uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 754 584
  • Obserwuję764
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 607

Phillip Margolin - Nie zapomnisz mnie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Phillip Margolin - Nie zapomnisz mnie.pdf

uzavrano EBooki P Phillip Margolin
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 93 osób, 59 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 374 stron)

Phillip MARGOLIN Nie zapomnisz mnie Z angielskiego przełożył ANDRZEJ SZULC WARSZAWA 2005

Copyright © Phillip M. Margolin 1993 All rights reserved Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2005 Copyright © for the Polish translation by Andrzej Szulc 1995 Redakcja: Lucyna Lewandowska Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz ISBN 83-7359-295-4 Dystrybucja Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa tel./fax (22)-631-4832, (22)-632-9155, (22)-535-0557 www.olesiejuk.pl/www.oramus.pl Wydawnictwo L & L/Dział Handlowy Kościuszki 38/3, 80-445 Gdańsk tel. (58)-520-3557, fax (58)-344-1338 Sprzedaż wysyłkowa Internetowe księgarnie wysyłkowe: www.merlin.pl www.ksiazki.wp.pl www.vivid.pl WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ adres dla korespondencji: skr. poczt. 55, 02-792 Warszawa” 78 Wydanie I Skład: Laguna Druk: B.M. Abedik S.A., Poznań

Doreen, mojej współpracowniczce, najlepszej przyjaciółce i żonie za dwadzieścia pięć wspaniałych lat małżeństwa

Podziękowania Wiele osób pomogło mi przekształcić pierwotny zamysł powie- ści „Nie zapomnisz mnie” w książkę, którą obecnie czytacie. Dok- tor William Brady i doktor Edward Colbach odpowiedzieli na tech- niczne pytania z dziedziny medycyny i psychiatrii; doktor Stanley Abrams nie tylko przejrzał rękopis, ale pozwolił mi także skorzy- stać ze swej monografii poświęconej seryjnym mordercom; mój przyjaciel i kolega po piórze, Vince Kohler, odłożył na bok swoją najnowszą powieść o Eldonie Larkinie, aby ocenić mój rękopis, a mój brat, Jeny, nie omieszkał udzielić mi swej „elementarnej” po- mocy. Kiedy manuskrypt jest ukończony, musi znaleźć swój dom.Nie potrafię wyrazić się dość pochlebnie o Jeanie Naggarze, Teresie Cavanaugh i innych pracownikach agencji literackiej Jeana V. Naggara. Należałoby życzyć wszystkim, by mieli tyle szczęścia w wyborze agenta. Jestem głęboko zobowiązany Davidowi Gernertowi za czas, który włożył w redakcję „Nie zapomnisz mnie”. Dzięki jego suge- stiom książka jest o wiele lepsza niż wtedy, gdy przeczytał ją po raz pierwszy. Jestem również wdzięczny Deborah Futter za uwagi redakcyjne i wszystkim pracownikom wydawnictwa Doubleday za okazaną pomoc. Na koniec dziękuję naturalnie żonie, Doreen, i moim fantastycz- nym dzieciakom, Danielowi i Amy, za to, że recenzowali na bieżą- co książkę i stworzyli szczęśliwy dom, w którym mogłem ją napi- sać.

Część pierwsza Sygnał alarmowy

Rozdział 1 1 — Czy uzgodniliście już werdykt? — zapytał sędzia Alfred Neff, zwracając się do czterech kobiet i ośmiu mężczyzn, Któ- rzy zasiadali w ławie przysięgłych. Z krzesła podniósł się z trudem zażywny grubokościsty jego- mość koło sześćdziesiątki. Betsy Tannenbaum zajrzała do nota- tek, które sporządziła przed dwoma tygodniami podczas wyboru ławników. Był to Walter Korn, emerytowany spawacz. Nie bar- dzo odpowiadał jej w roli przewodniczącego. Wszedł w skład ławy tylko dlatego, że Betsy nie udało się znaleźć na niego żad- nego haka. Woźny odebrał werdykt od Korna i wręczył go sędziemu. Betsy nie odrywała oczu od złożonego arkusika białego papieru. Kiedy sędzia rozłożył go i przebiegł oczyma werdykt, wypa- trywała na jego twarzy jakiegoś znaku. Nie zobaczyła kom- pletnie nic. Zerknęła na Andreę Hammermill, siedzącą obok pulchną ko- bietę o wyglądzie matrony. Andrea patrzyła prosto przed siebie, tak samo spokojna i pogodzona z losem jak podczas całego pro- cesu, w którym oskarżano ją o zamordowanie męża. Okazała trochę emocji tylko w trakcie składania zeznań, kiedy starała się wyjaśnić, dlaczego zastrzeliła Sidneya Hammermilla. Opowia- dając przysięgłym, jak pociągała za spust rewolweru aż do chwili, gdy tępy stuk kurka o metal powiedział jej, że skończyły się naboje, nie potrafiła opanować drżenia i żałos- nego szlochu. — Oskarżona, proszę wstać — powiedział sędzia Neff. Andrea niepewnie podniosła się na nogi. Betsy wstała razem z nią, patrząc prosto przed siebie. — Omijając nagłówek, werdykt brzmi, jak następuje: my, członkowie ławy przysięgłych, zgodnie z prawem wybrani i zaprzysiężeni, uznajemy oskarżoną, Andreę Hammermill, za

