Dla Petera Strausa, mego cudownego agenta,
który posiada magiczne moce.
POLICYJNY MATERIAŁ DOWODOWY 1431 B/SK
– TRANSKRYPCJA ODRĘCZNEGO LISTU KERRY JOSE
DO FRANCINE BREARY DATOWANEGO NA 14 GRUDNIA 2010
Czemu wciąż tu jesteś, Francine?
Zawsze wierzyłam, że ludzie są w stanie przyspieszyć swoją śmierć. Skoro nasz
umysł może obudzić nas dokładnie na minutę przed włączeniem się budzika, to
musi też umieć zatrzymać na zawsze oddech. Zastanów się nad tym: mózg i od-
dech są powiązane ze sobą silniej niż mózg i nocny stolik. Umysł nakazujący sercu,
aby stanęło – i nieprzyjmujący odmowy – czyż mogłoby mieć jakąkolwiek szansę?
Tak przynajmniej zawsze sądziłam.
Nie mogę uwierzyć, że wciąż chcesz tu być. A jeżeli nawet, to już raczej niedłu-
go. Ktoś cię zabije. I to wkrótce. Każdego dnia zmieniam zdanie, kto będzie tym
kimś. Nie odczuwam potrzeby, aby ich powstrzymać, chcę cię jedynie o tym poin-
formować. Dając ci szansę, byś usunęła się w cień, odeszła tam, gdzie nikt nie
zdoła cię dosięgnąć, zachowuję się uczciwie wobec wszystkich.
Powiem to wprost: staram się nakłonić cię do samobójstwa, ponieważ boję się,
że odzyskasz zdrowie. Jak niemożliwe może wydawać się możliwe? To chyba
oznacza, że wciąż się ciebie boję.
Ale nie Tim. Wiesz, o co mnie kiedyś spytał, wiele lat temu? On i ja byliśmy
w twojej kuchni, w Heron Close. Te białe pierścienie do serwetek, które zawsze
kojarzyły mi się z kołnierzami ortopedycznymi, leżały na stole. Wyciągnęłaś je
z szuflady, wraz z brązowymi serwetkami z kaczuszkami na obrzeżach, i ostenta-
cyjnie, z impetem rzuciłaś na stół, bez słowa. Tim miał zrobić resztę, nieważne czy
byt przekonany, że należy powsadzać je do pierścieni, z których przecież i tak zo-
staną za kwadrans wyjęte. Dan poszedł po chińczyka na wynos, a ty pomaszero-
wałaś na sam koniec ogrodu, aby się dąsać. Tim zamówił coś zdrowego i z kiełka-
mi, czego, wiedzieliśmy, nie znosił, a ty oskarżyłaś go, że zamówił to z niewłaści-
wego powodu: aby ci sprawić przyjemność. Pamiętam, że mrugałam powiekami,
by powstrzymać łzy, gdy nakrywałam do stołu, po tym jak niezdarnie wzięłam od
niego sztućce. Nie było nic, co mogłabym zrobić, aby uratować go przed tobą, mo-
głam jednak oszczędzić mu wysiłku rozkładania widelców i noży i byłam zdetermi-
nowana to zrobić. W owym czasie Tim pozwalał, byśmy go wyręczali jedynie
w drobnych rzeczach, więc pomagaliśmy mu, ja i Dan, tak jak mogliśmy, wkładając
w te czynności tyle wysiłku i troski, ile tylko się dało. Ale mimo wszystko nie potra-
fiłam tknąć tych cholernych serwetek.
Kiedy upewniłam się, że się nie rozpłaczę, odwróciłam się i ujrzałam znajomy
wyraz na twarzy Tima, ten mówiący: Jest coś, o czym chciałbym, abyście wiedzie-
li, ale nie jestem gotowy wam o tym powiedzieć, więc zamiast tego tylko namie-
szam wam w głowie. Nie byłabyś w stanie wyobrazić sobie tego wyrazu twarzy,
trzeba go było zobaczyć, a jestem pewna, że ty nigdy tego nie widziałaś. Tim za-
przestał prób nawiązania z tobą kontaktu w tydzień po waszym ślubie. Co? – za-
pytałam go. Zastanawiam się nad tobą, Kerry – powiedział. Chciał, abym usłysza-
ła nutę podejrzliwości w jego głosie. Wiedziałam, że o nic mnie nie podejrzewał,
i domyślałam się, że próbował znaleźć jakiś zakamuflowany sposób, aby pogadać
o sobie, tak jak to często robił. Spytałam, nad czym się zastanawiał, a on odparł
głośno, jakby mówił ze sceny do całej widowni: Wyobrażam sobie, że Francine nie
żyje. Sześć słów, które przepełniły moje serce bolesną tęsknotą. Tak, bardzo
chciałabym, żeby już cię nie było, Francine, ale zostaliśmy uwięzieni wraz z tobą.
Przed twoim udarem sądziłam, że dożyjesz co najmniej stu dwudziestu lat.
Czy wciąż byś się jej bała? – zapytał Tim, i każdy kto by to usłyszał, a kto nie
znałby go dobrze, pomyślałby, że się ze mną przekomarza i mówi żartobliwie. My-
ślę, że tak. Nawet gdybyś wiedziała, że ona nie żyje i nigdy już nie wróci. Mówisz,
jakby istniała jakaś alternatywa – odparłam. Jakby mogła umrzeć i wrócić.
Czy wciąż słyszałabyś jej głos w swojej głowie, i te wszystkie rzeczy, które mó-
wiła za życia? Czy byłabyś bardziej wolna, niż jesteś teraz? Bardziej uwolniona od
niej? Gdybyś nie mogła jej widzieć, czy wyobrażałabyś sobie, że ona musi być
gdzieś indziej i obserwuje cię?
Tim, nie pleć bzdur – powiedziałam. Jesteś najmniej przesądną i zabobonną
osobą, jaką znam. Ale rozmawiamy teraz o tobie – odrzekł tonem uładzonej nie-
winności, ponownie zwracając uwagę na swoją grę. Nie. Nie bałabym się kogoś,
kto nie żyje. Gdybyś tak samo bała się jej martwej, zabicie jej nic by ci nie dało –
ciągnął Tim, jakbym w ogóle się nie odezwała. Może z wyjątkiem wyroku więzie-
nia. Wyjął z kredensu cztery kieliszki do wina z masywnymi zielonymi, nieprzezro-
czystymi nóżkami. Nie znosiłam ich, bo zawsze miało się wrażenie, jakby na dnie
kieliszka był osad.
Nigdy nie rozumiałam, dlaczego ktoś uważa za ciekawe rozważanie różnic po-
między mordercami a resztą z nas. Tim wyjął butelkę białego wina z lodówki. Kogo
obchodzi, co sprawia, że jakaś osoba chce i jest w stanie zabić, a inna nie? Odpo-
wiedź jest oczywista: poziom cierpienia i to, gdzie znajdujesz się na skali spektrum
odwagi i tchórzostwa. Nie chodzi o nic więcej. Jedyną różnicą wartą rozpatrzenia
jest to, co odróżnia tych spośród nas, których obecność, jakkolwiek przygaszona
i chaotyczna, nie unicestwia ducha w innych, od tych, o których nie da się tego po-
wiedzieć, bez względu na to, jak bardzo chcielibyśmy być mili i życzliwi. Każda
ofiara morderstwa to ktoś, kto zainspirował co najmniej jedną osobę do tego, by
zechciała go zgładzić. A my powinniśmy im współczuć, kiedy spotka ich nędzny ko-
niec. Parsknął pod nosem.
