uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 855 647
  • Obserwuję812
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 099 225

Richard Curtis - Cztery wesela i pogrzeb

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :896.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Richard Curtis - Cztery wesela i pogrzeb.pdf

uzavrano EBooki R Richard Curtis
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 70 stron)

Richard Curtis Cztery wesela i pogrzeb Tytuł oryginału: FOUR WEDDINGS AND A FUNERAL Przekład i adaptacja: Tomasz Mirkowicz Miłość w parze z małżeństwem nie chodzi, Choć w nich z natury jedne biją tętna. Miłość w małżeństwo, jak wino przechodzi W ocet; przelewka cierpka, kwaśna, mętna… GEORGE BYRON, Don Juan (przeł. Edward Porębowicz) PIERWSZA SOBOTA MAJA Nie lubię wcześnie wstawać. I nie cierpię budzików. Zawsze uważałem, że po gilotynie budzik jest najbardziej perfidnym ze wszystkich wynalazków człowieka. Śpisz sobie smacz- nie, śnisz o czymś niezwykle przyjemnym, na przykład że leżysz pod palmą w towarzystwie powabnej blondynki, dochodzi cię szum morza, czujesz na skórze delikatny powiew wiatru, i akurat w momencie, kiedy dziewczyna przeciąga się lubieżnie i pochyla nad tobą, wpatrując się w ciebie pełnym obietnicy wzrokiem, budzik zaczyna dzwonić. DRRRRRRR! Wszyscy reagujemy na ten dźwięk, zupełnie jak psy Pawłowa. Z tym, że jedni zrywają się natychmiast z łóżka i w ciągu pięciu sekund są już pod prysznicem, a ja jeszcze przez sen wyciągam rękę i wyłączam diabelstwo. Najbardziej, oczywiście, nie lubię wstawać wcześnie w soboty i w niedziele. Bo o ile w in- ne dni tygodnia trzeba wstawać rano, żeby iść do pracy, te dwa dni zostały przecież stworzone specjalnie po to, żeby normalny człowiek mógł się wreszcie wyspać. Dlatego uważam za bardzo nietaktowne ze strony znajomych, że pobierają się właśnie w soboty lub w niedziele, w dodatku o nieprzyzwoicie wczesnej porze. Osobiście w ogóle nie jestem zwolennikiem małżeństwa, ale jeśli już ktoś czuje, że inaczej nie potrafi, że nie chce żyć na kocią łapę, to mógłby przynajmniej zaczekać do szóstej albo siódmej wieczorem. Co im tak wszystkim spi- eszno, że pobierają się najpóźniej w południe, nawet jeśli ich ślub odbywa się nie w Londy- nie, tylko na jakimś odległym zadupiu? Śniło mi się akurat, że idę za kobietą w olbrzymim czarnym kapeluszu. Była szczupła, zgrabna, z całej jej sylwetki emanowało coś niezmiernie pociągającego. Dotąd nie widziałem jej twarzy. Właśnie miała skręcić za róg, więc przyspi- eszyłem kroku, żeby nie stracić jej z oczu. Chciałem koniecznie zobaczyć jej twarz. Wtedy zaterkotał budzik. DRRRRRRR! Moja dłoń wystrzeliła jak kamień z procy i zgasiła cholerstwo. Wcisnąłem głowę w podusz- kę i po chwili znów byłem na tej samej ulicy, ale nieznajoma gdzieś znikła. Szedłem i szed- łem przez miasto, jednakże nigdzie nie widziałem żywej duszy. Wszystkie sklepy były zamk- nięte, ulice puste. Wtem… - Wstawaj, Charlie! Wstawaj, bo się spóźnimy na ślub! - To Scarlett szarpała mnie za ra- mię. Zdarza się, że pary spędzają wspólnie noc przed swoim ślubem, po czym razem zjawiają się w kościele. Jest to nowoczesny obyczaj, na który nie tylko księża i pastorzy patrzą krzywo. Także starsze panie. Ale w tym wypadku nie chodziło bynajmniej o ślub mój i Scar- lett, lecz Angusa i Laury. Muszę zresztą zaznaczyć, że choć Scarlett i ja mieszkaliśmy w tym czasie razem, nigdy nie stanowiliśmy pary. Poznaliśmy się w firmie konstrukcyjnej, gdzie ja pracowałem jako architekt, a Scarlett jako goniec. Kryzys spowodował, że ceny nieruchomości spadły na łeb, na szyję, więc ludzie przestali budować nowe domy, co odbiło się negatywnie na mojej kieszeni. W pewnym mo-

mencie doszło nawet do takiego absurdu, że Scarlett i inni gońcy zarabiali więcej ode mnie, bo byli na stałej pensji, a ja na procencie od wykonanych projektów. Tymczasem nie robiłem żadnych, gdyż nasze biuro nie dostawało w ogóle zleceń. Gdy skończyły mi się oszczędności, zgromadzone w bardziej tłustych latach, ledwo mnie było stać na opłacenie czynszu za parte- rowy domek w eleganckiej dzielnicy, który wynająłem przed rokiem, kiedy zerwałem z Hen- riettą i wyprowadziłem się od niej. W końcu, zupełnie zdesperowany, jakieś pół roku temu wywiesiłem na korytarzu w pracy ogłoszenie, że chętnie przyjmę współlokatora. Sądziłem, że zgłosi się któryś z równie ciężko jak ja dotkniętych przez los młodych architektów, ale zgłosi- ła się właśnie Scarlett. Nie miałem ochoty na mieszkanie z dziewczyną, lecz po pierwsze, naprawdę było u mnie bardzo krucho z forsą, a po drugie, rozbroiła mnie jej szczerość. - Słuchaj, Charlie - zaczęła - dobrze wiem, że nie mam u ciebie żadnych szans. Ale te wszystkie wypindrzone suki w biurze będą myślały, że sypiamy ze sobą, i aż zzielenieją z zazdrości! Ale im utrę nosa! O kurwa, kurwa, kurwa! - O kurwa, kurwa, kurwa! - zawołałem, kiedy Scarlett dobudziła mnie na tyle, że spojrza- łem na budzik. Było dwadzieścia po ósmej, a mieliśmy do przejechania ponad dwieście kilometrów. Zer- wałem się z łóżka i pognałem ogolić się i wziąć prysznic, a Scarlett poszła do kuchni zaparzyć kawę. Kiedy wyłoniłem się w szlafroku z łazienki, w nozdrza uderzył mnie jednak nie zapach świeżej kawy, lecz palącego się pieczywa. Scarlett jak zwykle wepchnęła do opiekacza zbyt grubą kromkę bułki i teraz stała nad dymiącym urządzeniem, starając się wydłubać widelcem zwęglone resztki. Podszedłem do niej i wyłączyłem opiekacz z kontaktu. - Uważaj, bo kiedyś w końcu spalisz dom i siebie - powiedziałem spokojnie. - Pieprzony toster! - zawołała. - Jak jeszcze raz sfajczy mi grzankę, oddam go na złom! Cały problem polegał na tym, że aczkolwiek Scarlett już od dwóch lat pracowała wśród architektów, sama nie miała za grosz wyobraźni przestrzennej. Albo na siłę wsadzała zbyt grubą kromkę do opiekacza i nie mogła jej później wydobyć, albo parkowała swojego mini coopera S w tak ciasnej luce między dwoma innymi pojazdami, że nie można było otworzyć drzwi ani z jednej, ani z drugiej strony. Szamotała się i klęła jak szewc, ale to nic nie dawało. Jednakże na tym polegał urok Scarlett: łączyła w sobie cechy zadziornego urwisa z bezrad- nością małej dziewczynki. Potrafiła z jednej strony każdemu przygadać tak, że mu w pięty poszło, a z drugiej zachowywać się niewinnie i naiwnie jak dziecko. Właśnie te pozorne sprzeczności jej charakteru sprawiły, że nie tylko ja ją szalenie polubiłem, ale zaakceptowało ją i pokochało również grono moich najbliższych przyjaciół: Gareth, Matthew, Fiona i Tom, a także mój brat David. Stanowiliśmy razem bardzo zgraną paczkę. Scarlett pobiegła się umyć, a ja nalałem filiżankę kawy i wypiłem ją na stojąco, parząc so- bie usta. Potem wróciłem do siebie i ubrałem się pospiesznie. Kiedy kilka minut później sta- nąłem w drzwiach swojego pokoju, Scarlett wciąż nie była gotowa. - Pospiesz się! Zaczekam w samochodzie! - zawołałem i wybiegłem na zewnątrz, trzymając w ręce czarny frak. Nie chciałem wkładać go na siebie, żeby nie wygnieść w drodze. Mimo wciąż ponawianych wysiłków i wzrastającej furii moje stare volvo nie chciało zapa- lić. Silnik charczał jakby go ktoś dusił, ale nie zamierzał zaskoczyć. Bałem się, że go zaleję, ale nie miałem wyboru. Raz po raz przekręcałem kluczyk i naciskałem na gaz. Bez skutku. Specjaliści twierdzą, że volvo należy do najbardziej niezawodnych samochodów świata, ale wierzcie mi, ta niezawodność kończy się po ośmiu latach. Natomiast po dwunastu - a tyle właśnie liczył mój pojazd -jest już tylko bardzo, ale to bardzo odległym wspomnieniem. Scarlett wybiegła wreszcie z domu. Była ubrana w dżinsy i białą bluzkę, a w ręce trzymała jakąś dziwną, pomarańczowo-fioletową kreację i słomkowy kapelusz przypominający kształ- tem nocnik. Wszyscy przywykliśmy już do dość ekstrawaganckich ubiorów Scarlett; cały dowcip polegał jednak na tym, że ona sama bynajmniej nie pragnęła ubierać się ekscentrycz- nie. Jej marzeniem było nosić się dokładnie z taką samą spokojną elegancją, jak „te wszystkie wypindrzone suki w biurze", których tak nie cierpiała. Ale jakoś jej to nie wychodziło. - Zamknęłaś drzwi? - zapytałem, kiedy wsiadła do samochodu.

- Nie. A ty? - spytała rezolutnie. Nie miało sensu jej tłumaczyć, że wychodziła po mnie. - Mniejsza! - zawyrokowałem, machając ręką. W końcu żadne z nas nie ma nic wartego ukradzenia. Ale ten gruchot nie chce zapalić, więc będziemy musieli jechać twoim mini. Załamała ręce. - O w mordę, spóźnimy się! - zawołała. - Możemy wziąć mini, ale nie wyciągniesz nim więcej niż sześćdziesiątkę. Poklepałem ją po ramieniu. - Wierz mi, wyciągnę! - oznajmiłem. I dotrzymałem słowa. Mini cooper Scarlett dygotał jak w febrze, silnik jęczał jak zarzynane prosię, ale dwie i pół godziny później byliśmy już w samym sercu Somerset. Wiedziałem, że tuż za Sparkford mam skręcić z szosy w boczną drogę, żeby dojechać do Stoke Clandon, gdzie odbywał się ślub. Byłem już kiedyś w tej okolicy, bo jeden z zamków odziedziczonych przez Toma znajdował się w pobliżu. Właśnie z tego rejonu wyspy wywodzi się przeważająca część starej angielskiej arystokracji. W końcu zaledwie dwadzieścia kilometrów na północ leży Glastonbury, gdzie według tradycji spoczywa król Artur wraz z Guinevere, swoją niewierną małżonką, a człon Stoke w nazwie Stoke Clandon, dość popularny w tej części kra- ju, w języku staroangielskim oznacza „ostrokół", co najlepiej świadczy o zamierzchłych poc- zątkach niewielkiej miejscowości: niegdyś była siołem otoczonym drewnianą palisadą. To ob- warowywanie osad struganymi palami na niewiele się zresztą zdało nieszczęsnym mieszkań- com: w najdawniejszych czasach kolejno wycinali ich w pień i gwałcili im żony Rzymianie, Duńczycy i Normanowie. A najsławniejszy z książąt Somerset, Edward Seymour, opiekun ni- eletniego króla i rządca królestwa, został później ścięty w londyńskiej wieży na rozkaz swoj- ego podopiecznego… Nagle zorientowałem się, że oddawszy się rozmyślaniom nad historią regionu, przestałem uważać na znaki rozpoznawcze opisane mi przez Angusa. - Gdzie mam zjechać? - spytałem Scarlett, która od dłuższego czasu w milczeniu studiowa- ła atlas samochodowy. - Cholera, nie wiem - odpowiedziała zgodnie z prawdą. Powstrzymałem grymas zniecierpliwienia i spytałem tonem, jakim na ogół rozmawia się z dzieckiem: - Powiedz mi, droga Scarlett, jak ci wynika z mapy, gdzie my właściwie jesteśmy? Przybranie protekcjonalnego tonu nie było najlepszym pomysłem, bo zamiast odpowiedzieć, wepchnęła mi atlas pod nos. - Sam sobie zobacz! Nic dziwnego, że nie mogła się zorientować, którędy powinniśmy jechać, bo miała atlas ot- warty nie na Somerset, lecz na Szkocji. Zacząłem szukać południowo-wschodniej Anglii, ale trudno mi było jednocześnie przewracać kartki i prowadzić samochód. - O kurwa, uważaj, jak jedziesz! - wrzasnęła Scarlett. Podniosłem wzrok znad atlasu i błyskawicznie szarpnąłem kierownicą w prawo. W samą porę, bo jeszcze chwila i stoczylibyśmy się do rowu. Aż mnie ciarki przeszły po grzbiecie. - Ta kiecka i kapelusz kosztowały mnie prawie sześćdziesiąt funtów! - burknęła moja pasa- żerka. - Nie zamierzam zginąć, dopóki choć raz nie wystąpię w nich publicznie! Miałem ochotę odpalić, że większość kobiet nie pokazałaby się publicznie w takim stroju, nawet gdyby oferowano im nie sześćdziesiąt, lecz sześć tysięcy funtów, ile ugryzłem się w język. Robienie Scarlett przykrości nie miało najmniejszego sensu; to nie jej wina, że nie oznaczała się dobrym gustem. Wreszcie udało mi się otworzyć atlas na właściwej stronie. - Słuchaj, mamy skręcić w prawo gdzieś za Sparkiord. Sprawdź numer drogi, dobrze? - poprosiłem, przekazując książkę Scarlett. Wlepiła wzrok w mapę. - Szybciej! - zawołałem, bo właśnie zobaczyłem tablicę informującą, że zbliżamy się do zjazdu na B359. - Zaraz, zaraz… Jeszcze nie znalazłam… Minąłem zjazd i spojrzałem na nią.