niewinną... Resztę werdyktu zagłuszyła wrzawa na sali rozpraw. Andrea opadła na krzesło i płacząc głośno, schowała twarz w dłonie. — Już dobrze — powiedziała jej Betsy. — Już dobrze. — Czując płynące po policzkach łzy, objęła kobietę ochronnym gestem. Ktoś postukał ją w ramię. Betsy obejrzała się. Tuż za nią stał ze szklanką w ręku prokurator, Randy Highsmith. — Może pani Hammermill chce się napić? — zapytał. Betsy wzięła od niego szklankę i wręczyła swojej klientce, Highsmith czekał przez chwilę, aż Andrea dojdzie do siebie. — Chcę, żeby pani wiedziała, pani Hammermill — odezwał się w końcu — że oskarżałem panią, ponieważ uważam, że nie- słusznie wzięła pani prawo w swoje ręce. Ale chcę również, żeby pani wiedziała, że pani mąż nie miał moim zdaniem prawa traktować pani tak, jak traktował. Gdyby zamiast go zabijać, przyszła pani do mnie, zrobiłbym wszystko co w mojej mocy, żeby umieścić go za kratkami. Mam nadzieję, że uda się pani zapomnieć o wszystkim i zacząć nowe życie. Wygląda pani na dobrą kobietę. Betsy chciała podziękować Highsmithowi za uprzejme sło- wa; ale miała zbyt ściśnięte gardło, żeby coś powiedzieć. Kiedy wokół Andrei zaczęli się gromadzić jej przyjaciele i poplecz- nicy, wymknęła się z tłumu, żeby zaczerpnąć świeżego powiet- rza. Po drugiej stronie widziała samotnego Highsmitha, który pochylał się nad stołem, zbierając prawnicze książki i akta. Ru- szając ku drzwiom, zastępca prokuratora okręgowego zauważył stojącą na uboczu Betsy. Teraz, kiedy proces dobiegł końca, prawnicy byli tu zbyteczni. Highsmith skinął jej głową, a Betsy odwzajemniła ukłon. 2 Z wygiętymi w łuk plecami, napiętymi muskułami i od- chyloną do tyłu głową Martin Darius wyglądał jak wilk nad swoją ofiarą, wyjący do księżyca. Leżąca pod nim blondynka zacisnęła nogi wokół jego pasa. Darius zadrżał i zamknął oczy. Kobieta dyszała z wysiłku. Twarz Dariusa stężała, a potem opadł w dół i przywarł policzkiem do piersi kobiety. Słyszał, jak bije jej serce i czuł jej zapach zmieszany ze słabą wonią perfum.

Blondynka zasłoniła oczy. Darius pogładził ją leniwie po nodze i zerknął ponad jej płaskim brzuchem na stojący na motelowym stoliku tani cyfrowy zegar. Była druga po południu. Powoli usiadł i opuścił nogi na podłogę. Kobieta poczuła, że poruszyło się łóżko, i powiodła za nim wzrokiem, gdy przechodził przez pokój. — Szkoda, że musisz już iść — powiedziała, nie potrafiąc ukryć rozczarowania. Darius wziął leżącą na niskiej komodzie torbę i ruszył do ła- zienki. — O trzeciej mam zebranie — odparł, nie oglądając się za siebie. Spłukał błyszczący pot, którym się pokrył podczas stosunku, a potem wytarł się energicznie ręcznikiem w ciasnej przestrzeni motelowej łazienki. Para z prysznica osiadła na powierzchni lu- stra. Kiedy je przetarł, zobaczył wychudłą twarz, w której tkwi- ły głęboko osadzone błękitne oczy. Między elegancko przy- strzyżoną bródką i wąsikiem kryły się wąskie wargi, które mo- gły być uwodzicielskie lub onieśmielające. Darius skorzystał z motelowej suszarki, a potem uczesał swoje proste czarne wło- sy i bródkę. Kiedy otworzył drzwi łazienki, blondynka nadal wylegiwała się w pościeli. Już kilkakrotnie przedtem starała się zaciągnąć go z powrotem do łóżka po tym, jak się umył i ubrał. Wiedział, że próbuje nad nim seksualnie zapanować, i postano- wił, że tym razem nie ulegnie. — Doszedłem do wniosku, że nie powinniśmy się dłużej spotykać — rzucił niedbałym tonem, zapinając guziki białej jedwabnej koszuli. Kobieta usiadła na łóżku. Na jej zazwyczaj zadowolonej twarzy malowało się totalne zaskoczenie. Czekała z niepoko- jem, co powie dalej. Nie przywykła, żeby ktoś ją rzucał. Darius odwrócił lekko głowę, żeby nie widziała, że się uśmiecha. — Dlaczego? — wyjąkała, kiedy wkładał szare spodnie od garnituru. Darius obrócił się z powrotem, żeby móc obserwo- wać grę emocji na jej twarzy. — Muszę przyznać, że jesteś piękna i dobra w łóżku — po- wiedział, zawiązując krawat. — Niestety poza tym jesteś strasz- nie nudna.

