uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 862 994
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 306

Robert Muchamore - Cherub 14 - Anioł stróż

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Robert Muchamore - Cherub 14 - Anioł stróż.pdf

uzavrano EBooki R Robert Muchamore
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 208 stron)

Robert Muchamore ANIOŁ STRÓŻ

CZYM JEST CHERUB? CHERUB to supertajna komórka brytyjskiego wywiadu, zatrudniająca agentów w wieku od dziesięciu do siedemnastu lat. Wszyscy cherubini są sierotami, które za ich zgodą zabrano z domu dziecka i wyszkolono na profesjonalnych szpiegów. Mieszkają w kampusie CHERUBA, tajnym ośrodku ukrytym na angielskiej prowincji. JAKI POŻYTEK MA WYWIAD Z DZIECI? Całkiem spory. Ponieważ nikomu nie przychodzi do głowy, że dzieci mogą brać udział w tajnych operacjach szpiegowskich, nieletni agenci działają ze swobodą, na jaką nie mogą sobie pozwolić dorośli. KIM SA CHERUBINI? W kampusie mieszka około trzystu dzieci. Najważniejsze cechy, jakich wymaga się od rekruta, to wysoki poziom inteligencji, znakomita kondycja fizyczna oraz umiejętność sprawnego działania i samodzielnego myślenia w warunkach silnego stresu. Cherubini są werbowani do organizacji w wieku od sześciu do dwunastu lat, prawo do samodzielnego wykonywania zadań wywiadowczych uzyskują zaś najwcześniej w wieku dziesięciu lat pod warunkiem ukończenia studniowego szkolenia podstawowego. Bohaterami tej opowieści są dwunastoletni RYAN SHARMA oraz FU NING. Ryana uważa się za obiecującego agenta, mimo iż swoją pierwszą dużą misję zakończył kompromitującą wpadką. Pochodząca z Chin Ning jest nowym nabytkiem CHERUBA i właśnie zbliża się do końca szkolenia podstawowego. PERSONEL CHERUBA Utrzymujący rozległe tereny, specjalistyczne instalacje treningowe oraz siedzibę łączącą funkcje szkoły, internatu i centrum dowodzenia CHERUB zatrudnia więcej dorosłych pracowników niż nieletnich agentów. Są wśród nich: kucharze, ogrodnicy, nauczyciele, trenerzy, lekarze, koordynatorzy i specjaliści misji. Szefową CHERUBA jest ZARA ASKER, zwana prezeską. KOD KOSZULKOWY Rangę cherubina można rozpoznać po kolorze koszulki, jaką nosi w kampusie. POMARAŃCZOWE są dla gości. CZERWONE noszą dzieci, które mieszkają i uczą się w kampusie, ale są jeszcze za małe, by zostać agentami. NIEBIESKIE noszą nieszczęśnicy przechodzący torturę studniowego szkolenia podstawowego. Koszulka SZARA oznacza agenta uprawnionego do udziału w operacjach, GRANATOWA zaś jest nagrodą za wyjątkową skuteczność podczas akcji. Najwyższym wyróżnieniem jest koszulka CZARNA, przyznawana za profesjonalizm i znakomite wyniki osiągane podczas wielu operacji. Agenci,

którzy zakończyli służbę, otrzymują koszulki BIAŁE, jakie nosi także część kadry. 1. HERBATNIK 12 marca 2012 r. Grudniową turę szkolenia podstawowego rozpoczęło dwanaścioro dzieci, ale cztery rezygnacje, dwa poważne złamania, paskudnie skręcona kostka, zapalenie płuc oraz atak astmy sprawiły, że kiedy słońce zajaśniało nad horyzontem setnego i ostatniego dnia szkolenia, grupa rekrutów składała się z trzech osób. Instruktorzy Kazakow i panna Speaks spędzili noc w kajucie małego sfatygowanego trawlera, grając w karty i popijając whisky, podczas gdy ich szyper tkwił w sterówce, nawigując wśród burzliwych wód wokół zachodniego wybrzeża Szkocji. Rześki poranek przesycało surowe piękno. Złoty nieboskłon, wyspy otulone mgłą i mały statek, z mozołem wspinający się na fale, składały się na urokliwy widok, ale troje rekrutów za nic miało uroki pejzażu, tym bardziej że właśnie spędzili noc na pokładzie, smagani wiatrem i bryzgami słonej wody w temperaturze bliskiej zimowym mrozom. Miejscem najbliższym schronieniu, jakim dysponowała ta trójka, była sterta wyposażenia rybackiego. Zagrzebali się wśród pław i sznurów, tuląc do siebie i ściskając nogami kłęby oślizgłych sieci, żeby wysokie fale nie rzucały nimi po pokładzie. Dziesięcioletniemu Leonowi Sharmie przypadło ciepłe miejsce na środku, gdzie leżał oparty plecami o swojego bliźniaka Daniela, z twarzą wtuloną w szerokie plecy dwunastoletniej Fu Ning. Jedno oko miał otwarte i docierało doń wystarczająco dużo światła, by mógł podziwiać czerwone ślady po ukąszeniach komarów na szyi dziewczyny. Jej wypłowiałą jasnoniebieską koszulkę treningową pokrywały smugi z trawy, krwi i australijskiego kurzu o barwie rdzy. Przed szkoleniem podstawowym Leon nigdy nie zdołałby zasnąć na rozhuśtanym drewnianym pokładzie wśród lodowatych atlantyckich bryzgów, ale instruktorzy utrzymywali rekrutów w stanie permanentnego wycieńczenia i organizm chłopaka szybko przystosował się do korzystania z każdej okazji snu, jaka tylko się nadarzyła. Mimo to ból obudził go przed innymi. Poprzedniego dnia podczas forsownego marszu stracił równowagę i przewrócił się w zarośla. Kolec wbił mu się pod paznokieć, rozszczepiając go na środku i pozostawiając pulsującą krwawą ranę na czubku prawego kciuka. Był to najnowszy i najboleśniejszy nabytek spośród dwóch tuzinów ran, rozcięć i pęcherzy na ciele Leona, ale źródłem jeszcze okrutniej szych cierpień były jego kiszki,

wygrywające właśnie marsza. Przez swój upadek Leon przekroczył dopuszczalny czas ćwiczenia i w ramach kary panna Speaks cisnęła jego kolację do ogniska. Leon cierpiał katusze, ponieważ jedzenie było w zasięgu ręki. Wprawdzie rekrutom nie wolno było mieć zapasów żywności, ale Leon wiedział, że Ning trzyma w plecaku tajny zapas szkockich herbatników. Widział, jak ukradkiem zgarnia je z wózka stewardesy w samolocie, którym kilka dni wcześniej wrócili z Australii. Ning zamotała sobie paski plecaka wokół kostek stóp, żeby fala nie zmyła go za burtę. Kiedy kolejny mini przypływ zachlupotał między zwojami liny, Leon sięgnął do zamka błyskawicznego. Posunięcie było ryzykowne: próbował okraść starszą od siebie o dwa lata mistrzynię w boksie, której nie sprawiłoby najmniejszego kłopotu poturbowanie go, gdyby tylko czymkolwiek jej podpadł. Mimo dudnienia wału śruby napędowej, szumu wiatru i fal w uszach Leona kliknięcie każdej rozpinanej pary ząbków suwaka brzmiało jak wystrzał armatni. Kiedy szczelina rozszerzyła się na tyle, by mógł wsunąć w nią dłoń, chłopak zaczął gmerać na oślep we wnętrzu plecaka. Na początek musiał przekopać się przez kłąb bielizny, wypranej ręcznie, ale spakowanej, zanim zdążyła całkowicie wyschnąć. Czując na przedramieniu drapiące skórę ziarenka piasku, sięgnął głębiej. Pod palcami wyczuł gładką rękojeść noża myśliwskiego, a dalej, na samym dnie, dwa szkockie herbatniki w foliowym opakowaniu. Kiedy zaczął cofać rękę, trzymając za brzeg folii, jego dłoń otarła się o większe opakowanie: prostokątne, z ciastkami ustawionymi na sztorc w plastikowej tacce. Nacisnął je, a zawartość okazała się miękka jak gąbka - to musiały być delicje! Ślina wypełniła Leonowi usta w niecierpliwym oczekiwaniu na pomarańczową słodycz i smak czekolady rozpływającej się na języku. Wykorzystując plusk niedużej fali, która przetoczyła się przez pokład, chłopak szybko wyciągnął paczkę i rozerwał folię zębami. Nie jadł od osiemnastu godzin i z trudem stłumił jęk rozkoszy, wtłaczając sobie gąbczaste ciacho do ust. „Ale pycha!”. Drugie ciastko unicestwił jednym kęsem, ale kiedy wpychał do ust trzecie, czyjaś ręka dotknęła jego ramienia, aż podskoczył ze strachu. - Zamierzasz zeżreć to wszystko sam? - zapytał cicho Daniel, świdrując brata badawczym spojrzeniem. Leon odwrócił głowę i odpowiedział nerwowym szeptem:

- Ty wczoraj jadłeś, a ja normalnie zdycham z głodu, wiesz? - Powiem Ning - zagroził Daniel i wycelował palcem w grzbiet śpiącej dziewczyny. - Zmiażdży cię jak wydmuszkę. Leon zdawał sobie sprawę, że brat nigdy by go nie wydał, ale świadomość ta przypominała mu także o łączącej rodzeństwo więzi. Bez słowa przełamał delicję na pół i wręczył Danielowi większą część. Kiedy Daniel mruczał z zadowoleniem, przesuwne drzwi nadbudówki otworzyły się ze złowróżbnym hukiem. - Wytrzyj górną wargę - szepnął wystraszony Leon, pospiesznie przeżuwając i strzepując z koszulki okruchy czekolady. - Jak zobaczy, że jedliśmy, jesteśmy martwi. Ledwie Leon zapiął plecak Ning i przełknął resztkę dowodów swojej zbrodni, na chwiejny pokład wkroczyła instruktor Speaks. Wszystko w jej postaci krzyczało „twardzielka”, od panoramicznych ciemnych okularów na gładko wygolonej głowie po wypolerowane na błysk wojskowe glany na jej stopach. - Dobrze się spało, łachudry? - ryknęła wesoło olbrzymka, uśmiechając się i budząc Ning szturchańcem w żebra. - No już, wstawać i zbiórka w szeregu. Ale migiem! Trąc zaspane oczy, Ning wyplątała się z kłębowiska sieci. Ramiona paliły ją żywym ogniem w miejscach, gdzie paski od plecaka starły jej skórę - była to pamiątka po popołudniowym marszobiegu z poprzedniego dnia. Kiedy panna Speaks podeszła do niej, Ning spodziewała się kuksańca za opieszałość, ale muskularne ramię ominęło rekrutkę, by zanurzyć się w stercie lin i wydobyć z niej rozerwane opakowanie po delicjach. Instruktor Speaks podniosła foliowy strzęp do oczu, otwierając usta w udawanym przerażeniu. Ning szybko skojarzyła, że jeden z bliźniaków musiał zwędzić jej ciastka z plecaka, i zerknęła za siebie, żeby zgromić chłopców wzrokiem. - No proszę, proszę! - zagrzmiała panna Speaks, podczas gdy troje rekrutów usiłowało stać prosto na rozkołysanym pokładzie. - Mamy tu rażące naruszenie przepisów. Panie Kazakow, zechce pan podejść i rzucić okiem? Siwowłosy ukraiński instruktor już dawno przekroczył pięćdziesiątkę, ale wciąż sprawiał wrażenie równie sprawnego jak trzydzieści lat wcześniej, kiedy walczył dla radzieckich służb specjalnych w Afganistanie. Kiedy panna Speaks go zawołała, był już w drodze na zewnątrz i wyłonił się z nadbudówki, dzierżąc siatkowy worek z fluorescencyjnymi kamizelkami ratunkowymi. - Które z was, pajace, żarło delicje?! - ryknęła panna Speaks. - Przyznać się od razu, to

może nie będę nazbyt surowa. Ning przestraszyła się: jeśli instruktorzy rozpoczną śledztwo i przeszukają jej plecak, odkryją herbatniki, które capnęła w samolocie. - To tylko jakiś śmieć, psze pani - powiedział Leon. - Pewnie wiatr go przyniósł, jak kuter był w porcie. Wymyślone na poczekaniu kłamstwo było z gatunku grubo ciosanych, zaś panna Speaks natychmiast dostrzegła czekoladowe smużki w miejscu, gdzie przednie zęby Leona stykały się z dziąsłami. Olbrzymia instruktorka ścisnęła policzki chłopca między kciukiem a palcem wskazującym i wyciągnęła go z szeregu. - Jeśli jest coś, czego szczerze nienawidzę, to łgarzy! - huknęła instruktor Speaks, potrząsając Leonem, po czym złapała go za zraniony kciuk i mocno ścisnęła. - Wciąż mazgaisz się nad tym swoim żałosnym, tycim draśnięciem? Leon skręcił się z bólu. Strup nad złamanym paznokciem pękł i po dłoni pociekła strużka krwi. - Jak śmiesz ściemniać mi w żywe oczy? - zasyczała panna Speaks. - Myślałeś, że jak mamy ostatni dzień szkolenia, to nie przejadę się po twoim kościstym tyłku? Dawaj tu swoje klamoty, zobaczymy, jaką jeszcze kontrabandę tam nosisz. Ze łzami w oczach, zraszając pokład kroplami krwi, Leon podszedł do sterty lin i podniósł swój plecak. Korzystając z tego, że instruktorzy zajmowali się Leonem, Ning ziewnęła i rozejrzała się. Kuter płynął naprzód w stronę zatoczki z niemal pionowymi klifami wyrastającymi z mgły kilkaset metrów przed dziobem. Kiedy panna Speaks szarpnięciem otworzyła plecak Leona i wysypała zawartość na mokre deski pokładu, Kazakow wyciągnął palec w stronę lądu i rozpoczął przemowę. - Dochodzi siódma, a szkolenie kończy się o północy - zaczął Ukrainiec. - Gdzieś na tej wyspie znajdziecie trzy szare koszulki CHERUBA. Kto odnajdzie koszulkę i ją włoży, będzie mógł pogratulować sobie ukończenia szkolenia podstawowego. Kiedy skończycie, wezwijcie nas przez radio, to po was przypłyniemy, ale jeśli o północy ktokolwiek z was nie będzie ubrany na szaro, za trzy tygodnie widzimy się w kampusie i zaczynamy szkolenie od początku. Jakieś pytania? Daniel uniósł dłoń. - Panie instruktorze, czy wszystkie koszulki są razem, czy każda jest ukryta oddzielnie? Zastanawiając się nad odpowiedzią, Kazakow sięgnął do worka i wręczył Ning

kamizelkę ratunkową. - Sami sprawdźcie - odpowiedział. Uporawszy się z zapięciem kamizelki, Ning przyklękła na jednym kolanie i zabrała się do naciągania na plecak gumowego wodoszczelnego pokrowca. Leon rzucił się do zbierania swoich rzeczy, które woda roznosiła po całym pokładzie, ale kiedy pochylił się, by podnieść swój bidon z wodą, instruktor Speaks złapała go za pasek szortów i uniosła w powietrze jedną muskularną ręką. - Delicjolubny maminsynek! - ryknęła chłopcu w twarz. - Nie życzę sobie oglądać cię tu ani sekundy dłużej, więc chyba dasz sobie radę bez sprzętu, co? Z tymi słowy panna Speaks dwoma wielgachnymi krokami pokonała odległość dzielącą ją od rufy kutra i cisnęła Leona za burtę. - Miłego pływania! - krzyknęła wesoło, rzucając za rekrutem kamizelkę ratunkową. - Masz jeszcze to, może ci się przydać! Leon wpadł do wody z głośnym pluskiem, a Kazakow przeniósł ponure spojrzenie na pozostałych rekrutów. - A wy na co jeszcze czekacie? Woda nie zrobi się cieplejsza. 2. SZASZŁYKI Pierwszych dwanaście lat swojego życia Ethan Kitsell spędził w Kalifornii, w wartym osiem milionów dolarów domu nad brzegiem oceanu, mieszkając z matką, która prowadziła firmę zajmującą się systemami bezpieczeństwa komputerowego i jeździła ferrari. Był zdeklarowanym gikiem, interesującym się głównie szachami i konstruowaniem robotów. Ale tamto życie było zbudowane na kłamstwie. Mama Ethana nie nazywała się Gillian Kitsell. Pod tym fałszywym nazwiskiem ukrywała się Galenka Aramow, córka Ireny Aramow, szefowej siatki przestępczej obracającej miliardami dolarów, działającej w zaszytej w sercu Azji Środkowej Republice Kirgistanu. Klan Aramowów miał sześćdziesiąt samolotów transportowych i woził nimi rzeczy, kórych zwyczajne linie lotnicze nie tknęłyby nawet długim kijem: narkotyki, broń, podróbki wyrobów znanych firm, poszukiwanych przestępców, najemników i nielegalnych imigrantów. Ethan dowiedział się o tym wszystkim pięć miesięcy wcześniej, po tym jak zamaskowani intruzi wdarli się do jego domu w Kalifornii i zamordowali jego mamę. Ethan również miał zginąć; przeżył tylko dlatego, że mordercy przez pomyłkę zabili jego najlepszego przyjaciela, który akurat wpadł do niego z wizytą. Kiedy babcia Irena dowiedziała się o tym, co zaszło, porwała Ethana amerykańskim władzom sprzed nosa i

