uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

Sohpie Hannah - Niewygodna prawda

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Sohpie Hannah - Niewygodna prawda.pdf

uzavrano EBooki S Sophie Hannah
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 324 stron)

Spis treści Dedykacja 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20

21 22 23 24 25 26 27 28 Podziękowania Przypisy

Ty​tuł ory​gi​na​łu: The Car​rier Co​py​ri​ght © 2013 by So​phie Han​nah All ri​ghts re​se​rved. First pu​bli​shed in Gre​at Bri​ta​in in 2013 by Hod​der & Sto​ugh​ton, an Ha​chet​te UK com​pa​ny Co​py​ri​ght for the Po​lish Edi​tion © 2013 G + J Gru​ner + Jahr Pol​ska Sp. z o.o. & Co. Spół​ka Ko​man​dy​to​wa 02-674 War​sza​wa, ul. Ma​ry​nar​ska 15 Dział han​dlo​wy: tel. 22 360 38 41-42 faks 22 360 38 49 Sprze​daż wy​sył​ko​wa: Dział Ob​słu​gi Klien​ta, tel. 22 360 37 77 Re​dak​cja: Mał​go​rza​ta Grud​nik-Zwo​liń​ska Ko​rek​ta: Roma Sach​now​ska Pro​jekt okład​ki: ma​szy​no​wicz.com Zdję​cie na okład​ce: Shut​ter​stock Re​dak​cja tech​nicz​na: Ma​riusz Te​ler Re​dak​tor pro​wa​dzą​ca: Agniesz​ka Ko​szał​ka ISBN: 978-83-7778-496-9 Skład i ła​ma​nie: IT WORKS, War​sza​wa Wszel​kie pra​wa za​strze​żo​ne. Re​pro​du​ko​wa​nie, ko​pio​wa​nie w urzą​dze​niach prze​twa​rza​nia da​nych, od​twa​rza​nie w ja​kiej​kol​- wiek for​mie oraz wy​ko​rzy​sty​wa​nie w wy​stą​pie​niach pu​blicz​nych – rów​nież czę​ścio​we – tyl​ko za wy​łącz​nym ze​zwo​le​niem wła​ści​cie​la praw au​tor​skich. Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.

Dla Pe​te​ra Strau​sa, mego cu​dow​ne​go agen​ta, któ​ry po​sia​da ma​gicz​ne moce.

PO​LI​CYJ​NY MA​TE​RIAŁ DO​WO​DO​WY 1431 B/SK – TRANS​KRYP​CJA OD​RĘCZ​NE​GO LI​STU KER​RY JOSE DO FRAN​CI​NE BRE​ARY DA​TO​WA​NE​GO NA 14 GRUD​NIA 2010 Cze​mu wciąż tu je​steś, Fran​ci​ne? Za​wsze wie​rzy​łam, że lu​dzie są w sta​nie przy​spie​szyć swo​ją śmierć. Sko​ro nasz umysł może obu​dzić nas do​kład​nie na mi​nu​tę przed włą​cze​niem się bu​dzi​ka, to musi też umieć za​trzy​mać na za​wsze od​dech. Za​sta​nów się nad tym: mózg i od​- dech są po​wią​za​ne ze sobą sil​niej niż mózg i noc​ny sto​lik. Umysł na​ka​zu​ją​cy ser​cu, aby sta​nę​ło – i nie​przyj​mu​ją​cy od​mo​wy – czyż mo​gło​by mieć ja​ką​kol​wiek szan​sę? Tak przy​najm​niej za​wsze są​dzi​łam. Nie mogę uwie​rzyć, że wciąż chcesz tu być. A je​że​li na​wet, to już ra​czej nie​dłu​- go. Ktoś cię za​bi​je. I to wkrót​ce. Każ​de​go dnia zmie​niam zda​nie, kto bę​dzie tym kimś. Nie od​czu​wam po​trze​by, aby ich po​wstrzy​mać, chcę cię je​dy​nie o tym po​in​- for​mo​wać. Da​jąc ci szan​sę, byś usu​nę​ła się w cień, ode​szła tam, gdzie nikt nie zdo​ła cię do​się​gnąć, za​cho​wu​ję się uczci​wie wo​bec wszyst​kich. Po​wiem to wprost: sta​ram się na​kło​nić cię do sa​mo​bój​stwa, po​nie​waż boję się, że od​zy​skasz zdro​wie. Jak nie​moż​li​we może wy​da​wać się moż​li​we? To chy​ba ozna​cza, że wciąż się cie​bie boję. Ale nie Tim. Wiesz, o co mnie kie​dyś spy​tał, wie​le lat temu? On i ja by​li​śmy w two​jej kuch​ni, w He​ron Clo​se. Te bia​łe pier​ście​nie do ser​we​tek, któ​re za​wsze ko​ja​rzy​ły mi się z koł​nie​rza​mi or​to​pe​dycz​ny​mi, le​ża​ły na sto​le. Wy​cią​gnę​łaś je z szu​fla​dy, wraz z brą​zo​wy​mi ser​wet​ka​mi z ka​czusz​ka​mi na obrze​żach, i osten​ta​- cyj​nie, z im​pe​tem rzu​ci​łaś na stół, bez sło​wa. Tim miał zro​bić resz​tę, nie​waż​ne czy byt prze​ko​na​ny, że na​le​ży po​wsa​dzać je do pier​ście​ni, z któ​rych prze​cież i tak zo​- sta​ną za kwa​drans wy​ję​te. Dan po​szedł po chiń​czy​ka na wy​nos, a ty po​ma​sze​ro​- wa​łaś na sam ko​niec ogro​du, aby się dą​sać. Tim za​mó​wił coś zdro​we​go i z kieł​ka​- mi, cze​go, wie​dzie​li​śmy, nie zno​sił, a ty oskar​ży​łaś go, że za​mó​wił to z nie​wła​ści​- we​go po​wo​du: aby ci spra​wić przy​jem​ność. Pa​mię​tam, że mru​ga​łam po​wie​ka​mi, by po​wstrzy​mać łzy, gdy na​kry​wa​łam do sto​łu, po tym jak nie​zdar​nie wzię​łam od nie​go sztuć​ce. Nie było nic, co mo​gła​bym zro​bić, aby ura​to​wać go przed tobą, mo​- głam jed​nak oszczę​dzić mu wy​sił​ku roz​kła​da​nia wi​del​ców i noży i by​łam zde​ter​mi​- no​wa​na to zro​bić. W owym cza​sie Tim po​zwa​lał, by​śmy go wy​rę​cza​li je​dy​nie w drob​nych rze​czach, więc po​ma​ga​li​śmy mu, ja i Dan, tak jak mo​gli​śmy, wkła​da​jąc w te czyn​no​ści tyle wy​sił​ku i tro​ski, ile tyl​ko się dało. Ale mimo wszyst​ko nie po​tra​-

fi​łam tknąć tych cho​ler​nych ser​we​tek. Kie​dy upew​ni​łam się, że się nie roz​pła​czę, od​wró​ci​łam się i uj​rza​łam zna​jo​my wy​raz na twa​rzy Tima, ten mó​wią​cy: Jest coś, o czym chciał​bym, aby​ście wie​dzie​- li, ale nie je​stem go​to​wy wam o tym po​wie​dzieć, więc za​miast tego tyl​ko na​mie​- szam wam w gło​wie. Nie by​ła​byś w sta​nie wy​obra​zić so​bie tego wy​ra​zu twa​rzy, trze​ba go było zo​ba​czyć, a je​stem pew​na, że ty nig​dy tego nie wi​dzia​łaś. Tim za​- prze​stał prób na​wią​za​nia z tobą kon​tak​tu w ty​dzień po wa​szym ślu​bie. Co? – za​- py​ta​łam go. Za​sta​na​wiam się nad tobą, Ker​ry – po​wie​dział. Chciał, abym usły​sza​- ła nutę po​dejrz​li​wo​ści w jego gło​sie. Wie​dzia​łam, że o nic mnie nie po​dej​rze​wał, i do​my​śla​łam się, że pró​bo​wał zna​leźć ja​kiś za​ka​mu​flo​wa​ny spo​sób, aby po​ga​dać o so​bie, tak jak to czę​sto ro​bił. Spy​ta​łam, nad czym się za​sta​na​wiał, a on od​parł gło​śno, jak​by mó​wił ze sce​ny do ca​łej wi​dow​ni: Wy​obra​żam so​bie, że Fran​ci​ne nie żyje. Sześć słów, któ​re prze​peł​ni​ły moje ser​ce bo​le​sną tę​sk​no​tą. Tak, bar​dzo chcia​ła​bym, żeby już cię nie było, Fran​ci​ne, ale zo​sta​li​śmy uwię​zie​ni wraz z tobą. Przed two​im uda​rem są​dzi​łam, że do​ży​jesz co naj​mniej stu dwu​dzie​stu lat. Czy wciąż byś się jej bała? – za​py​tał Tim, i każ​dy kto by to usły​szał, a kto nie znał​by go do​brze, po​my​ślał​by, że się ze mną prze​ko​ma​rza i mówi żar​to​bli​wie. My​- ślę, że tak. Na​wet gdy​byś wie​dzia​ła, że ona nie żyje i nig​dy już nie wró​ci. Mó​wisz, jak​by ist​nia​ła ja​kaś al​ter​na​ty​wa – od​par​łam. Jak​by mo​gła umrzeć i wró​cić. Czy wciąż sły​sza​ła​byś jej głos w swo​jej gło​wie, i te wszyst​kie rze​czy, któ​re mó​- wi​ła za ży​cia? Czy by​ła​byś bar​dziej wol​na, niż je​steś te​raz? Bar​dziej uwol​nio​na od niej? Gdy​byś nie mo​gła jej wi​dzieć, czy wy​obra​ża​ła​byś so​bie, że ona musi być gdzieś in​dziej i ob​ser​wu​je cię? Tim, nie pleć bzdur – po​wie​dzia​łam. Je​steś naj​mniej prze​sąd​ną i za​bo​bon​ną oso​bą, jaką znam. Ale roz​ma​wia​my te​raz o to​bie – od​rzekł to​nem uła​dzo​nej nie​- win​no​ści, po​now​nie zwra​ca​jąc uwa​gę na swo​ją grę. Nie. Nie ba​ła​bym się ko​goś, kto nie żyje. Gdy​byś tak samo bała się jej mar​twej, za​bi​cie jej nic by ci nie dało – cią​gnął Tim, jak​bym w ogó​le się nie ode​zwa​ła. Może z wy​jąt​kiem wy​ro​ku wię​zie​- nia. Wy​jął z kre​den​su czte​ry kie​lisz​ki do wina z ma​syw​ny​mi zie​lo​ny​mi, nie​prze​zro​- czy​sty​mi nóż​ka​mi. Nie zno​si​łam ich, bo za​wsze mia​ło się wra​że​nie, jak​by na dnie kie​lisz​ka był osad. Nig​dy nie ro​zu​mia​łam, dla​cze​go ktoś uwa​ża za cie​ka​we roz​wa​ża​nie róż​nic po​- mię​dzy mor​der​ca​mi a resz​tą z nas. Tim wy​jął bu​tel​kę bia​łe​go wina z lo​dów​ki. Kogo ob​cho​dzi, co spra​wia, że ja​kaś oso​ba chce i jest w sta​nie za​bić, a inna nie? Od​po​- wiedź jest oczy​wi​sta: po​ziom cier​pie​nia i to, gdzie znaj​du​jesz się na ska​li spek​trum od​wa​gi i tchó​rzo​stwa. Nie cho​dzi o nic wię​cej. Je​dy​ną róż​ni​cą war​tą roz​pa​trze​nia jest to, co od​róż​nia tych spo​śród nas, któ​rych obec​ność, jak​kol​wiek przy​ga​szo​na i cha​otycz​na, nie uni​ce​stwia du​cha w in​nych, od tych, o któ​rych nie da się tego po​- wie​dzieć, bez wzglę​du na to, jak bar​dzo chcie​li​by​śmy być mili i życz​li​wi. Każ​da ofia​ra mor​der​stwa to ktoś, kto za​in​spi​ro​wał co naj​mniej jed​ną oso​bę do tego, by