Blondynka wlepiała w niego przez chwilę z niedowierza- niem oczy, a potem zaczerwieniła się ze złości. — Ty gnoju. Darius roześmiał się i podniósł z komody marynarkę. — Nie mówisz chyba serio — powiedziała, powściągając gniew. — Jak najbardziej serio. Nasza znajomość dobiegła końca. Było bardzo miło, ale nie lubię stać w miejscu. — I wydaje ci się, że możesz mnie wykorzystać, a potem od- rzucić jak wypalonego peta? — zapytała, ponownie rozzłosz- czona. — Powiem wszystko twojej żonie, ty sukinsynu. Zaraz do niej zadzwonię. Darius przestał się uśmiechać. Widząc jego twarz, kobieta cofnęła się do wezgłowia łóżka. Darius obszedł je powoli i sta- nął tuż nad nią. Blondynka skuliła się i podniosła w górę ręce. Darius przyglądał się jej przez chwilę w ten sam sposób, w jaki biolog przygląda się leżącemu na szkiełku okazowi, a po- tem złapał ją za nadgarstek i wykręcił rękę do tyłu, aż klęcząc na łóżku dotknęła czołem pogniecionego prześcieradła. Podzi- wiał wspaniały łuk, jaki tworzyło jej ciało od pośladków aż do smukłej szyi. Przesunął wolną ręką po jej tyłku, a potem przyci- snął jeszcze mocniej rękę do pleców, aż wyprężyła się i cała za- drżała. Widok jej kołyszących się szybko piersi sprawiał mu wyraźną przyjemność. — Pozwól, że wyjaśnimy sobie raz na zawsze pewną rzecz — powiedział tonem, którego mógłby użyć wobec nie- grzecznego dziecka. — Nigdy nie zadzwonisz do mojej żony ani do mnie. Nigdy w życiu. Rozumiesz? — Tak — wyjąkała blondynka. Darius wykręcał jej rękę coraz dalej, aż do łopatki. — Powiedz, czego nigdy nie zrobisz — nakazał chłodno, zwalniając na chwilę uchwyt i gładząc ją wolną ręką po poślad- ku. — Nigdy nie zadzwonię, Martin, przysięgam — powiedziała płaczliwym tonem. — Dlaczego nie będziesz dzwonić do mojej żony i nie bę- dziesz mi się naprzykrzać? — zapytał Darius, wykręcając jej mocniej rękę. Blondynka otworzyła usta, trzęsąc się z bólu. Darius opano- wał chichot i złagodził trochę uścisk, żeby mogła odpowiedzieć.

— Nie zadzwonię — powtórzyła, zanosząc się szlochem. — Nie powiedziałaś dlaczego — zwrócił jej rzeczowo uwa- gę. — Bo kazałeś, żebym tego nie robiła. Zrobię wszystko, co chcesz, Martin, tylko nie zadawaj mi więcej bólu. Darius puścił ją i dziewczyna upadła, łkając żałośnie, na łóż- ko. — To całkiem niezła odpowiedź. Jeszcze lepsza brzmi, że nie zrobisz niczego, co mogłoby mnie zdenerwować, ponieważ potrafię wyrządzić ci o wiele gorszą krzywdę niż teraz. O wiele, wiele gorszą. Przykucnął przy jej twarzy i wyjął z kieszeni zapalniczkę. Była cała ze złota, z inskrypcją od jego żony. Jasnopomarańczowy płomyk zamigotał w przerażonych oczach blondynki. Darius przysunął zapalniczkę wystarczająco blisko, żeby poczuła jego ciepło. — O wiele, wiele gorszą — powtórzył. A potem zgasił za- palniczkę, wyprostował się i podszedł do lustra. Blondynka od- wróciła się na drugi bok i leżała z owiniętym wokół bioder bia- łym prześcieradłem, z odsłoniętymi smukłymi nogami i gładką pupą. Jej ramionami wstrząsał głośny szloch. Poprawiając swój krawat koloru burgunda, Darius obserwował ją w motelowym lustrze. Zastanawiał się, czy zdołałby ją przekonać, że wszystko to był tylko żart, a potem podporządkować sobie ponownie. Ta myśl sprawiła, że na jego wąskich ustach ukazał się uśmiech. Przez chwilę delektował się obrazem kobiety, która klęcząc, bie- rze do ust jego penis, przekonana, że on chce się z nią jeszcze spotykać. To byłoby nader interesujące: mieć ją przed sobą na kolanach zaraz po tym, jak skruszył jej opór. Darius był przeko- nany, że na pewno udałoby mu się to przeprowadzić, ale spie- szył się na zebranie. — Pokój jest opłacony — powiedział. — Możesz zostać tak długo, jak chcesz. — Czy nie moglibyśmy porozmawiać? Proszę, Martin — odezwała się błagalnym głosem kobieta, siadając na łóżku i od- wracając się w jego stronę. Ale za Dariusem zamykały się już drzwi. Na zewnątrz niebo przybrało złowrogi odcień. Od wybrzeża ciągnęły masywne chmury. Darius otworzył drzwiczki swojego czarnego ferrari i wyłączył alarm. Niedługo zrobi coś, co sprawi

tej kobiecie jeszcze większy ból. Coś niezrównanego, coś, dzię- ki czemu nigdy o nim nie zapomni. Myśląc o tym, jaki zgotuje jej los, uśmiechnął się i odjechał, nie zdając sobie sprawy, że ktoś fotografuje go z rogu motelowego parkingu. Jechał mostem Marquam w stronę śródmieścia Portland. Ulewa przepłoszyła z Willamette River sportowe żaglówki i motorówki, ale w stronę portu na Swan Island sunął, walcząc ze sztormem, zardzewiały tankowiec. Po drugiej stronie rzeki przy- ciągała wzrok architektoniczna mieszanka, na którą składały się połączone napowietrznymi mostami, funkcjonalne szare futury- styczne gmachy, kapryśny postmodernistyczny Portłand Buil- ding Michaela Gravesa, różowy wieżowiec US Banku i dwupię- trowe zabytkowe budowle z dziewiętnastego wieku. Darius zbił fortunę, przebudowując całe dzielnice Portłand i przyczyniając się do przekształcenia jego pejzażu. Kiedy zmieniał pasmo, reporter zaczął omawiać najważniej- szą wiadomość popołudniowego serwisu informacyjnego. Była piąta po południu. —Mówi Larry Prescott. Jestem w gmachu sądu okręgowego Multnomah County i stoję obok Betsy Tannenbaum, adwokat An- drei Hammermill, która otrzymała właśnie wyrok uniewinniający w procesie o zabójstwo swojego męża, komisarza Sidneya Ham- mermilla. Dlaczego pani zdaniem ława przysięgłych uwolniła oskarżoną od winy? —Uważam, że decyzja nie była wcale trudna, kiedy przysięgli zdali sobie sprawę, w jaki sposób ciągle znęcanie się wpływa na umysł kobiety, która tak jak Andrea była stale bita i maltretowana. —Od samego początku krytykowała pani poczynania pro- kuratury. Czy pani zdaniem sprawa potraktowana zostałaby ina- czej, gdyby pan Hammermill nie był kandydatem na burmistrza? —Fakt, że Sidney Hammermill był bogaty i odgrywał dużą rolę w życiu politycznym Oregonu, mógł mieć wpływ na podjęcie decyzji o postawieniu Andrei w stan oskarżenia. —Czy sprawa potoczyłaby się inaczej, gdyby prokurator okręgowy, Alan Page, wyznaczył do jej prowadzenia prokuratora kobietę? —Całkiem możliwe. Kobieta potrafiłaby bardziej obiektywnie