- Mam nadzieję, że to nie tu należało skręcić - oświadczyłem. - O kurwa - powiedziała Scarlett. - Należało. - O kurwa! Nadepnąłem na hamulec, a kiedy wóz zatrzymał się z piskiem opon, wrzuciłem wsteczny i zacząłem cofać się w kierunku zjazdu. - Cholera, uważaj! - wrzasnęła Scarlett. Na szczęście kierowca pędzącej za mną ciężarówki w porę nacisnął hamulec, więc obyło się bez katastrofy. Machnąłem mu na podziękowanie ręką i zjechałem na B359. Wiedziałem, że dojazd do Stoke Clandon to już tylko kwestia minut. Westchnąłem z ulgą i znów wcisną- łem gaz do dechy. Po niespełna kwadransie wjechaliśmy na ocieniony podjazd wiodący do starego wiejskiego kościółka. Wśród zaparkowanych przed niewielką świątynią pojazdów ujrzałem land rovera Toma, co oznaczało, że on, Fiona, a także Gareth, Matthew i David, który też miał się z nimi zabrać, są już na miejscu. Kiedy tylko zatrzymałem mini coopera, Scarlett zaczęła się prze- bierać. Wysiadłem, żeby jej nie przeszkadzać, zawiązałem krawat i włożyłem frak. Widziałem przez szybę, jak moja pasażerka szamocze się w ciasnym wnętrzu maleńkiego wo- zu, najpierw ściągając bluzkę i dżinsy, a następnie wbijając się w ową nieszczęsną, pomarańc- zowo-fioletową kreację. Dzień był upalny, więc kiedy w końcu otworzyła drzwi i wysiadła, była czerwona na twarzy i zlana potem. - Niech to szlag, zamek mi się zaciął! Pomóż! - zawołała, odwracając się do mnie plecami. Szarpnąłem zamek błyskawiczny z tyłu sukni raz i drugi, ale bez skutku. - Cholera, zaciął się na fest - stwierdziłem. W tym momencie przemknął obok nas w stronę kościółka lśniący czarny rolls-royce. Domyśliłem się, że w środku siedzi panna młoda. - O kurwa! W desperacji szarpnąłem zamek w górę mocniej niż dotychczas. Poskutkowało; sukienka dała się zapiąć. Wdzięczna Scarlett poprawiła mi krawat, po czym oboje rzuciliśmy się biegiem w stronę kościółka, posyłając po drodze promienne uśmiechy Laurze, która właśnie - w towarzystwie rodziców - wysiadała z czarnej limuzyny. Udekorowany kwiatami kościół był pełen ludzi. Idąc główną nawą w stronę ołtarza, zo- baczyłem naszych przyjaciół. Gareth, uśmiechnięty, brzuchaty pięćdziesięcioletni brodacz, miał pod frakiem wspaniałą kamizelkę ozdobioną dwoma nagimi cherubinami. Jego sympatyczny towarzysz, Matthew, młody Szkot, oraz David, mój młodszy brat, obaj szczupli i gładko ogoleni, prezentowali się niezwykle szykownie w popielatych frakach. Najbardziej elegancko wyglądała jednak Fiona, odziana w obcisłą czarną suknię w białe groszki i we wspaniałym, szerokim kapeluszu łososiowej barwy na głowie. Szczupła, ładna i bardzo inteli- gentna brunetka o arystokratycznych rysach była zupełnym przeciwieństwem swojego gamo- niowatego brata Toma, z którym zaprzyjaźniłem się na studiach. - Twoje spóźnianie się, Charlie, nosi znamiona wielkości - powiedziała mi na powitanie. - Dziękuję ci, Fi. Wierz mi, wkładam w to wiele wysiłku - odparłem. Scarlett zajęła miejsce obok przyjaciół, a ja ruszyłem w kierunku mocno zdenerwowanego młodego człowieka stojącego w pobliżu ołtarza. Był nim oczywiście Angus, pan młody. Oczekiwanie w kościele na przyjazd panny młodej należy do najbardziej przykrych chwil w życiu każdego mężczyzny, który zdecydował się wstąpić w związek małżeński. Każda minuta wydaje mu się wiecznością, bo choćby sam był najprzystojniejszym i najbogatszym kawale- rem na świecie, a jego wybranka ubogą brzydulą, ogarnia go niczym nie uzasadniony, lecz mimo to wprost paniczny strach, że dziewczyna wystawi go do wiatru. Tak więc nawet jeśli sam miał wcześniej wątpliwości, czy faktycznie słusznie robi się żeniąc, już po kwadransie czekania jest tak roztrzęsiony nerwowo i tak bardzo się boi, że dziewczyna zrobi z niego balo- na na oczach całej jego rodziny i wszystkich przyjaciół, że gdy ona wreszcie się zjawia, z wdzięczności gotów jest nie tylko bez zająknienia wypowiedzieć sakramentalne „tak", ale również obiecać, że codziennie będzie przynosił jej śniadanie do łóżka.

- Tak mi przykro, Angus - powiedziałem. - Wiem, że to niewybaczalne. Może pocieszy cię wiadomość, że zamierzam się zastrzelić natychmiast po ceremonii. Byłem drużbą Angusa, a jak wszyscy wiedzą, obowiązkiem drużby jest towarzyszyć panu młodemu od chwili, kiedy pojawi się w kościele, i umilać mu czas oczekiwania opowiadani- em sprośnych dowcipów. - No, nic takiego się nie stało - powiedział Angus z westchnieniem, choć spojrzenie, jakie mi posłał, było tak zbolałe, jakbym właśnie rozjechał mu ukochanego psa. - Tom miał cię zas- tąpić, gdybyś nie zdążył. Stojący obok Tom uśmiechnął się do mnie serdecznie. Nie wiem, czy jego wygląd wiejs- kiego przyglupa wziął się stąd, że angielscy arystokraci od wielu pokoleń żenią się między so- bą, czy też jego matka, księżna, zapatrzyła się na autentycznego wiejskiego przygłupa, kiedy była w ciąży. Frak Toma wyglądał jak spod igły, ale efekt psuła - oczywiście poza jego fi- zjonomią, na którą biedak nie mógł nic poradzić, chyba że zrobiłby sobie więcej operacji plastycznych niż Michael Jackson - idiotyczna fryzura z przedziałkiem pośrodku. - Dzięki, Tom. Kochany jesteś. Ale dawno nie widziałem równie kiepskiej fryzury. Kto cię tak paskudnie ostrzygł? Tom uśmiechnął się radośnie od ucha do ucha, biorąc mój docinek za wspaniały żart, poka- zał mi dwa uniesione do góry kciuki i oddalił się nawą w stronę siostry i przyjaciół. - Mam nadzieję, że przynajmniej nie zapomniałeś obrączek - rzekł do mnie Angus. - No wiesz! Jak w ogóle mogłeś pomyśleć coś takiego! - odparłem z pewną siebie miną, dotykając kieszonki kamizelki. Kiedy Angus spojrzał w inną stronę, dotknąłem jej po raz drugi i trzeci. Niestety, była pus- ta. Starając się nie zwracać na siebie niczyjej uwagi, zacząłem ukradkiem sprawdzać pozosta- łe kieszenie. Okazało się, że obrączek nie ma w żadnej. Po chwili przypomniałem sobie, że specjalnie położyłem je wieczorem na biurku, aby rano nie zapomnieć ich zabrać. A potem, przez ten pośpiech, zupełnie wyleciały mi z pamięci. Trudno, nie miałem co wspominać o tym Angusowi, bo biedak i tak był dostatecznie zdenerwowany. - Oj, oj, jak ja nie lubię spóźnialskich! Po prostu nie cierpię! - powiedziałem do niego na widok dziewczyny w olbrzymim czarnym kapeluszu, która właśnie wkroczyła do kościoła i szła nawą w stronę pierwszych rzędów. Angus uśmiechnął się do mnie blado, wdzięczny nawet i za tę rachityczną próbę rozłado- wania jego napięcia. W tej samej chwili rozległy się pierwsze takty marsza weselnego. - No, zaczynamy - oświadczyłem. Angus odwrócił się, żeby popatrzeć na pannę młodą, która weszła do kościoła w towarzyst- wie ojca. Za nią postępowały trzy identycznie ubrane druhny. Dwie z nich miały na oko po osiem lat, a trzecia dwadzieścia. Znałem tylko najstarszą, dość pulchną szatynkę o nieprawdo- podobnie błękitnych oczach. Na imię miała Lydia. Sądzę, że Laura, narzeczona Angusa, która przytyła trochę w ostatnim czasie, właśnie dlatego wybrała ją na druhnę, żeby przez kontrast sama wyglądać nieco szczupłej. Pomyślałem, że może jej się to nawet udało, gdyż z tyłu dole- ciał mnie sceniczny szept Scarlett: - O kurwa, jak ona przepięknie wygląda! Jednakże Fiona, nieco cichszym szeptem, natychmiast wyprowadziła ją z błędu: - Scarlett, nie bądź ślepa. Przecież wygląda jak wielka beza! Uwaga była tyleż okrutna, co trafna, bo kiedy Laura zrównała się ze mną, stwierdziłem, że rumiana, jasnowłosa i pulchna wybranka Angusa faktycznie wygląda jak wielka, apetyczna beza. Przyłapałem się na tym, że myślę, iż chętnie schrupałbym ją na kolację. I od razu zrobi- ło mi się głupio, bo w końcu Angus to mój serdeczny przyjaciel. Nie będę przecież podrywał mu żony. A zresztą, jak to jest - zapytałem sam siebie w myślach - że często zaczynam zwra- cać uwagę na dziewczyny, dopiero kiedy stają na ślubnym kobiercu? W końcu znam Laurę od dawna, a jej widok nigdy dotąd nie wywoływał we mnie żadnych lubieżnych uczuć. Czyżby zmiana w moim podejściu wynikała z tego, że już nie musiałem się obawiać, iż to mnie zap- ragnie zaciągnąć do ołtarza? Angus przyłączył się do Laury i ostatni odcinek drogi pokonali wspólnie. Ruszyłem za ni- mi, trzymając się przepisowo krok z tyłu. Gdy tylko zatrzymaliśmy się przed pastorem, ten od razu przystąpił do rzeczy.

- Drodzy zebrani - zaczął - z największą radością witam was w naszym kościele w tym jak- że szczęśliwym dniu dla Angusa i Laury. Jak wam zapewne wiadomo, rodzice Laury miesz- kają w pobliżu, tak więc znam ją od dziecka. Dlatego z tym większą radością… Spojrzałem na dziewczynę w olbrzymim czarnym kapeluszu, której spóźnienie chwilę wcześniej skomentowałem do Angusa. Siedziała w ławce po przeciwnej stronie nawy niż moi przyjaciele, z pięć rzędów od ołtarza, oświetlona od tyłu promieniami słońca wpadającymi do środka przez barwne szkiełka starego witrażu. Nie widziałem jej twarzy, tylko zarys sylwetki i czarny kapelusz. Nagle uzmysłowiłem sobie, że to właśnie ona śniła mi się rano, zanim zadzwonił budzik. Przestałem słuchać pastora i wytężyłem wzrok, ale wciąż nie mogłem dojr- zeć jej rysów. Nie wiedziałem, czy jest ładna, czy brzydka, ale tak jak wcześniej we śnie, od- niosłem wrażenie, że z całej jej sylwetki emanuje coś niezwykle pociągającego. Zaraz, za- raz… Przecież widziałem ją, jak szła nawą. Musiałem widzieć jej twarz. No tak, ale wtedy ledwo na nią spojrzałem, przejęty tym, że zostawiłem w domu obrączki. Przyjrzę się dziewczynie po ceremonii, postanowiłem, bo teraz muszę coś jednak wymyślić w sprawie tych cholernych obrączek. - Zanim przystąpimy do obrzędu zaślubin, odśpiewajmy wspólnie pierwszy hymn - zapro- ponował pastor. Wszyscy wstali z miejsc. Z tyłu coś zgrzytnęło raz i drugi, po czym rozległy się nieco niez- borne tony muzyki organowej. No pięknie, pomyślałem. Pies Rolf z Muppetów dorwał się do instrumentu. Ale prawdę mówiąc, nie w głowie były mi żarty. Jeszcze raz pomacałem kieszonkę kamizelki, lecz nadal była pusta. Pozostałych kieszeni nie miałem co ponownie sprawdzać. Przez moment zastana- wiałem się, co robić. W końcu spojrzałem w stronę przyjaciół i zacząłem im pokazywać na migi, o co mi chodzi. Zajęci śpiewem nie od razu dostrzegli moje rozpaczliwe gesty, a nawet kiedy je w końcu zauważyli, nie od razu zrozumieli, czego od nich oczekuję. Pierwszy zorientował się Matthew. Wywrócił oczy do nieba, po czym szepnął coś na ucho Garethowi. Ten uniósł nieco do góry obie ręce, żebym zobaczył, że nie ma ani obrączki, ani nawet sygnetu, po czym szeptem poinformował Fionę, co się stało. Ona też podniosła ręce i pokazała mi, że są gołe. Następnie to samo zrobili Tom i David. Idioci! Przecież wiedziałem, że nikt z nich nie jest żonaty. Chodziło mi o to, żeby pożyczyli obrączki od jakiegoś obecnego w kościele małżeństwa. W końcu Tom znał pewnie z połowę obecnych. Mogłem to oczy- wiście uczynić sam, ale nie chciałem oddalać się od ołtarza, bo jako drużba miałem obo- wiązek towarzyszyć cały czas Angusowi. Zobaczyłem, jak Matthew wyjaśnia szeptem Scar- lett, o co mi chodzi. Kiedy ja też zacząłem dawać jej znaki, radośnie skinęła głową. No, bystra dziewczyna, pomyślałem. Przynajmniej na niej mogę polegać. Kto jak kto, ale Scarlett nie będzie się długo wahać; jeśli nie zna nikogo z obecnych, to siłą ściągnie obrączki jakiejś ob- cej parze. Znów zwróciłem się twarzą do ołtarza. - Kochani: zebraliśmy się tu dzisiaj przed obliczem Pana, aby na oczach całej naszej kong- regacji połączyć świętym węzłem małżeńskim tę oto młodą parę, Angusa 1 Laurę… W tym momencie z tyłu rozdarł się jakiś bachor, kompletnie zagłuszając pastora. Zerkną- łem za siebie, żeby zobaczyć, co się dzieje, a wtedy Matthew pochwycił moje spojrzenie, da- jąc mi znak, że ma, co trzeba. - Zaraz wracam - szepnąłem do Angusa. Ujrzałem przerażenie w jego oczach - najchętniej złapałby mnie za mankiet i zatrzymał przy sobie, ale nie bardzo mu wypadało. Klepnąłem go lekko w ramię, żeby mu dodać otuchy, i ruszyłem w stronę Matthewa. Spotkaliśmy się na środku nawy, akurat w pobliżu ławki, w której siedziała nieznajoma w olbrzymim czarnym kapeluszu. Matthew wsunął mi do ręki zdobyczne obrączki. Kiedy na nie spojrzałem, myślałem, że zemdleję. Zupełnie o co innego mi chodziło! Posłałem mu napraw- dę mordercze spojrzenie, na które odpowiedział lekkim wzruszeniem ramion, jakby chciał mi powiedzieć, że sam sobie jestem winien. Pod tym względem miał rację; mogłem w końcu znaleźć sobie bystrzejszych przyjaciół, zamiast zadawać się z bandą głupców. Zresztą sam na- wet nie wiedziałem, czy w grę wchodziła głupota, czy może chcieli zrobić kawał mnie i mło- dej parze?