ze​chcia​ła go zgła​dzić. A my po​win​ni​śmy im współ​czuć, kie​dy spo​tka ich nędz​ny ko​- niec. Par​sk​nął pod no​sem. Za​śmia​łam się, sły​sząc jego obu​rze​nie, ale za​raz zro​bi​ło mi się głu​pio, że tak za​- re​ago​wa​łam. Tim naj​bar​dziej pod​no​si mnie na du​chu, kie​dy sam nie wi​dzi po​cie​- sze​nia dla sie​bie; mam po​czuć się le​piej i wy​obra​żać so​bie, że on też po​dą​ża tą samą tra​jek​to​rią emo​cjo​nal​ną. Chcesz po​wie​dzieć, że wszyst​kie ofia​ry mor​derstw pro​si​ły się o to? Ce​lo​wo za​- re​ago​wa​łam na jego pro​wo​ka​cję. Je​że​li chce o czymś po​dy​sku​to​wać, choć​by te​- mat był skraj​nie ab​sur​dal​ny, tak jak ten, dys​ku​tu​ję z nim, aż uzna, że ma już dość. Dan tak​że. To jed​na z wie​lu mi​lio​nów dziw​nych po​sta​ci, ja​kie może przyj​mo​wać mi​- łość. Wąt​pię, abyś to zro​zu​mia​ła. Za​kła​dasz, acz​kol​wiek błęd​nie, że ofia​rą mor​der​stwa jest za​wsze oso​ba, któ​ra zo​sta​ła za​bi​ta, a nie za​bój​ca. – Tim na​lał so​bie kie​li​szek wina. Mnie nie po​czę​sto​- wał. Spra​wie​nie ko​muś tylu przy​kro​ści, że ten ktoś jest skłon​ny za​ry​zy​ko​wać wol​- ność i po​świę​cić tę po​zo​sta​łą reszt​kę czło​wie​czeń​stwa, by usu​nąć cię z tego świa​- ta, po​win​no być uwa​ża​ne za znacz​nie po​waż​niej​szą zbrod​nię niż się​gnię​cie po pi​- sto​let czy coś cięż​kie​go w celu po​zba​wie​nia ko​goś ży​cia; trze​ba wziąć pod uwa​gę wszyst​kie inne kwe​stie. Mó​wiąc o przy​kro​ści, miał na my​śli ból. Je​steś uprze​dzo​ny – po​wie​dzia​łam. Wie​dzia​łam, że Dan może lada chwi​la wró​cić z je​dze​niem, i chcia​łam po​wie​dzieć coś bar​dziej bez​po​śred​nie​go i otwar​te​go niż za​zwy​czaj. Uzna​łam, że za​czy​na​jąc tę nie​zwy​kłą roz​mo​wę, Tim udzie​lił mi swe​go ci​che​go przy​zwo​le​nia. Sko​ro uwa​żasz, że Fran​ci​ne dru​zgo​cze du​cha lu​dziom, je​że​li uwa​żasz ją za oso​bę tak de​struk​tyw​- ną, a je​dy​nym po​wo​dem, dla któ​re​go jej nie za​bi​łeś, jest to, że bar​dziej oba​wiał​byś się jej mar​twej niż ży​ją​cej… – cią​gnę​łam. Nie wiem, skąd ci to wszyst​ko przy​szło do gło​wy. – Tim uśmiech​nął się. Zno​wu mu​sia​łaś się prze​sły​szeć. Obo​je zro​zu​mie​li​śmy dla​cze​go: ode​bra​łam jego prze​kaz i już tego nie za​po​mnę. Wie​dział, że ten se​kret po​zo​sta​nie tyl​ko mię​dzy nami. Po​- trze​bo​wa​łam lat, aby po​jąć, że Tim nig​dy nie dąży do zmia​ny, je​dy​ne, cze​go pra​- gnie, to po​dzie​lić się waż​ną in​for​ma​cją z kimś, komu może za​ufać. Mo​żesz od niej odejść, to prost​sze, niż my​ślisz – po​wie​dzia​łam, łak​nąc zmian, tych ogrom​nych, nie​od​wra​cal​nych, i to dla nas oboj​ga. Nie musi dojść do kon​fron​- ta​cji. Nie mu​sisz mó​wić jej, że od​cho​dzisz, ani kon​tak​to​wać się z nią już po odej​- ściu. Dan i ja mo​gli​by​śmy ci po​móc. Niech Fran​ci​ne za​trzy​ma ten dom. A ty prze​- pro​wadź się i za​miesz​kaj z nami. Nie mo​żesz po​móc – po​wie​dział sta​now​czo Tim. Za​milkł na do​sta​tecz​nie dłu​gą chwi​lę, abym mo​gła zro​zu​mieć – nie​waż​ne, myl​nie czy nie, choć za​pew​ne pró​bo​- wał​by się ze mną spie​rać, gdy​bym za​opo​no​wa​ła, po czym do​dał: Bo ja nie po​trze​- bu​ję po​mo​cy. U mnie wszyst​ko gra. Pod​słu​cha​łam, jak wczo​raj mó​wił do cie​bie, Fran​ci​ne. Nie do​bie​rał słów, nie wa​-

żył ich, jak​by pla​no​wał roz​mo​wę na kil​ka zdań do przo​du. Po pro​stu mó​wił, snuł ko​lej​ną hi​sto​rię o Gaby. Oczy​wi​ście w tej hi​sto​rii było też lot​ni​sko. Kie​dy aku​rat nie znaj​du​je się na po​kła​dzie sa​mo​lo​tu, wy​da​je się, że Gaby miesz​ka na lot​ni​skach. Nie wiem, jak ona może to zno​sić, ja chy​ba​bym osza​la​ła. Ta kon​kret​na hi​sto​ria do​- ty​czy​ła urzą​dze​nia do prze​świe​tla​nia ba​ga​ży pod​ręcz​nych i rze​czy oso​bi​stych w Ma​drid-Ba​ra​jas, któ​re po​żar​ło jej je​den but, a Tim miał nie​złą fraj​dę, kie​dy ją re​- la​cjo​no​wał. Spra​wiał wra​że​nie, jak​by mó​wił to, co mu przy​cho​dzi​ło na myśl, bez ko​niecz​no​ści cen​zu​ro​wa​nia słów. Żad​nych sztucz​no​ści, zero ele​men​tów gry ak​tor​- skiej. To było cał​kiem nie w jego sty​lu. Gdy tak się temu przy​słu​chi​wa​łam, uświa​- do​mi​łam so​bie, że wszel​kie lęki i oba​wy, ja​kie go kie​dyś tra​wi​ły, daw​no już mi​nę​ły. Nie mogę tyl​ko od​gad​nąć jed​ne​go: czy to ozna​cza, że naj​praw​do​po​dob​niej za​mie​- rza cię za​bić, czy że chce, abyś żyła wiecz​nie?

1 Czwar​tek 10 mar​ca 2011 Mło​da ko​bie​ta tuż obok jest bar​dziej zde​ner​wo​wa​na ode mnie. Nie tyl​ko ode mnie, jest zde​ner​wo​wa​na bar​dziej niż wszy​scy inni na lot​ni​sku ra​zem wzię​ci, i chce, aby​śmy o tym wie​dzie​li. Z tyłu za mną lu​dzie bur​czą pod no​sem: O, nie – ale nikt inny prócz tej ko​bie​ty nie po​chli​pu​je ani nie dy​go​cze z wście​kło​ści. Po​tra​fi rów​no​cze​śnie wy​gła​szać ty​ra​dę pod ad​re​sem przed​sta​wi​cie​la Fly​4Y​ou i szlo​chać jak bóbr. Je​stem pod wra​że​niem, że nie musi prze​ry​wać swo​jej dia​try​by choć​by po to, by prze​łknąć śli​nę, tak jak to zwy​kle ro​bią po​pła​- ku​ją​ce oso​by. Poza tym, w prze​ci​wień​stwie do zwy​kłych lu​dzi, zda​je się nie znać róż​ni​cy po​mię​dzy opóź​nie​niem w po​dró​ży a roz​dzie​ra​ją​cym smut​kiem. Nie jest mi jej żal. Mo​gło​by być, gdy​by jej re​ak​cja była mniej eks​tre​mal​na. Naj​bar​dziej jest mi szko​da lu​dzi, któ​rzy upie​ra​ją się, że wszyst​ko z nimi w po​rząd​ku, na​wet gdy ich or​- ga​ny są po​chła​nia​ne w za​stra​sza​ją​cym tem​pie przez po​że​ra​ją​ce​go tkan​ki mi​kro​ba. To praw​- do​po​dob​nie nie świad​czy o mnie naj​le​piej. Ja nie je​stem ani tro​chę zde​ner​wo​wa​na. Je​że​li nie do​trę do domu dziś, to ju​tro. Dla mnie to i tak bę​dzie w sam raz. – Od​po​wiedz na moje py​ta​nie! – krzy​czy dziew​czy​na do nie​szczę​sne​go, ła​god​ne​go Niem​ca, któ​ry miał pe​cha, że po​sta​wio​no go przy bram​ce do wej​ścia na po​kład ozna​czo​nej sym​bo​lem B56. – Gdzie jest te​raz sa​mo​lot? Czy wciąż tu jest? Czy jest tam, na dru​gim koń​- cu? – Wska​zu​je na znaj​du​ją​cy się za nim rę​kaw, ten sam, któ​rym jesz​cze pięć mi​nut temu mie​li​śmy na​dzie​ję wejść na po​kład sa​mo​lo​tu. – Jest tam, praw​da? – do​py​tu​je się. Jej twarz jest gład​ka, nie​ska​zi​tel​na i dziw​nie pu​sta, jak bu​zia wred​nej, szma​cia​nej lal​ki. Wy​glą​da na ja​kieś osiem​na​ście lat, a może na​wet mniej. – Po​słu​chaj, ko​leś, nas są set​ki, a ty tyl​ko je​- den. Mo​gli​by​śmy ode​pchnąć cię na bok i we​drzeć się na po​kład tego sa​mo​lo​tu, tłum roz​- wście​czo​nych An​go​li, i od​mó​wić opusz​cze​nia ma​szy​ny, do​pó​ki ktoś nie od​wie​zie nas do domu! Na two​im miej​scu nie chcia​ła​bym za​drzeć z tłu​mem roz​wście​czo​nych An​go​li! – Ścią​ga czar​ną, skó​rza​ną kurt​kę, jak​by szy​ko​wa​ła się do wal​ki. Na pra​wym ra​mie​niu ma wy​ta​tu​owa​ne gra​na​to​wym atra​men​tem, wiel​ki​mi, dru​ko​wa​ny​mi li​te​ra​mi sło​wo: OJ​CIEC. Ubra​na jest w ob​ci​słe czar​ne dżin​sy, wą​ski obły pa​sek, a na ra​mio​nach wi​dać jej ra​miącz​- ka bia​łe​go biu​sto​no​sza, cien​kiej, ró​żo​wej blu​zecz​ki i czer​wo​ne​go topu bez rę​ka​wów. – Sa​mo​lot jest prze​kie​ro​wy​wa​ny do Ko​lo​nii – wy​ja​śnia jej cier​pli​wie Nie​miec z Fly​4Y​- ou, już po raz trze​ci. Na brą​zo​wym mun​du​rze nosi pla​kiet​kę z na​zwi​skiem: Bodo Neu​dorf. Trud​no by mi było zwra​cać się w ostrych sło​wach do ko​goś, kto ma na imię Bodo, choć nie ocze​ku​ję, aby inni po​dzie​la​li moje skru​pu​ły w tej kwe​stii. – Wa​run​ki po​go​do​we są zbyt nie​bez​piecz​ne – mówi. – Nic na to nie po​ra​dzę. Przy​kro mi. – Pró​bu​je od​wo​ły​wać się do jej roz​sąd​ku. Na jego miej​scu pew​nie pró​bo​wa​ła​bym tej sa​mej tak​ty​ki – nie dla​te​go, że po​- skut​ku​je, tyl​ko dla​te​go, że po​sia​da​jąc w so​bie pew​ną dozę ra​cjo​nal​no​ści i czy​niąc z niej