ocenić zgromadzone dowody i być może w ogóle nie wniosłaby oskarżenia. 17

— To pani druga wygrana sprawa o morderstwo, w której powołuje się pani na syndrom maltretowanej żony. W tym roku wygrała już pani sprawę przeciwko grupie antyaborcyjnej i magazyn „Time” określił panią jako wschodzącą gwiazdę wśród kobiecych adwokatów. Jak się pani czuje w tej nowej roli? Nastąpiła kilkusekundowa pauza. Kiedy Betsy udzieliła w końcu odpowiedzi, wydawała się lekko zakłopotana. — Wierz mi, Larry, że zbyt absorbuje mnie moja praktyka prawnicza i wychowywanie córki, żebym miała się przejmować czymś poza następną sprawą i tym, co zjem dzisiaj na kolacją. Zadzwonił telefon i Darius ściszył radio. Silnik ferrari za- mruczał, kiedy Darius skręcił na pasmo szybkiego rucha i ode- rwał się od innych samochodów. — Pan Darius? — Kto mówi? Tylko kilka osób znało numer telefonu w jego samocho- dzie, a tego głosu zupełnie nie rozpoznawał. — Nie musi pan znać mojego nazwiska. — Nie muszę również z panem rozmawiać. — Być może, ale pomyślałem, że może pana zaintereso- wań to, co mam do powiedzenia. — Nie wiem, jak pan zdobył ten numer, ale moja cierpli- wość jest na wyczerpaniu. Niech pan przechodzi do rzeczy albo odłożę słuchawkę. — Naturalnie. Jest pan biznesmenem i nie powinienem zaj- mować panu niepotrzebnie czasu. Ale jeżeli przerwie pan teraz połączenie, zaręczam, że na pewno pan o mnie nie zapomni. — Co pan powiedział? — Najwyraźniej wzbudziłem pańskie zainteresowanie... Darius zaczerpnął powoli powietrza. Na jego brwiach i górnej wardze pojawiły się kropelki potu. — Zna pan Captain Ned’s? — zapytał jego rozmówca. — To taki bar rybny przy Marine Drive. W środku jest dość ciemno. Niech pan tam teraz podjedzie, to pogadamy. Połączenie zostało przerwane. Darius odłożył słuchawkę na widełki. Nie zdając sobie z tego sprawy, wyraźnie zwolnił i na

zderzaku siedział mu teraz inny samochód. Przeciął dwa pa- sma ruchu i zatrzymał się na poboczu. Serce waliło mu jak oszalałe, w skroniach czuł ostry ból. Zamknął oczy i oparł gło- wę o zagłówek. Powoli opanował oddech i ból w skroniach trochę zelżał. Głos w telefonie należał do kogoś prostego i niewykształ- conego. Kogoś, komu zależało przede wszystkim na pienią- dzach. Darius uśmiechnął się ponuro. Przez całe życie spoty- kał się z ludźmi, którym chodziło wyłącznie o pieniądze. Naj- łatwiej było nimi manipulować. Zawsze wierzyli, że osoba, z którą mają do czynienia, jest tak samo głupia i przestraszona jak oni. Ból w skroniach ustąpił i Darius oddychał teraz z łatwo- ścią. W pewnym sensie był nawet wdzięczny swemu rozmów- cy. W ciągu wszystkich tych lat popadł w samozadowolenie, wierząc, że jest już bezpieczny. Ale człowiek nigdy nie jest bezpieczny. Powinien to potraktować jako sygnał alarmowy. 3 Położony nad samym brzegiem Columbia River Captain Ned’s był obskurnym barem o drewnianych ścianach i sprys- kanych deszczem szybach. Zgodnie z tym, co powiedział roz- mówca Dariusa, w środku panował półmrok. Darius usiadł w loży blisko kuchni, zamówił piwo i cierpliwie czekał. Do środ- ka weszli, trzymając się za ręce, chłopak i dziewczyna. Od- wrócił od nich wzrok. Na stołku przy barze siedział wysoki ły- siejący handlowiec. Większość stolików zajmowały pary. Da- rius omiótł spojrzeniem inne loże. Kiedy zatrzymał wzrok na siedzącym w jednej z nich barczystym mężczyźnie w trenczu, ten uśmiechnął się i wstał. — Zastanawiałem się, ile to panu zajmie czasu — powie- dział, wślizgując się do jego loży. Darius nie odezwał się ani słowem. Mężczyzna wzruszył ramionami i przestał się uśmie- chać. Rozmowa z Martinem Dariusem nie była łatwa, nawet jeśli komuś wydawało się, że trzyma wszystkie karty w ręku. — Możemy to załatwić w sposób cywilizowany albo po