Zaśmiałam się, słysząc jego oburzenie, ale zaraz zrobiło mi się głupio, że tak za-
reagowałam. Tim najbardziej podnosi mnie na duchu, kiedy sam nie widzi pocie-
szenia dla siebie; mam poczuć się lepiej i wyobrażać sobie, że on też podąża tą
samą trajektorią emocjonalną.
Chcesz powiedzieć, że wszystkie ofiary morderstw prosiły się o to? Celowo za-
reagowałam na jego prowokację. Jeżeli chce o czymś podyskutować, choćby te-
mat był skrajnie absurdalny, tak jak ten, dyskutuję z nim, aż uzna, że ma już dość.
Dan także. To jedna z wielu milionów dziwnych postaci, jakie może przyjmować mi-
łość. Wątpię, abyś to zrozumiała.
Zakładasz, aczkolwiek błędnie, że ofiarą morderstwa jest zawsze osoba, która
została zabita, a nie zabójca. – Tim nalał sobie kieliszek wina. Mnie nie poczęsto-
wał. Sprawienie komuś tylu przykrości, że ten ktoś jest skłonny zaryzykować wol-
ność i poświęcić tę pozostałą resztkę człowieczeństwa, by usunąć cię z tego świa-
ta, powinno być uważane za znacznie poważniejszą zbrodnię niż sięgnięcie po pi-
stolet czy coś ciężkiego w celu pozbawienia kogoś życia; trzeba wziąć pod uwagę
wszystkie inne kwestie.
Mówiąc o przykrości, miał na myśli ból. Jesteś uprzedzony – powiedziałam.
Wiedziałam, że Dan może lada chwila wrócić z jedzeniem, i chciałam powiedzieć
coś bardziej bezpośredniego i otwartego niż zazwyczaj. Uznałam, że zaczynając tę
niezwykłą rozmowę, Tim udzielił mi swego cichego przyzwolenia. Skoro uważasz,
że Francine druzgocze ducha ludziom, jeżeli uważasz ją za osobę tak destruktyw-
ną, a jedynym powodem, dla którego jej nie zabiłeś, jest to, że bardziej obawiałbyś
się jej martwej niż żyjącej… – ciągnęłam.
Nie wiem, skąd ci to wszystko przyszło do głowy. – Tim uśmiechnął się. Znowu
musiałaś się przesłyszeć. Oboje zrozumieliśmy dlaczego: odebrałam jego przekaz
i już tego nie zapomnę. Wiedział, że ten sekret pozostanie tylko między nami. Po-
trzebowałam lat, aby pojąć, że Tim nigdy nie dąży do zmiany, jedyne, czego pra-
gnie, to podzielić się ważną informacją z kimś, komu może zaufać.
Możesz od niej odejść, to prostsze, niż myślisz – powiedziałam, łaknąc zmian,
tych ogromnych, nieodwracalnych, i to dla nas obojga. Nie musi dojść do konfron-
tacji. Nie musisz mówić jej, że odchodzisz, ani kontaktować się z nią już po odej-
ściu. Dan i ja moglibyśmy ci pomóc. Niech Francine zatrzyma ten dom. A ty prze-
prowadź się i zamieszkaj z nami.
Nie możesz pomóc – powiedział stanowczo Tim. Zamilkł na dostatecznie długą
chwilę, abym mogła zrozumieć – nieważne, mylnie czy nie, choć zapewne próbo-
wałby się ze mną spierać, gdybym zaoponowała, po czym dodał: Bo ja nie potrze-
buję pomocy. U mnie wszystko gra.
Podsłuchałam, jak wczoraj mówił do ciebie, Francine. Nie dobierał słów, nie wa-
żył ich, jakby planował rozmowę na kilka zdań do przodu. Po prostu mówił, snuł
kolejną historię o Gaby. Oczywiście w tej historii było też lotnisko. Kiedy akurat nie
znajduje się na pokładzie samolotu, wydaje się, że Gaby mieszka na lotniskach.
Nie wiem, jak ona może to znosić, ja chybabym oszalała. Ta konkretna historia do-
tyczyła urządzenia do prześwietlania bagaży podręcznych i rzeczy osobistych
w Madrid-Barajas, które pożarło jej jeden but, a Tim miał niezłą frajdę, kiedy ją re-
lacjonował. Sprawiał wrażenie, jakby mówił to, co mu przychodziło na myśl, bez
konieczności cenzurowania słów. Żadnych sztuczności, zero elementów gry aktor-
skiej. To było całkiem nie w jego stylu. Gdy tak się temu przysłuchiwałam, uświa-
domiłam sobie, że wszelkie lęki i obawy, jakie go kiedyś trawiły, dawno już minęły.
Nie mogę tylko odgadnąć jednego: czy to oznacza, że najprawdopodobniej zamie-
rza cię zabić, czy że chce, abyś żyła wiecznie?
1
Czwartek 10 marca 2011
Młoda kobieta tuż obok jest bardziej zdenerwowana ode mnie. Nie tylko ode mnie, jest
zdenerwowana bardziej niż wszyscy inni na lotnisku razem wzięci, i chce, abyśmy o tym
wiedzieli. Z tyłu za mną ludzie burczą pod nosem: O, nie – ale nikt inny prócz tej kobiety
nie pochlipuje ani nie dygocze z wściekłości. Potrafi równocześnie wygłaszać tyradę pod
adresem przedstawiciela Fly4You i szlochać jak bóbr. Jestem pod wrażeniem, że nie musi
przerywać swojej diatryby choćby po to, by przełknąć ślinę, tak jak to zwykle robią popła-
kujące osoby. Poza tym, w przeciwieństwie do zwykłych ludzi, zdaje się nie znać różnicy
pomiędzy opóźnieniem w podróży a rozdzierającym smutkiem.
Nie jest mi jej żal. Mogłoby być, gdyby jej reakcja była mniej ekstremalna. Najbardziej
jest mi szkoda ludzi, którzy upierają się, że wszystko z nimi w porządku, nawet gdy ich or-
gany są pochłaniane w zastraszającym tempie przez pożerającego tkanki mikroba. To praw-
dopodobnie nie świadczy o mnie najlepiej.
Ja nie jestem ani trochę zdenerwowana. Jeżeli nie dotrę do domu dziś, to jutro. Dla mnie
to i tak będzie w sam raz.
– Odpowiedz na moje pytanie! – krzyczy dziewczyna do nieszczęsnego, łagodnego
Niemca, który miał pecha, że postawiono go przy bramce do wejścia na pokład oznaczonej
symbolem B56. – Gdzie jest teraz samolot? Czy wciąż tu jest? Czy jest tam, na drugim koń-
cu? – Wskazuje na znajdujący się za nim rękaw, ten sam, którym jeszcze pięć minut temu
mieliśmy nadzieję wejść na pokład samolotu. – Jest tam, prawda? – dopytuje się. Jej twarz
jest gładka, nieskazitelna i dziwnie pusta, jak buzia wrednej, szmacianej lalki. Wygląda na
jakieś osiemnaście lat, a może nawet mniej. – Posłuchaj, koleś, nas są setki, a ty tylko je-
den. Moglibyśmy odepchnąć cię na bok i wedrzeć się na pokład tego samolotu, tłum roz-
wścieczonych Angoli, i odmówić opuszczenia maszyny, dopóki ktoś nie odwiezie nas do
domu! Na twoim miejscu nie chciałabym zadrzeć z tłumem rozwścieczonych Angoli! –
Ściąga czarną, skórzaną kurtkę, jakby szykowała się do walki. Na prawym ramieniu ma
wytatuowane granatowym atramentem, wielkimi, drukowanymi literami słowo: OJCIEC.