re​gu​lar​nie uży​tek, sta​jesz się nie​ja​ko jej orę​dow​ni​kiem i masz w zwy​cza​ju prze​ce​niać jej po​ten​cjal​ną uży​tecz​ność, na​wet gdy przyj​dzie ci uże​rać się z ko​bie​tą, któ​ra uwa​ża za bar​- dziej sto​sow​ne oskar​ża​nie nie​win​nych osób o ukry​wa​nie przed nią sa​mo​lo​tu. – Wciąż po​wta​rzasz, że jest prze​kie​ro​wy​wa​ny! To ozna​cza, że nig​dzie go jesz​cze nie ode​sła​li​ście, tak? – Wy​cie​ra mo​kre po​licz​ki tak bru​tal​nie, jak​by chcia​ła zdzie​lić się po twa​rzy, a po​tem ener​gicz​nie od​wra​ca się, aby prze​mó​wić do sto​ją​ce​go za nią tłu​mu: – On wca​le nie ode​słał tej ma​szy​ny – Mówi, a wi​bra​cja jej prze​peł​nio​ne​go obu​rze​niem gło​su tłu​mi ha​łas przy bram​ce do wej​ścia na po​kład o nu​me​rze B56, w tym tak​że roz​le​ga​ją​cy się nie​mal bez prze​rwy elek​tro​nicz​ny sy​gnał po​prze​dza​ją​cy ko​mu​ni​kat o otwar​ciu bra​mek dla pa​sa​że​rów in​nych lo​tów, tych, któ​rym bar​dziej niż nam do​pi​sa​ło szczę​ście. – Jak mógł go ode​słać? Jesz​cze pięć mi​nut temu wszy​scy sie​dzie​li​śmy tu​taj i szy​ko​wa​li​śmy się do wej​- ścia na po​kład. Nie może nig​dzie ode​słać sa​mo​lo​tu w cią​gu pię​ciu mi​nut! Mó​wię, nie po​- zwól​my go ode​słać! My tu je​ste​śmy i sa​mo​lot też musi tu być, a wszy​scy chce​my prze​cież wró​cić do domu. Nie dba​my o cho​ler​ną po​go​dę. Mamy ją gdzieś! Kto jest za ta​kim roz​wią​- za​niem? Chcia​ła​bym się od​wró​cić i spraw​dzić, czy tak jak ja wszy​scy uzna​li jej so​lo​wy wy​stęp za że​nu​ją​cy i ża​ło​sny, ale nie chcę, by resz​ta na​szych nie​do​szłych pa​sa​że​rów po​my​śla​ła, że ja i ona je​ste​śmy ra​zem, tyl​ko dla​te​go, że sto​imy obok sie​bie. Le​piej dać ja​sno do zro​zu​- mie​nia, że ona nie ma ze mną nic wspól​ne​go. Uśmie​cham się za​chę​ca​ją​co do Boda Neu​dor​- fa. Od​po​wia​da po​wścią​gli​wym uśmie​chem, jak​by chciał po​wie​dzieć: Do​ce​niam ten gest wspar​cia, ale nie są​dzi pani chy​ba, że mo​gła​by zro​bić co​kol​wiek, co by​ło​by w sta​nie zre​- kom​pen​so​wać obec​ność tego mon​strum obok pani. Na szczę​ście Bodo nie wy​da​je się zbyt​nio prze​ję​ty jej groź​ba​mi. Za​pew​ne za​uwa​żył, że wie​le z osób, któ​re za​re​zer​wo​wa​ły bi​le​ty na lot 1221, to za​cho​wu​ją​ce się wy​jąt​ko​wo grzecz​nie człon​ki​nie chó​ru ko​ściel​ne​go w wie​ku od mniej wię​cej ośmiu do dwu​na​stu lat, wciąż jesz​cze ubra​ne w skrom​ne ha​bi​ty po kon​cer​cie w Do​rt​mun​dzie, w któ​rym dziś bra​ły udział. Wiem o tym, bo kie​row​nik chó​ru wraz z piąt​ką czy szóst​ką ro​dzi​ców – opie​ku​nów gru​py, cze​ka​jąc na wej​ście na po​kład, wspo​mi​na​li z dumą, jak pięk​nie dziew​czę​ta za​śpie​- wa​ły pieśń Anie​li ar​cha​nie​li, czy ja​koś tak. Nie spra​wia​li wra​że​nia osób, któ​re mo​gły​by ze​chcieć stra​to​wać nie​win​ne​go przed​sta​wi​cie​la li​nii lot​ni​czych w sza​leń​czej go​ni​twie przez rę​kaw do cze​ka​ją​ce​go sa​mo​lo​tu albo na​ra​żać uta​len​to​wa​ne la​to​ro​śle na po​ten​cjal​nie groź​ne w skut​kach wa​run​ki po​go​do​we, tyl​ko po to, aby wró​cić na czas do domu. Bodo się​ga po małe, czar​ne urzą​dze​nie przy​mo​co​wa​ne czar​nym, skrę​co​nym prze​wo​dem do kon​tu​aru przy sta​no​wi​sku od​lo​tów i mówi do nie​go, na​ci​ska​jąc uprzed​nio gu​zik, co wy​- wo​łu​je cha​rak​te​ry​stycz​ny dźwięk, po​prze​dza​ją​cy wszyst​kie po​da​wa​ne na lot​ni​sku ko​mu​ni​- ka​ty. – In​for​ma​cja dla wszyst​kich pa​sa​że​rów lotu je​den dwa dwa je​den do Com​bin​gham w An​glii. Lot li​nii Fly​4Y​ou je​den dwa dwa je​den do Com​bin​gham. Uprzej​mie pań​stwa in​- for​mu​je​my, że wasz sa​mo​lot zo​stał prze​kie​ro​wa​ny na lot​ni​sko w Ko​lo​nii i że wła​śnie stam​- tąd od​bę​dzie się pań​stwa od​lot. Pro​szę o uda​nie się do punk​tu od​bio​ru ba​ga​żu w celu ode​-

bra​nia wa​szych wa​li​zek i to​reb po​dróż​nych, a na​stęp​nie opusz​cze​nie bu​dyn​ku i przej​ście przed ter​mi​nal od​lo​tów. Ocze​ku​je​my wła​śnie na przy​jazd au​to​ka​rów, któ​re do​wio​zą pań​- stwa na lot​ni​sko w Ko​lo​nii. Pro​si​my o jak naj​szyb​sze uda​nie się do punk​tu zbiór​ki przed halą od​lo​tów. Po mo​jej pra​wej szy​kow​nie ubra​na ko​bie​ta z far​bo​wa​ny​mi na rudo wło​sa​mi i ame​ry​kań​- skim ak​cen​tem stwier​dza: – Nie ma się co spie​szyć, lu​dzi​ska. To hi​po​te​tycz​ne au​to​ka​ry: jak przy​ja​dą, to będą. – Jak dłu​go je​dzie się stąd do Ko​lo​nii? – pyta ja​kiś męż​czy​zna. – Nie znam szcze​gó​łów do​ty​czą​cych cza​su do​jaz​du au​to​ka​rów na miej​sce – od​po​wia​da Bodo Neu​dorf. Jego głos nik​nie wśród co​raz więk​sze​go gwa​ru. Cie​szę się, że omi​ja mnie wi​zy​ta w punk​cie od​bio​ru ba​ga​żu. Na samą myśl, że mia​ła​bym tło​czyć się tam ze wszyst​ki​mi i cze​kać w za​krę​co​nej ko​lej​ce po od​biór wa​liz​ki lub tor​by po​dróż​nej, co na moje oko mu​sia​ło​by po​trwać do​brą go​dzi​nę, czu​ję się zmę​czo​na. Jest dwu​dzie​sta, mia​łam wy​lą​do​wać w Com​bin​gham o dwu​dzie​stej trzy​dzie​ści cza​su bry​tyj​- skie​go i wró​cić do domu na go​rą​cą ką​piel w pia​nie i z kie​lisz​kiem schło​dzo​ne​go mu​sca​te​- la. Obu​dzi​łam się dziś rano o pią​tej, aby zła​pać lot o siód​mej z Com​bin​gham do Dus​sel​dor​- fu. Nie je​stem ran​nym ptasz​kiem, i nie zno​szę dni, kie​dy mu​szę wsta​wać przed siód​mą rano, a ten dzień trwał już zde​cy​do​wa​nie za dłu​go. – Och, to ja​kiś pie​przo​ny żart! – woła szur​nię​ta szma​cia​na lala. – Ktoś robi so​bie z nas jaja! – Je​że​li Bodo są​dził, że wzmac​nia​jąc swój głos i emi​tu​jąc go przez gło​śni​ki, zdo​ła zmu​sić swo​ją ne​me​zis do mil​czą​ce​go po​słu​szeń​stwa, to się po​my​lił. – Nie będę od​bie​rać żad​nych wa​li​zek! Chu​dy, łysy męż​czy​zna w sza​rym gar​ni​tu​rze robi krok do przo​du i mówi: – Wo​bec tego naj​praw​do​po​dob​niej wró​ci pani do domu bez wa​liz​ki. I wszyst​kie​go, co się w niej znaj​du​je. – W głę​bi du​szy uśmie​cham się pro​mien​nie; lot 1221 ma swe​go pierw​- sze​go, ci​che​go bo​ha​te​ra. Ten męż​czy​zna ma wci​śnię​tą pod pa​chę ga​ze​tę. Chwy​ta za je​den ko​niec, spo​dzie​wa​jąc się od​we​tu. – Nie wtrą​caj się pan! – krzy​czy mu pro​sto w twarz szma​cia​na lal​ka. – Po​patrz tyl​ko na sie​bie: uwa​żasz się za lep​sze​go ode mnie! Na​wet nie mam wa​liz​ki, to wszyst​ko, co o mnie wiesz! – Po​now​nie prze​no​si swo​ją uwa​gę na Boda: – To jak, za​mier​za​cie wy​ła​do​wać te​raz wszyst​kie ba​ga​że z sa​mo​lo​tu? Gdzie w tym sens? Wy​tłu​macz mi, gdzie w tym sens! To po pro​stu… prze​pra​szam za słow​nic​two, ale to jest, kur​wa, ja​kaś po​pie​przo​na głu​po​ta! – A może – od​zy​wam się na​gle, zwra​ca​jąc się do niej, bo nie mogę po​zwo​lić, aby łysy bo​ha​ter zo​stał sam na pla​cu boju, gdyż naj​wy​raź​niej nikt nie spie​szy mu z po​mo​cą – to ty je​steś głu​pia. Sko​ro nie zda​łaś wa​liz​ki na ba​gaż, to oczy​wi​ste, że nie mu​sisz ni​cze​go od​bie​- rać. Bo niby jak? – Ona pa​trzy na mnie. Łzy wciąż spły​wa​ją jej po twa​rzy – Poza tym gdy​- by sa​mo​lot był te​raz tu​taj i mo​gli​by​śmy bez​piecz​nie po​le​cieć na lot​ni​sko w Ko​lo​nii, mo​gli​- by​śmy do​trzeć tam na po​kła​dzie tego sa​mo​lo​tu, zga​dza się? – mó​wię. – Albo na​wet po​le​- cieć do domu, na co wszy​scy tu​taj z nie​cier​pli​wo​ścią cze​ka​my. – Cho​le​ra. Po co otwo​rzy​- łam usta? To nie jest moje za​da​nie ani na​wet Boda Neu​dor​fa, aby zre​wi​do​wać jej myl​ne