Nie było czasu na zgadywanie. Już miałem wrócić na swoje miejsce, kiedy pastor poinfor- mował surowym tonem zebranych, że jeśli ktoś zna jakikolwiek powód albo przyczynę, dla których niniejszy związek małżeński nie może zostać zawarty, to powinien wystąpić lub po wieki wieków zachować milczenie. Zamarłem bez ruchu, aby dobry pastor nie pomyślał przypadkiem, że chcę zgłosić jakieś zastrzeżenia. Tego Angus już nigdy by mi nie wybaczył. I wtedy dobiegł mnie cichy szept dziewczyny w czarnym kapeluszu, która nachyliła się do ucha swojej sąsiadki. - To, że facet jest kiepski w łóżku, to chyba niedostateczny argument? - zapytała z wyraźnym amerykańskim akcentem. Jej sąsiadka, stateczna angielska matrona, rozdziawiła ze zdumienia usta, ale ja parsknąłem śmiechem. Cenię w kobietach poczucie humoru. Chociaż zdziwiło mnie, że wie takie rzeczy o Angusie. Nigdy nie widziałem ich razem, a przecież zdawało mi się, że znam wszystkie jego flamy z ostatnich kilku lat. Nikt się nie zgłosił na wezwanie pastora, więc ten zwrócił się do Angusa i przeszedł, że tak powiem, do kwestii zasadniczej; - Czy przysięgasz kochać ją i tylko ją, dbać i troszczyć się o nią, zarówno w zdrowiu, jak i w chorobie, dopóki oboje nie dokonacie żywota? - Tak - odparł bez wahania Angus. Zacząłem skradać się z powrotem nawą na swoje miejsce, starając się stąpać najciszej, jak umiałem, aby nie zakłócić ceremonii w tym jakże ważkim momencie. Zakłócił ją za to płacz dziecka. Ledwo Laura zaczęła powtarzać za pastorem sakramentalną formułkę, dziecię roz- darło się z siłą dwustu decybeli. Przemknęło mi przez głowę, że nie wiem, dlaczego ludzie w ogóle mają dzieci, w końcu środki antykoncepcyjne są od dawna powszechnie dostępne. A jeśli już zdarzy im się wpadka, mogliby te swoje pociechy zostawiać w domu, zamiast ciągać je na śluby, żeby psuły bądź co bądź uroczyste dla niektórych okazje. Całe szczęście, że przynajmniej wieczorami nie targają kochanych maleństw ze sobą do teatru i na przyjęcia, bo można by było zupełnie oszaleć. -…kochać i czcić… dopóki śmierć… nie rozłączy… tak mi dopomóż… - Laura natężała głos, ale i tak niemal nie było jej słychać; Musiałaby wrzeszczeć na całe gardło, żeby przekrzyczeć dzieciaka. Ale zorientowałem się z jej słów, co ma teraz nastąpić - w końcu dość często bywałem na ślubach, gdyż od paru lat pragnienie wstępowania w związki małżeńskie rozprzestrzeniało się niczym zaraza wśród moich znajomych - więc wykonałem rozpaczliwy sus i znalazłem się u boku Angusa. Zdążyłem dosłownie w ostatniej chwili, bo kolejna kwestia pastora była skiero- wana do mnie. - Poproszę obrączki! - rzekł bardzo donośnie. Jego głos przetoczył się jak grzmot po wnętr- zu kościoła, bo sekundę wcześniej dziecię umilkło i zapanowała kompletna cisza. Pastor chrząknął, nieco zmieszany, po czym postąpił o krok do przodu i podsunął mi pod nos otwartą Biblię. Położyłem na niej „obrączki" zdobyte przez Matthewa. Na twarzy pastora i młodej pary odmalowało się lekkie zdumienie, ale pastor jak gdyby nigdy nic kontynuował ceremonię. - Niech ta obrączka będzie symbolem naszych zaślubin; od tej chwili będę oddawać ci cześć całym moim ciałem, a wszystkie moje dobra ziemskie będą odtąd naszą wspólną włas- nością - wyrecytował, spoglądając znacząco na Angusa, żeby recytował za nim. Angus powtórzył słowa pastora, po czym wsunął Laurze na palec jedną z „obrączek". Był to tandetny, plastikowy pierścionek z czerwonym sercem zamiast oczka, wielkości mniej więcej małego kastetu. Z kolei Laura wsunęła Angusowi na palec metalowy sygnecik z czasz- ką i piszczelami. Były to dość typowe okazy biżuterii preferowanej przez Scarlett, która zamiast pożyczyć obrączki od jakiejś pary, po prostu ściągnęła z palców i przekazała mi przez Matthewa dwa swoje pierścionki. Po zakończonej ceremonii państwo młodzi wyszli z kościoła, a za nimi wysypali się goście. Ledwo skończyli składać życzenia Angusowi i Laurze, komendę nad zgromadzeniem przejął fotograf, który zaczął ustawiać wszystkich przed świątynią i pstrykać zdjęcia.

Był piękny, wiosenny dzień. Stanąłem nieco z boku w towarzystwie Matthewa i Garetha. Mimo sporej różnicy wieku, stanowili wyjątkowo dobraną parę, gdyż to o ponad dwadzieścia lat starszy Gareth był w tym związku bardziej spontanicznym i uczuciowym partnerem. Poważny, spokojny i znacznie powściągliwszej natury Matthew musiał często hamować jego ekstrawaganckie pomysły i zapędy. Pogodnie jednak przyjmował na siebie rolę wyrozu- miałego opiekuna uroczego i rozkapryszonego bobaska, za jakiego - mimo pięćdziesiątki na karku - Gareth lubił czasami uchodzić. Ale chociaż ekspansywność Garetha bywała chwilami męcząca dla otoczenia, w sumie jego związek z Matthewem był znacznie bardziej udany od większości znanych mi małżeństw. A może nawet od wszystkich… Miałem ochotę powiedzieć coś przykrego do Matthewa na temat tych przeklętych pierścionków Scarlett, ale potem pomyślałem sobie, że Angus i Laura są zbyt przejęci całą uroczystością, żeby żywić do mnie żal. A z czasem będą pewnie opowiadać znajomym o tym, jak zapomniałem obrączek i co im dałem w zastępstwie, i śmiać się do rozpuku. I o ile tylko Scarlett się zgodzi, pewnie zapragną zatrzymać jej ohydne pierścionki na pamiątkę. Akurat kiedy patrzyłem na uśmiechniętą, rozpromienioną Laurę pozującą do zdjęcia, sześcioletni brzdąc siedzący u jej stóp wsadził nagle głowę pod jej rozłożystą suknię. Angus natychmiast rzucił się na kolana, wyciągnął malca i wymierzył mu solidnego klapsa. Zastanawiałem się, jaka by była reakcja Angusa, gdybym to ja dał nura pod kieckę Laury. Wyglądała tak ponęt- nie, że niemal zazdrościłem brzdącowi, który właśnie oddalał się z bekiem. Potem jednak spostrzegłem dziewczynę w olbrzymim czarnym kapeluszu, która wyłoniła się z tłumu i szła w naszą stronę. Wyglądała o niebo atrakcyjniej od Laury. Poczułem, że mógłbym się w niej zakochać na zabój. - Ładny kapelusz - pochwaliłem, kiedy zrównała się z nami. - Dziękuję. Kupiłam go specjalnie na tę okazję - powiedziała z uśmiechem i poszła dalej. Patrzyłem, jak podchodzi do jakiejś pomarszczonej staruszki i zaczyna z nią rozmawiać. Akurat w tym momencie podbiegła do nas Scarlett. - Scarlotta, moja droga, cóż za wspaniała kreacja! - zachwycił się Gareth, teatralnym ges- tem wyrzucając na bok ramiona. - Eklezjastyczna purpura i pogańska barwa pomarańczy symbolizujące magiczną symbiozę chrześcijańskiej i pogańskiej tradycji, jaką od wieków sta- nowi małżeństwo. O to ci chodziło, tak? - Co? No tak… - przyznała dość niepewnym głosem moja skonfundowana współlokatorka, posyłając mi bezradne spojrzenie. Ale ja, wciąż zły z powodu tych tandetnych pierścionków, nie zamierzałem przychodzić jej z pomocą. Niech sobie Gareth dworuje z niej ile wlezie, pomyślałem. Należy jej się! Po chwili przyłączyła się do nas Fiona. Wyglądała naprawdę uroczo. - Fiona, ale ty dziś kurewsko pięknie wyglądasz! - zawołałem. - Miałem ochotę powiedzieć ci to wcześniej, ale nie chciałem mówić „kurewsko" w kościele. - Dzięki, Charles. - W jej oczach pojawił się błysk radości; tak jak wszystkie kobiety, była łasa na nietuzinkowe komplementy. - Słuchaj, wiesz może, kim jest ta dziewczyna w czarnym kapeluszu? - spytałem, wskazuj- ąc palcem interesującą mnie osobę, która nadal rozmawiała ze staruszką. Fiona spojrzała na mnie bacznie. - Ma na imię Carrie - powiedziała. - Bardzo ładne imię. - Jest Amerykanką. - Ciekawe. - I ma opinię puszczalskiej - dodała, wydymając lekko wargi. - Naprawdę? - zapytałem, coraz bardziej zaintrygowany. - Jest modelką, kiedyś pracowała w Londynie dla „Vogue". Obecnie znów mieszka w Ameryce. Obraca się w najwyższych sferach i zadaje tylko z nadzianymi facetami. Nie masz szans - skonstatowała nie bez cienia satysfakcji. - No, wreszcie jakaś miła wiadomość - powiedziałem. - Wielkie dzięki! Fotograf przestał w końcu pstrykać zdjęcia. Odprowadzani przez tłum roześmianych i pokrzykujących wesoło krewnych, Angus i Laura wsiedli do rolls-royce'a i ruszyli spod kościółka. Goście też zaczęli wsiadać do samochodów, żeby dojechać do oddalonego o dwa

kilometry dworku rodziców Laury, gdzie miało się odbyć przyjęcie weselne. Nasza grupka również ruszyła w stronę land rovera Toma i mini coopera Scarlett. Tym razem usiadłem na miejscu dla pasażera, pozwalając dziewczynie prowadzić. Po kilku minutach byliśmy na miejscu. Ponieważ szeroki żwirowany podjazd był już w ca- łości zastawiony samochodami, Tom zaparkował land rovera na skraju szosy, a Scarlett stanę- ła tuż za nim. Wysiedliśmy z wozu i przyłączyli się do przyjaciół, po czym wspólnie ruszy- liśmy na skróty przez pole w stronę rozległego piętrowego domostwa, mijając po drodze dwie krowy i stadko pasących się owiec, z których wszystkie miały barwne kokardy zawiązane na szyi. _ Patrz jakie śliczne owieczki! - zawołała w zachwycie scarlett na widok tych obleśnie tłustych muflonów. – Myslisz, że same tak się wystroiły? Jako dziecko miejskiego proletariatu Scarlett nie miała njmniejszego pojęcia ani o zwierzę- tach domowych ani o ic h umysłowych i zręcznościowych możliwościach. Naprawdę była szczerze przekonana, że kiedy owce dowiedziały się, iż córka ich właścicieli wychodzi za mąż postanowiły zawiązać sobie kokardy. mnie pomysł z kokardami na owcach wydał się nieco kiczowaty, ale podobnie jak reszta przyjaciół, postanowiłem nie wyprowadzać Scarlett z błędu. W końcu nie należy nikogo poz- bawiać tak sympatycznych iluzji. A przy okazji przypomniałem sobie rozmowę, którą odbyliśmy jakiś czas temu, kiedy to Scarlett przybiegła do mnie wzburzona i zapłakana. Oka- zało się, że kiedy li pierwszej randce zamówiła w restauracji żeberka, miły chłopak, którego poznała dzień wcześniej, nazwał ją „nieczułą morderczynią" i wyszedł z lokalu trzaskając drzwiami. Dopiero w trakcie długiej rozmowy i licznych prób pocieszenia Scarlett zdałem so- bie nagle sprawę, że dziewczyna bynajmniej nie kojarzy żadnych dań i produktów mięsnych ani mleczarskich z żywymi zwierzętami. Mleko było dla niej po prostu napojem kupowanym w sklepie, nad którego metodą produkcji nie zastanawiała się nigdy, zakładając, że wytwarza- ne jest z jakichś bliżej nieokreślonych składników, podobnie jak Coca-cola, Sprite czy Pepsi; tak samo mięso i wędliny były dla niej po prostu jedzeniem, równie dobrze produkowanym sztucznie, co hodowanym w szklarniach albo na drzewach. Pomysł wielkiego drzewa, z które- go można sobie po prostu zrywać soczyste szynki i polędwice wydał mi się niezwykle za- bawny, wytłumaczyłem jej jednak, skąd naprawdę się biorą te tak chętnie spożywane przez człowieka produkty. Spłakała się jeszcze bardziej i potem przez całe trzy tygodnie była wege- tarianką. Później albo zapomniała o naszej rozmowie, albo znudziła jej się jarska dieta, bo pewnego dnia znów zobaczyłem w lodówce salami. A może po prostu Scarlett nie sądziła, że salami, którego nazwa nie padła w naszej rozmowie, to też produkt mięsny? Może myślała, że to warzywo? W końcu każdy chyba przyzna, że salami bardziej przypomina z wyglądu ogó- rek lub bakłażan niż żeberka. - Czy ktoś jeszcze wdepnął w krowi placek? - spytał nagle Tom. Spojrzeliśmy na niego w milczeniu i pokręcili głowami. - Nie? Nikt? - upewnił się mój dobrze urodzony przyjaciel. - Tak też myślałem. Zaraz was dogonię, muszę wyczyścić but. Nie chcę śmierdzieć gównem przez cały wieczór, bo wtedy na pewno nie uda mi się poderwać żadnej panny. Tom odłączył się od nas, podszedł do stojących jedna na drugiej kilku beli siana i zaczął energicznie trzeć podeszwą buta o najniższą z nich. Odwróciłem wzrok akurat w chwili, kiedy cała konstrukcja zaczęła się niebezpiecznie chwiać. Wiedziałem, co się za chwilę wydarzy, a nie chciałem być świadkiem hańby przyjaciela. - Myślicie, że nienawidziłabym go tak samo silnie, gdyby nie był moim bratem? - zapytała Fiona. Zabrzmiało to jak żart. Gareth dał się nabrać i parsknął śmiechem, ale ja wiedziałem, że Fiona pyta śmiertelnie poważnie. W końcu to żadna frajda mieć brata idiotę. Szansę na dobre małżeństwo od razu spadają do zera. Tom, co prawda, nie był autentycznym idiotą, a tylko gamoniem i nieudacznikiem. Poznaliśmy się i zaprzyjaźnili na studiach, bo trudno było go nie lubić. Tom był i poczciwym, uczynnym i ograniczonym arystokratą, który w tym czasie studiował architekturę już dziewiąty rok. Nikt na uczelni nie wiedział, co dalej z nim począć. Z jednej strony żaden z