przeszmuglowała go do siebie, do Kirgistanu. Dobrą stroną jego obecnej sytuacji było to, że ktokolwiek pragnął śmierci Ethana Aramowa, raczej nie odważyłby się zaatakować go na terenie jego klanu. Była jednak też zła strona: Ethan nienawidził Kirgistanu i wszystkiego, co się z nim wiązało. Często przyłapywał się na rozważaniu, czy przypadkiem kula w tył głowy nie byłaby lepsza od bycia uwięzionym w tym piekielnym miejscu. Było łagodne wiosenne popołudnie. Horda dzieci wysypywała się z ponurego, trzypiętrowego gmaszyska szkoły podstawowej numer jedenaście. Biszkek był stolicą Kirgistanu i najbogatszym rejonem w kraju, mimo to Ethan musiał uczyć się w klasach o pokrytych grzybem ścianach, wśród obszarpanych kolegów, którzy wytrzeszczali na niego głodne oczy, zawsze kiedy rozpakowywał drugie śniadanie.. Tylko dwie rzeczy chroniły Ethana przed całkowitą utratą woli życia, a jedna z nich właśnie przyspieszyła kroku, by go dogonić. Zatrzymawszy go lekkim klepnięciem w ramię, dziewczyna odezwała się po rosyjsku: - Hej, jak minął dzień? - zapytała Natalka. Była od niego starsza zaledwie o miesiąc, ale należała do poprzedniego rocznika i uczyła się o klasę wyżej. Nie dorównywała mu wzrostem, ale podczas gdy Ethan był chudy jak szczapa, ona miała atletyczną budowę ciała, ładną twarz i krągłości we wszystkich tych miejscach, w których chłopcy lubią je widzieć. - Gówno nie dzień - odburknął Ethan. - Czyli jak zwykle - orzekła Natalka, a na jej piegowatej twarzy rozkwitł szeroki uśmiech. - Muszę zajarać, bo padnę - westchnęła. Kiedy minęli grupę starszych chłopców, jeden z nich zawołał za nimi: - Dlaczego zadajesz się z tym frajerem, pogięło cię, Natalka? - To przecież Aramow - dorzucił drugi kpiącym tonem. Natalka odwróciła się i unosząc środkowy palec, pokazała chłopcom, co mogą zrobić ze swoimi komentarzami. - Nie zwracaj na nich uwagi - powiedziała do Ethana, który szedł dalej ze zwieszoną głową. Pokrewieństwo z superbogatym klanem Aramowów było niebagatelnym atutem, zwłaszcza w miejscu, w którym wiele dzieci nie miało szans nawet na najedzenie się do syta, ale status Ethana nie był fundamentem jego przyjaźni z Natalką. Przypadli sobie do gustu już przy pierwszym spotkaniu, a postawa nienawidzącej wszystkiego Natalki gładko zazębiała się ze stanem permanentnego przygnębienia Ethana.

- Przez pół dnia musiałem siedzieć z Kadyrem - jęknął Ethan. - Nie dość, że koleś cuchnie jak majtki zapaśnika, to jeszcze co chwila wtykał sobie rękę w gacie i drapał się w rowek, a potem tą samą ręką wziął mój kalkulator. Bez pytania. - Błee! - Natalka skrzywiła się, próbując wyłowić z kieszeni paczkę papierosów. - Powalona biedota. Chrzanić dobroczynność. Dajcie mi kałacha, to wystrzelam całą tę śmierdzącą hołotę. - Oj, tak - zaśmiał się Ethan, choć nie był do końca przekonany, czy Natalka żartuje. - Nie chciałem tknąć tej rzeczy z gównem na wszystkich klawiszach, więc po prostu zostawiłem to w cholerę. - Wciąż próbujesz przekonać babcię, żeby wysłała cię za granicę? - Próbuję - przytaknął Ethan, kiwając głową. - Ale ona ma jakąś straszną jazdę, że niby nie mogę „żyć pod kloszem” i że „muszę poznać kulturę własnego narodu”, cokolwiek by to, kurde, znaczyło. - To głównie zarzynanie kóz i porywanie dziewczyn na żony - wyjaśniła Natalka. Zaciągnęła się papierosem i podsunęła go Ethanowi. - Chcesz bucha? Ethan wciągnął do płuc słuszną porcję dymu. Kiedy poczuł, że nikotyna zaczyna przyjemnie szumieć mu w głowie, spojrzał w górę, wydmuchnął dym i zamruczał marzycielskim tonem: - W tej chwili mógłbym zabić za wielkie tłuste burrito, film w multipleksie i zakupy w Apple Storę na kartę kredytową mamy. - Dobrze cię rozumiem - powiedziała Natalka, patrząc, jak Ethan znów zaciąga się papierosem do samego dna płuc. - Kiedy zabierzesz mnie do Ameryki, zaszalejemy sobie za całą tę kasę Aramowów, którą odziedziczyłeś po matce. I oddawaj mi fajka. Zaraz całego wyjarasz, a zostały mi tylko dwa. - W Ameryce nikt już nie pali - oznajmił Ethan ze śmiechem, próbując się zaciągnąć raz jeszcze, zanim oddał papieros Natalce. - Trzęsą portkami, że nawet wdychając cudzy dym, mogą dostać raka płuc. Natalka się roześmiała. - Tutaj wszyscy zapiją się na śmierć na długo przed tym, zanim będą na tyle starzy, żeby martwić się rakiem. Ethan i Natalka dotarli do głównej ulicy, kilkaset metrów od szkoły, gdzie czekał na nich kremlowski gimbus. Kremlem nazywano duży, pełniący głównie funkcje mieszkalne budynek na skraju lotniska, z którego korzystała flota klanu Aramowów. Miejscowi ochrzcili gmach nazwą