ro​zu​mo​wa​nie. Łysy męż​czy​zna już się od​da​lił ze swo​ją ga​ze​tą, po​zo​sta​wia​jąc mnie samą. Nie​wdzięcz​ny drań. – Z uwa​gi na wa​run​ki po​go​do​we nasz sa​mo​lot nie może po​le​cieć do Düs​sel​dor​fu. – Kon​ty​nu​uję moją mi​sję po​le​ga​ją​cą na sze​rze​niu po​ko​ju i zro​zu​mie​nia. – Nig​dy go tu nie było i te​raz też go nie ma, a two​ja wa​liz​ka, je​że​li ją masz, w ogó​le nie zna​- la​zła się na jego po​kła​dzie, a co za tym idzie, nie trze​ba było jej stam​tąd wy​ła​do​wy​wać. Sa​mo​lot jest gdzieś w po​wie​trzu. – Wska​zu​ję ręką w górę. – Kie​ro​wał się do Düs​sel​dor​fu, a te​raz zmie​nił kurs i leci do Ko​lo​nii. – Niee – za​prze​cza nie​pew​nie, ob​rzu​ca​jąc mnie wzro​kiem od stóp do głów, z wy​raź​ną od​ra​zą i szo​kiem, jak​by była prze​ra​żo​na, że w ogó​le musi się do mnie ode​zwać. – To nie jest w po​rząd​ku. Prze​cież wszy​scy tam sie​dzie​li​śmy – Ma​cha ręką w stro​nę po​ma​rań​czo​- wych pla​sti​ko​wych krze​se​łek z wy​tło​czek na rzę​dach czar​nych, me​ta​lo​wych wspor​ni​ków. – Prze​cież po​wie​dzia​no, że pod​ko​ło​wu​je do bram​ki. A mó​wią tak tyl​ko wte​dy, kie​dy sa​mo​lot jest go​to​wy do za​bra​nia pa​sa​że​rów. – Za​zwy​czaj tak wła​śnie jest, ale nie dziś – mó​wię z prze​ko​na​niem w gło​sie. Nie​omal wi​dzę kół​ka ob​ra​ca​ją​ce się za jej gał​ka​mi oczny​mi, gdy jej men​tal​na ma​szy​ne​ria pró​bu​je po​wią​zać jed​ną myśl z dru​gą. – Kie​dy po​wie​dzie​li nam, że​by​śmy po​de​szli do bram​ki, wciąż mie​li na​dzie​ję, że sa​mo​lot po​le​ci do Düs​sel​dor​fu. Wkrót​ce po tym, jak ze​bra​no nas tu​taj, oka​za​ło się jed​nak, że to nie bę​dzie moż​li​we. – Spo​glą​dam na Boda Neu​dor​fa, któ​ry kiwa po​ta​ku​ją​co gło​wą i lek​ko wzru​sza ra​mio​na​mi. Czy prze​rzu​ca to na mnie? To sza​leń​- stwo. Po​wi​nien wie​dzieć wię​cej o utaj​nio​nych pro​ce​du​rach li​nii Fly​4Y​ou niż ja! Za​gnie​wa​na Szlo​cha​ją​ca Dziew​czy​na od​wra​ca wzrok i krę​ci gło​wą, sły​szę jej bez​gło​śny szept: Mo​żesz w to wie​rzyć, je​że​li chcesz. Bodo roz​ma​wia z kimś po nie​miec​ku przez krót​- ko​fa​lów​kę. Chó​rzyst​ki nie​opo​dal za​czy​na​ją do​py​ty​wać się, czy wró​cą dzi​siaj do domu. Ro​- dzi​ce od​po​wia​da​ją, że nie wia​do​mo. Trzej męż​czyź​ni w pił​kar​skich ko​szul​kach za​sta​na​- wia​ją się, ile piwa zdo​ła​ją wy​pić od te​raz do ewen​tu​al​ne​go od​lo​tu, spe​ku​lu​jąc, czy li​nia lot​ni​cza Fly​4Y​ou po​kry​je ra​chun​ki za al​ko​hol. Zmar​twio​na si​wo​wło​sa ko​bie​ta oko​ło pięć​dzię​ciu paru lub na​wet sześć​dzie​się​ciu paru lat mówi mę​żo​wi, że zo​sta​ło jej tyl​ko dzie​sięć euro. – Co? Jak to? – pyta tam​ten ze znie​cier​pli​wie​niem. – To za mało. – Cóż, nie my​śla​łam, że bę​dzie​my jesz​cze po​trze​bo​wać pie​nię​dzy. – Krę​ci się wo​kół nie​go, przyj​mu​jąc na sie​bie od​po​wie​dzial​ność i li​cząc na ła​god​ne po​trak​to​wa​nie. – Nie my​śla​łaś? – od​po​wia​da gniew​nie. – A co z sy​tu​acja​mi awa​ryj​ny​mi? Wy​ko​rzy​sta​łam już cały swój po​ten​cjał in​ter​wen​cyj​ny, w prze​ciw​nym ra​zie mo​gła​bym za​py​tać go, czy sły​szał kie​dy​kol​wiek o ban​ko​ma​tach i co by zro​bił, gdy​by jego żona zgi​nę​ła na​gle w wy​ni​ku spon​ta​nicz​ne​go sa​mo​spa​le​nia, a wraz z nią po​szła​by z dy​mem cała ich go​- tów​ka, któ​rą mia​ła w to​reb​ce. Co po​wiesz na taką sy​tu​ację awa​ryj​ną, cuch​ną​ca mor​do? Czy two​ja żona ma w rze​czy​wi​sto​ści trzy​dzie​ści pięć lat, ale wy​glą​da na sześć​dzie​siąt, bo zmar​no​wa​ła przy to​bie naj​lep​sze lata swe​go ży​cia? Nic tak nie za​bi​ja w nas wia​ry w ludz​kość jak wła​śnie lot​ni​sko. Od​da​lam się od tłu​mu, mi​jam ciąg nie​ob​słu​gi​wa​nych przez ni​ko​go bra​mek, nie idę w żad​nym kon​kret​nym kie​run​ku.

Mam po dziur​ki w no​sie po​zo​sta​łych pa​sa​że​rów, wszyst​kich co do jed​ne​go, na​wet tych, któ​rych twa​rzy nie zdą​ży​łam za​pa​mię​tać. Tak, mam dość na​wet tych mi​lut​kich chó​rzy​stek. Nie pra​gnę po​now​nie ich uj​rzeć, w bez​rad​nym, peł​nym na​dziei tłu​mie, jaki zbie​rze się przed halą od​lo​tów, gdzie bę​dzie​my stać go​dzi​na​mi na desz​czu i wśród po​ry​wi​ste​go wia​- tru, ani w au​to​ka​rze, czy przy​sy​pia​ją​cych przy sto​li​kach w ba​rze na lot​ni​sku w Ko​lo​nii. Z dru​giej stro​ny, to tyl​ko opóź​nio​ny sa​mo​lot. Nie ma o co kru​szyć ko​pii. Czę​sto zda​rza mi się la​tać. Ta​kie sy​tu​acje by​wa​ją na​gmin​nie. Sły​sza​łam sło​wa „uprzej​mie prze​pra​sza​- my…” rów​nie czę​sto, jak oglą​da​łam brud​ne, sza​re, prze​my​sło​we li​no​leum w ha​lach na lot​- ni​sku Com​bin​gham, z cęt​ko​wa​ny​mi nie​bie​ski​mi ob​wód​ka​mi przy każ​dej bocz​nej kra​wę​dzi, dla kon​tra​stu. Sta​łam pod ekra​na​mi in​for​ma​cyj​ny​mi i pa​trzy​łam, jak drob​ne opóź​nie​nia prze​ra​dza​ją się w od​wo​ła​ne loty tak samo czę​sto, jak wi​dzia​łam drob​ne rów​no​le​głe li​nie ukła​da​ją​ce się w nie​roz​dzie​lo​ne ni​czym kwa​dra​ty, któ​re z ko​lei two​rzą wzo​ry na mi​lio​nach srebr​nych stop​ni pro​wa​dzą​cych do i z sa​mo​lo​tu; raz śni​ło mi się, że ścia​ny i su​fit mo​jej sy​pial​ni były po​kry​te alu​mi​nio​wy​mi pły​ta​mi przy​po​mi​na​ją​cy​mi fak​tu​rę schod​ków, po któ​rych wsia​da się do sa​mo​lo​tu. Naj​gor​sze, je​śli cho​dzi o opóź​nie​nia, jest za​wsze to, że mu​szę za​dzwo​nić do Se​ana, aby po​wie​dzieć mu, że zno​wu nie wró​cę o tej po​rze, o któ​rej mó​wi​łam, że będę. Tego te​le​fo​nu nie chcę wy​ko​nać. Choć… w tej sy​tu​acji może nie bę​dzie tak źle. Może uda mi się spra​- wić, aby nie było tak źle. Uśmie​cham się do sie​bie, gdy w mo​jej gło​wie za​czy​na świ​tać pe​wien po​mysł. Się​gam do to​reb​ki, nie pa​trząc, wciąż idąc, i za​my​kam dłoń wo​kół kan​cia​ste​go, za​fo​lio​wa​ne​go pu​- de​łecz​ka: te​stu cią​żo​we​go, któ​ry no​si​łam ze sobą przez ostat​nie dzie​sięć dni i nie zna​la​złam od​po​wied​nie​go mo​men​tu, aby go zro​bić. Czę​sto za​sta​na​wiam się nad moją ten​den​cją do pro​kra​sty​na​cji, choć ewi​dent​nie od​kła​- dam na póź​niej zmie​rze​nie się z pro​ble​mem. Nig​dy tak nie było, gdy cho​dzi o coś, co ma zwią​zek z moją pra​cą, i nadal tak nie jest, ale gdy w grę wcho​dzi coś waż​ne​go i oso​bi​ste​- go, ro​bię co w mo​jej mocy, aby od​wle​kać to w nie​skoń​czo​ność. Może wła​śnie dla​te​go nie pła​czę na lot​ni​skach, kie​dy mój sa​mo​lot nie od​le​ci o cza​sie; opóź​nie​nie to dla mnie ele​ment na​tu​ral​ne​go ryt​mu ży​cia. Część mnie nadal nie jest go​to​wa zmie​rzyć się z te​stem, choć z każ​dym mi​ja​ją​cym dniem cała ta bzdu​ra z siu​sia​niem na pla​sti​ko​wą pa​łecz​kę i ocze​ki​wa​niem na wy​nik za​czy​na wy​- da​wać się co​raz bar​dziej bez​sen​sow​na. To oczy​wi​ste, że je​stem w cią​ży. Mam dziw​nie prze​wraż​li​wio​ny spła​che​tek skó​ry na czub​ku gło​wy, któ​re​go wcze​śniej tam nie było, i czu​ję się bar​dziej zmę​czo​na niż kie​dy​kol​wiek do​tąd. Spo​glą​dam na ze​ga​rek, za​sta​na​wia​jąc się, czy mam czas, aby zro​bić test, po czym kar​cę sama sie​bie za na​iw​ność. Ame​ry​kan​ka mia​ła ra​cję. Nie ma żad​nych rze​czy​wi​ście ist​nie​ją​- cych au​to​ka​rów, któ​re je​cha​ły​by tu, żeby nas wy​ba​wić. Bóg ra​czy wie​dzieć, kie​dy się zja​- wią. Bodo nie ma po​ję​cia, co się dzie​je; oszu​kał nas, po​zwa​la​jąc wie​rzyć, że po​nie​waż jest Niem​cem, na pew​no za​dbał o wszyst​ko. Co ozna​cza, że mam co naj​mniej pięt​na​ście