profesorów nie miał serca wyrzucić ze studiów tak sympatycznego i dobrze ułożonego młodego człowieka, a z drugiej strony było absolutnie jasne, że nie mogą dać mu dyplomu, gdyż będą mieli na sumieniu ludzi, którzy zamieszkają w zbudowanym przez niego domu, albowiem każda konstrukcja projektu Toma na pewno się zawali. Rozwiązałem ten problem - a przy okazji zyskałem dozgonną wdzięczność dziekana – kiedy zaprosiwszy całe grono profesorskie wydziału architektury na suto zakrapiany obiad, uzmysłowiłem starszym panom, że Tom, dziedzic naprawdę wielkiej fortuny, nigdy w życiu nie będzie musiał zarabiać na życie jako architekt, a co więcej, dałem im słowo, że dopilnuję, i ni już nigdy nie zasiadł za stołem kreślarskim. Po czym nazajutrz z premedytacją zmiażdżyłem mu kciuk dziadkiem do orzechów. Tom wył i miotał się wokół stołu, a ja gniotłem mu kciuk, udając, że nie wiem, iż w dziadku tkwi nie orzech, lecz palec kolegi. Na szczęście Tom uwierzył, że naprawdę nie wiedziałem, i wybaczył im w drodze do zaprzyjaźnionego ze mną lekarza, który stwierdził trwałe kalectwo i zakazał Tomowi posługiwania się przyrządami kreślarskimi pod groźbą… nieodwracalnej impotencji. Tom nie bardzo wiedział, jaki to ma związek z jego zmiażdżonym kciukiem, ale jak każdy mężczyzna bał się impotencji bardziej niż jakiejkolwiek choroby na świecie. Tak więc solennie obiecał lekarzowi, że absolutnie zastosuje się do jego wskazówek. I wkrótce otrzymał upragniony dyplom… - Boże, nigdy nie wiem, co mówić rodzicom państwa młodych, witając się z nimi - po- wiedziała Fiona. - Nic prostszego - rzekł Gareth. - Wystarczy, jeśli powiesz, że panna młoda wyglądała prześlicznie albo jakie to szczęście, że mamy dziś taki piękny dzień. - Na nic oryginalniejszego cię nie stać? - zapytała. - No, jak wolisz, możesz ich po prostu wycałować w oba policzki i spytać, w którym miesi- ącu ciąży jest panna młoda, bo na oko nie możesz poznać. - Rodzicom nie mówi się rzeczy oryginalnych - wtrącił z powagą Matthew. - Masz do wyboru albo to, co ci poradził Gareth, albo: „Muszą być państwo niezmiernie dumni". - Boże miłosierny… - Fiona westchnęła cicho. Ale najwyraźniej wzięła sobie słowa Matthewa do serca, bo kiedy stanęliśmy w kolejce gości witających się z Laurą, Angusem oraz ich rodzicami i wreszcie nadeszła nasza kolej, sa- ma też nie zdecydowała się na nic bardzo oryginalnego. - Jakie to szczęście, że mamy dziś taki piękny dzień - powiedziała do rodziców Angusa. Za to Gareth wykazał znacznie więcej fantazji. - Wspaniały ślub, wspaniały! - zawołał. - Ja i Matthew natychmiast też zapragnęliśmy wstąpić w związek małżeński. - Naprawdę? - ucieszył się ojciec Laury. - A gdzie są panów szczęśliwe wybranki? Gareth już chciał mu wytłumaczyć, że bynajmniej nie chodzi o żadne wybranki, ale Mat- thew dał mu sójkę w bok. - Niestety, nie mogły przybyć - rzekł. - Pracują jako stewardesy. Następna w kolejce była Scarlett. - Laura wygląda dziś kurewsko pięknie - powiedziała do rodziców panny młodej. - Na miejscu Angusa zerżnęłabym ją od razu w kościele. Matka i ojciec Laury spojrzeli przerażeni po sobie, ale nie odezwali się słowem. Scarlett najwyraźniej miała ochotę jeszcze coś dodać, ale złapałem ją za rękę. - Starczy! - syknąłem. Tom, który nadbiegł akurat w porę, by usłyszeć słowa Scarlett, uścisnął mocno rękę matce Laury. - Cześć, cześć, jak leci? - powiedział, strzepując z włosów resztki siana. - Scarlett ma abso- lutnie rację; ja też miałem ochotę zerżnąć Laurę. Jak już wspomniałem wcześniej, ja również byłem nie od tego, ale choć jej rodzicom niewątpliwie powinno być miło, że uroda ich córki wzbudza aż tak silne emocje wśród gości, uznałem, że ograniczę się do bardziej tradycyjnego komplementu. - Muszą być państwo z niej niezmiernie, ale to niezmiernie dumni - oświadczyłem.

W ogrodzie za domem, pod baldachimem rozpostartym na słupach ozdobionych girlandami papierowych kwiatów, czekały suto zastawione stoły, z których jeden, najdłuższy, znajdował się na niewielkim podwyższeniu. Właśnie przy nim mieli zasiąść państwo młodzi, ich rodzice i najbliżsi krewni, a także druhny i drużba - czyli ja. Na razie goście weselni stali w niewiel- kich grupkach na rozległym, równo przystrzyżonym trawniku, prowadząc rozmowy, a kel- nerzy i kelnerki krzątali się wokół nich, roznosząc na tacy kieliszki szampana. Rodzice Laury najwyraźniej pospraszali wszystkich jak popadło, bo oprócz eleganckich reprezentantów londyńskiej śmietanki widziałem także ludzi, których czerstwe i ru34 miane twarze oraz zażywne sylwetki wskazywały niechybnie na to, że są prostymi właścicielami ziemskimi mi- eszkającymi w okolicy. Ucieszyło mnie, że „apetyczna blond beza", jak ją od pewnego czasu nazywałem w myślach, przynajmniej nie została wychowana na snobkę. - Kochani, rozchodzimy się - zakomenderował Gareth, kiedy po wejściu do ogrodu przysta- nęliśmy na skraju tłumu gości. - Spotkamy się w tym samym miejscu, no, powiedzmy za si- edem godzin. Tylko musimy się umówić, kto nie pije, żeby mógł prowadzić samochód. - Proponuję rzut monetą - powiedział Matthew, sięgając do kieszeni po dwudziestopensów- kę. - Jeśli wypadnie reszka, kierowcą będzie Tom. Jeśli orzeł, to nikt z nas pozostałych. Podrzucił i złapał monetę, po czym pokazał ją Tomowi. - Sam zobacz - rzekł. - Wypadło na ciebie. - Trudno - mruknął Tom, wzruszając ramionami. Bynajmniej nie zorientował się, że padł ofiarą podstępu. - Raz na wozie, raz pod wozem… - No dobra, chodźmy się zabawić - powiedział Gareth i każdy z nas ruszył w inną stronę, niczym rycerze pochowanego w Glastonbury króla Artura, twórcy Okrągłego Stołu. Zacząłem rozglądać się wkoło w poszukiwaniu Carrie, dziewczyny w olbrzymim kapelus- zu. Wiedziałem, że musi gdzieś tu być. Kiedy stając na palcach wreszcie ją wypatrzyłem, była sama. Wziąłem z tacy od przechodzącego obok kelnera dwa kieliszki szampana i ruszyłem w jej stronę, ale zanim zdążyłem dojść, podszedł do niej jakiś facet. Niech to szlag, zakląłem w duchu. - To dla mnie? - spytał Gareth, który akurat wyrósł obok mnie jak spod ziemi, wskazując na kieliszek. - Proszę, bierz. - Dzięki - rzekł. - Właśnie wypatrzyłem byłego kochanka. Idę z nim porozmawiać i zamierzam być taki zabawny, że za dziesięć minut padnie trupem z żalu, że ze mną zerwał. Puścił do mnie oko, opróżnił jednym haustem kieliszek, oddał mi go, zarechotał i ruszył przed siebie. Wychyliłem szybko drugi kieliszek i podszedłem do stołu, gdzie odstawiłem oba puste i wziąłem dwa pełne. Znów zacząłem się rozglądać za Carrie. Kiedy ją dojrzałem, roz- mawiała z kolejnym facetem, wysokim blondynem. Cholera jasna, pomyślałem, ale akurat w tym momencie ktoś zawołał blondyna, więc przeprosił dziewczynę i zostawił ją samą. Mi- ałem ochotę rzucić się biegiem w jej stronę, ale się opanowałem. Podszedłem do niej całkiem spokojnym, wręcz leniwym krokiem. - Może szampana? - zaproponowałem. - Dziękuję - powiedziała z uśmiechem, biorąc ode mnie jeden kieliszek. - Aaaa… - Zamierzałem powiedzieć coś niezwykle dowcipnego, ale nagle poczułem w gło- wie zupełną pustkę. Patrząc z bliska na Carrie wiedziałem, że to dziewczyna dla mnie, taka, o jakiej marzyłem przez całe życie, nawet jeśli nie zdawałem sobie z tego sprawy. Stałem i jak głupi wlepiałem w nią gały, zastanawiając się nerwowo, co by tu powiedzieć, a jednocześnie wiedząc, że jeśli dalej tak będę stał bez słowa, pomyśli, że naprawdę jestem idiotą, i nie będ- zie chciała mieć ze mną nic więcej do czynienia. - Aaaa… Wtem podszedł do nas John, brat Henrietty, dziewczyny, z którą chodziłem przez kilka mi- esięcy i zerwałem mniej więcej przed rokiem. Swoim pojawieniem się bezwiednie wybawił mnie z opresji. - Cześć, Charles - rzekł, łypiąc pożądliwie okiem w stronę Amerykanki. - Chciałem się zapytać, czy nie miałbyś ochoty kupić kilku akcji. To prawdziwa okazja… Była to żałosna wymówka. Nie oszukujmy się; jeśli do faceta gadającego na przyjęciu z ob- cą, atrakcyjną kobietą, faceta, o którym powszechnie wiadomo, że ostatnio nie śmierdzi gros-

zem, podchodzi wzięty makler i proponuje mu kupno akcji, jasne jest, że co innego mu w gło- wie niż interesy. Raczej własny interes, ten, który mu dynda między nogami. Ale wiedziałem, że John nie ma szans u Carrie, jeśli dziewczyna posiada choć odrobinę godności. Bo choć faktycznie nadziany, był chudy jak patyk, łysy jak kolano, i aczkolwiek nie skończył jeszcze czterdziestki, wyglądał na sześćdziesiąt lat. - Dzięki, John - powiedziałem. - Pozwól, że cię przedstawię… - Zawiesiłem głos, udając, że nie wiem, jak moja rozmówczyni ma na imię. - Carrie - rzekła szybko. - Bardzo mi przyjemnie - oświadczył, ściskając jej szczupłą dłoń. - Jestem John. Na moment zapadła cisza. Patrząc na Johna pomyślałem nagle, że dzisiaj jakoś lepiej wygląda. Młodziej. Najwyżej na pięćdziesiątkę. Postanowiłem sam zniechęcić do niego Car- rie. - Jak się miewa twoja niezmiernie urodziwa narzeczona? - zapytałem. - Już nie jest moją narzeczoną - odparł. - Ojej, szkoda - mruknąłem. - Ale wiesz, nie martwiłbym się zbytnio na twoim miejscu. Cały czas pieprzyła się z Tobym de Lisie, tak na wszelki wypadek, gdyby z tobą się jej nie ułożyło. John zaczerwienił się gwałtownie. - Mary jest teraz moją żoną - rzekł. Ktoś inny może zaniemówiłby z wrażenia, ale ja nie straciłem rezonu. - No, to moje serdeczne gratulacje - powiedziałem. Carrie parsknęła cichym śmiechem. - Przepraszam, ale muszę z kimś porozmawiać - oznajmiła i oddaliła się, pozostawiając nas samych. - Bardzo serdeczne. Hm… I co jeszcze nowego u was? - zapytałem. - Spodziewacie się po- tomstwa? A może w waszym domu już słychać tupot małych nóżek? John stał bez słowa, łapiąc ustami powietrze; w tym momencie bardzo przypominał rybę. - Nie, pewnie na to jeszcze za wcześnie - odpowiedziałem sam sobie. - Macie rację, nie warto się spieszyć. No cóż, pozdrów ode mnie Mary. A teraz przepraszam cię, ale muszę z kimś porozmawiać - dodałem, biorąc przykład z Carrie, i oddaliłem się szybkim truchtem, po- zostawiając go samego. Podszedłem do jednego z umajonych girlandami słupów podtrzymujących baldachim roz- postarty nad stołami, przystanąłem przed nim, po czym walnąłem w niego trzy razy głową. Nie tak mocno, żeby zobaczyć przed oczami gwiazdy, ale dostatecznie mocno, żeby poczuć ból. - Osioł, osioł, osioł - powiedziałem do siebie. Uznałem, że w pełni wystarczy, jeśli powtór- zę to trzy razy. W końcu nie wyjawiłem Johnowi, że w czasie ich narzeczeństwa Mary bzyka- ła się nie tylko z Tobym de Lisie, ale również z Douglasem Boydem i Andrew McCreebem. Przechodząca obok znajoma starsza dama zatrzymała się i popatrzyła na mnie zdumiona. - Ten słup stał trochę krzywo, więc musiałem go wyprostować - oznajmiłem, żeby wyjaśnić swoje dziwne zachowanie. - Chyba już stoi prosto, prawda? Zamrugała nerwowo i oddaliła się bez słowa. Pewnie pomyślała, że zwariowałem. W nas- tępnej chwili podszedł do mnie mój brat, David. - Co się z tobą dzieje, Charles? - spytał, posługując się językiem migowym. David, młodszy ode mnie o cztery lata, ogłuchł na skutek choroby przebytej we wczesnym dzieciństwie, zanim jeszcze nauczył się mówić. Choć struny głosowe ma w całkowitym por- ządku, nie potrafi panować nad swoim głosem, toteż jeśli tylko może, woli porozumiewać się językiem migowym. Pewnego lata, kiedy mieliśmy spędzać wakacje w posiadłości dziadka razem z resztą rodzeństwa, nauczyłem się przed przyjazdem podstaw języka głuchoniemych. To sprawiło, że byłem jedynym, który mógł się z nim porozumiewać bez trudu; dzięki temu zaprzyjaźniliśmy się bardzo, o wiele bardziej niż z resztą rodzeństwa. Przyrodniego rodzeńst- wa. Bo David też nie jest moim rodzonym bratem, lecz przyrodnim. Tak się bowiem składa, że podobnie jak pokolenie hippisów odkryło wolną miłość, pokole- nie moich rodziców odkryło rozwody. Stało się to w znacznej mierze za sprawą Edwarda VI- II, który zrezygnował z korony, żeby móc poślubić amerykańską rozwódkę. Obecnie wiado-