moskiewskiej siedziby rosyjskiego prezydenta, ponieważ rezydujący tam Aramowowie byli Rosjanami, większość zaś mieszkających u nich pilotów i mechaników pochodziła z Rosji lub Ukrainy. W Kremlu mieszkali głównie ludzie pracujący z dala od domu, ale niektórzy mieli dzieci w wieku szkolnym - tak jak mama Natalki, ukraińska pilotka, twardzielka nie do zdarcia jak skórzane glany. Zamiast chodzić do jednej z kirgiskich szkół w okolicy, wszystkie dzieci z Kremla uczyły się w oddalonej o pół godziny jazdy szkole numer jedenaście w Biszkeku, gdzie lekcje prowadzono po rosyjsku. Młodsi uczniowie skończyli lekcje dwadzieścia minut wcześniej niż starsi i rozrabiali już w gimbusie wynudzeni prawie do obłędu. Dwudziestoczteromiejscowy pojazd miał ćwierć wieku. Toporna radziecka konstrukcja była nie tyle autobusem, ile zwyczajną ciężarówką z przykręconą do ramy metalową budą z oknami i siedzeniami w środku. Kierowcą był Aleks Aramow, szesnastoletni syn Leonida, wuja Ethana. Aleks i jego dziewiętnastoletni brat Borys stali przy drzwiach kremlowskiego gimbusu, pociągając z butelek holenderskie piwo. Ethan nie miał nic wspólnego ze swoimi kuzynami, którzy zakończyli edukację w wieku piętnastu lat i od tamtej pory poświęcali cały swój czas na pakowanie na wielkiej odkrytej siłowni za Kremlem, jazdę konno, uganianie się za dziewczętami i wykorzystywanie swojego nazwiska do zgrywania ważniaków. Cisnąwszy opróżnioną butelkę na szutrową drogę, Aleks wspiął się do szoferki. Styl jazdy miał taki, jakiego można się spodziewać po pijanym nastolatku, i jak każdy w Biszkeku prowadził z jedną dłonią na kierownicy, a drugą opartą o klakson, trąbiąc za każdym razem, kiedy zbliżał się do skrzyżowania, ostrego zakrętu lub atrakcyjnej kobiety. W autobusie było tyle wolnych miejsc, by Ethan i Natalka mogli zająć po dwa. Usadowili się bokiem, z nogami wyciągniętymi na ławach i głowami opartymi o szybę. Nawet nie próbowali rozmawiać - zbyt trudno byłoby im przekrzyczeć porykiwania klaksonu, wrzaski pięciorga malców buszujących pod siedzeniami i pstrykających w siebie łupinami orzeszków pistacjowych oraz ciężki beat dobywający się ze słuchawek iPoda szklistookiej, upalonej trawką córki białoruskiego mechanika. - Zabierzcie mnie z tego zoo - jęknęła Natalka. Ethan pokiwał głową na znak zrozumienia, kurczowo chwytając się oparcia, by nie wypaść z siedzenia na zakręcie, który Aleks pokonał z prawdziwie młodzieńczą fantazją. Podczas gdy za oknami śmigały niskie obskurne bloki przedmieść Biszkeku, Ethan zauważył, że Natalka rozpięła dwa guziki swojej kraciastej koszuli, racząc go wybornym widokiem

swojego dekoltu. - Hej - odezwał się wesoło jakiś chłopiec. Przez ułamek sekundy Ethan sądził, że przyłapano go na gapieniu się, ale to był tylko jego kuzyn Andre. Trudno było uwierzyć, że ten słodki dziesięciolatek o twarzy aniołka jest synem Leonida Aramowa i bratem tych zbirów - Aleksa i Borysa. - Zdejmij te nogi - powiedział Andre, bezceremonialnie wciskając się na miejsce obok Ethana. - Chcę poćwiczyć z tobą mój angielski. Andre roztaczał osobliwy urok, który pozwalał mu narzucać innym swoją wolę w taki sposób, że nikt nigdy nie miał mu tego za złe. - Wiesz co, skonany jestem - odparł atak Ethan. - Może później? U mnie w pokoju? Natalka, która lubiła drażnić się z młodszymi dzieciakami, nachyliła się Andre do ucha. - Oddawaj mi swoje fajki! - wrzasnęła na cały głos. Andre odskoczył i skrzywił się z oburzeniem. - Nie jestem wystarczająco głupi, żeby palić - prychnął z wyższością. - To szkodzi zdrowiu i śmierdzi się po tym jak stara skarpeta. - Twierdzisz, że śmierdzę? - najeżyła się Natalka i zacisnęła pięść. - Dawaj fajki albo tak ci wklepię, że popamiętasz. Andre spojrzał na nią z politowaniem, pokazując, że musiałaby się bardziej postarać, żeby go zastraszyć, po czym zwrócił się do Ethana po angielsku. - Przeczytałem dowcip i nie mogę go zrozumieć. - Dobra, dawaj - powiedział Ethan z nutką rezygnacji w głosie. - Jakie jest najpopularniejsze zwierzę w internecie? - zapytał Andre. - Nie wiem. Jakie? - odrzekł Ethan. - Lynx - oznajmił Andre. - Rozumiesz coś z tego? Ethan uśmiechnął się. - To gra słów, no wiesz, kiedy dwa wyrazy brzmią podobnie do siebie, chociaż oznaczają coś zupełnie innego. Lynx, LYNX, to po angielsku ryś, taki duży drapieżny kot. Za to „links”, LINKS, czyta się tak samo, ale chodzi o linki: odnośniki, w które klikasz, kiedy surfujesz po internecie. - Aaa, wszystko jasne - rozpromienił się Andre, kiwając głową ze zrozumieniem. - Czekaj, mam jeszcze jeden... Zanim Andre przeszedł do kolejnego dowcipu, autobus z gwałtownym szarpnięciem zjechał na pobocze, po czym Aleks wdusił hamulec, rzucając wszystkich pasażerów w przód.

Natalka ucierpiała najbardziej, bo siedziała bokiem do kierunku jazdy. Andre nawet nie próbował ukryć uśmiechu złośliwej satysfakcji, kiedy dziewczyna gruchnęła na przeraźliwie brudną podłogę. - Co znowu?! - warknęła Natalka, gromiąc dziesięciolatka wzrokiem, podczas gdy pojazd zatrzymał się z chrzęstem opon na żwirze. - Walnęliśmy w coś? - Nie zdziwiłbym się, jeśli wziąć pod uwagę, jak jeździ mój brat - powiedział Andre. Ethan odwrócił się, by wyjrzeć przez okno. Opuścili już zabudowaną część Biszkeku i znajdowali się na początku zdewastowanej górskiej drogi prowadzącej do Kremla. * Z dziurawej jak rzeszoto szosy korzystały ciężarówki wożące towary z Chin do Rosji, a garstka okolicznych mieszkańców ciułała na życie, sprzedając jedzenie i napoje z przydrożnych straganów. Gimbus zatrzymał się dwadzieścia metrów za jednym z takich prowizorycznych stoisk. Pracujący przy nim mężczyzna smażył pikantne szaszłyki jagnięce na grillu sporządzonym ze starej blaszanej beczki. Pewnego razu Natalka namówiła Ethana do skosztowania tego specjału i kiedy już oswoił się ze świadomością, że przyrządza je staruszek, za którego pożółkłymi od nikotyny paznokciami zachodzą autentyczne procesy glebotwórcze, musiał przyznać, że szaszłyki są wyśmienite. Kiedy tylko gimbus stanął, Aleks i Borys wyskoczyli na zewnątrz i ruszyli rozjuszeni w stronę sprzedawcy szaszłyków. Borys wypiął muskularną pierś i wrzasnął coś po kirgisku - w języku, którym nie władał zbyt swobodnie, Ethan zaś ledwie rozumiał pojedyncze słowa. - O co mu chodzi? - spytał Ethan. Nie doczekał się odpowiedzi, ponieważ wszystkie dzieci tłoczyły się przy tylnych oknach, walcząc o najlepszy widok. Rozległy się kolejne krzyki po kirgisku i staruszek skulił się przerażony, kiedy młodzieńcy stanęli z nim twarzą w twarz. Aleks zamierzył się i uderzył sprzedawcę pięścią w twarz, wtórując sobie radosnym okrzykiem. - Kapang! Starzec upadł na plecy, a wtedy Aleks złożył go wpół, wbijając mu stopę w brzuch i przechodząc po nim na drugą stronę. Tymczasem Borys kopnięciem przewrócił beczkę, zasypując pobocze drogi iskrami i płonącym węglem. Sprzedawca szaszłyków zapłakał z bólu, kiedy Aleks piętą wdeptał mu dłoń w żwir. - Zadowolony, bezczelny dziadygo? - ryknął Aleks, promieniejąc od sadystycznej rozkoszy.