mi​nut, aby zro​bić test i za​dzwo​nić do Se​ana, pod​czas gdy resz​ta pa​sa​że​rów bę​dzie od​bie​- rać swo​je ba​ga​że. Na szczę​ście ła​two od​wró​cić uwa​gę Se​ana, jest jak dziec​ko. Kie​dy mu po​wiem, że dziś nie wró​cę, za​cznie na​rze​kać. Kie​dy mu po​wiem, że test cią​żo​wy wy​padł po​zy​tyw​nie, tak się ucie​szy że prze​sta​nie go ob​cho​dzić, kie​dy wró​cę. Za​trzy​mu​ję się przed naj​bliż​szą dam​ską to​a​le​tą i zmu​szam się, by tam wejść, uspo​ka​ja​jąc samą sie​bie: to nic strasz​ne​go. Już znasz wy​nik. Wi​dok ma​łe​go, nie​bie​skie​go krzy​ży​ka ni​- cze​go nie zmie​ni. Roz​pa​ko​wu​ję pu​de​łecz​ko, wyj​mu​ję test i wrzu​cam ulot​kę z in​struk​cją do to​reb​ki. Ro​bi​- łam to już wcze​śniej, raz, w ze​szłym roku, kie​dy wie​dzia​łam, że nie je​stem w cią​ży, ale wy​ko​na​łam test, bo Sean nie chciał uwie​rzyć mo​je​mu we​wnętrz​ne​mu in​stynk​to​wi. To nie jest krzy​żyk, tyl​ko znak plu​sa. Nie na​zy​waj tego krzy​ży​kiem: to źle wpły​wa na mo​ra​le. Już wkrót​ce coś za​czy​na być wi​docz​ne. De​li​kat​ny nie​bie​ska​wy błysk. O Boże. Nie mogę tego zro​bić. Chcę mieć dziec​ko, ale tyl​ko tro​chę chcę. Tak my​ślę. Wła​ści​wie to sama nie wiem. Jesz​cze wię​cej nie​bie​skie​go: dwie rów​no​le​głe kre​ski. Jesz​cze nie znak plu​sa, ale to tyl​ko kwe​stia cza​su. Sean się ucie​szy. Na tym wła​śnie po​win​nam się sku​pić. Na​le​żę do tych lu​dzi, co we wszyst​ko po​wąt​pie​wa​ją i nig​dy nie są nie​skom​pli​ko​wa​nie szczę​śli​wi. Re​ak​cja Se​ana jest bar​dziej rze​tel​na niż moja i wiem, że nie bę​dzie po​sia​dał się z ra​do​ści. Dziec​ko bę​dzie su​per. Gdy​bym przez ubie​gły rok nie chcia​ła być w cią​ży, ły​ka​ła​bym ta​blet​ki, a nie ro​bi​łam tego. Co? W okien​ku nie ma nie​bie​skie​go krzy​ży​ka. I nie po​ja​wia​ją się ko​lej​ne kre​ski. Mi​nę​ło już po​nad pięć mi​nut, od​kąd wy​ko​na​łam test. Nie je​stem spe​cja​list​ką, ale mam sil​ne prze​czu​- cie, że wszyst​kie nie​bie​skie kre​ski, ja​kie mia​ły się po​ja​wić, już się po​ja​wi​ły. Nie je​stem w cią​ży… Nie mogę być. W moim umy​śle po​ja​wia się ulot​ny ob​raz: ma​leń​ka ludz​ka po​stać, zło​ta i z twa​rzą po​- zba​wio​ną ry​sów, trium​fal​nie wy​ma​chu​ją​ca ręką w po​wie​trzu. Zni​ka, za​nim zdą​żę za​re​je​- stro​wać szcze​gó​ły. Te​raz to już na​praw​dę nie chcę roz​ma​wiać z Se​anem. Mam mu do prze​ka​za​nia dwie roz​- cza​ro​wu​ją​ce in​for​ma​cje za​miast jed​nej. Per​spek​ty​wa cze​ka​ją​cej mnie roz​mo​wy wzbu​dza we mnie nie​po​ha​mo​wa​ną pa​ni​kę. Je​że​li mam to zro​bić, to te​raz, chcę mieć to jak naj​szyb​ciej za sobą. Wy​da​je się wy​jąt​ko​wo nie​- spra​wie​dli​we, że nie mogę upo​rać się z tym pro​ble​mem, uda​jąc, że nie znam ni​ko​go, kto na​zy​wa się Sean Ha​mer, i znik​nąć w no​wym ży​ciu. Tak by​ło​by o wie​le pro​ściej. Wy​cho​dzę z dam​skiej to​a​le​ty i za​czy​nam kie​ro​wać się do hali od​lo​tów, wy​cią​ga​jąc Black​Ber​ry z kie​sze​ni kurt​ki. Sean od​bie​ra po pierw​szym sy​gna​le. – Cześć, ma​leń​ka – mówi. – O któ​rej bę​dziesz? – Kie​dy wy​jeż​dżam, sie​dzi wie​czo​ra​mi i oglą​da te​le​wi​zję z te​le​fo​nem le​żą​cym obok nie​go, żeby nie prze​ga​pić mo​ich te​le​fo​nów ani ese​me​sów. Nie wiem, czy to nor​mal​ne za​cho​wa​nie uko​cha​nej oso​by. Po​czu​ła​bym się nie​lo​- jal​na, gdy​bym spy​ta​ła o to któ​re​goś z mo​ich przy​ja​ciół, jak​bym pro​si​ła się o to, by zdys​kre​-

dy​to​wa​li Se​ana. – Sean, nie je​stem w cią​ży. Ci​sza. A po​tem: – Ale prze​cież mó​wi​łaś, że je​steś. Twier​dzi​łaś, że nie mu​sisz ro​bić te​stu, bo po pro​stu wiesz. – Zda​jesz so​bie spra​wę, co to ozna​cza? – Co? – W jego gło​sie po​brzmie​wa na​dzie​ja. – Je​stem aro​ganc​ką idiot​ką, któ​rej nie moż​na ufać. Na​praw​dę, ale to na​praw​dę my​śla​- łam, że za​sko​czy​łam, ale… naj​wy​raź​niej się po​my​li​łam. Hor​mo​ny mu​szą mi bu​zo​wać z ja​- kie​goś in​ne​go po​wo​du. – Nie po​le​gaj na jed​nym te​ście – do​ma​ga się Sean. – Sprawdź jesz​cze raz. Kup na​stęp​ny. Czy mo​żesz ku​pić test na lot​ni​sku? – Nie mu​szę. – Oczy​wi​ście, że mogę ku​pić test na lot​ni​sku. Mó​wię so​bie, że Sean nie ma o tym po​ję​cia, dla​te​go że jest fa​ce​tem, a nie dla​te​go, że nie chce mu się wy​cho​dzić z na​sze​- go sa​lo​nu i spę​dza każ​dy wie​czór, oglą​da​jąc sport w te​le​wi​zji. – Sko​ro nie je​steś w cią​ży, cze​mu je​steś spóź​nio​na? – pyta. Chcia​ła​bym wi​nić za to wa​run​ki po​go​do​we na lot​ni​sku w Düs​sel​dor​fie, ale wiem, że nie o to mu cho​dzi. – Nie mam po​ję​cia – wzdy​cham. – A sko​ro o spóź​nie​niach mowa, mój sa​mo​lot też się spóź​nia. Zo​stał prze​kie​ro​wa​ny do Ko​lo​nii, mamy tam do​trzeć au​to​ka​rem. Rze​ko​mo. Miej​- my na​dzie​ję, że uda mi się wró​cić ju​tro, cho​ciaż nie po​tra​fię po​wie​dzieć o któ​rej. Albo jesz​cze dziś, póź​no w nocy, je​śli do​pi​sze nam szczę​ście. – No ja​sne – ce​dzi przez zęby Sean – i ko​lej​ny mój wie​czór dia​bli wzię​li. Spró​buj go uła​go​dzić. Nie kłóć się z nim. – Czy to nie jest spra​wie​dli​we, zwa​żyw​szy, że od cza​su do cza​su moje pla​ny na wie​czór bio​rą w łeb? To ja mam w per​spek​ty​wie spa​nie na sto​ją​co przy okien​ku od​pra​wy pasz​por​- to​wej, na lot​ni​sku w Ko​lo​nii. – Nie zno​szę zdań, któ​re za​czy​na​ją się od: To ja… – ale od​- czu​wam sil​ne pra​gnie​nie zwró​ce​nia Se​ano​wi uwa​gi, że to nie on jest uwię​zio​ny w wiel​kim bu​dyn​ku peł​nym elek​tro​nicz​nych po​pi​ski​wań i obco brzmią​cych ech, i że cze​ka mnie trans​- port do in​ne​go, rów​nie dzi​wacz​ne​go, sza​ro​bia​łe​go bu​dyn​ku, oświe​tlo​ne​go bla​skiem neo​nó​- wek. To nie Sean bo​ry​ka się z od​czu​ciem, że jest po​wo​li roz​bie​ra​ny na czę​ści na po​zio​mie mo​le​ku​lar​nym, że cała jego isto​ta zo​sta​ła roz​bi​ta na po​je​dyn​cze pik​se​le i nie ze​spo​li się na po​wrót we wła​ści​wą oso​bę, do​pó​ki on sam nie prze​stą​pi pro​gu fron​to​wych drzwi. Gdy​by miał zna​leźć się w ta​kiej sy​tu​acji i gdy​by tak się zło​ży​ło, że to ja sie​dzia​ła​bym na ka​na​pie, pi​jąc piwo i oglą​da​jąc ulu​bio​ne pro​gra​my w te​le​wi​zji, chy​ba oka​za​ła​bym mu choć odro​bi​- nę współ​czu​cia. Ale po​mi​ja​jąc kwe​stię te​stu cią​żo​we​go, wciąż je​stem aro​ganc​ką idiot​ką, któ​ra uwa​ża, że ma we wszyst​kim ra​cję. Sta​ra​łam się być tro​chę po​kor​niej​sza, ale szcze​rze mó​wiąc, trud​no pa​mię​tać, że mo​żesz się my​lić, je​że​li oso​bą, z któ​rą się spie​rasz, jest Sean.