mo powszechnie, że w grę wchodziła nie tyle zakazana miłość, co prohitlerowskie sympatie króla, z powodu których premier i rząd zmusili go do abdykacji; jednakże ponieważ prawdę skrzętnie ukrywano przez lata, w pamięci współczesnych zapisał się przede wszystkim jako romantyk, który wolał poślubić ukochaną kobietę, niż panować nad potężnym mocarst- wem, jakim w owym czasie nadal była Anglia. Niemniej jego szeroko komentowany na całym świecie wybór na żonę pani Wallis Simpson, dwukrotnej rozwódki, sprawił, że roz- wody przestały być rzeczą wstydliwą, o której jeśli w ogóle mówiono w towarzystwie, to co najwyżej ściszonym głosem. Zresztą nic dziwnego, że stanowiły temat tabu: w końcu aż do roku 1858 rozwód można było uzyskać w Anglii tylko za specjalną uchwałą parlamentu, a w następnych latach jeszcze przez długi czas jedynym powodem w miarę szybkiego otrzymania zgody była zdrada żony, albowiem zdrada męża musiała być połączona z wyjątkowym okru- cieństwem lub porzuceniem małżonki na co najmniej dwa lata. W każdym razie właśnie za sprawą pani Wallis Simpson zaczęło być w Anglii głośno o znacznie bardziej liberalnym w tej kwestii prawodawstwie amerykańskim, a zwłaszcza skandynawskim, co doprowadziło do wydania nowej ustawy rozwodowej w rok po abdykacji króla. Nie była wiele liberalniej sza od poprzedniej: na przykład trzeba było żyć w związku małżeńskim przez trzy lata, zanim mogło się wystąpić o rozwód, a podstawą jego udzielenia były tylko zdrada, porzucenie na co najmniej trzyletni okres, okrucieństwo bądź trwająca przez pięć lat stwierdzona choroba psychiczna jednego ze współmałżonków. Ale czuło się, że idzie nowe. Potem nastąpiła druga wojna światowa i towarzyszące jej rozluźnienie obyczaj- ów, później okres odbudowy kraju ze zniszczeń i zaciskania pasa, a wreszcie zamożne lata pi- ęćdziesiąte i sześćdziesiąte… I rozwody za zgodą stron! Wszyscy rzucili się na nie jak pies na kiełbasę: Bynajmniej nie wyłącznie dlatego, że byli nieszczęśliwi w swoich dotychczasowych związkach. Zwłaszcza wyższe warstwy chciały przede wszystkim skorzystać z nowych możliwości, jakie nagle się przed nimi otworzyły. Życie na kocią łapę nie pasowało do środowisk, z jakich się wywodzili; uważali je za coś mało eleganckiego. Ale rozwód i kolejny ślub? Toż to tylko nowy pretekst do przyjęć i zabaw! Tego właśnie chcieli, tym bardziej że dzieci nie były przeszkodą, bowiem Angielki z wyższych sfer nigdy nie wychowują własnego potomstwa; najpierw wyręczają je w tym niańki, a potem szkoły z internatem. W każdym razie niedługo po moim urodzeniu rodzice zasmakowali w rozwodach jak kot w śmietanie, w przerwach między nimi niefrasobliwie płodząc w wypadku ojca, a rodząc w wypadku matki całe rzesze moich przyrodnich sióstr i braci. Między matką a ojcem nastąpiło nawet coś w rodzaju współzawodnictwa, jeśli chodzi o liczbę zawartych małżeństw: wówc- zas, kiedy odbywał się ślub Angusa i Laury, ojciec miał już dwunastą żonę, a matka jedenas- tego męża. David, mój głuchy brat przyrodni, był synem ojca z jego trzeciego małżeństwa. - Nic takiego - odpowiedziałem również na migi, kiedy zobaczywszy, jak uderzam głową w słup, David podszedł do mnie i spytał, co się ze mną dzieje. - Nie kłam. - No dobra. Pamiętasz, jak włączyłeś kiedyś silnik motorówki dziadka i śruba poharatała mi nogę? - Tak. - No więc teraz przechodzę o wiele gorsze katusze. Walenie łbem nic nie dało, idę się powi- esić. - Miłej zabawy - zasygnalizował. - A nie wolisz się upić? Mogę ci towarzyszyć. - Nie, dziękuję. Muszę być trzeźwy, bo mam wygłosić mowę - odparłem. - Jak chcesz. - Wzruszył ramionami i odszedł w stronę stołu z trunkami. Kiedy stałem patrząc za nim, nagle doleciała mnie rozmowa Matthewa z ładną, rudą dziewczyną, którą widziałem po raz pierwszy. - Kim jest ten chłopak w popielatym fraku? - zapytała, wskazując odchodzącego Davida. - Na imię ma David - rzekł Matthew. - Atrakcyjny kąsek - skomentowała dziewczyna. - Też tak uważam - przyznał Matthew. - Ale dlaczego oni obaj wykonywali takie dziwne gesty? - zapytała. - Kąsek jest głuchy.

- Ojej! - Głuchy, ale zabójczo przystojny - dodał z westchnieniem Matthew. Parę metrów dalej Fiona rozmawiała z dość dziwnie ostrzyżonym facetem, którego też widziałem po raz pierwszy. - Nic mnie tak nie irytuje podczas ślubów jak dzieci - mówiła właśnie. - Zupełnie jakby się gnojki zmawiały wcześniej ze sobą: ja zepsuję początek, ty koniec. Mężczyzna roześmiał się trochę sztucznie. - Ale pies ich trącał, porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym - oświadczyła. - Powiedz, jak ci na imię? - Gerald. - A czym się zajmujesz? - spytała. - Zostałem niedawno wyświęcony na księdza - odparł nieśmiało Gerald, spuszczając wzrok. - O Boże! A ślubów już udzielasz? - Jeszcze nie miałem okazji, ale będę udzielał, oczywiście. Chociaż przyznam się, że oba- wiam się pierwszego razu. Ilekroć o tym myślę, po prostu zżera mnie trema. - Rozumiem to znakomicie! - zawołała Fiona. - Sama na przykład byłam okropnie stremo- wana, zanim po raz pierwszy poszłam z kimś do łóżka. A ty? Nie dosłyszałem, co odpowiedział ksiądz, bo w tym momencie rozległ się dźwięk gongu. Wszyscy spojrzeli w kierunku, z którego dobiegał. To jeden z kelnerów uderzał miarowo niewielkim młoteczkiem w mosiężny talerz zawieszony na drewnianym drążku. - Panie i panowie, prosimy do stołu - powiedział stojący obok kelnera ojciec panny młodej. Ruszyliśmy zgodnie w stronę stołów - ja w stronę tego, przy którym mieli zasiąść państwo młodzi. Idąc spojrzałem z pewną obawą na Johna, który właśnie zajmował miejsce przy są- siednim stole wraz z Mary, swoją aktualną żoną, o której aktywnym przedmałżeńskim życiu erotycznym tak niefortunnie go poinformowałem. Oboje mieli rozognione twarze; najwy- raźniej przed chwilą doszło między nimi do ostrej wymiany zdań. Bałem się, że John zdradził jej, od kogo się dowiedział o jej romansie z Tobym de Lisie. Bardzo nie lubię, jak ktoś mnie nienawidzi. A zwłaszcza, jeśli tym kimś jest ładna kobieta… Usiadłem na oznaczonym moim nazwiskiem miejscu, obok jakiegoś nieznajomego starusz- ka. - Dzień dobry. Na imię mi Charles - przedstawiłem się. - Nie żartuj pan, Charlesa pochowano dwadzieścia lat temu - żachnął się staruszek. - Chyba jakiegoś innego Charlesa - powiedziałem, trochę zbity z tropu. - Coś pan, przecież to był mój brat! Myślisz pan, że pozwoliłbym pochować w naszej rodo- wej kaplicy kogoś obcego? - Łypnął na mnie gniewnie małymi, zaczerwienionymi oczkami. - No nie, nie myślę nic podobnego - odparłem. - Nie chciałem pana urazić, ale ja naprawdę mam na imię… Staruszek już nie słuchał. Odwrócił się do swojej równie wiekowej sąsiadki i coś jej mówił, stukając się palcem w czoło. Po tym, jak wbiła we mnie przerażony wzrok, domyśliłem się, że staruszek ją poinformował, iż siedzą obok wariata, więc powinni się mieć na baczności, bo mogę być niebezpieczny. Spojrzałem na drugi koniec stołu, przy którym jakimś dziwnym trafem posadzono również Scarlett, choć nie należała ani do rodziny, ani do najbliższych przyjaciół młodej pary. Dopiero po chwili przyszło mi do głowy, że pewnie wcale jej tam nie posadzono, tylko widząc wolne miejsce obok całkiem przystojnego mężczyzny, sama je zajęła. Kiedy na nią patrzyłem, jednym haustem wychyliła kieliszek wina, po czym zarzuciła ręce na szyję swojemu sąsiado- wi, którego - daję głowę - widziała po raz pierwszy w życiu. - Na imię mi Scarlett - zawołała, całując go prosto w usta. - Pilnuj mnie, żebym za dużo nie piła, bo jeszcze naprawdę zacznę cię uwodzić. Najskrytszym marzeniem Scarlett, z którego kiedyś mi się zwierzyła, było poślubić arys- tokratę. A jeśli nie arystokratę, to przynajmniej milionera. Uważała, że w tak ważnej kwestii nie można po prostu zdawać się na los, lecz trzeba mu ze wszech miar pomagać. Dlatego ki- edy już zamieszkaliśmy razem, a ja wybierałem się akurat na czyjś ślub czy inną uroczystość, zapytała mnie wprost, czy nie mógłbym jej zabrać z sobą, bo chciałaby „pokręcić się trochę

wśród dobrze urodzonych". Nie miałem nic przeciwko temu i odtąd często ją zabierałem, a jej bezpośredniość i całkowity brak ogłady z reguły potrafiły tchnąć element komizmu w na- jbardziej napuszone ceremonie. Teraz też z dużym rozbawieniem obserwowałem jej sąsiada, który próbował uwolnić się z gorących objęć mojej współlokatorki; Scarlett jakoś nie za- uważyła, że po drugiej ręce faceta siedzi jego żona. Wziąłem się do jedzenia tego, co jeden z kelnerów kursujących z półmiskami wokół stołów nałożył mi na talerz. Laura oznajmiła mi wcześniej z dumą, że urządzaniem całego przyjęcia zajmie się jej starsza siostra, która prowadzi w pobliżu restaurację. Z trudem odkroiłem, a po- tem z jeszcze większym trudem przełknąłem kęs twardej jak podeszwa pieczeni. Byłem zdzi- wiony, że w ogóle zdołano ją pokroić w plastry. Na moje oko musieli się chyba posłużyć piłą tarczową. Spojrzałem współczująco w stronę Angusa i Laury; w końcu to żadna przyjemność jeść stare buty na własnym weselu. Zobaczywszy, że spoglądam w kierunku panny młodej, siedzący obok staruszek nagle po- ciągnął mnie za rękaw. Widocznie już zapomniał, że niedawno doszedł do przekonania, iż jestem groźnym wariatem. - Ja też byłem kiedyś żonaty - rzekł. - I to z naprawdę piękną dziewczyną. Oczy miała błę- kitne jak niebo, włosy barwy pszenicy, a policzki miękkie jak dojrzała brzoskwinia. Ale móżdżek wielkości ziarnka fasoli, więc nasze małżeństwo nie trwało długo. - Szkoda - powiedziałem. - Teraz stanowiliby państwo idealnie dobraną parę. Zerkając na inne stoły widziałem, że wszyscy mają dość nieszczególne miny. Jedzenie na- jwyraźniej nikomu nie smakowało i nikt nie chciał brać dokładek proponowanych przez kel- nerów. Kiedy jeden z nich stanął przy mnie pokręciłem głową, natomiast mój wiekowy sasiad zdecydowanym głosem wyraził dezaprobatę. - Prędzej zjadłbym jądra mojego zmarłego brata! – zawołał Tylko Tom, który siedział przy sąsiednim stole, zajadał tak, że aż mu się uszy trzęsły. Wszyscy obserwowali go z największym zdumieniem i jakby lekką odrazą. Kelnerzy zaczęli powoli zbierać talerze, potem wnieśli lody. Wyglądały bardzo ładnie, ale były twardsze od kostek lodu, jakie wrzuca się do drinków. Kiedy omal nie złamałem łyżecz- ki, a mimo to nie zdołałem ich nawet nadkruszyć, uznałem, że najwyższy czas wygłosić mo- wę. Uderzyłem nieco zgiętą łyżeczką w kieliszek i wstałem z miejsca. Oczy wszystkich ski- erowały się w moją stronę. - Panie i panowie - zacząłem - niezmiernie mi przykro, że odrywam was od jakże smakowi- tego deseru. Brawa dla siostry panny młodej! Jednakże jako drużba pana młodego muszę wam powiedzieć parę rzeczy. Dopiero po raz drugi w życiu jestem drużbą. Mam nadzieję, że poprzednim razem dobrze wywiązałem się ze swoich obowiązków. W każdym razie oboje no- wożeńcy nadal ze mną rozmawiają, choć niestety, nie rozmawiają już ze sobą. Dwa miesiące temu otrzymali rozwód. Rozległy się salwy śmiechu. Wśród gości przy sąsiednim stole dojrzałem Carrie. Patrzyła na mnie, z leciutkim uśmiechem. Zachęcony, podjąłem swoją przemowę. - Tylko niech państwo nie myślą, że miałem w tym jakikolwiek udział. Jak się okazało, Pa- ula wiedziała, że Pierś sypiał z jej młodszą siostrą, zanim wspomniałem o tym w swoim prze- mówieniu. Zaskoczyła ją co prawda wiadomość, że sypiał również z jej matką, ale podejrzewam, że to był tylko jeden z bardzo wielu powodów, dla których ich małżeństwo trwało zaledwie dwa dni. Podobno wzajemne oskarżenia nie miały końca i doszło nawet do rękoczynów. Ale nie chciałbym psuć uroczystego nastroju tego podniosłego dnia wspominaj- ąc niepowodzenia innej pary, do której połączenia poniekąd przyłożyłem rękę. Nasz Angus, w każdym razie, nie ma nic do ukrycia. A przynajmniej tak mi się wydawało, zanim… zanim… Zawiesiłem głos, a goście parsknęli pełnym oczekiwania śmiechem. - Za chwilę powrócę do tego wątku, lecz na razie chciałbym powiedzieć jedno: jestem pe- łen podziwu dla Angusa i Laury za to, że zdecydowali się na ten jakże ważny w ich życiu krok. Wiem, że sam nie potrafiłbym się na niego zdobyć, ale to w niczym nie umniejsza ra- dości, jaką czuję, że postanowili się pobrać. A wracając do Angusa i owieczek… - znów za- wiesiłem głos - w sumie nie było to nic ważnego. Panie i panowie, zdrowie młodej pary! - za- kończyłem, podnosząc kieliszek. - Zdrowie młodej pary! - zawołali chóralnie goście, też unosząc kieliszki.