Ubrana jest w obcisłe czarne dżinsy, wąski obły pasek, a na ramionach widać jej ramiącz-
ka białego biustonosza, cienkiej, różowej bluzeczki i czerwonego topu bez rękawów.
– Samolot jest przekierowywany do Kolonii – wyjaśnia jej cierpliwie Niemiec z Fly4Y-
ou, już po raz trzeci. Na brązowym mundurze nosi plakietkę z nazwiskiem: Bodo Neudorf.
Trudno by mi było zwracać się w ostrych słowach do kogoś, kto ma na imię Bodo, choć nie
oczekuję, aby inni podzielali moje skrupuły w tej kwestii. – Warunki pogodowe są zbyt
niebezpieczne – mówi. – Nic na to nie poradzę. Przykro mi. – Próbuje odwoływać się do
jej rozsądku. Na jego miejscu pewnie próbowałabym tej samej taktyki – nie dlatego, że po-
skutkuje, tylko dlatego, że posiadając w sobie pewną dozę racjonalności i czyniąc z niej
regularnie użytek, stajesz się niejako jej orędownikiem i masz w zwyczaju przeceniać jej
potencjalną użyteczność, nawet gdy przyjdzie ci użerać się z kobietą, która uważa za bar-
dziej stosowne oskarżanie niewinnych osób o ukrywanie przed nią samolotu.
– Wciąż powtarzasz, że jest przekierowywany! To oznacza, że nigdzie go jeszcze nie
odesłaliście, tak? – Wyciera mokre policzki tak brutalnie, jakby chciała zdzielić się po
twarzy, a potem energicznie odwraca się, aby przemówić do stojącego za nią tłumu: – On
wcale nie odesłał tej maszyny – Mówi, a wibracja jej przepełnionego oburzeniem głosu
tłumi hałas przy bramce do wejścia na pokład o numerze B56, w tym także rozlegający się
niemal bez przerwy elektroniczny sygnał poprzedzający komunikat o otwarciu bramek dla
pasażerów innych lotów, tych, którym bardziej niż nam dopisało szczęście. – Jak mógł go
odesłać? Jeszcze pięć minut temu wszyscy siedzieliśmy tutaj i szykowaliśmy się do wej-
ścia na pokład. Nie może nigdzie odesłać samolotu w ciągu pięciu minut! Mówię, nie po-
zwólmy go odesłać! My tu jesteśmy i samolot też musi tu być, a wszyscy chcemy przecież
wrócić do domu. Nie dbamy o cholerną pogodę. Mamy ją gdzieś! Kto jest za takim rozwią-
zaniem?
Chciałabym się odwrócić i sprawdzić, czy tak jak ja wszyscy uznali jej solowy występ
za żenujący i żałosny, ale nie chcę, by reszta naszych niedoszłych pasażerów pomyślała, że
ja i ona jesteśmy razem, tylko dlatego, że stoimy obok siebie. Lepiej dać jasno do zrozu-
mienia, że ona nie ma ze mną nic wspólnego. Uśmiecham się zachęcająco do Boda Neudor-
fa. Odpowiada powściągliwym uśmiechem, jakby chciał powiedzieć: Doceniam ten gest
wsparcia, ale nie sądzi pani chyba, że mogłaby zrobić cokolwiek, co byłoby w stanie zre-
kompensować obecność tego monstrum obok pani.
Na szczęście Bodo nie wydaje się zbytnio przejęty jej groźbami. Zapewne zauważył, że
wiele z osób, które zarezerwowały bilety na lot 1221, to zachowujące się wyjątkowo
grzecznie członkinie chóru kościelnego w wieku od mniej więcej ośmiu do dwunastu lat,
wciąż jeszcze ubrane w skromne habity po koncercie w Dortmundzie, w którym dziś brały
udział. Wiem o tym, bo kierownik chóru wraz z piątką czy szóstką rodziców – opiekunów
grupy, czekając na wejście na pokład, wspominali z dumą, jak pięknie dziewczęta zaśpie-
wały pieśń Anieli archanieli, czy jakoś tak. Nie sprawiali wrażenia osób, które mogłyby
zechcieć stratować niewinnego przedstawiciela linii lotniczych w szaleńczej gonitwie
przez rękaw do czekającego samolotu albo narażać utalentowane latorośle na potencjalnie
groźne w skutkach warunki pogodowe, tylko po to, aby wrócić na czas do domu.
Bodo sięga po małe, czarne urządzenie przymocowane czarnym, skręconym przewodem
do kontuaru przy stanowisku odlotów i mówi do niego, naciskając uprzednio guzik, co wy-
wołuje charakterystyczny dźwięk, poprzedzający wszystkie podawane na lotnisku komuni-
katy.
– Informacja dla wszystkich pasażerów lotu jeden dwa dwa jeden do Combingham
w Anglii. Lot linii Fly4You jeden dwa dwa jeden do Combingham. Uprzejmie państwa in-
formujemy, że wasz samolot został przekierowany na lotnisko w Kolonii i że właśnie stam-
tąd odbędzie się państwa odlot. Proszę o udanie się do punktu odbioru bagażu w celu ode-
brania waszych walizek i toreb podróżnych, a następnie opuszczenie budynku i przejście
przed terminal odlotów. Oczekujemy właśnie na przyjazd autokarów, które dowiozą pań-
stwa na lotnisko w Kolonii. Prosimy o jak najszybsze udanie się do punktu zbiórki przed
halą odlotów.
Po mojej prawej szykownie ubrana kobieta z farbowanymi na rudo włosami i amerykań-
skim akcentem stwierdza:
– Nie ma się co spieszyć, ludziska. To hipotetyczne autokary: jak przyjadą, to będą.
– Jak długo jedzie się stąd do Kolonii? – pyta jakiś mężczyzna.
– Nie znam szczegółów dotyczących czasu dojazdu autokarów na miejsce – odpowiada
Bodo Neudorf. Jego głos niknie wśród coraz większego gwaru.
Cieszę się, że omija mnie wizyta w punkcie odbioru bagażu. Na samą myśl, że miałabym
tłoczyć się tam ze wszystkimi i czekać w zakręconej kolejce po odbiór walizki lub torby
podróżnej, co na moje oko musiałoby potrwać dobrą godzinę, czuję się zmęczona. Jest
dwudziesta, miałam wylądować w Combingham o dwudziestej trzydzieści czasu brytyj-
skiego i wrócić do domu na gorącą kąpiel w pianie i z kieliszkiem schłodzonego muscate-
la. Obudziłam się dziś rano o piątej, aby złapać lot o siódmej z Combingham do Dusseldor-
fu. Nie jestem rannym ptaszkiem, i nie znoszę dni, kiedy muszę wstawać przed siódmą
rano, a ten dzień trwał już zdecydowanie za długo.
– Och, to jakiś pieprzony żart! – woła szurnięta szmaciana lala. – Ktoś robi sobie z nas
jaja! – Jeżeli Bodo sądził, że wzmacniając swój głos i emitując go przez głośniki, zdoła
zmusić swoją nemezis do milczącego posłuszeństwa, to się pomylił. – Nie będę odbierać
żadnych walizek!
Chudy, łysy mężczyzna w szarym garniturze robi krok do przodu i mówi:
– Wobec tego najprawdopodobniej wróci pani do domu bez walizki. I wszystkiego, co
się w niej znajduje. – W głębi duszy uśmiecham się promiennie; lot 1221 ma swego pierw-
szego, cichego bohatera. Ten mężczyzna ma wciśniętą pod pachę gazetę. Chwyta za jeden
koniec, spodziewając się odwetu.