– Miej​my na​dzie​ję, że wró​cisz ju​tro? – mówi. W cią​gu paru se​kund, od​kąd się ostat​nio ode​zwał, pod​sy​cił tlą​cy się w nim ogień obu​rze​nia so​lid​nym ły​kiem carls​ber​ga. – A co, moż​li​we, że wró​cisz do​pie​ro po​ju​trze? – Może to dla cie​bie no​wość, Sean, ale nie je​stem na lot​ni​sku w Ko​lo​nii żad​ną gru​bą rybą. Nikt tu nie sta​ra się do​sto​so​wać do mnie ter​mi​na​rza lo​tów. Je​stem tyl​ko bez​sil​ną pa​- sa​żer​ką, po​dob​nie jak na lot​ni​sku w Düs​sel​dor​fie. Nie mam po​ję​cia, kie​dy wró​cę. – Pięk​nie – ce​dzi przez zęby – A ra​czysz do mnie za​dzwo​nić, jak już bę​dziesz to wie​- dzieć? Tłu​mię w so​bie chęć roz​trza​ska​nia mo​je​go Black​Ber​ry o ścia​nę i roz​bi​cia go w pył. – Po​dej​rze​wam, że bę​dzie tak, iż po​wie​dzą nam coś, po​tem coś in​ne​go, a po​tem jesz​cze cał​kiem coś od​mien​ne​go – od​po​wia​dam cier​pli​wie. – Wszyst​ko, byle utrzy​mać nas w ry​- zach, pod​czas gdy oni de​spe​rac​ko sta​ra​ją się opra​co​wać plan od​wie​zie​nia nas do domu, a my sto​imy przed za​mknię​tym skle​pem bez​cło​wym, po​trzą​sa​my me​ta​lo​wy​mi ża​lu​zja​mi i bła​ga​my, by wpusz​czo​no nas do środ​ka, za​nim zdech​nie​my z nu​dów. – Wciąż mia​łam na​- dzie​ję, że Sean zo​rien​tu​je się, iż nie uwa​żam tego wie​czo​ru za szcze​gól​nie uda​ny. Nie mam uba​wu po pa​chy – Chy​ba tak na​praw​dę nie chcesz, abym dzwo​ni​ła co go​dzi​na i re​la​cjo​no​- wa​ła prze​bieg wy​da​rzeń? Może rzu​cisz okiem na ekran śle​dze​nia lotu? – To​bie nie za​le​ży na mnie na tyle, by mnie in​for​mo​wać na bie​żą​co, ale ja mam sie​dzieć przy lap​to​pie i ga​pić się… – Wca​le nie mó​wię, że masz to ro​bić. Mo​żesz za​kła​dać, że nie​dłu​go wró​cę, ale że żad​ne z nas nie wie, kie​dy kon​kret​nie, i przy​jąć to jak do​ro​sły fa​cet. Sean mam​ro​cze coś pod no​sem. – Co tam mam​ro​czesz? – py​tam, nie chcę do​pu​ścić, aby jego sło​wa, wy​po​wie​dzia​ne w zło​ści, prze​szły bez echa. – Py​ta​łem, kto jest prze​woź​ni​kiem? Za​trzy​mu​ję się gwał​tow​nie. To dla mnie praw​dzi​wy szok, kie​dy sły​szę te sło​wa, wy​po​wie​dzia​ne w tak osten​ta​cyj​ny spo​sób. Przy​po​mi​na​ją mi się na​tych​miast inne, te, któ​re żyją w mo​jej gło​wie, na​wet je​że​li nikt już nig​dy nie wy​po​wie ich gło​śno. no​szę twe ser​ce z sobą, no​szę je w moim ser​cu.1 Od​chrzą​ku​ję. – Prze​pra​szam, co po​wie​dzia​łeś? – Na mi​łość bo​ską, Gaby! Kto. Jest. Prze​woź​ni​kiem? Wi​zja Tima wy​peł​nia mój umysł: na szczy​cie dra​bi​ny w bi​blio​te​ce Pro​sce​nium pa​trzy na mnie z góry, trzy​ma to​mik w pra​wym ręku, a lewą ręką przy​trzy​mu​je się dra​bin​ki. Wła​śnie prze​czy​tał mi wiersz. Nie no​szę twe ser​ce z sobą, inny. Au​tor​stwa po​ety, któ​ry zmarł mło​- do i tra​gicz​nie i któ​re​go na​zwi​ska nie pa​mię​tam, mó​wią​cy o… Ten zbieg oko​licz​no​ści jest tak dzi​wacz​ny, że aż czu​ję świerz​bie​nie skó​ry. Wiersz był o opóź​nio​nym po​cią​gu. Pa​mię​tam je​dy​nie dwa ostat​nie wer​sy: „Nasz czas jest w rę​kach in​- nych, za krót​ki też dla słów”.2 Tim to po​chwa​lił. Wi​dzisz? – za​py​tał. Je​że​li po​eta ma coś do

po​wie​dze​nia, mówi to naj​pro​ściej jak po​tra​fi. On lub ona – do​rzu​ci​łam z roz​draż​nie​niem. On lub ona – zgo​dził się Tim. Ale po​dob​nie jak po​eta, je​śli księ​go​wy ma do po​wie​dze​nia coś istot​ne​go, mówi to moż​li​wie jak naj​pro​ściej. Kto oprócz Tima wy​my​ślił​by tak szyb​ką ri​po​stę? Tim Bre​ary jest Prze​woź​ni​kiem. Ale Se​ano​wi ra​czej nie o to cho​dzi. – Py​tasz, ja​ki​mi li​nia​mi mam le​cieć? Fly​4Y​ou. – „Kto jest prze​woź​ni​kiem?”. Cze​mu tak to ujął? Prze​cież nie może wie​dzieć. Gdy​by wie​dział, po​wie​dział​by to pro​sto z mo​stu. Praw​da? Po​pa​dasz w pa​ra​no​ję. – Nu​mer lotu? – pyta Sean. – Je​den dwa dwa je​den. – Już mam. No to… zo​ba​czy​my się, jak tu do​trzesz… kie​dy tu do​trzesz. – Uhm-hm – mó​wię swo​bod​nym to​nem i koń​czę po​łą​cze​nie. Dzię​ki Bogu już po wszyst​- kim. Cza​sa​mi za​sta​na​wiam się, czy ru​cho​me chod​ni​ki na lot​ni​skach mają na celu oszu​ka​nie nas, aby​śmy uwie​rzy​li, że resz​ta pod​ło​ża nie prze​su​wa się do tyłu. Wciąż nie je​stem tam, gdzie po​win​nam być, ale czu​ję się, jak​bym szła ca​ły​mi la​ta​mi, po​dą​ża​jąc za ko​lej​ny​mi zna​- ka​mi, kie​ru​ją​cy​mi mnie ku hali od​lo​tów. Już wkrót​ce sam wi​dok ta​bli​cy z tym na​pi​sem nie wy​star​czy, aby do​dać mi otu​chy. Mogę za​cząć chi​cho​tać i po​sy​ki​wać jak obłą​ka​na, po​twor​na wiedź​ma, i wy​co​fy​wać się ra​kiem w prze​ciw​nym kie​run​ku, ot tak z czy​stej prze​ko​ry. Skrę​cam za róg i zde​rzam się z ra​mie​niem ozdo​bio​nym ta​tu​ażem OJ​CIEC. Ko​bie​ta o za​- czer​wie​nio​nych oczach, na któ​rej cie​le wid​nie​je ten ta​tu​aż, już prze​sta​ła pła​kać. Te​raz do​- bie​ra się do pu​deł​ka pa​pie​ro​sów o roz​mia​rach ma​łej wa​li​zecz​ki. – Prze​pra​szam – bą​kam pod no​sem. Cofa się przede mną, jak​by bała się, że mogę ją ude​rzyć. Wkła​da na wpół roz​pa​ko​wa​ną pacz​kę Lam​bert&Bu​tlers z po​wro​tem do to​reb​ki na ra​mię i ru​sza w stro​nę wska​zy​wa​ną przez ko​lej​ne strzał​ki i ozna​ko​wa​nia. Uspo​ka​ja​ją​cy wi​dok pa​pie​ro​sa mię​dzy pal​ca​mi nie jest dla niej naj​wy​raź​niej tak waż​ny jak chęć zna​le​zie​nia się jak naj​da​lej ode mnie. Czy moż​li​we, aby prze​stra​szy​ła się, gdy ją ob​sztor​co​wa​łam? Po​sta​no​wi​łam to spraw​- dzić, przy​spie​sza​jąc kro​ku. Wkrót​ce zrów​nu​ję się z nią. Ona zer​ka na mnie i przy​spie​sza. Jest za​sa​pa​na. To ja​kiś ab​surd. – Ucie​kasz przede mną? – py​tam, w na​dziei że to po​mo​że mi uwie​rzyć w coś, co wy​da​je mi się nie do uwie​rze​nia. – My​ślisz, że coś ci zro​bię? Za​trzy​mu​je się, opusz​cza ra​mio​na, jak​by szy​ko​wa​ła się na atak. Nie pa​trzy na mnie, nic nie mówi. Po​ma​gam jej uwol​nić się od tej agre​sji. – Od​pręż się. Je​stem w za​sa​dzie nie​groź​na. Ob​je​cha​łam cię tyl​ko dla​te​go, że za​czę​łaś ata​ko​wać Boda. Jej usta po​ru​sza​ją się. Co​kol​wiek z nich wy​pły​nie, może być prze​zna​czo​ne dla mnie. Tak