Angus i Laura pocałowali się, pąsowi z przejęcia. Goście zaczęli klaskać. Kiedy brawa umilkły, ojciec panny młodej podziękował mi za przemówienie, po czym dał znak orkiestrze. Rozległa się muzyka. Angus i Laura pierwsi ruszyli na parkiet. - Niech pan poprosi sąsiadkę i rusza z nią w tany - powiedziałem do sąsiada, wstając z mie- jsca. - Szkoda marnować okazję! Wzdrygnął się tak, jakbym zaproponował mu coś wielce nieprzyzwoitego, ale odwrócił się do wiekowej damy, więc pomyślałem, że zamierza posłuchać mojej rady. Omyliłem sie jednak. Już odchodziłem, kiedy dobiegły 1 ii oburzenia słowa: Ma pani pojęcie?! Ten wariat chciał mnie zaprosić do tańca. Wzruszyłęm ramionami. Facet miał o sobie o wiele za dobre mniemanie. Dlaczego miałbym chcieć tańczyć z takim wrednym dziadygą? Ruszyłem na poszukiwanie Carrie Kiedy ją wreszcie dojrzałem, tańczyła z jakimś barczystym szatynem. Stanąłem więc z bo- ku i zacząłem przypatrywać się parom na parkiecie. Laura radziła sobie całkiem nieźle, nawet jeśli jej ruchy do złudzenia przypominały skręty ciała arabskiej bajadery, za to Angus tylko przestępował sztywno z nogi na nogę, jakby tańczył po raz pierwszy w życiu. Co może i było prawdą; na przyjęciach zwykle wolał gadać z kumplami i pić. Mama Laury, starsza dama w stroju od Coco Chanel i makijażu tak mocnym, jakby to małpa Coco dorwała się do szminki, podrygiwała jeszcze energiczniej od córki. Tom skakał z entuzjazmem naprzeciw Scarlett; wyglądali jak para kogutów szykujących się do walki. Różnica pomiędzy nimi polegała na tym, że ona wiedziała, jak zabawnie muszą wyglądać, i śmiała się w głos, natomiast on miał minę tak poważną, jakby wykonywał jakąś niezmiernie skomplikowaną czynność wymaga- jącą pełnego skupienia. Najbardziej niezwykłym tancerzem ze wszystkich był jednak Gareth; zwijał się, skręcał i skakał po całym parkiecie, energicznie wyrzucając na boki ramiona. - Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem, jak Gareth tańczy, przeraziłem się, że zaraz niechcący trafi kogoś w nos - powiedział Matthew, stając obok mnie. - Fakt, te wyrzuty ramion wyglądają dość niebez48 piecznie - przyznałem. - Ale za to tańczy z sercem. Chyba sprawia mu to ogromną przyjemność. Znów spojrzałem w kierunku Carrie. - Bardzo ładna dziewczyna, nic dziwnego, że wciąż wodzisz za nią oczami - rzekł Mat- thew. - A może to miłość od pierwszego wejrzenia? - Co ty - obruszyłem się. - Skąd ci przyszło do głowy coś podobnego? Zresztą wcale nie patrzę na nią, tylko na gościa, z którym tańczy. Patrzę i patrzę, ale wciąż nie mogę sobie przypomnieć, na jakiej pozycji grał w nogę w naszej szkolnej drużynie. Był chyba skrzydłowym, jednakże pojęcia nie mam, czy lewym, czy prawym. A gdyby nawet wpadła mi w oko na weselu jakaś obca dziewczyna, co by z tego wynikło? Czy na świecie w ogóle istni- eją faceci, co to by potrafili po prostu podejść do babki, która im się podoba, i powiedzieć: „Cześć, mała! Na imię mi Charles, masz fart, bo o dzisiejszej nocy będziesz mogła opowiadać wnuczkom"? - Jeśli istnieją, nie są Anglikami - stwierdził Matthew. - Masz rację - przyznałem z westchnieniem. - Co do mnie, muszą minąć przynajmniej trzy tygodnie, zanim potrafię się zdobyć na to, żeby zadać dziewczynie zasadnicze pytanie. Ponownie spojrzałem na tańczącą Carrie, boleśnie świadom prawdy własnych słów. Bo na- wet jeśli zatańczę z nią raz czy dwa, co z tego? Może porozmawiamy chwilkę i może będziemy się dobrze bawili, ale co dalej? Po weselu wyjedzie do Ameryki i tyle ją będę wid- ział. Zresztą pewnie Fiona nie zmyślała mówiąc, że Carrie zadaje się tylko z nadzianymi face- tami. Więc nawet gdyby nie wracała zaraz do Stanów Zjednoczonych, nie miałbym u niej praktycznie żadnych szans, bo z kasą było u mnie autentycznie kiepsko. Poza tym bardzo nie lubię kobiet, które polują tylko na facetów ze szmalem. W ogóle nie jestem zwolennikiem małżeństwa, pojęcia nie mam, po co komu ten cholerny papierek, a już poślubienie kogoś, kto może być stary, brzydki, nieciekawy, tylko dlatego, że ma pokaźne konto, wydaje mi się najg- łupszą rzeczą, jaką może ze swoim życiem zrobić atrakcyjna dziewczyna. Przecież to piekło, a nie normalne życie! I najgorsza forma prostytucji; już znacznie uczciwsza wydaje mi się dziewczyna, która po prostu sprzedaje swój tyłek pod latarnią. W dodatku zawodowa prosty- tutka sprzedaje się klientom tylko przez część dnia, resztę czasu ma wyłącznie dla siebie, podczas gdy dziewczyna, która wychodzi za faceta dla pieniędzy, musi przebywać z nim

dzień w dzień przez następne dwadzieścia, trzydzieści lat albo i dłużej, chodzić z nim do łóż- ka, rodzić mu dzieci, mieć go - od obudzenia do zaśnięcia - ciągle obok siebie, widzieć jego twarz i uśmiechać się do niego. Nie bardzo sobie wyobrażałem, jak mógłbym chcieć tak spęd- zić życie nawet z osobą, którą lubię i która mi się podoba, a co dopiero z kimś, w kim pociąga mnie tylko jego stan posiadania. Ohyda! Poczułem złość na Amerykankę. I na siebie, że moje zauroczenie nią było aż tak widoczne, by wywołać komentarz Matthewa. Nie, kochana, pomyślałem, nic z tego. Może i jesteś ładna, ale nie będę o ciebie zabiegał. Nie będę tu sterczał i czekał, aż skończysz tańczyć z innymi, w nadziei że może potem raczysz zakręcić się ze mną. Podszedłem do bufetu i kazałem sobie nalać podwójnego drinka. Aż do wieczora nie zwracałem więcej uwagi na Carrie. Piłem, gadałem z przyjaciółmi, zna- jomymi oraz ludźmi, których widziałem po raz pierwszy, i w sumie czas płynął mi całkiem przyjemnie. W pewnym momencie zacząłem rozmawiać z dobrze zakonserwowaną, eleganc- ko ubraną starszą panią, którą skądś pamiętałem. Dopiero w trakcie rozmowy, kiedy zapytała mnie, jak się miewa mój ojciec, zorientowałem się, że to Flora, jego ósma czy dziewiąta żona. Powiedziałem jej, że właśnie wrócił z Abaco, jednej z wysp Bahama, gdzie zwykle spędza zimy. - Och tak, pamiętam! - zawołała. - Przecież mnie też tam zabierał. Inni jeździli do Nassau na New Providence, ale George zawsze zatrzymywał się na Abaco; twierdził, że tam są najpiękniejsze plaże. Pozdrów go ode mnie bardzo serdecznie, jak go zobaczysz! Kiedy odeszła, żeby porozmawiać ze znajomą, którą wypatrzyła w tłumie, zacząłem się zastanawiać, jak to się dzieje, że wszystkie byłe żony wręcz uwielbiają ojca. Przecież zosta- wiał je, w dodatku dla kobiet sporo od nich młodszych; jego aktualna małżonka ledwo skończyła dwadzieścia lat, kiedy się pobierali. Zdołałem jakoś w końcu unormować swoje stosunki ze starym podrywaczem, choć jako nastolatek miałem do niego wiele pretensji o to, że rozszedł się z matką, skazując mnie na szkoły z internatem. Dopiero z czasem zrozumiałem, że moje dzieciństwo, jako dziecka roz- wiedzionych rodziców, nie różniło się specjalnie od tego samego okresu w życiu kolegów, których rodzice stanowili zgodne małżeńskie stadła, gdyż - jak wspomniałem wcześniej - An- gielki z wyższych sfer nigdy nie wychowują własnych dzieci, powierzając je najpierw opiece nianiek, a potem oddając do prywatnych szkół. Co zamożniejsi przedstawiciele klasy średniej naśladują pod tym względem arystokrację, tak więc w Anglii tylko synowie i córki robotni- ków wychowują się normalnie w rodzinnym domu, tak jak dzieci we Francji, Włoszech i innych krajach świata. Dla mnie natomiast i dla większości moich kolegów wczesny, spęd- zany w internacie okres życia stanowił wyjątkowo nieprzyjemne doświadczenie. Zdani na sadyzm wychowawców i okrucieństwo starszych kolegów, mali chłopcy z Eton i innych ekskluzywnych szkół albo popadają w nerwice, albo upodabniają się z czasem do swoich prześladowców i w miarę jak sami przechodzą z klasy do klasy, z coraz większym za- pałem gnębią młodszych uczniów. Wszelkie zarzuty wobec angielskiego systemu edukacyj- nego długo odpierano argumentem, że to właśnie dzięki niemu my, a nie Francuzi czy Włosi, podbiliśmy Indie. No dobrze, może i był tu jakiś związek. Ale po jaką cholerę było je podbi- jać, skoro później i tak musieliśmy się wynosić stamtąd jak niepyszni? No, może jednak warto było, bo mamy przynajmniej w Anglii wiele znakomitych hindus- kich restauracji, pomyślałem, choć i tak serwowane w nich jedzenie nie umywa się do tego, jakie osobiście kosztowałem w Indiach. Mimo to jest o niebo lepsze od tych nieapetycznych ochłapów! Popatrzyłem z niesmakiem na półmiski jadła czekające nietknięte na stole. Zbliża- ła się już ósma, więc powoli czułem się coraz bardziej głodny, ale zupełnie nie miałem ochoty brać do ust niczego, co przygotowała siostra Laury. Pomyślałem, że czas odszukać Scarlett i ruszać do pobliskiego zajazdu, w którym kilka dni wcześniej zarezerwowaliśmy telefonicznie pokoje. Może przynajmniej tam podadzą nam coś, co da się przełknąć, nie wywołując od- ruchu wymiotnego. Zacząłem rozglądać się za Scarlett, kiedy podszedł do mnie Tom. - Gdzie będziesz nocował? - spytał.

- Scarlett i ja mamy zarezerwowane pokoje w tutejszym zajeździe. Nazywa się „Wesoły marynarz" czy jakoś podobnie - odparłem. - Myślałem, że ty, Fiona i reszta naszej paczki też macie się tam zatrzymać? - Zamierzaliśmy, ale nastąpiła pewna zmiana planu: wszyscy przenoszą się na noc do mnie. Okazuje się, że Nancy, moja gospodyni, jest na miejscu i chętnie upichci nam na kolację ja- jecznicę na boczku czy coś takiego. Jak masz ochotę, zapraszam. - Świetnie, dzięki. Ale czy znajdzie się też miejsce dla Scarlett? - Jasne! Przecież wiesz, że to całkiem spore zamczysko: ma sto trzydzieści siedem komnat i wszystkie oczywiście, są wolne. Korzystając z tego, że obaj byliśmy lekko podpici, postanowiłem zapytać Toma, jak to faktycznie jest z tym jego bogactwem. Jeszcze na studiach wiedziałem, że jest dziedzicem jednej z największych fortun, ale nigdy nie zastanawiałem się, co to właściwie znaczy. Zaczą- łem o tym myśleć dopiero parę miesięcy temu, kiedy Scarlett przybiegła do mnie cała rozdy- gotana, żeby pokazać mi egzemplarz jednego z londyńskich brukowców, w którym opubliko- wano zdjęcie Toma, jak leży na ziemi po upadku z konia. Tak niefortunnie zakończył się bo- wiem jego skok przez zwalone drzewo podczas pogoni za lisem. Pod zdjęciem biegł napis: „Najzamożniejszy człowiek w Anglii nie potrafi utrzymać się w siodle". - Tom, powiedz mi coś, o co już dawno chciałem cię zapytać: czy rzeczywiście jesteś najbogatszym człowiekiem w Anglii? - Totalna bzdura! - oburzył się mój przyjaciel. - Plotka wyssana z palca! Fiona i ja jesteśmy dopiero gdzieś na siódmym miejscu. Na pierwszym wciąż figuruje królowa," na drugim chyba Branson, ten gość od linii lotniczych… Wierz mi, Charles, naprawdę nie jestem najbo- gatszy. Naprawdę! - powiedział to tak żarliwym tonem, jakby rozmawiał z inspektorem urzę- du podatkowego. - Dobra, wierzę - powiedziałem. - Nie ma sprawy. - Świetnie - ucieszył się Tom. - I zanocujesz u mnie, tak? Lecę powiedzieć Scarlett! - Już się oddalał, kiedy nagle odwrócił się i dorzucił: - No, chyba że jednak poszczęści ci się tej nocy, co? Uśmiechnąłem się blado; w końcu za stary jestem, żeby wierzyć w cuda. Zresztą nie ja jeden miałem tego wieczoru powód do narzekań. Akurat kiedy patrzyłem na siedzącą nieco z boku Lydię, pulchną, ciemnowłosą druhnę Laury, podszedł do niej Bernard, dość tęgi i niezbyt bystry facet, którego znałem od lat, bo przyjaźnił się z Tomem. Lydia, porządnie wstawiona, od połowy wieczoru posyłała w moją stronę zachęcające spojrzenia, ale mimo że zawsze podobały mi się jej niewiarygodnie błękitne oczy, odstraszała mnie jej tusza. Poza tym nie należę do mężczyzn, którzy wykorzystują pijane kobiety. - Jak leci, Lydia? - zapytał Bernard. - Do dupy - odparła ponuro. - Ojej, dlaczego? - Liczyłam na dobry seks! - zawołała. - Wszystkie znajome mi powtarzały, że na weselach faceci lecą na druhny. Mówiły, że aż się będę musiała opędzać od napalonych gości. A tu nic! Ani nawet języczka! Wybuliłam kupę forsy na kieckę i co mam z tego? Guzik! Nikt nawet ze mną nie zatańczył! Nudzę się jak mops! Do dupy z takim weselem, słyszysz? - Wiesz… no, jakby to powiedzieć… - zaczął się jąkać Bernard -jeśli naprawdę tak bardzo ci zależy… no, to wiesz, może ja mógłbym… no, wiesz, z tobą… - Nie wygłupiaj się! - oburzyła się Lydia. - Nie jestem aż tak zdesperowana! - No, tak, tak, oczywiście - powiedział szybko Bernard przepraszającym tonem. - Tak sobie tylko pomyślałem… Nie chciałem cię bynajmniej urazić… Wtem usłyszałem obok siebie miły głos mówiący z lekkim amerykańskim akcentem: - Cześć. Była to Carrie. - Cześć - odpowiedziałem, zdziwiony. - Myślałem, że już poszłaś. - Nie, postanowiłam jeszcze trochę zostać. - Uśmiechnęła się. - Dopiero teraz zbieram się do wyjścia. Zastanawiałam się, gdzie będziesz nocował. - Miałem się zatrzymać w pobliskim zajeździe, nazywa się „Wesoły marynarz" czy jakoś podobnie…