chamsku — powiedział. — Wszystko mi jedno. I tak pan za- płaci. — Co pan sprzedaje i czego pan chce? — zapytał Darius, studiując w przyćmionym świetle twarz swego rozmówcy. — Prawdziwy biznesmen, jak zawsze. Przystąpmy zatem od razu do sedna. Odwiedziłem Hunter’s Point. W starych ga- zetach pełno było informacji. Były również zdjęcia. Musiałem się bacznie przyglądać, ale to był na pewno pan. Mam tu jedno z nich, gdyby zechciał pan zerknąć. Mężczyzna wyjął rękę z kieszeni płaszcza i przesunął w stronę Dariusa fotokopię strony gazety. Darius przez chwilę jej się przyglądał, a potem odsunął z powrotem. — Stara historia, przyjacielu. — Tak pan myśli? Mam przyjaciół w policji, Martin. Opi- nia publiczna nie została jeszcze o tym powiadomiona, ale ja wiem. Ktoś zostawia w Portland krótkie liściki i czarne róże. Moim zdaniem to ta sama osoba, która zostawiała je w Hunte- r’s Point. Co pan o tym sądzi? — Sądzę, że sprytny z pana facet, panie... — odparł Darius, grając na zwłokę, żeby zebrać myśli. Mężczyzna potrząsnął głową. — Nie musi pan znać mojego nazwiska. Musi pan mi tylko zapłacić. — O jakiej mówimy sumie? — Uważam, że dwieście pięćdziesiąt tysięcy będzie uczci- wą ceną. Co najmniej tyle samo musiałby pan wydać na ad- wokatów. Facet miał złamany nos i przerzedzające się włosy koloru słomy. Kiedy pochylał się do przodu, Darius widział prze- świtującą między kosmykami skórę czaszki. Widział także po- kaźny brzuch oraz grube ramiona i szeroką klatkę. — Czy opowiedział pan osobie, która pana wynajęła, o Hunter’s Hunter’s Point? — zapytał. Na twarzy mężczyzny ukazało się zdumienie. Po chwili wyszczerzył pożółkłe od nikotyny zęby. — To był celny strzał. Nie zamierzam nawet pytać, jak się pan domyślił. Niech pan mi powie, jakie jest pańskie zdanie. — Myślę, że tymczasem o sprawie wiemy tylko ja i pan.

Mężczyzna nie odpowiedział. — Chciałbym wiedzieć jeszcze jedno — dodał Darius, uważnie mu się przyglądając. — Domyślam się, za kogo mnie pan uważa. Pana zdaniem jestem zdolny do wszystkiego. Nie boi się pan, że go zabiję? Mężczyzna roześmiał się. — Jesteś mięczakiem, Martin. Podobnie jak wszyscy gwał- ciciele, jakich spotkałem w pierdlu, jesteś mięczakiem. Face- tem, który jest naprawdę twardy tylko w stosunku do kobiet i do nikogo więcej. Wiesz, co z takimi robiłem? Robiłem z nich moje panienki, Martin. Robiłem z nich moje małe królowe. To samo zrobiłbym z tobą, gdyby nie fakt, że bar- dziej interesuje mnie twoja forsa. Darius przeżuwał w milczeniu tę informację. Mężczyzna obserwował go z pewnym siebie uśmieszkiem. — Zorganizowanie takiej sumy zajmie trochę czasu — po- wiedział Darius. — Jaki pan mi daje termin? — Dzisiaj jest środa. Co pan powie na piątek? Darius udał, że zastanawia się nad problemami, jakich mo- gła nastręczyć sprzedaż akcji i likwidacja rachunków. — Niech pan się zgodzi na poniedziałek. Dużo moich aktywów zamrożonych jest w nieruchomościach. Do piątku nie zdążę zaciągnąć pożyczek i sprzedać akcji. Mężczyzna kiwnął głową. — Słyszałem, że konkretny z pana facet. Podjął pan właś- ciwą decyzję. I pamiętaj, przyjacielu, żenię jestem kimś, kogo mógłbyś wystawić do wiatru. Poza tym nie jestem chciwy. To będzie jednorazowa transakcja. Mężczyzna wstał, a potem przyszło mu coś na myśl i uśmiechnął się do Dariusa. — Kiedy mnie spłacisz, na pewno o mnie zapomnisz — dodał, po czym roześmiał się z własnego dowcipu, odwrócił się i ruszył do wyjścia. Darius nie spuszczał go z oczu aż do chwili, kiedy zamknęły się za nim drzwi baru. Ani żart, ani mężczyzna nie wydali mu się w najmniejszym stopniu zabaw- ni.

4 Deszcz zalewał przednią szybę. Wielkie, padające szybko krople. Russ Miller przełączył wycieraczki na szybszy bieg, jednak strugi wody wciąż zasłaniały mu widok i musiał mru- żyć oczy, żeby zobaczyć środkową linię w blasku reflektorów jadących z naprzeciwka samochodów. Dobiegała ósma, ale Vicky przyzwyczajona była do późnych kolacji. U Branda, Gatesa i Valcrofta każdy, kto chciał do czegoś dojść, musiał pracować po godzinach. Russ uśmiechnął się, wyobrażając so- bie, jak Vicky przyjmie najnowszą wiadomość. Żałował, że nie może jechać szybciej, ale kilka minut mniej lub więcej nie miało przecież większego znaczenia. Ostrzegł Vicky, że może wrócić później, kiedy sekretarka Franka Valcrofta wezwała go do szefa. Zaproszenie do naroż- nego gabinetu Valcrofta traktowane było w agencji reklamo- wej jako zaszczyt. Russ był tam przedtem tylko dwa razy. Pu- szysty dywan koloru burgunda i ciemna boazeria przypomnia- ły mu, co chce osiągnąć w życiu. Kiedy Valcroft powiedział, że-zamierza powierzyć mu prowadzenie interesów z Martinem Dariusem, Russ wiedział, że znalazł się na właściwej drodze. Razem z Vicky zostali przedstawieni Dariusowi tego lata na przyjęciu, które tamten wydał, żeby uczcić otwarcie swoje- go nowego centrum handlowego. Zaproszono wszystkich, któ- rzy przyczynili się do jego powstania, ale Russ nie mógł się oprzeć wrażeniu, że Darius w jakiś sposób go wyróżnia. Tydzień póź- niej nadeszło zaproszenie na przejażdżkę jachtem Dariusa. Od tego czasu Russ i Vicky dwukrotnie uczestniczyli w przyję- ciach, wydawanych w jego domu. Stuart Webb, inny kierow- nik działu u Branda, Gatesa i Valcrofta, twierdził co prawda, że współpracując z Dariusem miał bez przerwy uczucie, że stoi w podmuchach lodowatego wiatru, ale nowy klient był zdaniem Russa najbardziej dynamicznym facetem, jakiego zdarzyło mu się kiedykolwiek spotkać, i traktował go z taką atencją, że Russ czuł się jak najważniejsza osoba na Ziemi. Był przekonany, że to sam Martin spowodował, iż awansowa- no go na szefa grupy zajmującej się obsługą firmy Darius