Borys podniósł metalowe szczypce do grilla i złapał nimi żarzący się węgielek. Kiedy pochylił się nad starcem, dzieci w autobusie skuliły się ze strachu, a co wrażliwsze spuściły wzrok. Ethan odwrócił się do Andre. - Jezu, dlaczego oni go biją? - krzyknął wzburzony. - A skąd ja mam wiedzieć? - odkrzyknął Andre. - Myślisz, że odpowiadam za tych szajbusów, bo to moi bracia? - Nazywamy się Aramow! - wrzeszczał Aleks, znów przydeptując sprzedawcy rękę. - Nikt nie zadziera bezkarnie z Aramowem! Borys podsunął starcowi dymiący węgiel do policzka, dość blisko, by przypalić mu siwy zarost. - Zobaczymy cię tu jeszcze raz i jesteś trupem - wysyczał. - Więcej ostrzeżeń nie będzie. Wynoś się z miasta. 3. ŚNIADANIE Ning była silna, ale nie pływała zbyt sprawnie. Do czasu, kiedy wyłoniła się z lodowatej wody i ruszyła, dysząc i powłócząc nogami, w górę kamienistej plaży, chłopcy zdążyli się już rozebrać i wytrzeć, a teraz przebierali się w suche ubrania. Leon zerkał z niepokojem na wlokącą się ku nim dziewczynę. - Powinienem był spytać - powiedział przepraszająco, kiedy stanęła przed nim. Uniósł ręce, niemal spodziewając się ciosu. - Daj spokój. - Ning westchnęła, rzucając plecak na ziemię, by zabrać się do ściągania ociekającej wodą kamizelki ochronnej. Była zła nie dlatego, że żałowała Leonowi delicji, ale ponieważ grzebiąc w plecaku, naruszył jej prywatność. Mimo to nie zamierzała się mścić, choćby dlatego, że bliźniacy byli jej jedynymi towarzyszami i mogła jeszcze potrzebować ich pomocy. Ning miała ubranie na zmianę, ale instruktorzy nie dali jej czasu na zdjęcie i spakowanie butów, przez resztę dnia miała więc chodzić w przemoczonych glanach. - Rozdzielamy się czy trzymamy razem? - zapytał Leon, rozglądając się wokół z namysłem. - Wyspa nie wydaje się wielka. - Myślę, że przejdziemy całą najwyżej w godzinę - orzekł Daniel. - Nie mogą za bardzo dokręcać nam śruby. Dziewięcioro rekrutów odpadło, a oni muszą wyrwać z tego szkolenia jakichś nowych agentów. - Nie jestem pewna, czy to tak działa - powiedziała Ning. - Norma na zaliczenie jest ustalona. Człowiek albo przechodzi, albo nie.

Podczas gdy Daniel debatował z Ning, Leon wypatrzył coś dziwnego, co wystawało z wysokiej trawy w pewnej odległości od nich, i poszedł wzdłuż plaży, żeby sprawdzić, co to takiego. - Przestańcie gadać i chodźcie tu szybko, frajerzy! - zawołał z podnieceniem. Ning zapięła suchą bluzę z kapturem i pobiegła w stronę Leona, który ostrożnie rozgarniał trawę, odsłaniając poobijaną metalową skrzynkę przeznaczoną do transportu amunicji. - Ostrożnie, to może być pułapka - ostrzegł Daniel. Ning dostała tę lekcję już trzeciego dnia szkolenia, kiedy z zapałem pobiegła w stronę celu tylko po to, by potknąć się o rozciągnięty nad ziemią drut i spędzić następne dwie i pół godziny, dyndając w sieci na gałęzi drzewa. - Nie jestem aż tak głupi - obruszył się Leon. - Dajcie mi jakiś patyk czy coś. Skrzynia miała skobel i klamrę na wieku, ale nie była zamknięta na kłódkę. Daniel podniósł długą gałąź, okorowaną i wygładzoną przez morze. Podał ją bratu, ale Leon się rozmyślił. - W końcu ja to znalazłem - próbował się wymigać, odsuwając patyk od siebie. - Ty otwórz. - Rzućmy monetą - zaproponował Daniel. - Tylko że nie mam monety. Ning westchnęła i wyjęła gałąź z dłoni Daniela. - Dorośnijcie w końcu - burknęła. Rekruci przechodzący szkolenie szybko uświadamiają sobie, że instruktorzy nie mają zamiaru ich uśmiercić, dlatego podważając klamrę i wieko skrzyni metrowym kijkiem, Ning była bardziej nieufna niż przestraszona. Rój rozjuszonych insektów, wstrząs elektryczny, wybuch granatu ogłuszającego - takie niespodzianki nie były wykluczone, ale nie musiała bać się, że coś urwie jej obie nogi. Ning uniosła wieko, utrzymując największy możliwy dystans pomiędzy sobą a skrzynią. Leon i Daniel zasłonili oczy. Napięcie rozładowało rozczarowująco nieefektowne stuknięcie otwartego wieka. Skrzynia wydawała się wypełniona po brzegi, a na samym wierzchu leżał pakunek zawinięty w białoczerwony kraciasty obrus. Ning odciągnęła brzeg tkaniny, odsłaniając kontynentalny zestaw śniadaniowy złożony z jajek na twardo, sera, wędlin w plasterkach oraz termosu. - Wyjmuj ostrożnie, nigdy nie wiadomo, co oni wykombinowali - ostrzegł Daniel. Burczący żołądek Leona dodał mu jednak odwagi - chłopiec bez namysłu sięgnął do skrzyni, rozerwał opakowanie i błyskawicznie wpychał sobie w usta plastry salami.

- Ludzie! Tego mi było trzeba - seplenił, dziko wytrzeszczając oczy. Ning bardziej zależało na czymś rozgrzewającym i zabrała się do odkręcania termosu, w którym odkryła gorącą herbatę. Pod obrusem widać było butelki z wodą mineralną, a pod nimi coś większego, zapakowanego w brązowy papier. - Mogę ostatnie jajko? - zapytał Leon, z policzkami wypchanymi jedzeniem. - Mam dobre przeczucia co do dzisiejszego dnia. I myślę, że masz rację, Daniel. Nie mogą przez trzy i pół miesiąca bawić się w szkolenie tylko po to, żeby skończyć bez żadnego nowego agenta. - Słynne ostatnie słowa - skomentowała kwaśno Ning, owijając kawałek sera plasterkiem salami. Wetknąwszy sobie przekąskę do ust, pochyliła się nad skrzynką i wyciągnęła z niej obrus. - Weźcie to ode mnie, chcę zobaczyć, co jest pod spodem. Leon rozłożył obrus na kolanach, by oddać się bez reszty zbieraniu z niego okruchów sera. Ning wyjęła ze skrzynki butelki z wodą i ostrożnie zaczęła odwijać brązowy papier. - Koszulki! - sapnęła na widok szarej tkaniny i niedającego pomylić się z niczym innym znaku CHERUBA pod prostokątną płytą ze szkła. Bracia przyskoczyli do skrzyni tak szybko, że prawie zderzyli się nad nią głowami. - Wszystkie trzy? - zapytał z niepokojem Leon. Podsunięcie rekrutom jednej łatwej do znalezienia koszulki, żeby sprowokować ich do walki o nią, było dokładnie taką wredną sztuczką, jakiej należało się spodziewać po instruktorach. Śniadanie podniosło rekrutów na duchu, ale w chwili, w której Leon zapytał o liczbę koszulek, wszyscy zamarli ogarnięci straszliwym przeczuciem. - Jak zabierzecie stąd te wielkie łby i przestaniecie zasłaniać światło, to może wam powiem! - warknęła gniewnie Ning. Chłopcy jednak ani myśleli odchodzić: Ning była od nich silniejsza i gdyby pierwsza dotarła do koszulki, mogliby zapomnieć o jej odebraniu. - Ciągnijmy losy, to jedyny uczciwy sposób załatwienia tej sprawy - zaproponował Daniel. - Jestem ranny - skwapliwie przypomniał Leon. - To tylko głupi palec! - Daniel skrzywił się z lekceważeniem. - Poza tym ktokolwiek dostanie koszulkę, nadal może pomagać reszcie. - Zamknijcie się, obaj! - nakazała Ning. Zirytowało ją to, że w skrzyni było ciemno, a brązowy papier oklejono grubą taśmą pakową, piekielnie trudną do rozerwania. Kiedy wreszcie uporała się z taśmą i zerwała papier,