– Nie wtrącaj się pan! – krzyczy mu prosto w twarz szmaciana lalka. – Popatrz tylko na
siebie: uważasz się za lepszego ode mnie! Nawet nie mam walizki, to wszystko, co o mnie
wiesz! – Ponownie przenosi swoją uwagę na Boda: – To jak, zamierzacie wyładować teraz
wszystkie bagaże z samolotu? Gdzie w tym sens? Wytłumacz mi, gdzie w tym sens! To po
prostu… przepraszam za słownictwo, ale to jest, kurwa, jakaś popieprzona głupota!
– A może – odzywam się nagle, zwracając się do niej, bo nie mogę pozwolić, aby łysy
bohater został sam na placu boju, gdyż najwyraźniej nikt nie spieszy mu z pomocą – to ty
jesteś głupia. Skoro nie zdałaś walizki na bagaż, to oczywiste, że nie musisz niczego odbie-
rać. Bo niby jak? – Ona patrzy na mnie. Łzy wciąż spływają jej po twarzy – Poza tym gdy-
by samolot był teraz tutaj i moglibyśmy bezpiecznie polecieć na lotnisko w Kolonii, mogli-
byśmy dotrzeć tam na pokładzie tego samolotu, zgadza się? – mówię. – Albo nawet pole-
cieć do domu, na co wszyscy tutaj z niecierpliwością czekamy. – Cholera. Po co otworzy-
łam usta? To nie jest moje zadanie ani nawet Boda Neudorfa, aby zrewidować jej mylne
rozumowanie. Łysy mężczyzna już się oddalił ze swoją gazetą, pozostawiając mnie samą.
Niewdzięczny drań. – Z uwagi na warunki pogodowe nasz samolot nie może polecieć do
Düsseldorfu. – Kontynuuję moją misję polegającą na szerzeniu pokoju i zrozumienia. –
Nigdy go tu nie było i teraz też go nie ma, a twoja walizka, jeżeli ją masz, w ogóle nie zna-
lazła się na jego pokładzie, a co za tym idzie, nie trzeba było jej stamtąd wyładowywać.
Samolot jest gdzieś w powietrzu. – Wskazuję ręką w górę. – Kierował się do Düsseldorfu,
a teraz zmienił kurs i leci do Kolonii.
– Niee – zaprzecza niepewnie, obrzucając mnie wzrokiem od stóp do głów, z wyraźną
odrazą i szokiem, jakby była przerażona, że w ogóle musi się do mnie odezwać. – To nie
jest w porządku. Przecież wszyscy tam siedzieliśmy – Macha ręką w stronę pomarańczo-
wych plastikowych krzesełek z wytłoczek na rzędach czarnych, metalowych wsporników. –
Przecież powiedziano, że podkołowuje do bramki. A mówią tak tylko wtedy, kiedy samolot
jest gotowy do zabrania pasażerów.
– Zazwyczaj tak właśnie jest, ale nie dziś – mówię z przekonaniem w głosie. Nieomal
widzę kółka obracające się za jej gałkami ocznymi, gdy jej mentalna maszyneria próbuje
powiązać jedną myśl z drugą. – Kiedy powiedzieli nam, żebyśmy podeszli do bramki,
wciąż mieli nadzieję, że samolot poleci do Düsseldorfu. Wkrótce po tym, jak zebrano nas
tutaj, okazało się jednak, że to nie będzie możliwe. – Spoglądam na Boda Neudorfa, który
kiwa potakująco głową i lekko wzrusza ramionami. Czy przerzuca to na mnie? To szaleń-
stwo. Powinien wiedzieć więcej o utajnionych procedurach linii Fly4You niż ja!
Zagniewana Szlochająca Dziewczyna odwraca wzrok i kręci głową, słyszę jej bezgłośny
szept: Możesz w to wierzyć, jeżeli chcesz. Bodo rozmawia z kimś po niemiecku przez krót-
kofalówkę. Chórzystki nieopodal zaczynają dopytywać się, czy wrócą dzisiaj do domu. Ro-
dzice odpowiadają, że nie wiadomo. Trzej mężczyźni w piłkarskich koszulkach zastana-
wiają się, ile piwa zdołają wypić od teraz do ewentualnego odlotu, spekulując, czy linia
lotnicza Fly4You pokryje rachunki za alkohol.
Zmartwiona siwowłosa kobieta około pięćdzięciu paru lub nawet sześćdziesięciu paru
lat mówi mężowi, że zostało jej tylko dziesięć euro.
– Co? Jak to? – pyta tamten ze zniecierpliwieniem. – To za mało.
– Cóż, nie myślałam, że będziemy jeszcze potrzebować pieniędzy. – Kręci się wokół
niego, przyjmując na siebie odpowiedzialność i licząc na łagodne potraktowanie.
– Nie myślałaś? – odpowiada gniewnie. – A co z sytuacjami awaryjnymi?
Wykorzystałam już cały swój potencjał interwencyjny, w przeciwnym razie mogłabym
zapytać go, czy słyszał kiedykolwiek o bankomatach i co by zrobił, gdyby jego żona zginęła
nagle w wyniku spontanicznego samospalenia, a wraz z nią poszłaby z dymem cała ich go-
tówka, którą miała w torebce. Co powiesz na taką sytuację awaryjną, cuchnąca mordo?
Czy twoja żona ma w rzeczywistości trzydzieści pięć lat, ale wygląda na sześćdziesiąt, bo
zmarnowała przy tobie najlepsze lata swego życia?
Nic tak nie zabija w nas wiary w ludzkość jak właśnie lotnisko. Oddalam się od tłumu,
mijam ciąg nieobsługiwanych przez nikogo bramek, nie idę w żadnym konkretnym kierunku.
Mam po dziurki w nosie pozostałych pasażerów, wszystkich co do jednego, nawet tych,
których twarzy nie zdążyłam zapamiętać. Tak, mam dość nawet tych milutkich chórzystek.
Nie pragnę ponownie ich ujrzeć, w bezradnym, pełnym nadziei tłumie, jaki zbierze się
przed halą odlotów, gdzie będziemy stać godzinami na deszczu i wśród porywistego wia-
tru, ani w autokarze, czy przysypiających przy stolikach w barze na lotnisku w Kolonii.
Z drugiej strony, to tylko opóźniony samolot. Nie ma o co kruszyć kopii. Często zdarza
mi się latać. Takie sytuacje bywają nagminnie. Słyszałam słowa „uprzejmie przeprasza-
my…” równie często, jak oglądałam brudne, szare, przemysłowe linoleum w halach na lot-
nisku Combingham, z cętkowanymi niebieskimi obwódkami przy każdej bocznej krawędzi,
dla kontrastu.
Stałam pod ekranami informacyjnymi i patrzyłam, jak drobne opóźnienia przeradzają się
w odwołane loty tak samo często, jak widziałam drobne równoległe linie układające się
w nierozdzielone niczym kwadraty, które z kolei tworzą wzory na milionach srebrnych
stopni prowadzących do i z samolotu; raz śniło mi się, że ściany i sufit mojej sypialni były
pokryte aluminiowymi płytami przypominającymi fakturę schodków, po których wsiada się
do samolotu.
Najgorsze, jeśli chodzi o opóźnienia, jest zawsze to, że muszę zadzwonić do Seana, aby
powiedzieć mu, że znowu nie wrócę o tej porze, o której mówiłam, że będę. Tego telefonu
nie chcę wykonać. Choć… w tej sytuacji może nie będzie tak źle. Może uda mi się spra-
wić, aby nie było tak źle.