- „Szczęśliwy żeglarz". - O właśnie! Ale przed chwilą przyjaciel zaproponował mi, żebym przenocował w jego chacie razem z naszymi wspólnymi przyjaciółmi. Tak naprawdę to nie żadna chata, tylko og- romny zamek. Jeden z najstarszych w tej okolicy. - Szkoda, bo ja wynajęłam pokój w „Szczęśliwym żeglarzu". Myślałam, że może pojedziemy tam razem. - Aaa… - No cóż, fajnie było cię poznać… a raczej nie poznać. Ale bardzo podobało mi się twoje przemówienie. - Na moment umilkła, po czym dodała: - No cóż, czas na mnie. - Nie, zostań jeszcze! - zawołałem. - W końcu nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy pozna- li się teraz. Jeszcze jest wcześnie, zabawa dopiero się rozkręca! Carrie spojrzała dookoła na podsypiających na krzesłach wyczerpanych tańcami lub pod- pitych gości. Tylko dwie pary kręciły się niemrawo po parkiecie do taktu równie niemrawej muzyki. - Oboje dobrze wiemy, że to nieprawda - powiedziała dziewczyna, kręcąc głową. - Cześć! - dodała i skierowała się w stronę wyłożonej płytami ścieżki wiodącej z ogrodu na podjazd. Miałem ochotę pobiec za nią i próbować ją zatrzymać, ale jak? Zakląłem pod nosem i nie ruszyłem się z miejsca. Kilka minut później nowożeńcy też zaczęli zbierać się do drogi. Laura ściskała i całowała jakichś swoich dalekich kuzynów, powtarzając: - Kocham cię, Rick, wiesz, jak bardzo cię kocham. Kocham cię, kocham, kocham ciebie i Mike'a, kocham was obu bardzo mocno, chociaż widzimy się po raz pierwszy w życiu. Ale naprawdę was kocham, kocham bardzo mocno, kocham… - Nie zwracaj na nią uwagi - mruknął do mnie Angus. - Jest pijana. A przynajmniej mam nadzieję, że jest pijana - dodał. - Bo jeśli nie, to dopiero wpadłem! Zaczęliśmy iść wolno w stronę podjazdu, gdzie na nowożeńców już czekał wielki czarny rolls-royce, ten sam, który przywiózł pannę młodą do kościoła. Ale teraz zmieniony był nie do poznania, gdyż podchmieleni kumple Angusa wymalowali na nim różne napisy typu: UWAGA! KIEROWCA PO PARU GŁĘBSZYCH! i OSTROŻNIE! DZIEWCZYNA W CIĄŻY! Kiedy Angus otworzył drzwi, że środka wyskoczyła, becząc głośno, biała owca z czerwoną kokardą, a za nią kilka rozgdakanych kur. Śmiechom zebranych nie było końca. Laura odwróciła się plecami do odprowadzających, po czym cisnęła za siebie bukiet; zgod- nie z tradycją ta dziewczyna, która złapie bukiet panny młodej, pierwsza stanie na ślubnym kobiercu. Scarlett podskoczyła rozpaczliwie, żeby go chwycić, ale przeleciał nad jej głową w kierunku Fiony; ta nawet nie wyciągnęła po niego ręki. Spadł na dziewczynę, która stała przytulona do jakiegoś faceta; w półmroku nie widziałem jej twarzy. Dopiero kiedy złapała bukiet, potrząsnęła nim tryumfalnie w powietrzu, po czym zarzuciła ręce na szyję towarzyszą- cego jej faceta i zaczęła go namiętnie całować, poznałem, że to Lydia, druhna. A facetem, którego całowała z takim zapałem, był spostponowany przez nią wcześniej Bernard. Na bezrybiu i rak ryba, przemknęło mi przez głowę, ale gdzieś w głębi poczułem jakby lekką zazdrość. Może sam powinienem był się zainteresować Lydią? Co z tego, że nie należała do najszczuplejszych? Nowożeńcy wsiedli do wozu i ruszyli z piskiem opon oraz brzękiem puszek, które przywi- ązano im do tylnego zderzaka. Ich odjazdowi towarzyszyły oklaski, krzyki i gwizdy zeb- ranych. Wesele wyraźnie dobiegało końca. Większość gości od razu wsiadła do własnych wozów, tylko nieliczni zaczęli wracać w stronę parkietu i stołów. Spotkałem się z przyjaciółmi na skraju ogrodu, w miejscu, w którym umówiliśmy się si- edem godzin temu. - No, czas ruszać - rzekł Gareth. - Tom, jesteś trzeźwy? - Jasne - zawołał z entuzjazmem Tom, podnosząc do góry oba kciuki. - Przez całą noc pi- łem wyłącznie sok pomarańczowy. Ale gdy tylko postąpił parę kroków do przodu, potknął się i zwalił na ziemię. Był pijany jak bela.

- No, dobrze, ja będę prowadzić - powiedziała z westchnieniem Fiona, kiedy Matthew i Da- vid pomogli Tomowi wstać. - Nie wypiłam zbyt dużo. Obeszliśmy wszyscy dom i znaleźli się na podjeździe. Nadal stała tam całująca się namięt- nie para. Przylgnęli do siebie tak mocno, że widać było po prostu jeden zwalisty kształt. Ale dobrze wiedziałem, że to Lydia i Bernard. Zrobiło mi się żal samego siebie; dlaczego przez cały wieczór nie zdołałem przygruchać sobie żadnej dziewczyny i muszę wracać z wesela z kumplami, a jedyna przyjemność, jaka mnie jeszcze czeka tego dnia, to jajecznica na boczku? Lydia miała rację: do dupy z takim weselem, pomyślałem. Wsiedliśmy jakoś w szóstkę do land rovera. Tom, mimo naszych protestów, uparł się, że jest trzeźwy i będzie prowadził. Ponieważ o tej porze nie było żadnego ruchu, ostatecznie uz- naliśmy, że może siąść za kierownicą, byleby nie jechał zbyt szybko. Zresztą Tom nigdy nie jeździł szybko, nawet kiedy był kompletnie trzeźwy. Wlókł się na ogół tak wolno, że zwykle zatrzymywała go policja, by sprawdzić, czy nie jest przypadkiem pijany. Kiedy tylko wóz ruszył, Gareth od razu zaintonował basem pieśń, którą podjęli wszyscy oprócz Davida i mnie. Dawno nie widziałem przyjaciół w tak znakomitych humorach; fałszo- wali straszliwie, ale nic im to nie przeszkadzało. Powiedz mu, że go kochasz, Przecież sobie na to zasłużył, Z kim innym czas by mu się tak dłużył? Powiedz mu, że go kochasz, Daj mu, co masz najcenniejszego, Przecież dawałaś wszystkim jego kolegom… Przez jakiś czas biłem się sam z sobą w myślach, aż w końcu moje bardziej kochliwe - a może raczej chutliwe - „ja" odniosło zwycięstwo. - Tom, czy mógłbyś zatrzymać wóz? - poprosiłem. Tom tak gwałtownie nacisnął hamulec, że o mało nie wybiłem głową przedniej szyby. - Co się stało? - zapytał. - No, hm, nic takiego, po prostu pomyślałem sobie, że chyba jednak przenocuję w za- jeździe. - Dlaczego, na miłość boską? - zawołał zdziwiony. Ale reszta przyjaciół chyba domyśliła się, o co mniej więcej może mi chodzić, bo zaczęli śmiać się i pogwizdywać. - Nie wygłupiajcie się - powiedziałem surowym tonem, wysiadając z land rovera. - To po- ważna sprawa. Już od dawna zamierzam napisać monografię starych angielskich zajazdów, które mają w nazwie terminy „żeglarz", „marynarz" lub „pirat". Sami rozumiecie, że nie mo- gę zmarnować takiej okazji. Po dwudziestu minutach szybkiego marszu znalazłem się na oświetlonym kilkoma latarni- ami rynku Stoke Clandon. Właśnie tu, w samym centrum miasteczka, mieścił się całkiem ele- gancki, otynkowany na biało zajazd, kryty czerwoną dachówką. „Szczęśliwy żeglarz" - głosił wielki, złocony napis nad wejściem, a obok drzwi wisiał sporych rozmiarów szyld przedsta- wiający marynarza w objęciach ponętnej syreny; nieco niżej, dwóch innych marynarzy poże- rały rekiny. Nietrudno było zgadnąć, który z trzech rozbitków jest szczęśliwcem, na którego cześć nazwano zajazd. Pchnąłem ciężkie drzwi i wszedłem do środka. Nie żałowałem swojej nagłej decyzji, choć nie wiedziałem, co z tego wyniknie. Może Car- rie już poszła spać? Jeśli nawet, postanowiłem, że zastukam do jej drzwi i ją obudzę. Żyje się raz! W recepcji nie było nikogo. Podszedłem jednak do kontuaru i już miałem nacisnąć dzwo- nek, kiedy spojrzałem w lewo, gdzie znajdował się niewielki hali. Ktoś siedział w głębokim skórzanym fotelu, zwróconym do mnie tyłem. Widziałem tylko czubek damskiego buta. Pomyślałem, że pewnie recepcjonistka miała dość siedzenia na twardym krześle i przesiadła się na fotel, żeby uciąć sobie drzemkę. - Halo, jest tam kto? - zapytałem, podnosząc nieco głos. - Cześć - powiedziała Carrie, wychylając się z fotela i obracając w moją stronę. - A jednak się zjawiłeś.

- No, tak - przyznałem. - W końcu okazało się, że nie ma miejsca dla wszystkich, więc… - Nie ma miejsca? W zamku? - To bardzo mały zamek - oświadczyłem, podchodząc do niej. - Tyci, tyci. Jeden pokój na parterze i jeden na piętrze. Już się dzisiaj takich nie buduje, bo to bardzo nieekonomiczne. Do hallu wszedł kelner i zatrzymał się przy nas. - Czy coś państwu podać? - spytał. - Tak, dla mnie whisky - odparłem, po czym zwróciłem się do Carrie: - A na co ty masz ochotę? - Też chętnie napiję się whisky. - W takim razie dwie whisky - powiedziałem do kelnera. Skinął głową i wyszedł. Obróciłem się w stronę Carrie, ale okazało się, że fotel, na którym siedziała, jest pusty. Dziewczyna znikła. Pomyślałem, że robi mi głupi kawał, kiedy nagle w drzwiach stanął George, jeden z gości Angusa i Laury. Był to łysy, otyły, pewny siebie i wyjątkowo nudny jegomość, z którym zamieniłem kilka słów na weselu. Wyraźnie nie nale- żał do ludzi, z jakimi miałbym ochotę bliżej się zaprzyjaźnić. Zorientowałem się, że to na jego widok Carrie musiała albo czmychnąć, albo gdzieś się schować. - Czołem, czołem! - zawołał, kiedy mnie zauważył. - Też się tu zatrzymałeś? - Cześć… - Nie widziałeś przypadkiem Carrie? - Słucham? - spytałem udając, że nie wiem, o kogo chodzi. - Carrie - powtórzył George. - Bardzo ładna Amerykanka. Nogi aż po szyję! Też była na weselu. Przyjemnie pachnie. - Nie, przykro mi - skłamałem. - Cholera! Niech to diabli! - zaklął George. - Wyraźnie na mnie leciała! Byłem pewien, że uda mi się zaciągnąć ją do łóżka. Carrie wystawiła głowę zza kanapy stojącej za jego plecami, zrobiła oburzoną minę, a po- tem wysunęła w jego stronę język. Najwyraźniej była zupełnie innego zdania na temat tego, czy na niego leciała i czy by mu się ulało zaciągnąć ją do łóżka. - Słuchaj, gdybyś ją zobaczył - ciągnął George - powiedz jej, że poszedłem na górę, dobr- ze? Pokój numer siedem. - Oczywiście. Życzę dobrej nocy!- zawołałem zadowolony, że facet się zmywa. George wykonał krok w stronę drzwi, ale w tym momencie stanął w nich kelner z tacą. - Pańska whisky - powiedział, wręczając mi jedną ze szklanek przyniesionych na tacy. - I druga dla… - Też dla mnie! - zawołałem, zabierając mu pospiesznie z tacy szklankę przeznaczoną dla Carrie. - Na drugą nóżkę! - Świetny pomysł - stwierdził George. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu, chętnie się do ciebie przyłączę. - No… Oczywiście… - Jeszcze jedną whisky - powiedział do kelnera. - I cygaro. Albo nie, proszę od razu przynieść butelkę. Posiedzimy tu sobie i pogadamy do świtu, co? - dodał, zwracając się do mnie. - Chyba nie warto kłaść się spać. Usiadłem na fotelu, na którym wcześniej siedziała Carrie, a George rozsiadł się wygodnie na kanapie. Bez pytania wziął ode mnie jedną ze szklanek whisky, pociągnął spory haust i mlasnął ze znawstwem wargami. - Dobra! Carrie wystawiła głowę nad oparcie i pokręciła nią, marszcząc zabawnie czoło. Nie miałem pojęcia, jak spławić George'a. Założył nogę na nogę i rzeczywiście wyglądał tak, jakby za- mierzał siedzieć do białego rana. - Piękny ślub, prawda? - zagaił po chwili rozmowę. - No… - Chodziłem do szkoły z Buftym, bratem Angusa. Wspaniały facet. Był wyżej ode mnie, więc przez dwa lata musiałem mu usługiwać. Dymał mnie tak, że aż mi sperma tryskała usza- mi. Ale w sumie była to dla mnie dobra lekcja życia.

Carrie wysunęła się na czworakach zza kanapy i zaczęła skradać w stronę drzwi. Jeszcze chwila i udało jej się wymknąć z hallu. Byłem pewien, że zaczeka na mnie gdzieś na scho- dach. Chciałem powiedzieć, że poczułem się senny i idę na górę, ale bałem się, że George ruszy za mną. Postanowiłem wstrzymać się kilka minut. - A ty skąd znasz Angusa i Laurę? - zapytał George, biorąc kolejny haust whisky. - Przyjaźnię się z Angusem od studiów - odparłem i też podniosłem szklankę do ust. Wbrew temu, co twierdził mój rozmówca, whisky nie wydała mi się rewelacyjna. Ale nie była też najgorsza. - A, ze studiów. No, ja tam uznałem, że studia mi na nic. Bo jak ktoś chce pracować na giełdzie, to po jakie licho ślęczeć mu kilka lat nad powieściami jakiegoś Wordswortha, co? Mam rację? - Pewnie - potwierdziłem. - Ballady Shakespeare'a też na nic by ci się nie zdały. - Jasne. Wystarczy mi, że oglądam telewizję. Ziewnąłem udając, że robię się coraz bardziej śpiący, kiedy znów zjawił się kelner. Postawił przed George'em butelkę szkockiej i talerzyk, na którym leżało grube cygaro, a następnie zwrócił się do mnie. - Przepraszam bardzo - zaczął - ale pańska żona prosi pana na górę. Gdyby był pan tak pij- any, że nie pamiętałby numeru pokoju, mam przypomnieć, że zatrzymali się państwo w dwu- nastce. - Moja żona? - zdziwiłem się. - Tak, proszę pana - powiedział kelner, spoglądając na mnie znacząco. - A, moja żona! - zawołałem, pojmując wreszcie, o co chodzi. - No, no, ładnie się schlałeś, jeśli zapomniałeś, że jesteś żonaty! - zawołał George rechocząc. - Tak jakby… - Wstałem wolno z fotela i zacząłem się chwiać, udając pijanego. - Przep- raszam, ale muszę iść na górę… Dobranoc… - wybełkotałem. - Idź, idź, nie ma sprawy. - George machnął do mnie ręką. - Ja na szczęście jestem kawale- rem, więc mogę siedzieć i pić, jak długo mam ochotę. Chociaż może poszukam jeszcze tej Amerykanki, Katie czy jak jej tam. - Carrie - poprawiłem go odruchowo. - Jak w tej sztuce Dreisera. - Masz rację, Carrie. Ładna bestia. I mówię ci, okropnie była na mnie napalona! - Znów za- rechotał, mrugając do mnie porozumiewawczo. Wyszedłem z hallu, zataczając się jakbym był pijany w sztok, bo George wciąż mógł mnie widzieć przez otwarte drzwi. Bałem się, że w drodze do schodów natknę się na kogoś zna- jomego, kto, widząc mnie w takim stanie, zechce odprowadzić mnie do pokoju. Nie miałem ochoty nikomu wyjaśniać, że wcale nie jestem pijany i sam świetnie sobie poradzę; zresztą nikt by mi nie uwierzył, bo dokładnie w ten sposób tłumaczą się wszyscy pijacy. Na szczęście nikogo nie spotkałem. Wbiegłem szybko na pierwsze piętro i ruszyłem w głąb korytarzem, szukając drzwi oznaczonych numerem dwanaście. Gruba, czerwona wykładzina tłumiła moje kroki. Kiedy doszedłem do końca korytarza, okazało się, że na pierwszym piętrze jest tylko dziesięć pokoi. Klnąc w duchu, wróciłem na schody i wszedłem piętro wyżej. Wreszcie stanąłem zasapany przed właściwymi drzwiami i podniosłem rękę, żeby w nie zastukać. Nagle zawahałem się. Nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć, kiedy Carrie mi ot- worzy. A może straciła nadzieję, że się zjawię i położyła się spać? Minęła dobra chwila, za- nim zdecydowałem się leciutko zapukać. Drzwi uchyliły się natychmiast, zupełnie jakby dziewczyna przy nich czekała. Ale nie ot- worzyła ich szeroko, a tylko zrobiła szparę, przez którą wysunęła głowę. - Cześć - powiedziała. - Cześć. Przepraszam, że to tak długo trwało, ale nie bardzo wiedziałem, jak się odczepić od tego nudziarza. Dzięki za pomoc. - Drobiazg. - Wciąż nie otwierała szerzej drzwi; patrzyła na mnie przez szparę, jakby nie mogąc się zdecydować, czy mnie wpuścić, czy nie.