natychmiast dostrzegła, ile koszulek zamknięto w szklanym pojemniku. - Są wszystkie trzy - oznajmiła. - Ale coś mi tu nie gra - zbyt łatwo poszło. Ning uniosła szkło z jednej strony, żeby odczepić resztę papieru uwięzionego pod spodem, i stęknęła, zaskoczona ciężarem prostopadłościanu. - To jest chyba z litego szkła - powiedziała. - Odsuńcie się. Chłopcy cofnęli się, robiąc miejsce, a Ning stanęła nad szklanym prostopadłościanem i chwyciła go obiema rękami. Musiała użyć całej swojej siły, żeby dźwignąć ciężar ponad krawędź skrzyni, po czym szkło wyślizgnęło się jej z dłoni i rymnęło na kamienie z głośnym chrobotem. - Chryste, to waży z tonę! - jęknęła Ning. - Potrzebujemy czegoś ciężkiego i twardego, żeby to rozwalić - powiedział Daniel. - Może twoja głowa? - zasugerował Leon. - Aleś ty dowcipny - skwitował Daniel, podnosząc największy kamień, jaki miał w zasięgu wzroku. - Uwaga na oczy, to się może skończyć szklaną eksplozją. Daniel wzniósł kamień nad głowę i z całej siły uderzył nim w sam środek szklanej płyty. Rozległ się głuchy stukot, potem kolejny, kiedy Daniel uderzył jeszcze raz. Ning przykucnęła, żeby zbadać efekt ciosów, i spojrzała na chłopców z zawiedzioną miną. - Nie ma nawet rysy - powiedziała, kręcąc głową. - Może spróbuj odłupywać kawałki od krawędzi, zamiast walić w środek - zaproponował Leon. Daniel kiwnął głową. - Warto spróbować. Z rozmachem uderzył w krawędź płyty i krzyknął z bólu - kamień rozpadł się przy uderzeniu, a ostra krawędź jednego z odłamków rozcięła mu dłoń. - Szit! - wrzasnął Daniel, zrywając się na równe nogi i ściskając krwawiącą dłoń. - Głupi, zasrany kamień! - Leon, zrób mu bandaż z obrusa - poleciła spokojnie Ning. - Nie trzeba, nie jest tak źle. - Daniel zaczął wycierać dłoń o rękaw swojej polarowej bluzy. - Tylko piecze jak diabli. - No i co teraz? - zadumał się Leon. - Może rozpalimy ognisko i zobaczymy, czy da się to roztopić. - Możemy - odrzekła Ning z namysłem. - Ale wątpię, czy pójdzie nam z tym łatwo. Na wyspie musi być coś, czym można rozwalić to szkło. Powinniśmy wybrać się na zwiad i trochę rozejrzeć.

- Nienawidzę Kazakowa i Speaks - wycedził Leon i wściekłym kopnięciem wystrzelił w powietrze fontannę kamyków. - Założę się, że oboje siedzą sobie teraz w jakimś ciepłym i suchym miejscu i naśmiewają się z nas, że mało im tyłki nie poodpadają. 4. KREML Najlepszym miejscem na lotnisko jest rozległy płaski teren, z miejscem na strefy ucieczki na wypadek kłopotów przy lądowaniu i bez zbyt wielu wysokich obiektów w okolicy, by startujące samoloty nie musiały wykonywać ryzykownych manewrów, a w razie awarii silnika mogły bezpiecznie zawrócić i lotem ślizgowym osiąść na pasie startowym. Baza floty powietrznej klanu Aramowów była całkowitym przeciwieństwem takiego miejsca. Jedyny pas startowy lotniska był ciasno obstawiony hangarami i cysternami z paliwem, dodatkowe zagrożenie stanowiły zaś wraki starych radzieckich samolotów wojskowych porzucone na skraju pola wzlotów. Lotnisko zbudowano na dnie doliny, przez co startująca maszyna musiała wkrótce po oderwaniu się od ziemi wykonać ostry zwrot i wznosić się w szerokim na trzysta metrów przesmyku między górami. Gdyby w warunkach słabej widoczności pilot pomylił kurs, samolot rozbiłby się o zbocze góry. Siły powietrzne Związku Radzieckiego, które zbudowały lotnisko, wybrały tę lokalizację nie bez powodu. Fale radarowe nie przenikają przez góry, a satelity szpiegowskie mają spore kłopoty z podglądaniem ziemi przez gęste chmury, jakie formują się wokół górskich szczytów. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych dwudziestego wieku startowały stamtąd radzieckie bombowce i samoloty szpiegowskie, skutecznie ukrywając swoje poczynania przed Amerykanami i Chińczykami. Trzydzieści lat później to na wpół zrujnowane byłe lotnisko wojskowe sprawdzało się doskonale jako baza przemytniczego imperium. Sam budynek Kremla był typowym poradzieckim architektonicznym koszmarkiem. Sześciopiętrowe gmaszysko z betonowych prefabrykatów stało pół kilometra od lotniska, a jednak wciąż na tyle blisko, by starty największych transportowych maszyn Aramowów wprawiały blaszany sierp i młot na dachu w obłąkańczy grzechot. Dwaj uzbrojeni w kałasznikowy wartownicy przytrzymali otwarte drzwi, wpuszczając do holu dzieci, które wysiadły z kremlowskiego gimbusu. Aby dostać się do wind, należało przejść po pomarańczowych, wytartych do nagiej osnowy wykładzinach i dalej przez bar, o tej porze dnia ożywiany jedynie przez rozbiegane światełka automatów do gry przy ścianie. - Nie chciałabyś wpaść do mnie później? - zapytał Ethan. - Mam te filmy, które

kupiłem na Dordoi w sobotę. Może byśmy obejrzeli? Natalka nie wydawała się podekscytowana propozycją. - Nie wiem... Zobaczę - powiedziała niepewnie. Ethan był rozczarowany, ale starał się tego nie okazywać. Natalka, która mieszkała z mamą na pierwszym piętrze, poszła do siebie schodami. Wszyscy Aramowowie zajmowali pokoje na szóstym piętrze i Ethan przyspieszył kroku, widząc, że jego kuzyn Andre przytrzymuje dla niego windę. - Dzięki - rzucił i wszedł do środka. W wąskiej kabinie świeciła tylko jedna z trzech żarówek, w tylnej ścianie zaś, w miejscu brakującego panelu serwisowego, ział otwór, przez który można było wystawić rękę do szybu windy. - Ta Natalka to wredne krówsko - oznajmił niespodziewanie Andre. - Ona nigdy nie będzie z tobą chodzić. Lubi tylko starszych chłopaków. - Uważaj, co mówisz o mojej koleżance - ostrzegł Ethan z irytacją. - I kto powiedział, że chciałbym z nią chodzić? Drzwi kabiny zamknęły się do połowy i zacięły się ze zgrzytem, by otworzyć się jeszcze raz, kiedy Andre potraktował je solidnym kopniakiem. - Rany, co za złom! - Jak wszystko na tym zadupiu - mruknął Ethan. Drzwi prawie zamknęły się za drugim podejściem, ale zatrzymał je wetknięty w szczelinę trampek, po czym do kabiny hałaśliwie wepchnęli się Borys i Aleks, dzierżący w garści po świeżo otwartej butelce piwa. - Patrz, co my tu mamy - wybełkotał Aleks, któremu od alkoholu plątał się już język. - Mój kujoński młodszy braciszek i jeszcze bardziej kujoński jankeski kuzynek. Borys zarechotał obleśnie. - Pewnie jadą do siebie, żeby się pomigdalić. Winda zgrzytnęła i rozpoczęła mozolną wspinaczkę. - Hej, pokażcie nam, jak to robicie - powiedział głośno Aleks, a wobec braku reakcji stanął przed Ethanem i huknął agresywnie. - Ale już! - Ale co mam pokazać? - Ethan wzruszył ramionami, starając się ukryć strach. - No już, pocałuj swojego chłopaka - rozkazał Aleks, łapiąc Ethana za szyję, by popchnąć go na Andre. - Nie jestem homo! - zaprotestował Andre, wciskając się w kąt za Borysem. - Daj mu spokój.