Uśmiecham się do siebie, gdy w mojej głowie zaczyna świtać pewien pomysł. Sięgam
do torebki, nie patrząc, wciąż idąc, i zamykam dłoń wokół kanciastego, zafoliowanego pu-
dełeczka: testu ciążowego, który nosiłam ze sobą przez ostatnie dziesięć dni i nie znalazłam
odpowiedniego momentu, aby go zrobić.
Często zastanawiam się nad moją tendencją do prokrastynacji, choć ewidentnie odkła-
dam na później zmierzenie się z problemem. Nigdy tak nie było, gdy chodzi o coś, co ma
związek z moją pracą, i nadal tak nie jest, ale gdy w grę wchodzi coś ważnego i osobiste-
go, robię co w mojej mocy, aby odwlekać to w nieskończoność. Może właśnie dlatego nie
płaczę na lotniskach, kiedy mój samolot nie odleci o czasie; opóźnienie to dla mnie element
naturalnego rytmu życia.
Część mnie nadal nie jest gotowa zmierzyć się z testem, choć z każdym mijającym dniem
cała ta bzdura z siusianiem na plastikową pałeczkę i oczekiwaniem na wynik zaczyna wy-
dawać się coraz bardziej bezsensowna. To oczywiste, że jestem w ciąży. Mam dziwnie
przewrażliwiony spłachetek skóry na czubku głowy, którego wcześniej tam nie było, i czuję
się bardziej zmęczona niż kiedykolwiek dotąd.
Spoglądam na zegarek, zastanawiając się, czy mam czas, aby zrobić test, po czym karcę
sama siebie za naiwność. Amerykanka miała rację. Nie ma żadnych rzeczywiście istnieją-
cych autokarów, które jechałyby tu, żeby nas wybawić. Bóg raczy wiedzieć, kiedy się zja-
wią. Bodo nie ma pojęcia, co się dzieje; oszukał nas, pozwalając wierzyć, że ponieważ
jest Niemcem, na pewno zadbał o wszystko. Co oznacza, że mam co najmniej piętnaście
minut, aby zrobić test i zadzwonić do Seana, podczas gdy reszta pasażerów będzie odbie-
rać swoje bagaże. Na szczęście łatwo odwrócić uwagę Seana, jest jak dziecko. Kiedy mu
powiem, że dziś nie wrócę, zacznie narzekać. Kiedy mu powiem, że test ciążowy wypadł
pozytywnie, tak się ucieszy że przestanie go obchodzić, kiedy wrócę.
Zatrzymuję się przed najbliższą damską toaletą i zmuszam się, by tam wejść, uspokajając
samą siebie: to nic strasznego. Już znasz wynik. Widok małego, niebieskiego krzyżyka ni-
czego nie zmieni.
Rozpakowuję pudełeczko, wyjmuję test i wrzucam ulotkę z instrukcją do torebki. Robi-
łam to już wcześniej, raz, w zeszłym roku, kiedy wiedziałam, że nie jestem w ciąży, ale
wykonałam test, bo Sean nie chciał uwierzyć mojemu wewnętrznemu instynktowi.
To nie jest krzyżyk, tylko znak plusa. Nie nazywaj tego krzyżykiem: to źle wpływa na
morale.
Już wkrótce coś zaczyna być widoczne. Delikatny niebieskawy błysk. O Boże. Nie mogę
tego zrobić. Chcę mieć dziecko, ale tylko trochę chcę. Tak myślę. Właściwie to sama nie
wiem. Jeszcze więcej niebieskiego: dwie równoległe kreski. Jeszcze nie znak plusa, ale to
tylko kwestia czasu. Sean się ucieszy. Na tym właśnie powinnam się skupić. Należę do tych
ludzi, co we wszystko powątpiewają i nigdy nie są nieskomplikowanie szczęśliwi. Reakcja
Seana jest bardziej rzetelna niż moja i wiem, że nie będzie posiadał się z radości. Dziecko
będzie super. Gdybym przez ubiegły rok nie chciała być w ciąży, łykałabym tabletki, a nie
robiłam tego.
Co?
W okienku nie ma niebieskiego krzyżyka. I nie pojawiają się kolejne kreski. Minęło już
ponad pięć minut, odkąd wykonałam test. Nie jestem specjalistką, ale mam silne przeczu-
cie, że wszystkie niebieskie kreski, jakie miały się pojawić, już się pojawiły.
Nie jestem w ciąży… Nie mogę być.
W moim umyśle pojawia się ulotny obraz: maleńka ludzka postać, złota i z twarzą po-
zbawioną rysów, triumfalnie wymachująca ręką w powietrzu. Znika, zanim zdążę zareje-
strować szczegóły.
Teraz to już naprawdę nie chcę rozmawiać z Seanem. Mam mu do przekazania dwie roz-
czarowujące informacje zamiast jednej.
Perspektywa czekającej mnie rozmowy wzbudza we mnie niepohamowaną panikę. Jeżeli
mam to zrobić, to teraz, chcę mieć to jak najszybciej za sobą. Wydaje się wyjątkowo nie-
sprawiedliwe, że nie mogę uporać się z tym problemem, udając, że nie znam nikogo, kto
nazywa się Sean Hamer, i zniknąć w nowym życiu. Tak byłoby o wiele prościej.
Wychodzę z damskiej toalety i zaczynam kierować się do hali odlotów, wyciągając
BlackBerry z kieszeni kurtki. Sean odbiera po pierwszym sygnale.
– Cześć, maleńka – mówi. – O której będziesz? – Kiedy wyjeżdżam, siedzi wieczorami
i ogląda telewizję z telefonem leżącym obok niego, żeby nie przegapić moich telefonów ani
esemesów. Nie wiem, czy to normalne zachowanie ukochanej osoby. Poczułabym się nielo-
jalna, gdybym spytała o to któregoś z moich przyjaciół, jakbym prosiła się o to, by zdyskre-
dytowali Seana.
– Sean, nie jestem w ciąży.
Cisza. A potem:
– Ale przecież mówiłaś, że jesteś. Twierdziłaś, że nie musisz robić testu, bo po prostu
wiesz.
– Zdajesz sobie sprawę, co to oznacza?
– Co? – W jego głosie pobrzmiewa nadzieja.
– Jestem arogancką idiotką, której nie można ufać. Naprawdę, ale to naprawdę myśla-
łam, że zaskoczyłam, ale… najwyraźniej się pomyliłam. Hormony muszą mi buzować z ja-
kiegoś innego powodu.
– Nie polegaj na jednym teście – domaga się Sean. – Sprawdź jeszcze raz. Kup następny.
Czy możesz kupić test na lotnisku?
– Nie muszę. – Oczywiście, że mogę kupić test na lotnisku. Mówię sobie, że Sean nie ma
o tym pojęcia, dlatego że jest facetem, a nie dlatego, że nie chce mu się wychodzić z nasze-
go salonu i spędza każdy wieczór, oglądając sport w telewizji.
– Skoro nie jesteś w ciąży, czemu jesteś spóźniona? – pyta.
Chciałabym winić za to warunki pogodowe na lotnisku w Düsseldorfie, ale wiem, że nie
o to mu chodzi.
– Nie mam pojęcia – wzdycham. – A skoro o spóźnieniach mowa, mój samolot też się
spóźnia. Został przekierowany do Kolonii, mamy tam dotrzeć autokarem. Rzekomo. Miej-
my nadzieję, że uda mi się wrócić jutro, chociaż nie potrafię powiedzieć o której. Albo
jeszcze dziś, późno w nocy, jeśli dopisze nam szczęście.