mógł​by wy​glą​dać przed​sta​wi​ciel rasy ob​cych pró​bu​ją​cy sko​mu​ni​ko​wać się z isto​tą ludz​ką. Na​chy​lam się, aby móc ją usły​szeć. – Mu​szę wró​cić dziś do domu. Po pro​stu mu​szę. Nig​dy do​tąd sama nie wy​jeż​dża​łam za gra​ni​cę. Chcę już wró​cić do domu. – Pa​trzy na mnie, jej twarz jest bla​da ze stra​chu i dez​- orien​ta​cji. – Chy​ba mam atak pa​ni​ki – mówi. Gaby, ty cho​ler​na kre​tyn​ko. Go​ni​łaś tę dziew​czy​nę. Za​ini​cjo​wa​łaś roz​mo​wę. A ona chcia​ła tyl​ko zna​leźć się jak naj​da​lej od cie​bie – ską​di​nąd taki układ od​po​wia​dał wam obu, ale ty mu​sia​łaś po​kpić spra​wę. – Nie by​ła​byś w sta​nie mó​wić, gdy​byś mia​ła atak pa​ni​ki – od​po​wia​dam. – Hi​per​wen​ty​- lo​wa​ła​byś. – A co ja ro​bię? Po​słu​chaj, jak od​dy​cham! – Chwy​ta mnie za prze​gub, obej​mu​je kciu​- kiem i pal​cem wska​zu​ją​cym, jak ob​ręcz kaj​da​nek, przy​cią​ga​jąc mnie ku so​bie. Pró​bu​ję się uwol​nić, ale nie pusz​cza. – Masz za​dysz​kę po bie​gu – wy​ja​śniam, sta​ra​jąc się za​cho​wać spo​kój. Jak ona śmie trzy​- mać mnie za rękę, jak​bym była rze​czą? Sta​wiam opór. Zde​cy​do​wa​nie. – Poza tym dużo pa​- lisz. Je​że​li chcesz zwięk​szyć po​jem​ność płuc, po​win​naś rzu​cić. W jej oczach po​ja​wia się gniew. – Nie mów mi, co mam ro​bić! Nie wiesz, ile palę! Nic o mnie nie wiesz. Wciąż ści​ska mnie za prze​gub. Uśmie​cham się do niej. Co in​ne​go mogę zro​bić? Ro​ze​- wrzeć jej pal​ce, je​den po dru​gim? Choć może będę mu​sia​ła. – Mo​gła​byś mnie już pu​ścić? Zy​ski ze sprze​da​ży sa​mych tyl​ko pa​pie​ro​sów w two​jej to​- reb​ce po​zwo​li​ły​by kon​cer​no​wi Lam​bert&Bu​tler spo​koj​nie prze​trwać dzie​sięć ko​lej​nych re​ce​sji. Marsz​czy czo​ło, usi​łu​je zro​zu​mieć, o co mi wła​ści​wie cho​dzi. – To dla cie​bie zbyt skom​pli​ko​wa​ne? Może więc tak: co po​wiesz na to – masz po​żół​kłe pal​ce? To oczy​wi​ste, że spo​ro pa​lisz. W koń​cu mnie pusz​cza. – Uwa​żasz się za lep​szą ode mnie, tak? – Krzy​wi się iro​nicz​nie, to samo po​wie​dzia​ła do tego ły​so​la z ga​ze​tą. Za​sta​na​wiam się, czy rzu​ca to oskar​że​nie pod ad​re​sem każ​dej oso​by, któ​rą spo​ty​ka. Trud​no wy​obra​zić so​bie oso​bę, któ​ra po po​zna​niu jej mo​gła​by na​gle za​cząć cier​pieć na ma​nię niż​szo​ści. – No cóż… może… tak – od​po​wia​dam. – Po​słu​chaj, sta​ra​łam się po​móc, może tro​chę na​zbyt ob​ce​so​wo, ale w grun​cie rze​czy masz ra​cję: tak na​praw​dę jest mi obo​jęt​ne, czy nadal bę​dziesz od​dy​chać czy nie. Przy​kro mi, je​że​li cię ob​ra​zi​łam, rzu​ca​jąc żar​cik, któ​re​go nie po​tra​fi​łaś zro​zu​mieć, bo je​steś na to za tępa… – Otóż to, uwa​żasz się za lep​szą ode mnie! Mała Pan​na Suka, co wiecz​nie za​dzie​ra nosa i ma wszyst​kich w du​żym po​wa​ża​niu? Wi​dzia​łam cię dziś rano – by​łaś zbyt na​dę​ta, żeby od​po​wie​dzieć uśmie​chem, kie​dy się do cie​bie uśmiech​nę​łam. Mała Pan​na? Na mi​łość bo​ską, mam trzy​dzie​ści osiem lat. Ona nie może mieć wię​cej niż osiem​na​ście. Poza tym o czym ona ple​cie?

– Dziś rano? – py​tam nie​pew​nie. Czy była na po​kła​dzie, kie​dy le​cia​łam rano z Com​bin​- gham? – Uwa​żasz się za lep​szą ode mnie – po​wta​rza z roz​go​ry​cze​niem. – Oczy​wi​ście, że tak! Bo je​steś! Za​ło​żę się, że nig​dy nie po​zwo​li​łaś, aby nie​win​ny czło​wiek tra​fił do wię​zie​nia za mor​der​stwo! – Za​nim jesz​cze zdo​ła​łam prze​tra​wić jej sło​wa, wy​bu​cha pła​czem i przy​- wie​ra do mnie ca​łym cia​łem. – Nie znio​sę tego dłu​żej – szlo​cha, zwil​ża​jąc łza​mi przód mo​- jej bluz​ki. – Cał​kiem się roz​sy​pu​ję. Za​nim mój mózg zdo​ła wy​mie​nić wszyst​kie po​wo​dy, dla któ​rych nie po​win​nam tego ro​- bić, obej​mu​ję ją ra​mio​na​mi. Co, u li​cha, może się jesz​cze wy​da​rzyć?

2 10/3/2011 – No – po​wie​dział wol​no Si​mon. Ob​ser​wo​wał Char​lie, któ​ra na nie​go nie pa​trzy​ła. Wle​- pia​ła wzrok w ekran te​le​wi​zo​ra, choć nie re​je​stro​wa​ła tego, co się na nim dzia​ło, i sta​ra​ła się za​cho​wy​wać na​tu​ral​nie. Jak ktoś, kto nie ma żad​nych ta​jem​nic. Pro​gram był z ro​dza​ju tych, w któ​rych zna​ni ce​le​bry​ci do​świad​cza​ją tru​dów ży​cia w afry​kań​skich slum​sach i w te pędy wra​ca​ją do swo​ich do​mów w Hamp​ste​ad, kie​dy tyl​ko ka​me​ry zo​sta​ną wy​łą​czo​ne. – Co no? – spy​ta​ła. Nie zno​si​ła za​ta​jać cze​go​kol​wiek przed Si​mo​nem; sku​tecz​nie uda​ło mu się in​dok​try​no​wać ją przez lata, utwier​dzać w prze​ko​na​niu, że jego pra​wem, da​nym mu od Boga, było wie​dzieć wszyst​ko i za​wsze. Aby od​wró​cić jego uwa​gę, wska​za​ła na ekran. – Zo​bacz, czy oni żyją w gor​szych wa​run​kach niż my? To zna​czy, ja wiem, że tak, ale… gdy na​stęp​nym ra​zem obo​je bę​dzie​my mieć wol​ny dzień, po​win​ni​śmy ku​pić parę ro​lek ta​pe​ty albo po​rząd​ny wa​łek i ku​be​łek bia​łej far​by – Mia​ła już dość mo​zai​ki wy​bla​kłych barw na ścia​nach sa​lo​nu i uwa​ża​ła, że naj​wyż​szy czas coś z tym zro​bić: tu pas ta​pe​ty z roku 1970, tam frag​ment sta​re​go tyn​ko​wa​nia. Gry​zą​cy się ze sobą efekt po​zdzie​ra​ne​go ko​la​żu przy​po​- mi​nał psy​cho​de​licz​ne pa​smo gór​skie i nie​kie​dy od​bie​ra​ła ten wi​dok jako for​mę wi​zu​al​nej tor​tu​ry – Ga​pisz się na mnie – zwró​ci​ła się do Si​mo​na. Spoj​rzał zna​czą​co na ze​ga​rek. – Za​sta​na​wiam się, o któ​rej spo​dzie​wa​my się wi​zy​ty two​jej sio​stry. – Liv? – Czy Char​lie spró​bo​wa​ła​by temu za​prze​czyć? – Skąd wie​dzia​łeś? – Je​steś pod​mi​no​wa​na, sta​le zer​kasz na te​le​fon. – Wstał. Świet​nie, po​my​śla​ła Char​lie. Ko​lej​na miła, re​lak​su​ją​ca roz​mo​wa. – Ewi​dent​nie na coś cze​kasz. Coś ma się wy​da​rzyć. Wiem, że Liv jest dzi​siaj w Spil​ling, wiem, że spo​tka​łaś się z nią i by​ły​ście na lun​chu… – Spóź​nia się – od​par​ła Char​lie, marsz​cząc brwi. – Po​win​na się tu zja​wić po​mię​dzy wpół do dzie​wią​tej a dzie​wią​tą. Si​mon roz​su​nął za​sło​ny i oparł się ple​ca​mi o okno. Za​czął bęb​nić pal​ca​mi o pa​ra​pet. Je​że​li chciał wy​pa​try​wać Liv, był zwró​co​ny w nie​wła​ści​wą stro​nę. Char​lie cze​ka​ła, prze​ko​na​na, że jej sio​stra była ostat​nią oso​bą, o któ​rej mógł te​raz my​śleć, i cie​szy​ła się, że oszczę​dził jej po​ła​jan​ki na te​mat nie​za​po​wie​dzia​nych go​ści. Si​mon nie wi​dział więk​szej róż​ni​cy po​mię​dzy człon​kiem ro​dzi​ny po​ja​wia​ją​cym się bez za​po​wie​dzi, aby za​mie​nić parę słów i wy​pić her​ba​tę, a hor​dą na​jeźdź​ców z po​chod​nia​mi w dło​niach, wy​wa​ża​ją​cą ta​ra​nem fron​to​we drzwi, aby we​drzeć się do środ​ka i spa​lić dom do fun​da​men​tów. – Cze​mu jej wy​ba​czy​łaś? – za​py​tał. – Komu, Liv? Po​ki​wał gło​wą. – Nie​zu​peł​nie jej wy​ba​czy​łam. A w każ​dym ra​zie nig​dy nie po​wie​dzia​łam, że jej wy​ba​- czam. Po pro​stu… znów za​czę​łam się z nią wi​dy​wać. – Char​lie ukry​ła twarz w koł​nie​rzu

ulu​bio​nej dre​so​wej blu​zy z kap​tu​rem. Roz​cią​gnę​ła ją przez lata tak bar​dzo, że za​pew​ne mo​- gły​by zmie​ścić się tam gło​wy trzech albo na​wet czte​rech osób na​raz, gdy​by sta​nę​ły do​sta​- tecz​nie bli​sko, jed​na przy dru​giej. W tej blu​zie koł​nierz był na​praw​dę moc​no roz​cią​gnię​ty. Przez weł​nę Char​lie po​wie​dzia​ła: – Nie było mowy o ofi​cjal​nym wy​ba​cze​niu win. – W jed​nej chwi​li nie​na​wi​dzisz jej, bo spo​ty​ka się z Gib​b​sem, w na​stęp​nej za​czy​nasz z nią roz​ma​wiać, jak​by nic się nie sta​ło. A ona wciąż spo​ty​ka się z Gib​b​sem. Nie po​- wstrzy​mał jej przed tym na​wet pla​no​wa​ny ślub z in​nym męż​czy​zną. Char​lie po​czu​ła, że jej pierś i ra​mio​na sztyw​nie​ją. – Czy mu​si​my o tym roz​ma​wiać? – spy​ta​ła. – Gibbs wciąż jest żo​na​ty, nadal z nim pra​cu​je​my Liv wciąż wdzie​ra się nie​pro​szo​na na two​je te​ry​to​rium – tak to w każ​dym ra​zie po​strze​ga​łaś, kie​dy za​czę​li się spo​ty​kać. Na na​- szym we​se​lu też dali cza​du, to ona za​własz​czy​ła dzień, któ​ry miał być na​szym świę​tem, a stał się jej dniem. – Dzię​ki za przy​po​mnie​nie. Kie​dy się po​ja​wi, splu​nę jej w twarz. Za​do​wo​lo​ny? – Py​tam, co się zmie​ni​ło. – Cóż, po​myśl​my Gibbs jest te​raz oj​cem bliź​niąt, wcze​śnia​czek, któ​re są rów​nie cu​dow​- ne jak de​li​kat​ne i kru​che. Si​mon wy​glą​dał na znie​cier​pli​wio​ne​go. – Wiesz, o co mi cho​dzi. Gibbs zo​stał oj​cem w ze​szłym mie​sią​cu. Ty wy​ba​czy​łaś Liv w ubie​głym roku. – Wca​le nie. – Char​lie po​de​szła do okna, od​py​cha​jąc Si​mo​na na bok, i za​cią​gnę​ła za​sło​- ny. – Je​że​li te​raz przyj​dzie, to trud​no. Stra​ci​ła swo​ją szan​sę. To, co ty na​zy​wasz wy​ba​cze​- niem, ja na​zy​wam cho​wa​niem gło​wy w pia​sek i uda​wa​niem, że to, co było, w ogó​le nie mia​ło miej​sca. Że prze​szłość w ogó​le się nie wy​da​rzy​ła. Do​daj​my jesz​cze te​raź​niej​szość, dla lep​sze​go efek​tu. Ża​ło​sne, czyż nie, to, do cze​go czło​wiek jest zdol​ny, je​że​li nie chce po​- rzu​cić sio​stry? Si​mon się​gnął po pi​lo​ta. Przez chwi​lę prze​rzu​cał ka​na​ły, po czym wy​łą​czył te​le​wi​zor. – Uchy​lasz się od od​po​wie​dzi – po​wie​dział. – Na​gle je​steś go​to​wa scho​wać gło​wę w pia​sek, do​szu​ku​jąc się w Liv sa​mych po​zy​ty​wów, mimo że na​roz​ra​bia​ła, choć wcze​śniej ich nie do​strze​ga​łaś. Jak to moż​li​we? – Nie wiem. – Ty nie, ale może ja tak. – Wy​da​wał się za​do​wo​lo​ny, jak​by przez cały czas pró​bo​wał zna​leźć w niej odro​bi​nę nie​pew​no​ści. – Czy to dla​te​go… – Prze​rwał i za​czął krą​żyć wo​kół niej jak me​cha​nicz​na za​baw​ka, w któ​rej wy​czer​pu​je się ba​te​ria. Jego stan wy​jąt​ko​wy za​- wsze wy​glą​dał tak samo, od ner​wo​wych, ury​wa​nych ru​chów, któ​re po​wo​li wy​ga​sa​ły, prze​- cho​dząc w tryb cał​ko​wi​te​go za​wie​sze​nia, w mia​rę jak co​raz wię​cej ener​gii było prze​kie​ro​- wy​wa​nej do jego mó​zgu pra​cu​ją​ce​go na naj​wyż​szych ob​ro​tach. – Si​mo​nie? – Uhm? – Czy pró​bu​jesz od​gad​nąć, dla​cze​go znów za​czę​łam roz​ma​wiać z Liv?