- Bo co? - Aleksowi się odbiło. - Bo powiem babci, że skatowaliście tego starego szaszłykarza - wypalił dziesięciolatek. - A w ogóle dlaczego to zrobiliście? Człowiek był w porządku. Borys wyjaśnił: - Dziś rano kupowaliśmy u niego szaszłyki. Dałem mu dwadzieścia somów, ale reszty wydał mi z dziesięciu. -1 nazwał nas kłamliwymi małymi złodziejami, co nie, Borys? - dodał Aleks, który znudził się zabawą z całowaniem i puścił Ethana. - Teraz pewnie żałuje, że się tak brzydko zachował. - Po takim mancie nie będzie się mógł ruszać przez tydzień - oznajmił wesoło Borys i pociągnął łyk piwa. - Ma gostek szczęście, że go nie przysmażyłem - dodał, ocierając usta wierzchem dłoni. Winda zatrzymała się na szóstym piętrze. Drzwi znowu się zacięły, ale Aleks naparł na nie ramieniem i otworzył je siłą. - Nara, kujony! - zawołał, wytaczając się na korytarz. Ruszając za bratem, Borys pchnął Ethana na ścianę - niezbyt mocno, ale Ethan uderzył łokciem o kaloryfer i skulił się z bólu. - Twoi bracia są pokręceni - stęknął, kręcąc głową z rezygnacją. - Para zimnych jak lód psychopatów. Andre zaniepokoił się, bo Ethan zdawał się cierpieć znacznie bardziej niż powinien po pchnięciu na ścianę. - Co, walnąłeś w to miejsce, w które trafił cię samochód? Ethan przytaknął skinieniem głowy. - Zazwyczaj ręka już mnie nie boli, chyba że jakiś smutny cyc rzuci mną o kaloryfer. - Nie mogę uwierzyć, że tak potraktowali tego staruszka. - Andre pokręcił głową. - Chciałbym mu jakoś pomóc. - Teraz będzie musiał się ukrywać - stwierdził Ethan. - Chcę zobaczyć, co u babci - oznajmił Andre. - Idziesz? Wizyty u chorej na raka babci działały na Ethana przygnębiająco, ale że nie miał nic innego do roboty poza tkwieniem w swoim pokoju i hodowaniem coraz bardziej podłego nastroju, westchnął ponuro i powlókł się za kuzynem. Dawniej szóste piętro mieściło kwatery oficerskie i prawie całe było podzielone na niewielkie pokoje wyposażone we wnęki kuchenne i łazienki ze starą, wiecznie psującą się armaturą.

Aramowowie mieli więcej pieniędzy niż gustu, dlatego podłogę korytarza zaścielał wiosennozielony, irytująco włochaty dywan, ściany zaś zdobiła mieszanka pstrokatych abstrakcyjnych malowideł oraz fotografii Aramowów w towarzystwie polityków, celebrytów i członków rodzin królewskich. Honorowe miejsce zajmowało zdjęcie przedstawiające Irenę Aramow potrząsającą dłonią amerykańskiego generała po podpisaniu lukratywnego kontraktu na dostarczanie jej samolotami towarów dla amerykańskiej armii w Iraku. Aramowowie nie narzekali także na brak wrogów, dlatego wszystkie świetliki i okna były osłonięte masywnymi kratami, odpornymi nawet na ostrzał z moździerzy. Budynek wyposażono też w pancerne drzwi, które w razie ataku zamknięto by na głucho, odcinając Kreml od świata, a także w szyb ewakuacyjny prowadzący do schronu przeciwatomowego w podziemiach. Irena, babcia Ethana, jako szefowa klanu nakazała wyburzyć kilka ścian, by zapewnić sobie przyzwoitą przestrzeń mieszkalną, i dobudować długi balkon, wychodzący na lotnisko. Chłopcy zastali ją na wpół leżącą na skórzanej kanapie, otoczonej kolekcją wazonów z kolorowego szkła, przed ogromnym telewizorem LCD wyświetlającym chińską telenowelę, choć z wyłączonym głosem. Wiek Ireny był tajemnicą dla wszystkich oprócz niej samej, ale już od ponad dwóch lat cierpiała na nowotwór płuc i wyglądała zatrważająco krucho. W rękę miała wkłutą kroplówkę, a u jej boku stała butla z tlenem, ale kobieta, która przemieniła klan Aramowów z drobnej lokalnej szaiki przemytniczej w iedno z najbogatszych DrzesteDczych imperiów na świecie, wciąż zachowywała jasność umysłu. Odmawiała nawet przyjmowania leków przeciwbólowych, żeby nie zaburzały jej - jak mówiła - kontaktu z rzeczywistością. - Moi chłopcy! - zawołała Irena, rozpromieniając się na widok dwóch najmłodszych wnuków, po czym krzyknęła na swoją benedyktyńsko cierpliwą chińską pielęgniarkę: - Yang, przynieś mleko i ciasteczka z czekoladą. Tylko poszukaj tych dobrych, z Dubaju! - Po chwili znów zwróciła się do chłopców: - No, mówcie, co tam u was? Jak było w szkole? - Normalnie - powiedział Andre, wzruszając ramionami. - Wyglądasz lepiej, babciu. Dobrze widzieć cię na chodzie. Irena odpowiedziała uśmiechem, a chłopcy zapadli się w przepastne skórzane fotele po przeciwnych stronach stolika, na którym pielęgniarka postawiła talerz z ciastkami. - Szczerze mówiąc, czuję się jak wydarta psu z gardła - powiedziała Irena. - Ale to miłe, że tak mówisz, Andre. Dobry z ciebie chłopak, nie to co twój ojciec, zawzięty choleryk - mruknęła ciszej, odwracając wzrok. - Znowu się pokłóciliście? - spytał Andre.

Irena plasnęła dłonią w skórzaną poduszkę u swego boku. - Leonid może i zostanie szefem naszej organizacji, kiedy mnie zabraknie, ale na razie ja wciąż żyję! Andre uśmiechnął się i potrząsnął głową. - Założę się, że będziesz żyła jeszcze bardzo długo, babciu. - Widzisz go, jaki pochlebca! - prychnęła Irena. - Dlaczego się tak podlizujesz, Andre? Chcesz czegoś ode mnie? Andre dorastał przy swojej babci i przekomarzał się z nią z naturalną swobodą, ale Ethan poznał ją dopiero po przyjeździe do Biszkeku cztery miesiące wcześniej. Czuł się niezręcznie w towarzystwie starszej pani, więc udawał całkowicie pochłoniętego opychaniem się ciastkami, dopóki nie uznał, że minęło wystarczająco dużo czasu, by jego wyjście nie zostało uznane za niegrzeczne. - To ja już pójdę, babciu, mam jeszcze trochę pracy domowej do odrobienia - skłamał, gramoląc się z ogromnego fotela. - Bardzo dziękuję za słodycze. - Zawsze miło mi cię widzieć, Ethanie - powiedziała ciepło Irena. - Wciąż nie jesteś tu szczęśliwy, prawda? Ethan nie miał sumienia wyznać swojej ciężko chorej babci, że jego zdaniem jej kirgiskie królestwo to najgorsze, najbardziej zasyfiałe zadupie na powierzchni tej planety, więc tylko wzruszył ramionami i wymamrotał niepewnie: - Jest zupełnie inaczej niż tam, gdzie mieszkałem przedtem. Irena uniosła jedną brew. - Z pewnością nie jest to Kalifornia - zgodziła się z wnukiem, tłumiąc śmiech, który z pewnością przyprawiłby ją o atak kaszlu. - Twoja matka czmychnęła stąd, kiedy tylko była na tyle duża, aby móc to zrobić, i nie wydaje mi się, by Kreml był tym, czego pragnęła dla ciebie. Przesłałam ci do pokoju pewne dokumenty. Przejrzyj je i powiedz mi, co o tym sądzisz. 5. SZKŁO Rekruci wyznaczyli zadania i rozdzielili się. Ning została na plaży i przygotowała do rozpalenia ognisko z wysuszonej trzciny i kawałków wyrzuconego przez morze drewna. Jako paleniska użyła skrzynki na amunicję w nadziei, że metalowe ścianki będą odbijać ciepło, podwyższając temperaturę i dając większą szansę na roztopienie szkła wokół koszulek. Daniel i Leo udali się na rekonesans, każdy w inną stronę wyspy. Mieli nadzieję znaleźć coś, czym można by roztrzaskać szkło, albo nawet kolejną, łatwiej dostępną koszulkę,