– No jasne – cedzi przez zęby Sean – i kolejny mój wieczór diabli wzięli.
Spróbuj go ułagodzić. Nie kłóć się z nim.
– Czy to nie jest sprawiedliwe, zważywszy, że od czasu do czasu moje plany na wieczór
biorą w łeb? To ja mam w perspektywie spanie na stojąco przy okienku odprawy paszpor-
towej, na lotnisku w Kolonii. – Nie znoszę zdań, które zaczynają się od: To ja… – ale od-
czuwam silne pragnienie zwrócenia Seanowi uwagi, że to nie on jest uwięziony w wielkim
budynku pełnym elektronicznych popiskiwań i obco brzmiących ech, i że czeka mnie trans-
port do innego, równie dziwacznego, szarobiałego budynku, oświetlonego blaskiem neonó-
wek.
To nie Sean boryka się z odczuciem, że jest powoli rozbierany na części na poziomie
molekularnym, że cała jego istota została rozbita na pojedyncze piksele i nie zespoli się na
powrót we właściwą osobę, dopóki on sam nie przestąpi progu frontowych drzwi. Gdyby
miał znaleźć się w takiej sytuacji i gdyby tak się złożyło, że to ja siedziałabym na kanapie,
pijąc piwo i oglądając ulubione programy w telewizji, chyba okazałabym mu choć odrobi-
nę współczucia.
Ale pomijając kwestię testu ciążowego, wciąż jestem arogancką idiotką, która uważa, że
ma we wszystkim rację. Starałam się być trochę pokorniejsza, ale szczerze mówiąc, trudno
pamiętać, że możesz się mylić, jeżeli osobą, z którą się spierasz, jest Sean.
– Miejmy nadzieję, że wrócisz jutro? – mówi. W ciągu paru sekund, odkąd się ostatnio
odezwał, podsycił tlący się w nim ogień oburzenia solidnym łykiem carlsberga. – A co,
możliwe, że wrócisz dopiero pojutrze?
– Może to dla ciebie nowość, Sean, ale nie jestem na lotnisku w Kolonii żadną grubą
rybą. Nikt tu nie stara się dostosować do mnie terminarza lotów. Jestem tylko bezsilną pa-
sażerką, podobnie jak na lotnisku w Düsseldorfie. Nie mam pojęcia, kiedy wrócę.
– Pięknie – cedzi przez zęby – A raczysz do mnie zadzwonić, jak już będziesz to wie-
dzieć?
Tłumię w sobie chęć roztrzaskania mojego BlackBerry o ścianę i rozbicia go w pył.
– Podejrzewam, że będzie tak, iż powiedzą nam coś, potem coś innego, a potem jeszcze
całkiem coś odmiennego – odpowiadam cierpliwie. – Wszystko, byle utrzymać nas w ry-
zach, podczas gdy oni desperacko starają się opracować plan odwiezienia nas do domu,
a my stoimy przed zamkniętym sklepem bezcłowym, potrząsamy metalowymi żaluzjami
i błagamy, by wpuszczono nas do środka, zanim zdechniemy z nudów. – Wciąż miałam na-
dzieję, że Sean zorientuje się, iż nie uważam tego wieczoru za szczególnie udany. Nie mam
ubawu po pachy – Chyba tak naprawdę nie chcesz, abym dzwoniła co godzina i relacjono-
wała przebieg wydarzeń? Może rzucisz okiem na ekran śledzenia lotu?
– Tobie nie zależy na mnie na tyle, by mnie informować na bieżąco, ale ja mam siedzieć
przy laptopie i gapić się…
– Wcale nie mówię, że masz to robić. Możesz zakładać, że niedługo wrócę, ale że żadne
z nas nie wie, kiedy konkretnie, i przyjąć to jak dorosły facet.
Sean mamrocze coś pod nosem.
– Co tam mamroczesz? – pytam, nie chcę dopuścić, aby jego słowa, wypowiedziane
w złości, przeszły bez echa.
– Pytałem, kto jest przewoźnikiem?
Zatrzymuję się gwałtownie.
To dla mnie prawdziwy szok, kiedy słyszę te słowa, wypowiedziane w tak ostentacyjny
sposób. Przypominają mi się natychmiast inne, te, które żyją w mojej głowie, nawet jeżeli
nikt już nigdy nie wypowie ich głośno.
noszę twe serce z sobą, noszę je w moim sercu.1
Odchrząkuję.
– Przepraszam, co powiedziałeś?
– Na miłość boską, Gaby! Kto. Jest. Przewoźnikiem?
Wizja Tima wypełnia mój umysł: na szczycie drabiny w bibliotece Proscenium patrzy na
mnie z góry, trzyma tomik w prawym ręku, a lewą ręką przytrzymuje się drabinki. Właśnie
przeczytał mi wiersz. Nie noszę twe serce z sobą, inny. Autorstwa poety, który zmarł mło-
do i tragicznie i którego nazwiska nie pamiętam, mówiący o…
Ten zbieg okoliczności jest tak dziwaczny, że aż czuję świerzbienie skóry. Wiersz był
o opóźnionym pociągu. Pamiętam jedynie dwa ostatnie wersy: „Nasz czas jest w rękach in-
nych, za krótki też dla słów”.2
Tim to pochwalił. Widzisz? – zapytał. Jeżeli poeta ma coś do
powiedzenia, mówi to najprościej jak potrafi. On lub ona – dorzuciłam z rozdrażnieniem.
On lub ona – zgodził się Tim. Ale podobnie jak poeta, jeśli księgowy ma do powiedzenia
coś istotnego, mówi to możliwie jak najprościej. Kto oprócz Tima wymyśliłby tak szybką
ripostę?
Tim Breary jest Przewoźnikiem. Ale Seanowi raczej nie o to chodzi.
– Pytasz, jakimi liniami mam lecieć? Fly4You. – „Kto jest przewoźnikiem?”. Czemu tak
to ujął? Przecież nie może wiedzieć. Gdyby wiedział, powiedziałby to prosto z mostu.
Prawda?
Popadasz w paranoję.
– Numer lotu? – pyta Sean.
– Jeden dwa dwa jeden.
– Już mam. No to… zobaczymy się, jak tu dotrzesz… kiedy tu dotrzesz.
– Uhm-hm – mówię swobodnym tonem i kończę połączenie. Dzięki Bogu już po wszyst-
kim.
Czasami zastanawiam się, czy ruchome chodniki na lotniskach mają na celu oszukanie
nas, abyśmy uwierzyli, że reszta podłoża nie przesuwa się do tyłu. Wciąż nie jestem tam,
gdzie powinnam być, ale czuję się, jakbym szła całymi latami, podążając za kolejnymi zna-
kami, kierującymi mnie ku hali odlotów.
Już wkrótce sam widok tablicy z tym napisem nie wystarczy, aby dodać mi otuchy. Mogę
zacząć chichotać i posykiwać jak obłąkana, potworna wiedźma, i wycofywać się rakiem
w przeciwnym kierunku, ot tak z czystej przekory.
Skręcam za róg i zderzam się z ramieniem ozdobionym tatuażem OJCIEC. Kobieta o za-
czerwienionych oczach, na której ciele widnieje ten tatuaż, już przestała płakać. Teraz do-
biera się do pudełka papierosów o rozmiarach małej walizeczki.
– Przepraszam – bąkam pod nosem.
Cofa się przede mną, jakby bała się, że mogę ją uderzyć. Wkłada na wpół rozpakowaną
paczkę Lambert&Butlers z powrotem do torebki na ramię i rusza w stronę wskazywaną
przez kolejne strzałki i oznakowania. Uspokajający widok papierosa między palcami nie
jest dla niej najwyraźniej tak ważny jak chęć znalezienia się jak najdalej ode mnie.