- Słuchaj, może przyczaimy się gdzieś tu na korytarzu i poczekamy, aż George, ten nudzi- arz, wreszcie sobie pójdzie, a wtedy znów zejdziemy na dół, dobrze? - zaproponowałem w końcu, przysuwając się nieco bliżej drzwi. - Zwykle nie czaję się nocami na hotelowych korytarzach, ale jest to jakiś pomysł - po- wiedziała. - A ty często się czaisz? - Niestety, raczej nie mam pod tym względem doświadczenia - przyznałem. - Ale najwyższy czas spróbować. - Może jednak lepiej wejdź do środka, poczaimy się tu trochę razem, a potem zobaczymy… Otworzyła drzwi szerzej i wpuściła mnie do pokoju. Staliśmy naprzeciwko siebie w ciszy, która doskwierała mi coraz bardziej. Żałowałem, że nie wziąłem ze sobą na górę drinka, bo przynajmniej miałbym jakiś rekwizyt, I›ś, czym mógłbym się zająć. Zacząłem rozglądać się po wnętrzu, szukając czegoś, co podsunęłoby mi temat rozmowy, ale nic szczególnego nie rzucało mi się w oczy. Był to typowy pokój hote- lowy, urządzony dokładnie tak samo, jak inne pokoje w prowincjonalnych angielskich hote- lach z pewnymi pretensjami do elegancji: szerokie łóżko, stylowa komoda, nocny stolik z lampą przysłoniętą abażurem kremowej barwy i nieciekawy widoczek na ścianie. - Palisz? - spytałem w końcu. - Nie. - Ja też nie, a szkoda, bo gdybyśmy palili i gdybym miał przy sobie papierosy, mógłbym cię poczęstować, a potem usiedlibyśmy naprzeciwko siebie i palili w milczeniu przez kilka minut, ja zaś nie czułbym, że muszę koniecznie coś powiedzieć. I może przez tych kilka mi- nut zdołałbym wymyślić jakąś niezwykle zabawną anegdotę. A tak… - Rozłożyłem bezradnie ręce. - W głowie mam kompletną pustkę. Wiem tylko, że ogromnie mi się podobasz. Carrie postąpiła krok bliżej. - Zauważyłam, że nowożeńcy nie pocałowali się w kościele, i wydało mi się to bardzo dziwne. W Ameryce nowożeńcy zawsze się całują na koniec ceremonii. - Rzeczywiście, znam to z amerykańskich filmów. U was, kiedy jest już po wszystkim, pas- tor mówi do pana młodego, że teraz może pocałować pannę młodą. Ale tu ta moda jeszcze nie dotarła. My, Anglicy, jesteśmy bardzo konserwatywni. - Wiesz, zawsze się boję, że kiedy stanę przed ołtarzem i nadejdzie ta chwila, gdy mój świ- eżo poślubiony małżonek będzie miał mnie pocałować, dam się ponieść uczuciom i posunę się za daleko. - Co rozumiesz przez „za daleko"? - spytałem cicho, robiąc krok w jej stronę. - Sama nie wiem… Chyba… - Carrie też przysunęła się bliżej i musnęła mi wargami po- liczek. - Chyba taki pocałunek byłby jak najbardziej na miejscu. - Zgadzam się w zupełności. Staliśmy tak blisko siebie, że czułem zapach jej perfum i ciepło bijące od jej ciała. - A nie wydał ci się zbyt zimny? - zapytała z leciutkim uśmiechem. - Może taki… - pocało- wała mnie lekko w usta -…byłby bardziej właściwy? - Rzeczywiście - przyznałem głosem niewiele donośniejszym od szeptu. - Chociaż zbli- żamy się niebezpiecznie do granicy, której nie należy przekraczać… Mówiąc to, przysunąłem usta do warg Carrie, które rozchyliły się pod naporem moich. Czułem ich niewiarygodną miękkość i jakby poziomkowy smak. Wsunąłem jedną rękę w jej włosy, poczułem na plecach jej dłonie. -…przynajmniej w kościele - dokończyłem, kiedy po dłuższym czasie przerwaliśmy poca- łunek. Zaśmiała się cicho, po czym znów zaczęła się ze mną całować. I nie zaprotestowała, kiedy delikatnymi ruchami począłem rozpinać jej bluzkę. - A teraz… nie myślisz, że pastor byłby zły, gdyby sprawy wymknęły mu się tak dalece spod kontroli? - zapytałem jakiś czas później. Znów zaśmiała się cicho i tylko mocniej do mnie przytuliła. Leżeliśmy oboje nadzy na jej łóżku i właśnie mieliśmy zacząć się kochać. Ale ja jeszcze nigdy nie kochałem się z

dziewczyną na pierwszej randce; czułem mi,- dziwnie nieswój, zdenerwowany, spięty, i tak jak wcześniej brakowało mi słów, tak teraz nie umiałem i'i/ostać mówić. - Chyba byłby bardzo zły - kontynuowałem. - Coś takiego pasuje nie do zaślubin w kości- ele, lecz do miodowego miesiąca. A wiesz, dlaczego miesiąc miodowy nazywa się mi- odowym miesiącem? - Nie - szepnęła, łaskocząc mnie w ucho. - Bo kiedyś na księżyc mówiło się miesiąc. Chodzi o to, że facet po raz pierwszy widzi tyłek swojej wybranki, który zgodnie z dawnymi kanonami urody powinien wyglądać jak mi- esiąc, czyli księżyc, w pełni. A „miodowy" dlatego, że jest to bardzo słodki widok. - Zabawny jesteś - powiedziała Carrie. - I bardzo cię lubię, wiesz? Ale teraz nie mów już nic więcej, dobrze? I uciszyła mnie, obejmując mocno i wsuwając mi język między wargi. Obudził mnie zgrzyt zaciąganego zamka błyskawicznego. Kiedy wolno otworzyłem oczy, zobaczyłem Carrie, która w pełni ubrana, właśnie kończyła dopinać torbę podróżną. W poran- nych promieniach słońca wpadających przez okno wyglądała jeszcze piękniej niż wczoraj. Patrzyłem na nią przez chwilę, nadal otumaniony snem, nie bardzo wiedząc, co się dzieje. - Dlaczego się pakujesz? - spytałem w końcu, przecierając oczy wierzchem dłoni i unosząc się nieco w pościeli. - Muszę jechać - odparła. - Dokąd? - Do Ameryki. O drugiej mam samolot. - To istna tragedia! - zawołałem, teatralnym gestem wyrzucając w górę ramiona i opadając z powrotem na poduszki. - Zanim wyjadę, chcę cię spytać o jedno: uważasz, że kiedy najlepiej ogłosić zaręczyny? Poczułem się tak, jakby wylała na mnie kubeł zimnej wody. - Czyje zaręczyny? - spytałem niepewnie. - Jak to czyje? - zdziwiła się. - Nasze! Przecież przespaliśmy się ze sobą, więc chyba mam prawo oczekiwać, że się ze mną ożenisz. Chyba… chyba nie zamierzałeś mnie wykorzystać i porzucić? Zgłupiałem. I poczułem, jak lodowate ciarki przechodzą mi po grzbiecie. Tej ślicznej dzi- ewczynie naprawdę odbiło! Jak jej wytłumaczyć, że nie zamierzałem się z nią żenić? Podoba- ła mi się, poszedłem z nią do łóżka i fakt, było nam cudownie, kiedyśmy się kochali, ale bez przesady; to jeszcze nie powód, żeby się od razu żenić! Poza tym zawsze myślałem, że Amerykanie są bardziej wyzwoleni od nas, ale może - przemknęło mi przez głowę - Carrie należy do amiszów czy jakiejś innej zwariowanej staromodnej sekty? - Słuchaj, małżeństwo to poważny krok - zacząłem, siląc się na spokojny ton, choć wszystko we mnie wrzało. - Trzeba się poważnie zastanowić, żeby nie popełnić błędu. Znamy się bardzo krótko, więc… - Podniosłem na nią wzrok i zobaczyłem, że uśmiecha się od ucha do ucha. Dopiero wtedy przejrzałem na oczy. - Żartowałaś! - zawołałem. Skinęła głową i roześmiała się w głos. - O Boże! Przez moment myślałem, że jakimś cudem znalazłem się w Fatalnym zaurocze- niu, wiesz, tym filmie z Glenn Close i Michaelem Douglasem. I że jak wrócę do domu, okaże się, że wsadziłaś do pieca mojego ukochanego królika… - Nic się nie bój - powiedziała. - Chociaż bardzo możliwe, że oboje marnujemy w tym mo- mencie wyjątkową szansę. Cześć! Mrugnęła do mnie, wzięła torbę i wyszła z pokoju. Miałem ochotę za nią biec, ale po pi- erwsze, nie lubię uganiać się nago za dziewczynami po hotelowych korytarzach, a po drugie, nie bardzo wiedziałem, co jej powiedzieć. To, że było nam razem świetnie, wiedziała sama. Opuściłem głowę na poduszkę, przekręciłem się na bok i po chwili zapadłem w błogi sen. II. TRZY MIESIĄCE PÓŹNIEJ

Nie ma dwóch zdań, że facet, który wynalazł budziki, od dawna smaży się w piekle. I dobr- ze mu tak; myślę, że na niczyją głowę nie sypie się co rano tyle przekleństw. Kiedyś, zaintry- gowany kim był ten gość - jakimś pomylonym wynalazcą, któremu zdawało się, że zostanie dobroczyńcą ludzkości - postanowiłem dowiedzieć się o nim czegoś więcej i sięgnąłem do encyklopedii. Okazało się jednak, że nie wiadomo, kto pierwszy skonstruował budzik - czy też „budzidło", bo tak zwano wcześniej to diabelskie urządzenie - w tej postaci, w jakiej znamy go obecnie. Zaczęło się całkiem niewinnie od repetierów, czyli niedużych zegarków, które za naciśnięciem sprężyny wybijały godziny, a nawet kwadranse lub minuty. Chodziło o to, żeby można było sprawdzić godzinę po ciemku bez rozniecania ognia za pomocą krzemi- enia i krzesiwa, bowiem zapałek wówczas jeszcze nie wynaleziono. Ale prawdziwym prekursorem budzika była po prostu dzwonnica. Zanim wymyślono ze- gary mechaniczne, do odmierzania czasu służyły zegary słoneczne i klepsydry na piasek albo wodę. Starożytnym było właściwie wszystko jedno, jaka akurat jest pora; w Grecji i Rzymie dzielono zresztą dzień i noc na dwanaście godzin każde, licząc od wschodu do zachodu słoń- ca, tak więc latem godziny były dłuższe, a zimą krótsze. I słusznie, bo zimą najprzyjemniej jest długo sypiać. Dopiero chrześcijańskie średniowiecze dostało hopla na punkcie punktualności. Zaczęło się od wprowadzenia kanonicznych pór modlitw. Specjalnie wyznaczony mnich dyżurował przy klepsydrze, po czym o piątej rano biegł do dzwonnicy i ciągnął za sznury, stawiając na nogi całą okolicę. Ale ponieważ klepsydry były dość niedokładnymi urządzeniami do pomiaru cza- su, godziny wypadały w każdym kościele o nieco innej porze; na przykład w Paryżu dzwony przez cały dzień biły co kilka minut. Król Francji Karol V, któremu nie dawały rano spać, tak się w końcu zirytował, że w 1370 roku zainstalował na swoim pałacu jeden z pierwszych ze- garów mechanicznych i rozkazał, aby zsynchronizowano z nim wszystkie inne zegary oraz bi- cie dzwonów. Odtąd o piątej budziła króla straszliwa kakofonia, lecz mógł przynajmniej wsadzić głowę pod poduszkę i po chwili zasnąć z powrotem. Nic dziwnego, że przeszedł do historii jako Karol Mądry. Budzik ma jednak tę wyższość nad kościelnymi dzwonami, że można go po prostu wyłączyć. Jak już mówiłem, z biegiem lat nabrałem takiej wprawy, że wyłączam go przez sen, gdy tylko zaczyna terkotać. Oczywiście, nie czynię tego świadomie; to podświadomość - w trosce o moje zdrowie i urodę, bo podobno sen jest dla nich najważniejszy - pilnuje, żebym się dobrze wysypiał. Tak jak wszystkich śpiochów spotykają mnie z tego powodu nieprzyj- emności w pracy; mam za to szansę być w przyszłości całkiem dziarskim i przystojnym sta- ruszkiem. Chyba że wcześniej wpadnę pod samochód… Bo choć podświadomość nauczyła się już wygrywać z budzikiem, z rozpędzonym samochodem nadal nie ma szans. Może z bra- ku doświadczenia? W końcu budzik nastawiamy codziennie, a pod samochód na ogół wpa- damy raz. I to też nie wszyscy, zaledwie niewielki procent… - O kurwa! - zawołałem, kiedy wreszcie obudziłem się sam i spojrzałem na tarczę. Było dwadzieścia po dziesiątej, a o jedenastej mieliśmy być ze Scarlett na ślubie! Zerwałem się z łóżka i od razu w piżamie pognałem budzić Scarlett. Pchnąłem na oścież drzwi jej pokoju, wpadłem do środka i stanąłem jak wryty. Nie dbam specjalnie o porządek, ale bałagan, jaki panuje u Scarlett, zaskakuje mnie za każdym razem, kiedy do niej wchodzę. Na podłodze piętrzyły się rzucone byle jak na stos sukienki, bluzki, bielizna i pończochy; obok poniewierały się płyty, gazety, pisma, brudne talerze, szklanki, a nawet ogryzki. Nadep- nąłem niechcący na leżącą na mojej drodze maskotkę, pluszowego pieska, który zapiszczał tak głośno, że aż podskoczyłem. Hałas zbudził Scarlett; oderwała głowę od poduszki, prze- cierając zaspane i zalepione maskarą oczy. - Co… co się stało? - zapytała niemrawo. - Jak to co?! Spójrz na zegarek, na miłość boską! - zawołałem. Scarlett wyciągnęła w bok rękę, wzięła ze stolika nocnego wielki różowy budzik z myszką Miki na tarczy i podsunęła go sobie pod nos. - O kurwa! - zawołała, gwałtownie siadając na łóżku. - Spóźnimy się na ślub! - Zdążymy, jeśli się pospieszysz - powiedziałem. - Ja wskakuję pod prysznic, a ty wstawaj!