Constructions. Jeżeli uda mu się dobrze pokierować zespołem, kto wie, co czeka go w przyszłości. Możliwe nawet, że opuści swoją agencję i będzie pracował bezpośrednio dla samego Da- riusa. Kiedy skręcił w podjazd, drzwi garażu otworzyły się auto- matycznie. Deszcz bębnił w dach, jakby zbliżał się koniec świata, i Russ z zadowoleniem przeszedł do ciepłej kuchni. Na płycie stał duży metalowy garnek i domyślił się, że Vicky robi spaghetti. Niespodzianką miał być sos. Otwierając piekarnik w poszukiwaniu drugiego garnka, Russ zawołał Vicky po imie- niu. Piekarnik był pusty. Na desce leżało kilka jarzyn, ale żad- na z nich nie była pokrojona. Russ zmarszczył brwi. Płyta pod dużym garnkiem była zimna. Uniósł pokrywkę. W garnku była woda, ale nitki spaghetti leżały nie ugotowane obok maszyny do robienia makaronu, którą kupił Vicky na trzecią rocznicę ślubu. — Vick! — zawołał ponownie, po czym rozluźnił krawat i zdjął marynarkę. W salonie paliło się światło. Później Russ tłumaczył policji, że nie zadzwonił wcześniej, ponieważ wszystko wyglądało zupełnie normalnie. Grał telewizor. Po- wieść Judith Krantz, którą czytała Vicky, leżała na stoliku grzbietem do góry. Kiedy uświadomił sobie w końcu, że żony nie ma w domu, doszedł do wniosku, że musiała pójść do któ- rejś z sąsiadek. Wchodząc po raz pierwszy do sypialni nie zauważył ani róży, ani liściku. Rozbierając się i wieszając ubranie do szafy, obrócony był plecami do łóżka. Potem włożył dres i zaczął przeglądać program kablówki, żeby sprawdzić, co leci w tele- wizji. Po piętnastu minutach, kiedy Vicky nadal nie było w domu, wrócił do sypialni, żeby zadzwonić do jej najlepszą przyjaciółki, która mieszkała przy tej samej ulicy. Dopiero wtedy zobaczył liścik leżący na poduszce nieskazitelnie po- słanego łóżka. Na białym arkuszu papieru leżała czarna róża, a pod nią widniały wykaligrafowane starannym charakterek pi- sma słowa: „Nie zapomnisz mnie”.

Rozdział 2 Witając senatora Raymonda Francisa Colby’ego, prezydent Stanów Zjednoczonych Austin Forbes stanął przez chwilą w smudze słonecznego światła, padającej przez wysokie, wy- chodzące na zewnątrz oszklone drzwi Gabinetu Owalnego. Gdy- by szef państwa zwrócił na to uwagą, z pewnością doceniłby ten wyraźny znak poparcia z góry. Rezultaty ziemskich sondaży nie były nawet w przybliżeniu tak przychylne. — Miło cię widzieć, Ray — powiedział Forbes. — Poznałeś już chyba Kelly’ego Bendelowa? — Mieliśmy okazję się spotkać — odparł Colby, przypomi- nając sobie wyczerpującą rozmową, jaką przeprowadził z nim zaledwie przed dwoma tygodniami prezydencki spec od radzenia sobie z najgorszymi kłopotami. Usiadł na krześle, które wskazał mu prezydent, i spojrzał przez wschodnie okna na ogród różany. Niepozornej postury szef państwa zasiadł w starym fotelu, który stanowił ozdobą jego kancelarii prawniczej w Missouri i towarzyszył mu podczas po- konywania kolejnych szczebli władzy aż do Gabinetu Owalne- go. Na jego twarzy malowała się zaduma. — Jak się miewa Ellen? — zapytał. — Doskonale. — A ty dobrze się czujesz? Nic ci nie dolega? — Cieszę się doskonałym zdrowiem. W zeszłym miesiącu przeszedłem gruntowne badania okresowe — odparł Colby, zda- jąc sobie sprawę, że FBI musiało przekazać Forbesowi wyniki wszystkich analiz. — Nie masz żadnych osobistych problemów? W domu wszystko w porządku? Żadnych kłopotów finansowych? — W przyszłym miesiącu Ellen i ja będziemy obchodzić

