „Nie. Nie zostawiłem w depozycie Ŝadnych papie- rów. Wszystko mam przy sobie" — i prędko wyszedł. — A jak wyglądał? — naciskał go dalej Hatch. — Trudno mi opisać dokładnie jego wygląd, bo jak mówiłem, cały czas trzymał przy twarzy chusteczkę do nosa. Z figury był chyba podobny do pana porucznika. — I nic w nim pana nie uderzyło? MoŜe chociaŜ w głosie? Absolut- nie nic? 22
— W głosie...? — Chwilę się zawahał. — Owszem, coś w głosie mnie uderzyło. Głos miał jakiś miękki, dziwny... jakby trochę sepleniący. Byłem tak uszczęśliwiony odzyskaniem portfela, Ŝe darowałem sobie wysłuchiwanie reszty zebranych. Zwróciłem się jeszcze do kierownika i powiedziałem: — Panie kierowniku! Czas mnie goni. Zatrzymałem się w hotelu św. Antoniego przy sąsiedniej ulicy. Pokój 624. Proszę się ze mną skontakto- wać, gdyby zaszło coś nowego. W przeciwnym razie — zapomnijmy o wszystkim! Kierownik odetchnął z widoczną ulgą, ale Hatch wpatrywał się we mnie ponuro. — Hej, nie tak prędko! Taki mundur to nie drobnostka! Nie lubię, jak ktoś tak marnuje pieniądze. — Niech i pan o tym zapomni — machnąłem ręką. Hatch nadal Ŝuł w zamyśleniu gumę, a po chwili odciągnął mnie na bok i zaczął mówić szeptem: — Hm, poruczniku, normalnie nic mnie takie rzeczy nie obchodzą. Ale w tym przypadku... Bo widzi pan, przyszedłem tu do łaźni w związku z pewną sprawą, którą prowadzę. Miałem nadzieję, Ŝe natrafię na jakiś ślad, ale niestety... Wobec tego mam wolny wieczór. A skoro się pomyli- łem, biorąc pana za mało rozgarniętego, co wcale prawdą nie jest, chciał- bym odszukać ten pański mundur! — Co pan plecie, u licha?! — spojrzałem na niego zdumiony. On zaś z uzasadnioną dumą wyjął z kieszeni spodni zadrukowany kartonik i podał mi go. „HATCH WILLIAMS i BILL DAGGET, dyskretne zlecenia" — przeczytałem. — Ach, tak! — rzekłem. — Prywatni detektywi! Mogłem się tego spodziewać. Więc nic dziwnego, Ŝe okazał się pan taki bystry! Hatch Williams spuścił skromnie oczy. — Przy odrobinie szczęścia uda mi się zapewne metodą dedukcji wy eliminować pewne nazwiska z dzisiejszego rejestru łaźni. Mam takŜe swoje kontakty i własne metody pracy. I nie brakuje mi tu pewnych po- szlak. Ale proszę mnie dobrze zrozumieć, na razie nic nie obiecuję! Choć... w kaŜdym razie... No, więc jak? Zgoda? Spojrzałem na jego twarz Ŝałobnika, z ciemnymi, pełnymi goryczy oczami. Ten Hatch Williams — pomyślałem — gdy się przy czymś uprze, ma więcej szans na osiągnięcie celu niŜ wielu innych. 23
— Zgoda — odparłem. — A co do honorarium... — Nie ma mowy o Ŝadnym honorarium — przerwał mi gwałtownie, przymuszając swą ponurą twarz do czegoś, co zapewne miało być uśmie- chem. — Sam mam chłopaka w marynarce wojennej. — AleŜ... — śadne „aleŜ". Nie ma mowy o honorarium. Niech mi pan tylko poda adres, Ŝebyśmy mogli być w kontakcie. I niech pan w ogóle prze- stanie o tym myśleć, tylko dobrze się bawi. Od tej chwili wszystkie kło- poty przejmuje Hatch! Pani Rose... Hatch Williams... Doprawdy, San Francisco moŜe się po- szczycić szlachetnymi cywilami! Poklepałem więc poczciwego Hatcha po plecach i powiedziałem: — To cholernie przyzwoicie z pana strony, Hatch! Podałem mu jeszcze numer pokoju w hotelu i stęskniony niewymow- nie za Iris szybko wybiegłem na ulicę. Byłem w połowie Stockton Street, czując się straszliwie głupio w tym rudym garniturze, kiedy nagle przypomniałem sobie coś, co mówił portier w łaźni. To, Ŝe oszust, który zwiał w moim mundurze, miał dziwny, miękki głos i jakby seplenił. Przypomniałem sobie teŜ dziwny