być może trzy... Wrócili po półgodzinie i żaden z bliźniaków nie wyglądał na podekscytowanego. - Co, słabo poszło? - spytała Ning. Leon ponuro kiwnął głową. - Przetrząsnąłem wszystko. Wyspa ma może z pięćset na osiemset metrów. Głównie karłowate drzewka, trochę krzaków, ze dwie małe jaskinie, w których oczywiście nic nie było, i to koniec. Jedyne, co znalazłem, to parę zardzewiałych śrub i mnóstwo zużytych łusek po nabojach. Daniel opowiedział podobną historię. - Znalazłem tylko starą wieżę działową i dwie zardzewiałe armaty w środku. Pewnie miały strzelać do okrętów desantowych, bronić wybrzeża przed inwazją czy coś. Ning pokiwała głową z namysłem, a potem opowiedziała chłopcom o efektach własnych wysiłków. - Pomyślałam, że ogień rozpalimy w skrzyni, sęk w tym, że kiedy szkło zacznie się topić, koszulki mogą się zapalić, więc musimy mieć jakiś sposób na ich szybkie wyciągnięcie. Bliźniacy pokiwali głowami na znak, że nadążają, i Ning dalej objaśniała plan. - Obwiązałam skrzynię liną i przygotowałam parę długich i mocnych badyli - powiedziała, wskazując na gałęzie. - Jeśli eksperyment się uda i szkło zacznie się topić, pociągniemy za linę, skrzynia się przewróci, a my patykami wydłubiemy płytę z żaru. Nabrałam też wody do mojego gumowego pokrowca na plecak, żebyśmy mieli czym gasić. - Ale jak schłodzisz szkło i przestanie się topić, to jak chcesz się dostać do koszulek? - zainteresował się Leon. Żaden z bliźniaków nigdy nie przepuszczał okazji do zademonstrowania swojej wyższości nad bratem i zanim Ning zdążyła otworzyć usta, Daniel pospieszył z ripostą. - Przecież mówiła, że to eksperyment, głupku. - Uśmiechnął się krzywo. - Jak się okaże, że szkło się topi, będziemy mogli zbudować jakąś ramę czy coś i roztapiać płytę po kawałku. Leon najeżył się. - W jakiej temperaturze topi się szkło? - zapytał. - W ogniu powinno się stopić. - Ning wzruszyła ramionami. - Widziałam kiedyś coś takiego w telewizji, w programie o dmuchaczach szkła. Tylko że zwykłe szkło powinno też pękać, kiedy wali się w nie kamieniem, więc nasze raczej nie jest normalne. - Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać - mruknął Daniel. - Lepiej niech się roztopi - powiedział Leon ponuro. - Bo na tej wyspie nie ma, kurde,

niczego. Ning dźwignęła zamknięte między szklanymi płytami koszulki i ostrożnie opuściła je do skrzyni. Za pomocą magnezjowego krzesiwa zapaliła podpałkę, której użyła następnie do podpalenia pęku suchych gałązek. Kiedy wetknęła tę zaimprowizowaną pochodnię do skrzyni, sucha trzcina zaczęła się tlić, buchając kłębami szarego dymu. - Zbyt wilgotne - przestraszył się Leon. - Zaraz zgaśnie. Ning jednak zabrała się do rozdmuchiwania żaru i wkrótce pod stertą patyków błysnęły pierwsze małe płomyki. Kiedy nabrały śmiałości i zaczęły wpełzać na drewno, Ning pochyliła się w kłębach duszącego dymu, by położyć na ognisku naręcze trzciny i gałęzi. - I co, topi się? - spytał niecierpliwie Leon, kiedy ogień rozhulał się na dobre. - Nie bardzo widzę - odpowiedziała Ning, próbując zajrzeć do skrzyni. Daniel złapał jeden z długich patyków i postukał nim w szkło. - Ciągle twarde - oznajmił. Przez następny kwadrans Ning i bliźniaki podsycali ogień dużymi kawałami drewna, od czasu do czasu dźgając szklaną płytę patykiem. - No żeż jasny gwint! - wrzasnął Daniel, szturchnąwszy szkło gazylionowy raz. - To na nic. Tylko tracimy czas. Ning dała płomieniom jeszcze kilka minut, a potem doszła do takiego samego wniosku. Przywoławszy na pomoc Leona, pociągnęła za mocno nadpaloną linę, by przewrócić skrzynię na bok. Daniel chlusnął na żar morską wodą z gumowego worka, otaczając się wielkim obłokiem pary. Odepchnąwszy okopconą płytę na bok, rekruci przykucnęli wokół niej, by poczekać, aż trochę przestygnie. Leon wyjął nóż myśliwski i zeskrobał nim warstwę sadzy z brzegu szyby. Ning dźwignęła zamknięte między szklanymi płytami koszulki i ostrożnie opuściła je do skrzyni. Za pomocą magnezjowego krzesiwa zapaliła podpałkę, której użyła następnie do podpalenia pęku suchych gałązek. Kiedy wetknęła tę zaimprowizowaną pochodnię do skrzyni, sucha trzcina zaczęła się tlić, buchając kłębami szarego dymu. - Zbyt wilgotne - przestraszył się Leon. - Zaraz zgaśnie. Ning jednak zabrała się do rozdmuchiwania żaru i wkrótce pod stertą patyków błysnęły pierwsze małe płomyki. Kiedy nabrały śmiałości i zaczęły wpełzać na drewno, Ning pochyliła się w kłębach duszącego dymu, by położyć na ognisku naręcze trzciny i gałęzi. - I co, topi się? - spytał niecierpliwie Leon, kiedy ogień rozhulał się na dobre. - Nie bardzo widzę - odpowiedziała Ning, próbując zajrzeć do skrzyni. Daniel złapał jeden z długich patyków i postukał nim w szkło.

- Ciągle twarde - oznajmił. Przez następny kwadrans Ning i bliźniaki podsycali ogień dużymi kawałami drewna, od czasu do czasu dźgając szklaną płytę patykiem. - No żeż jasny gwint! - wrzasnął Daniel, szturchnąwszy szkło gazylionowy raz. - To na nic. Tylko tracimy czas. Ning dała płomieniom jeszcze kilka minut, a potem doszła do takiego samego wniosku. Przywoławszy na pomoc Leona, pociągnęła za mocno nadpaloną linę, by przewrócić skrzynię na bok. Daniel chlusnął na żar morską wodą z gumowego worka, otaczając się wielkim obłokiem pary. Odepchnąwszy okopconą płytę na bok, rekruci przykucnęli wokół niej, by poczekać, aż trochę przestygnie. Leon wyjął nóż myśliwski i zeskrobał nim warstwę sadzy z brzegu szyby. - No i rzepa. Żeby choć na krawędzi się trochę nadtopiło, ale nie - burknął ze złością. - Zdaje się, że jednak trzeba będzie pomyśleć, jak to rozwalić. Ning w zamyśleniu spojrzała w niebo. Słońce przepaliło poranne chmury i choć od strony morza wiała silna bryza, zapowiadał się całkiem przyzwoity wiosenny dzień. Dziewczyna spojrzała na Leona. - Byłeś na tamtych klifach? Myśli Leona już od kilku chwil biegły podobnym torem, dlatego chłopiec zignorował pytanie i od razu przeszedł do wniosków. - W najwyższych miejscach mają z piętnaście metrów wysokości, ale są nad wodą. Płyta plaśnie do morza i pa, pa, koszulki. Popłyną z falami. - Jakieś skarpy nad plażą? Leon pokiwał głową. - Są, ale najwyższa miała góra osiem metrów. - Dobra, ale chyba musi być jakieś wyjście. Mamy czas do północy, żeby je znaleźć - powiedziała zrezygnowana Ning. Daniel spojrzał na zegarek i skwapliwie skorygował koleżankę: - Cóż, jesteśmy daleko na północy. W tej chwili mamy godzinę jedenastą, ale ciemno zrobi się o wpół do czwartej, najpóźniej o czwartej po południu. Leon ponuro pokiwał głową. - Prawda, nie zwojujemy wiele z latarkami. - A armaty? - przypomniała sobie Ning. - Wydaje mi się, że były nieczynne - zadrwił Leon. - Braki na odcinku materiałów wybuchowych.