trzydziestą drugą rocznicę ślubu. Forbes utkwił w Colbym przenikliwe spojrzenie. Zniknął gdzieś dobry wujaszek — jego miejsce zajął wytrawny polityk, który podczas ostatnich wyborów wygra! w czterdziestu ośmiu stanach. — Po tej aferze z. Hutchings nie mogę sobie w żadnym wypadku pozwolić na kolejne fiasko — powiedział. — Mówię ci to w zaufaniu, Ray. Okłamała mnie. Siedziała dokładnie w tym samym miejscu co ty i kłamała w żywe oczy. A potem ten reporter z Post dowiedział się wszystkiego i... Forbes nie dokończył zdania. Wszyscy obecni zdawali sobie świetnie sprawę, jak bardzo ucierpiał prestiż prezydenta, kiedy Senat odrzucił większością głosów nominację Mabel Hutchings. — Czy w twoim życiorysie nie ma nic, co mogłoby nam przysporzyć jakichś kłopotów, Ray? Cokolwiek? Czy będąc dyrektorem generalnym Marlin Steel, nie wręczyłeś nikomu łapówki? Czy nie paliłeś marihuany w Princeton albo na wydziale prawa Harvardu? Czy nie przeleciałeś jakiejś panienki w liceum? Colby wiedział, że te pytania nie są wcale śmieszne. Aspira- cje niejednego prezydenckiego kandydata do Sądu Najwyższego rozbiły się na takich właśnie skalistych mieliznach. — Nie będzie żadnych niespodzianek, panie prezydencie. W Gabinecie Owalnym zapadła na chwilę cisza. — Wiesz dobrze, dlaczego cię tu poprosiłem, Ray — po- wiedział w końcu Forbes. — Czy wyrazisz zgodę, jeśli za- proponuję ci objęcie stanowiska przewodniczącego Sądu Naj- wyższego? — Tak, panie prezydencie. Forbes uśmiechnął się. Atmosfera panująca w Gabinecie Owalnym wyraźnie się poprawiła. — Jutro wydamy oświadczenie. Na pewno będzie z ciebie wspaniały przewodniczący Sądu Najwyższego. — Jestem panu głęboko zobowiązany, panie prezydencie — odparł Colby. Wolał nie mówić nic więcej. Chociaż spodziewał się tej propozycji już wtedy, gdy doręczono mu wezwanie do Białego Domu, nie potrafił opanować zawrotu głowy.

Raymond Colby usiadł tak cicho, jak to tylko możliwe, na łóżku i szurając stopami po dywanie poszukał pantofli. Śpiąca po drugiej stronie olbrzymiego łóżka Ellen Colby lekko się poru- szyła. Senator przyjrzał się spokojnym rysom jej oświetlonej księżycową poświatą twarzy i potrząsnął z niedowierzaniem gło- wą. Tylko jego żona potrafiła spać tak anielskim snem po tym, co się dzisiaj wydarzyło. W miejskim domu Colbych w Georgetown barek znajdował się w gabinecie. Colby nalał sobie trochę bourbona. Stojący na podeście schodów zabytkowy zegar odmierzał kolejne sekundy — w dzwoniącej w uszach ciszy słychać było szmer, z jakim po- ruszały się stare wskazówki. Colby postawił szklankę na kominku i wziął do ręki oprawną w ramki, wyblakłą czamo-białą fotografię, zrobioną w dniu, kie- dy jego ojciec występował przed Sądem Najwyższym Stanów Zjednoczonych. Howard Colby, wybitny prawnik z cieszącej się największym prestiżem kancelarii na Wall Street, zmarł dwa miesiące po zrobieniu tego zdjęcia. Raymond Colby mógł być najlepszym studentem na wydziale prawa Harvardu, mógł być dyrektorem generalnym korporacji Marlin Steel, gubernatorem stanu Nowy Jork i senatorem Stanów Zjednoczonych, ale w pa- mięci pozostał mu na zawsze ten dzień, kiedy wspinał się razem z ojcem po stopniach Sądu Najwyższego — dziesięcioletni chło- pak pod opieką mądrego szorstkiego wielkoluda, którego Ray- mond uważał za najsprytniejszego faceta, jakiego w życiu spo- tkał. Od poziomu ulicy do drzwi sądu wiodły pięćdziesiąt trzy sze- rokie stopnie. Wspinając się po nich i trzymając ojca za rękę, Raymond dokładnie je policzył. Kiedy przechodzili między ko- lumnami zachodniego portyku, ojciec zatrzymał się, żeby poka- zać mu wyryty w białym jak kość marmurze Wielkiego Holu na- pis: „Równe prawa są ostoją sprawiedliwości”. — Tym właśnie się tutaj zajmują, Raymondzie. Wymierza- niem sprawiedliwości. To jest sąd, do którego należy ostatnie słowo. Instancja, do której może się odwołać każda ze stron pro- cesowych w tym wielkim kraju. Sali posiedzeń strzegły masywne dębowe drzwi, ale w środku panowała prawdziwie intymna atmosfera. Za wysokim mahonio-