Czy możliwe, aby przestraszyła się, gdy ją obsztorcowałam? Postanowiłam to spraw-
dzić, przyspieszając kroku. Wkrótce zrównuję się z nią. Ona zerka na mnie i przyspiesza.
Jest zasapana. To jakiś absurd.
– Uciekasz przede mną? – pytam, w nadziei że to pomoże mi uwierzyć w coś, co wydaje
mi się nie do uwierzenia. – Myślisz, że coś ci zrobię?
Zatrzymuje się, opuszcza ramiona, jakby szykowała się na atak. Nie patrzy na mnie, nic
nie mówi.
Pomagam jej uwolnić się od tej agresji.
– Odpręż się. Jestem w zasadzie niegroźna. Objechałam cię tylko dlatego, że zaczęłaś
atakować Boda.
Jej usta poruszają się. Cokolwiek z nich wypłynie, może być przeznaczone dla mnie. Tak
mógłby wyglądać przedstawiciel rasy obcych próbujący skomunikować się z istotą ludzką.
Nachylam się, aby móc ją usłyszeć.
– Muszę wrócić dziś do domu. Po prostu muszę. Nigdy dotąd sama nie wyjeżdżałam za
granicę. Chcę już wrócić do domu. – Patrzy na mnie, jej twarz jest blada ze strachu i dez-
orientacji. – Chyba mam atak paniki – mówi.
Gaby, ty cholerna kretynko. Goniłaś tę dziewczynę. Zainicjowałaś rozmowę. A ona
chciała tylko znaleźć się jak najdalej od ciebie – skądinąd taki układ odpowiadał wam obu,
ale ty musiałaś pokpić sprawę.
– Nie byłabyś w stanie mówić, gdybyś miała atak paniki – odpowiadam. – Hiperwenty-
lowałabyś.
– A co ja robię? Posłuchaj, jak oddycham! – Chwyta mnie za przegub, obejmuje kciu-
kiem i palcem wskazującym, jak obręcz kajdanek, przyciągając mnie ku sobie. Próbuję się
uwolnić, ale nie puszcza.
– Masz zadyszkę po biegu – wyjaśniam, starając się zachować spokój. Jak ona śmie trzy-
mać mnie za rękę, jakbym była rzeczą? Stawiam opór. Zdecydowanie. – Poza tym dużo pa-
lisz. Jeżeli chcesz zwiększyć pojemność płuc, powinnaś rzucić.
W jej oczach pojawia się gniew.
– Nie mów mi, co mam robić! Nie wiesz, ile palę! Nic o mnie nie wiesz.
Wciąż ściska mnie za przegub. Uśmiecham się do niej. Co innego mogę zrobić? Roze-
wrzeć jej palce, jeden po drugim? Choć może będę musiała.
– Mogłabyś mnie już puścić? Zyski ze sprzedaży samych tylko papierosów w twojej to-
rebce pozwoliłyby koncernowi Lambert&Butler spokojnie przetrwać dziesięć kolejnych
recesji.
Marszczy czoło, usiłuje zrozumieć, o co mi właściwie chodzi.
– To dla ciebie zbyt skomplikowane? Może więc tak: co powiesz na to – masz pożółkłe
palce? To oczywiste, że sporo palisz.
W końcu mnie puszcza.
– Uważasz się za lepszą ode mnie, tak? – Krzywi się ironicznie, to samo powiedziała do
tego łysola z gazetą. Zastanawiam się, czy rzuca to oskarżenie pod adresem każdej osoby,
którą spotyka. Trudno wyobrazić sobie osobę, która po poznaniu jej mogłaby nagle zacząć
cierpieć na manię niższości.
– No cóż… może… tak – odpowiadam. – Posłuchaj, starałam się pomóc, może trochę
nazbyt obcesowo, ale w gruncie rzeczy masz rację: tak naprawdę jest mi obojętne, czy
nadal będziesz oddychać czy nie. Przykro mi, jeżeli cię obraziłam, rzucając żarcik, którego
nie potrafiłaś zrozumieć, bo jesteś na to za tępa…
– Otóż to, uważasz się za lepszą ode mnie! Mała Panna Suka, co wiecznie zadziera nosa
i ma wszystkich w dużym poważaniu? Widziałam cię dziś rano – byłaś zbyt nadęta, żeby
odpowiedzieć uśmiechem, kiedy się do ciebie uśmiechnęłam.
Mała Panna? Na miłość boską, mam trzydzieści osiem lat. Ona nie może mieć więcej niż
osiemnaście. Poza tym o czym ona plecie?
– Dziś rano? – pytam niepewnie. Czy była na pokładzie, kiedy leciałam rano z Combin-
gham?
– Uważasz się za lepszą ode mnie – powtarza z rozgoryczeniem. – Oczywiście, że tak!
Bo jesteś! Założę się, że nigdy nie pozwoliłaś, aby niewinny człowiek trafił do więzienia
za morderstwo! – Zanim jeszcze zdołałam przetrawić jej słowa, wybucha płaczem i przy-
wiera do mnie całym ciałem. – Nie zniosę tego dłużej – szlocha, zwilżając łzami przód mo-
jej bluzki. – Całkiem się rozsypuję.
Zanim mój mózg zdoła wymienić wszystkie powody, dla których nie powinnam tego ro-
bić, obejmuję ją ramionami.
Co, u licha, może się jeszcze wydarzyć?
2
10/3/2011
– No – powiedział wolno Simon. Obserwował Charlie, która na niego nie patrzyła. Wle-
piała wzrok w ekran telewizora, choć nie rejestrowała tego, co się na nim działo, i starała
się zachowywać naturalnie. Jak ktoś, kto nie ma żadnych tajemnic. Program był z rodzaju
tych, w których znani celebryci doświadczają trudów życia w afrykańskich slumsach i w te
pędy wracają do swoich domów w Hampstead, kiedy tylko kamery zostaną wyłączone.
– Co no? – spytała. Nie znosiła zatajać czegokolwiek przed Simonem; skutecznie udało
mu się indoktrynować ją przez lata, utwierdzać w przekonaniu, że jego prawem, danym mu
od Boga, było wiedzieć wszystko i zawsze. Aby odwrócić jego uwagę, wskazała na ekran.
– Zobacz, czy oni żyją w gorszych warunkach niż my? To znaczy, ja wiem, że tak, ale… gdy
następnym razem oboje będziemy mieć wolny dzień, powinniśmy kupić parę rolek tapety
albo porządny wałek i kubełek białej farby – Miała już dość mozaiki wyblakłych barw na
ścianach salonu i uważała, że najwyższy czas coś z tym zrobić: tu pas tapety z roku 1970,
tam fragment starego tynkowania. Gryzący się ze sobą efekt pozdzieranego kolażu przypo-
minał psychodeliczne pasmo górskie i niekiedy odbierała ten widok jako formę wizualnej
tortury – Gapisz się na mnie – zwróciła się do Simona.
Spojrzał znacząco na zegarek.
– Zastanawiam się, o której spodziewamy się wizyty twojej siostry.
– Liv? – Czy Charlie spróbowałaby temu zaprzeczyć? – Skąd wiedziałeś?
– Jesteś podminowana, stale zerkasz na telefon. – Wstał. Świetnie, pomyślała Charlie.
Kolejna miła, relaksująca rozmowa. – Ewidentnie na coś czekasz. Coś ma się wydarzyć.