telefon, któ- ry odebrała Iris w naszym pokoju hotelowym. „Było coś dziwnego w jego głosie — mówiła później. — Okropnie seplenił!" Kiedy połączyłem te dwie kwestie, poczułem, Ŝe coś niesamowitego czai się koło nas. Po chwili jednak zdrowy rozsądek wziął górę, podsuwa- jąc refleksję, Ŝe przecieŜ setki osób w San Francisco mogą seplenić. „Bzdura i tyle" — powiedziałem do siebie. Po raz drugi w ostatnim czasie. Po powrocie do hotelu zapukałem do numeru 624 i zawołałem: — Skarbie! To ja! Iris otworzyła tylko drzwi i wróciła do wielkiego francuskiego trema, przed którym wyczyniała jakieś cuda — nie spojrzała nawet na mnie, kie- dy wchodziłem. 24
Iris zawsze wyglądała pięknie, tym razem jednak przeszła chyba sa- mą siebie. Ubrana juŜ była w czarną wieczorową suknię, opadającą sze- rokimi fałdami do samej ziemi. Jej obnaŜone plecy miały barwę kości słoniowej. Nie miała na sobie Ŝadnej biŜuterii, a tylko kremową gardenię, przypiętą do aksamitnej wstąŜki, okalającej jej piersi. — Dziękuję ci, kochany, za piękną gardenię — powiedziała. — Te- go właśnie brakowało do mojej wieczorowej toalety. No i jak? Minął ci katar? — Owszem, minął — odrzekłem. Wtedy dopiero Iris odwróciła się ku mnie i aŜ zamrugała ze zdumie- nia na widok mojego okropnego garnituru. — Wielkie nieba! — zawołała. — CzyŜby wojna juŜ się skończyła? Ja zaś, z miną skarconego psa, odpowiedziałem niepewnie: — Hm, widzisz, nie tylko katar zgubiłem w tej tureckiej łaźni. I w miarę krótko opowiedziałem jej całą historię. Ukryłem tylko to, Ŝe przypuszczalny złodziej mojego munduru seplenił. Przy jej przesadnym zamiłowaniu do spraw tajemniczych i niesamowitych, ta okoliczność, w połączeniu z popołudniowym telefonem, wprawiłaby ją w stan gorączko- wego podniecenia, a ja nie miałem najmniejszego zamiaru spędzić mego krótkiego weekendu na domysłach i dedukcji. Na szczęście, ze sposobu w jaki opowiadałem, Iris wywnioskowała jedynie, Ŝe historia jest zabawna. Zaśmiewała się, wyobraŜając sobie, jak musiałem wyglądać w stanie kompletnej nagości, kiedy opowiadałem kierownikowi całe wydarzenie. Po chwili jednak lekki cień przemknął po jej twarzy. — Kochanie, ale czy nie będziesz miał Ŝadnych kłopotów z tego po- wodu? Czy regulamin Marynarki Wojennej nie przewiduje straszliwych kar za zgubienie munduru? Przy obecnych twoich widokach na awans... — O ile się orientuję, nie grozi mi na razie Sąd Wojenny — odpar- łem. — W kaŜdym razie Hatch dla nas pracuje. To mój osobisty prywat- ny detektyw. Iris wylała trochę perfum na palec i wcierała je z zamyśloną miną za ucho. — O ileŜ ciekawsze jest Ŝycie męŜczyzn, niŜ nas, kobiet — wes- tchnęła. — ZałoŜę się, Ŝe gdybym to ja poszła do łaźni, na pewno nie natknęłabym się na nic równie podniecającego, jak przebrany detektyw! Takie rzeczy zdarzają się raz na milion lat! — Na pewno poznasz niebawem Hatcha. Obiecał skontaktować się ze mną. 25
— Mogę go sobie wyobrazić — mówiła rozmarzona Iris. — Krzykli- wy garnitur i tkwiące w ustach olbrzymie cygaro. — Cygaro nie, ale cała reszta, to wypisz wymaluj Hatch! Iris znowu westchnęła. Ja zaś nie byłem dłuŜej w stanie patrzeć tylko na jej urodę. Wziąłem ją w ramiona i pocałowałem. — Jesteś cudowna, dziecinko — powiedziałem. — Taka cudowna, Ŝe kaŜdy prywatny detektyw byłby dumny i szczęśliwy, gdyby cię spotkał w tureckiej łaźni. — Serio to mówisz? Nie tylko dlatego, Ŝeby mi dodać otuchy? — AleŜ oczywiście! Przesuwałem lekko wargami po jej plecach, lecz Iris po chwili odsu- nęła się i powiedziała: — Peter, kochanie! Ten okropny garnitur! Mam wraŜenie, Ŝe jestem całowana przez inkasenta od elektryczności i gazu! Mogłeś sobie wybrać lepiej ubranego złodzieja! Przebierz się prędko w swój galowy mundur! Rozwiesiłam go na wieszaku. Niczego nie pragnąłem bardziej, jak pozbyć się tego garnituru. Szyb- ko więc zrzuciłem go z siebie razem z koszulą i półbutami i wyszedłem do łazienki pod prysznic, Ŝeby zetrzeć z siebie nawet wspomnienie tam- tych łachów. Kiedy wróciłem, zobaczyłem, Ŝe Iris przeszukuje kieszenie marynarki. — Co ty robisz? — spytałem. — Nic! Po prostu sprawdzam, czy nie trafię na jakąś poszlakę. — JuŜ w łaźni starannie przeszukaliśmy kieszenie — rzekłem i zaczą- łem się przebierać. Byłem naprawdę dumny ze swego galowego munduru. Muszę bez fał- szywej skromności powiedzieć, Ŝe wyglądałem w nim wcale... wcale. Do tego jeszcze nowa czapka i eleganckie półbuty zrobiły swoje. Podczas gdy ubierałem się, Iris w dalszym ciągu przeszukiwała kieszenie garnitu- ru. Nie podobały mi się te objawy. — Iris... Proszę, obiecaj mi coś! — AleŜ oczywiście, kochanie! Wszystko co tylko zechcesz. — A więc obiecaj mi, Ŝe porzucisz obłędny pomysł tropienia złodzie- ja munduru — dobrze? Iris zrobiła jeszcze niewinniejszą minkę. — AleŜ oczywiście! CóŜ za absurdalna prośba! Po cóŜ miałabym się uganiać za złodziejem twojego munduru! — Przysięgasz? 26
— AleŜ piła z ciebie, Peter! — westchnęła. Potem odsunęła się nieco ode mnie, schyliła i ujęła obiema rękami fałdy sukni, unosząc ją wysoko. — Widzicie, poruczniku? Nylony! — Koniecznie upierasz się przy kolacji? — spytałem trochę bez związku, wgapiony w jej nogi. — Koniecznie! Przyznam ci się, Ŝe po prostu umieram z głodu! — W takim razie opuść suknię, bo inaczej nigdy nie wyjdziemy z te- go pokoju — rzekłem. Moja Ŝona z pokorną miną zsunęła cięŜkie jedwabne fałdy, które opa- dły do ziemi. Potem zatrzymała się jeszcze przy drzwiach i odwrócona do lustra dodała: — Nie miej takiej miny. Wrócimy tu... Na dole, w sali restauracyjnej, zajęliśmy stolik tuŜ przy kręgu dla tań- czących i wypiliśmy kilka drinków. Między nimi i kolejnymi daniami, najbardziej wymyślnymi i kosztownymi, jakie dało się zamówić — tań- czyliśmy. Oprócz nas siedziało przy stolikach lub kręciło się na parkiecie jeszcze sporo innych osób, ja jednak nie zwracałem na nich najmniejszej uwagi. — No, i jak urodziny? — spytałem, manewrując moją Ŝoną między parami, tuŜ obok jakiejś szacownej damy, która przede wszystkim nigdy w Ŝyciu nie powinna tańczyć rumby. — Jak w ekstazie! — odparła Iris. — Mam jednak wraŜenie, Ŝe dość podle tańczymy tę rumbę — nie uwaŜasz? — Nawet bardzo podle, ale przecieŜ nie o to idzie. — Całe dwadzieścia sześć — szepnęła cicho Iris i podniosła na mnie oczy, a zapach gardenii zdawał się emanować z jej rzęs. — Peter! Po- wiedz, czyja wyglądam na dwadzieścia sześć lat? — Mam wraŜenie, Ŝe to chyba... dwadzieścia siedem? — Ach, ty! — zawołała cicho i przycisnęła się do mnie jeszcze bli- Ŝej. W tej właśnie chwili zobaczyłem po raz pierwszy brodę. Ujrzałem ją ponad ramieniem Iris. Jej właściciel siedział przy stoliku tuŜ obok kręgu dla tańczących. Był sam — dobrze zbudowany facet w modnie skrojonym szarym garniturze, z czerwonym goździkiem w kla- pie. JuŜ swoim wyglądem zwracał uwagę, ale najbardziej charaktery- stycznym rysem tej postaci była czarna, falista broda, wspaniale dekoru- jąca gors koszuli i kontrastująca z czerwonym goździkiem. Przed nim, na nieskazitelnej bieli obrusa, stała pusta butelka po szampanie. 27