wym stołem stało dziewięć foteli, każdy w innym stylu. Kiedy sędziowie zajęli swoje miejsca, ojciec Raymonda wstał. Ray- monda uderzyło, z jak głębokim szacunkiem przemawia do Wy- sokiego Sądu człowiek, który sam zasłużył sobie przecież na szacunek innych. Ci mężczyźni w czerni, mędrcy, którzy góro- wali nad Howardem Colbym i cieszyli się jego respektem, pozo- stawili na małym chłopcu niezatarte wrażenie. Jadąc pociągiem z powrotem do Nowego Jorku, Raymond przyrzekł sobie w du- chu, że któregoś dnia wejdzie w skład tego najważniejszego w całym kraju sądu. Jego marzenie miało się spełnić już nazajutrz, na konferencji prasowej, podczas której prezydent zapowiedział wydanie stosownego oświadczenia. Oczekiwanie rozpoczęło się w piątek, kiedy przedstawiciel Białego Domu poinformował go, że prezydent ograniczył swój wybór do niego i Alfreda Gustafsona z Piątego Sądu Apelacyjne- go. Tego popołudnia, podczas spotkania w Gabinecie Owalnym, prezydent zdradził Colby’emu, że ostatecznie szalę na jego ko- rzyść przeważył fakt, iż jest senatorem. Po katastrofalnej klęsce pierwszej kandydatki, Mabel Hutchings, Forbes chciał mieć stu- procentową pewność. Senat nie powinien odrzucić jednego ze swoich ludzi, zwłaszcza kogoś o takiej jak Colby reputacji. Se- natorowi pozostawało teraz tylko przejść pomyślnie wszystkie przesłuchania. Colby odstawił fotografię i wziął do ręki szklankę z bour-bo- nem. Nie mógł zasnąć nie tylko z powodu podniecenia, jakim napełniał go fakt nominacji. Był uczciwym człowiekiem. Infor- mując prezydenta, że w przeszłości nie uczestniczył w żadnym skandalu, mówił prawdę. Ale w jego życiorysie było coś, co mo- gło przysporzyć kłopotów. Wiedziało o tym niewielu ludzi. Moż- na było ufać, że zachowają dyskrecję. Mimo to Colby’ego drę- czyło, że nie był do końca szczery z człowiekiem, który spełnił jego największe marzenie. Pociągnął łyk bourbona i przez chwilę przyglądał się świat- łom stolicy. Po pewnym czasie alkohol zaczął działać. Napięte mięśnie rozluźniły się. Senator poczuł, jak ogarnia go senność. Nie można zmienić historii. Był przekonany, że dokonałby tego samego wyboru, nawet gdyby wiedział, co przyniesie mu przy- szłość. Zamartwiając się w tej chwili, na pewno nie zmieni prze-

szłości, a poza tym szanse wyjścia na jaw jego sekretu były bar- dzo niewielkie. Godzinę później pogrążony był w głębokim śnie.

Rozdział 3 1 Najbardziej żałosne było to, że po wszystkich zdradach i kłamstwach, nie wspominając już o rozwodzie, w wyniku które- go Alan Page zamieszkał w tak samo obskurnym mieszkaniu jak tamto, które zajmował podczas studiów prawniczych, wciąż jeszcze kochał Tinę. To o niej myślał, kiedy nie myślał o pracy. Nie pomagało chodzenie do kina, czytanie książek ani sypianie z kobietami, które podsuwali mu pełni najlepszych chęci przyja- ciele. Kobiety były najgorsze, ponieważ zawsze porównywał je z Tiną i nigdy nie dorastały jej do pięt. Teraz nie miał kobiety od wielu miesięcy. Stan ducha prokuratora okręgowego zaczął wpływać na mo- rale jego personelu. W zeszłym tygodniu jego pierwszy zastęp- ca, Randy Highsmith, wziął go na bok i powiedział, żeby się wziął do kupy, ale Page’owi niełatwo było przyzwyczaić się do kawalerskiego stanu po dwunastu latach tego, co wydawało mu się dobrym małżeństwem. Najbardziej bolała go zdrada. Nigdy w życiu nie oszukał ani nie okłamał Tiny i uważał ją za jedyną osobę, której może całkowicie ufać. Kiedy dowiedział się o jej drugim życiu, po prostu nie wiedział, co ze sobą począć. Po- ważnie wątpił, czy kiedykolwiek jeszcze potrafi komuś bez reszty zawierzyć. Wjechał do garażu rady miejskiej i zaparkował na miejscu zarezerwowanym dla prokuratora okręgowego Multnomah County, będącym jedną z niewielu rzeczy, których Tina nie po- zbawiła go w wyniku rozwodu. Otworzywszy parasol przebiegł na drugą stronę ulicy, gdzie mieścił się gmach sądu. Wiatr zaci- nał deszczem pod parasol i usiłował wyrwać mu go z ręki. Wchodząc do budynku z szarego kamienia, Alan był cały prze- moczony.

Czekając na windę, przeczesał palcami mokre włosy. Do- chodziła ósma. W holu kręcili się nadrabiający miną młodzi prawnicy, podenerwowani, pełni nadziei i obawiający się zara- zem najgorszego przedstawiciele procesujących się stron oraz dwaj albo trzej znudzeni sędziowie. Alan nie był w nastroju do towarzyskich pogawędek. Kiedy przyjechała winda, wcisnął przycisk szóstego piętra i stanął w głębi kabiny. —Komisarz Tobias prosił, żeby pan zadzwonił — poinfor- mowała go recepcjonistka, gdy wszedł do swego biura. — Mówił, że to ważne. Alan podziękował jej i pchnął niskie drzwi, które oddzielały poczekalnię od reszty biura. Jego gabinet mieścił się za pierw- szymi drzwiami z prawej strony wąskiego korytarza. —Dzwonił komisarz Tobias — powiedziała sekretarka. —Mówiła mi Winona. —Sprawiał wrażenie podenerwowanego. Niełatwo było sobie wyobrazić rzecz, która mogłaby zdener- wować Williama Tobiasa. Szczupły szef policji miał tem- perament księgowego. Alan strzepnął wodę z parasola, powiesił na wieszaku płaszcz, zasiadł za swoim wielkim biurkiem i wy- kręcił numer mieszczącego się po drugiej stronie ulicy komisa- riatu policji. —Co się stało? — zapytał. —Mamy kolejny przypadek. Upłynęło kilka sekund, zanim Alan domyślił się, o czym mówi Tobias. —Nazywa się Victoria Miller. Dwadzieścia sześć lat. Atrak- cyjna blondynka. Gospodyni domowa. Bezdzietna. Mąż pracuje w agencji reklamowej Branda, Gatesa i Valcrofta. — Macie ciało? — Nie. Po prostu zniknęła, ale wiemy, że to on. — Ten sam liścik? — Na poduszce na łóżku. „Nie zapomnisz mnie”. I kolejna czarna róża. — Czy tym razem były jakieś ślady walki? — Wszystko wygląda identycznie jak poprzednio. Jakby fa- cetka zapadła się pod ziemię. Obaj mężczyźni przez chwilę milczeli.