– Nie. Wręcz prze​ciw​nie. – Co to ma…? – Ciii… Cier​pli​wość Char​lie się wy​czer​pa​ła. – Twój pio​nek idzie do kuch​ni, by na​pić się cze​goś moc​niej​sze​go, a przy oka​zji wy​jąć rze​czy ze zmy​war​ki – po​wie​dzia​ła. – Je​że​li chcesz grać da​lej, mu​sisz prze​nieść grę do kuch​ni. Si​mon do​tarł do drzwi przed nią i za​trza​snął je, za​my​ka​jąc ją w po​ko​ju. – Zmy​war​ka może za​cze​kać – zde​cy​do​wał. – Czy wy​ba​czy​łaś jej, bo zda​łaś so​bie spra​- wę, że twoi ro​dzi​ce nie są już naj​młod​si, a kie​dy umrą, Liv bę​dzie je​dy​ną oso​bą z ro​dzi​ny, któ​ra ci po​zo​sta​nie? – Nie. Ale znów dzię​ki za miłe przy​po​mnie​nie. Może związ​ki ich oby​dwoj​ga, Gib​b​sa i Liv, roz​pad​ną się, a oni się zej​dą i po​bio​rą, a ja zo​sta​nę uko​cha​ną cio​cią uro​dzo​nych przed​wcze​śnie bliź​nia​czek. Albo przy​najm​niej to​le​ro​wa​ną sio​strą nisz​czą​cej uda​ne związ​ki ma​co​chy wy​wło​ki. – Prze​stań się wście​kać. Nie? Chcesz po​wie​dzieć, że to nie dla​te​go jej wy​ba​czy​łaś? No to dla​cze​go? – O Boże, Si​mon, nie wiem. – Czy dla​te​go, że mia​ła raka w mło​do​ści? Mar​twi​łaś się, że na​stą​pi na​wrót cho​ro​by, je​- że​li bę​dziesz dla niej zbyt su​ro​wa? – Nie. Ab​so​lut​nie nie. – Dwa razy nie. Do​bra, cze​mu więc jej wy​ba​czy​łaś? Je​den, dwa, trzy, czte​ry… Kło​pot w tym, że mo​głaś do​li​czyć do dzie​się​ciu i na​wet gdy już skoń​czysz, stwier​dzić, że nadal je​steś żoną Si​mo​na Wa​ter​ho​usea. – Czy w two​jej ro​dzi​nie zda​rza​ły się przy​pad​ki de​men​cji? – spy​ta​ła Char​lie. – Wiem, że wciąż cię o to py​tam, ale pro​szę, czy mo​gła​byś się nad tym za​sta​no​wić? Nie od​pusz​czę ci tak ła​two. – To aku​rat wiem. Ty nig​dy mi w ni​czym nie od​pusz​czasz. I na​wia​sem mó​wiąc, to nie była in​sy​nu​acja. – Do​brze się za​sta​nów. Musi być ja​kiś po​wód, choć​by na​wet głę​bo​ko ukry​ty. Mu​sisz wie​dzieć, w czym rzecz, w prze​ciw​nym ra​zie… – Prze​rwał. Ugryzł się w ję​zyk. Po​wie​- dział wię​cej, niż za​mie​rzał. – W prze​ciw​nym ra​zie… – Char​lie spró​bo​wa​ła do​koń​czyć to zda​nie, za​miast sku​pić się na jego py​ta​niu, bo była pra​wie pew​na, że ani tro​chę nie ob​cho​dzi​ły go jej uczu​cia do Oli​- vii. Po​szu​ki​wa​nie wła​ści​wej od​po​wie​dzi tyl​ko po to, by zi​gno​ro​wał jej emo​cjo​nal​ny kon​- tekst, wy​da​ło się jej na​zbyt fru​stru​ją​ce. – Ach, już ro​zu​miem – po​wie​dzia​ła. – Nie cho​dzi o mnie i o Liv Cho​dzi o jed​ną z two​ich spraw. Niech zgad​nę: ktoś zo​stał za​mor​do​wa​ny. I… ktoś się przy​znał. Ale ten ktoś twier​dzi, że nie wie, dla​cze​go to zro​bił. Są​dzi​łeś, że uda​ło ci się od​kryć mo​tyw, ale gdy o nim wspo​mnia​łeś, spraw​ca wy​parł się go, mó​wiąc, że nie, nie dla​te​go to zro​bił. Uwa​żasz, że sko​ro za​bój​ca wie, dla​cze​go tego nie zro​bił, ozna​cza to, że

wie, cze​mu to zro​bił. My​lisz się. – To wła​śnie po​wie​dzia​ła ci sio​stra? – spy​tał gniew​nie Si​mon. – Co usły​sza​ła od Gib​b​- sa? – Nie. Sama do tego do​szłam – od​par​ła Char​lie. – Za​bro​ni​łam Liv mó​wie​nia o spra​- wach, któ​re pro​wa​dzi​cie, ty i Gibbs, od​kąd w ze​szłym roku we​tknę​ła w nie swój nos. I jak do​tąd uda​ło jej się trzy​mać ję​zyk za zę​ba​mi. – Wo​bec tego skąd… – Bo łą​czą mnie z tobą nie​wi​dzial​ne oko​wy. Bo od​rzu​ci​łam te wszyst​kie czę​ści mo​je​go mó​zgu, któ​re nie są mi ak​tu​al​nie po​trzeb​ne, aby zro​bić miej​sce i umie​ścić tam błysz​czą​cą, zło​tą re​pli​kę two​je​go świet​ne​go, o ileż wspa​nial​sze​go niż mój, ge​nial​ne​go umy​słu. Si​mon zmarsz​czył brwi. – O czym ty mó​wisz, do li​cha? Char​lie ode​pchnę​ła go na bok, otwo​rzy​ła drzwi i ru​szy​ła do kuch​ni, któ​ra tego wie​czo​ru wy​da​wa​ła się nie tyle jed​nym z po​miesz​czeń w domu, ile ra​czej nie​po​trzeb​nie wy​myśl​nym opa​ko​wa​niem bu​tel​ki wód​ki. – Wiem, jak dzia​ła twój umysł, Si​mo​nie. Nie ro​zu​miem, dla​cze​go to cię dzi​wi. Kie​dy kró​lik do​świad​czal​ny uświa​da​mia so​bie, że jest kró​li​kiem, trud​niej go czymś za​sko​czyć. No co? O czym my​ślisz? – Na​praw​dę chcesz wie​dzieć? – Wszedł za nią do kuch​ni: no​wej prze​strze​ni, w któ​rej mo​gła zo​stać uwię​zio​na, gdy​by po​wie​dzia​ła coś nie tak. – My​ślę, że nikt, kto nie jest ko​bie​tą, nie po​wi​nien nig​dy roz​ma​wiać z ko​bie​tą. Char​lie uśmiech​nę​ła się. Po​cią​gnę​ła łyk smir​nof​fa wprost z bu​tel​ki. – To za​baw​ne – po​wie​dzia​ła. – Nie masz po​ję​cia, jak roz​ma​wia więk​szość ko​biet, więc za​kła​dam, że je​stem ich przed​sta​wi​ciel​ką. Nie mó​wię jak ko​bie​ta. Bar​dziej jak… – szu​ka​ła przez chwi​lę od​po​wied​niej me​ta​fo​ry… – jak źle trak​to​wa​na uczen​ni​ca za​bu​rzo​ne​go me​sja​- sza. – Za​chi​cho​ta​ła, uj​rzaw​szy zgro​zę ma​lu​ją​cą się na twa​rzy Si​mo​na. – A kie​dy już mogę, mó​wię tak jak ty, w na​dziei że mnie usły​szysz. Tak jak te​raz. My​lisz się: moż​na nie wie​- dzieć, dla​cze​go coś się zro​bi​ło, ale być ab​so​lut​nie prze​ko​na​nym, że nie zro​bi​ło się tego z po​wo​du X. – Nie wie​rzę – mruk​nął Si​mon. – Nie, chy​ba że masz coś w so​bie, ja​kieś ukry​te po​dej​- rze​nie. – Ude​rzył się w pierś za​ci​śnię​tą pię​ścią. – Gdzieś tu​taj w głę​bi wiesz, dla​cze​go prze​ba​czy​łaś Liv Gdy​byś nie wie​dzia​ła, nie po​tra​fi​ła​byś stwier​dzić, że w grę nie wcho​dzi ża​den z po​da​nych prze​ze mnie po​wo​dów, nie mo​gła​byś stwier​dzić tego na pew​no. – Owszem, mo​gła​bym – od​par​ła Char​lie, od​sta​wia​jąc bu​tel​kę wód​ki i otwie​ra​jąc zmy​- war​kę. – Po​myśl o czymś, co zro​bi​łeś, ale nie masz po​ję​cia dla​cze​go. – Po dłu​giej chwi​li ci​szy do​da​ła: – A po​tem mi o tym po​wiedz. – Spró​bo​wa​łem i udo​wod​ni​łem słusz​ność mo​jej tezy. Je​że​li nie wiem, dla​cze​go coś zro​- bi​łem, nie wiem też dla​cze​go nie. – Na​praw​dę? A ja​kim się po​słu​ży​łeś przy​kła​dem? Si​mon za​wa​hał się. Naj​wy​raź​niej nic mu nie przy​cho​dzi​ło do gło​wy.