Wiem, że Liv jest dzisiaj w Spilling, wiem, że spotkałaś się z nią i byłyście na lunchu…
– Spóźnia się – odparła Charlie, marszcząc brwi. – Powinna się tu zjawić pomiędzy
wpół do dziewiątej a dziewiątą.
Simon rozsunął zasłony i oparł się plecami o okno. Zaczął bębnić palcami o parapet.
Jeżeli chciał wypatrywać Liv, był zwrócony w niewłaściwą stronę. Charlie czekała,
przekonana, że jej siostra była ostatnią osobą, o której mógł teraz myśleć, i cieszyła się, że
oszczędził jej połajanki na temat niezapowiedzianych gości. Simon nie widział większej
różnicy pomiędzy członkiem rodziny pojawiającym się bez zapowiedzi, aby zamienić parę
słów i wypić herbatę, a hordą najeźdźców z pochodniami w dłoniach, wyważającą taranem
frontowe drzwi, aby wedrzeć się do środka i spalić dom do fundamentów.
– Czemu jej wybaczyłaś? – zapytał.
– Komu, Liv?
Pokiwał głową.
– Niezupełnie jej wybaczyłam. A w każdym razie nigdy nie powiedziałam, że jej wyba-
czam. Po prostu… znów zaczęłam się z nią widywać. – Charlie ukryła twarz w kołnierzu
ulubionej dresowej bluzy z kapturem. Rozciągnęła ją przez lata tak bardzo, że zapewne mo-
głyby zmieścić się tam głowy trzech albo nawet czterech osób naraz, gdyby stanęły dosta-
tecznie blisko, jedna przy drugiej. W tej bluzie kołnierz był naprawdę mocno rozciągnięty.
Przez wełnę Charlie powiedziała: – Nie było mowy o oficjalnym wybaczeniu win.
– W jednej chwili nienawidzisz jej, bo spotyka się z Gibbsem, w następnej zaczynasz
z nią rozmawiać, jakby nic się nie stało. A ona wciąż spotyka się z Gibbsem. Nie po-
wstrzymał jej przed tym nawet planowany ślub z innym mężczyzną.
Charlie poczuła, że jej pierś i ramiona sztywnieją.
– Czy musimy o tym rozmawiać? – spytała.
– Gibbs wciąż jest żonaty, nadal z nim pracujemy Liv wciąż wdziera się nieproszona na
twoje terytorium – tak to w każdym razie postrzegałaś, kiedy zaczęli się spotykać. Na na-
szym weselu też dali czadu, to ona zawłaszczyła dzień, który miał być naszym świętem,
a stał się jej dniem.
– Dzięki za przypomnienie. Kiedy się pojawi, splunę jej w twarz. Zadowolony?
– Pytam, co się zmieniło.
– Cóż, pomyślmy Gibbs jest teraz ojcem bliźniąt, wcześniaczek, które są równie cudow-
ne jak delikatne i kruche.
Simon wyglądał na zniecierpliwionego.
– Wiesz, o co mi chodzi. Gibbs został ojcem w zeszłym miesiącu. Ty wybaczyłaś Liv
w ubiegłym roku.
– Wcale nie. – Charlie podeszła do okna, odpychając Simona na bok, i zaciągnęła zasło-
ny. – Jeżeli teraz przyjdzie, to trudno. Straciła swoją szansę. To, co ty nazywasz wybacze-
niem, ja nazywam chowaniem głowy w piasek i udawaniem, że to, co było, w ogóle nie
miało miejsca. Że przeszłość w ogóle się nie wydarzyła. Dodajmy jeszcze teraźniejszość,
dla lepszego efektu. Żałosne, czyż nie, to, do czego człowiek jest zdolny, jeżeli nie chce po-
rzucić siostry?
Simon sięgnął po pilota. Przez chwilę przerzucał kanały, po czym wyłączył telewizor.
– Uchylasz się od odpowiedzi – powiedział. – Nagle jesteś gotowa schować głowę
w piasek, doszukując się w Liv samych pozytywów, mimo że narozrabiała, choć wcześniej
ich nie dostrzegałaś. Jak to możliwe?
– Nie wiem.
– Ty nie, ale może ja tak. – Wydawał się zadowolony, jakby przez cały czas próbował
znaleźć w niej odrobinę niepewności. – Czy to dlatego… – Przerwał i zaczął krążyć wokół
niej jak mechaniczna zabawka, w której wyczerpuje się bateria. Jego stan wyjątkowy za-
wsze wyglądał tak samo, od nerwowych, urywanych ruchów, które powoli wygasały, prze-
chodząc w tryb całkowitego zawieszenia, w miarę jak coraz więcej energii było przekiero-
wywanej do jego mózgu pracującego na najwyższych obrotach.
– Simonie?
– Uhm?
– Czy próbujesz odgadnąć, dlaczego znów zaczęłam rozmawiać z Liv?
– Nie. Wręcz przeciwnie.
– Co to ma…?
– Ciii…
Cierpliwość Charlie się wyczerpała.
– Twój pionek idzie do kuchni, by napić się czegoś mocniejszego, a przy okazji wyjąć
rzeczy ze zmywarki – powiedziała. – Jeżeli chcesz grać dalej, musisz przenieść grę do
kuchni.
Simon dotarł do drzwi przed nią i zatrzasnął je, zamykając ją w pokoju.
– Zmywarka może zaczekać – zdecydował. – Czy wybaczyłaś jej, bo zdałaś sobie spra-
wę, że twoi rodzice nie są już najmłodsi, a kiedy umrą, Liv będzie jedyną osobą z rodziny,
która ci pozostanie?
– Nie. Ale znów dzięki za miłe przypomnienie. Może związki ich obydwojga, Gibbsa
i Liv, rozpadną się, a oni się zejdą i pobiorą, a ja zostanę ukochaną ciocią urodzonych
przedwcześnie bliźniaczek. Albo przynajmniej tolerowaną siostrą niszczącej udane związki
macochy wywłoki.
– Przestań się wściekać. Nie? Chcesz powiedzieć, że to nie dlatego jej wybaczyłaś? No
to dlaczego?
– O Boże, Simon, nie wiem.
– Czy dlatego, że miała raka w młodości? Martwiłaś się, że nastąpi nawrót choroby, je-
żeli będziesz dla niej zbyt surowa?
– Nie. Absolutnie nie.
– Dwa razy nie. Dobra, czemu więc jej wybaczyłaś?
Jeden, dwa, trzy, cztery… Kłopot w tym, że mogłaś doliczyć do dziesięciu i nawet gdy
już skończysz, stwierdzić, że nadal jesteś żoną Simona Waterhousea.
– Czy w twojej rodzinie zdarzały się przypadki demencji? – spytała Charlie.
– Wiem, że wciąż cię o to pytam, ale proszę, czy mogłabyś się nad tym zastanowić? Nie
odpuszczę ci tak łatwo.
– To akurat wiem. Ty nigdy mi w niczym nie odpuszczasz. I nawiasem mówiąc, to nie
była insynuacja.
– Dobrze się zastanów. Musi być jakiś powód, choćby nawet głęboko ukryty. Musisz
wiedzieć, w czym rzecz, w przeciwnym razie… – Przerwał. Ugryzł się w język. Powie-
dział więcej, niż zamierzał.
– W przeciwnym razie… – Charlie spróbowała dokończyć to zdanie, zamiast skupić się
na jego pytaniu, bo była prawie pewna, że ani trochę nie obchodziły go jej uczucia do Oli-
vii. Poszukiwanie właściwej odpowiedzi tylko po to, by zignorował jej emocjonalny kon-
tekst, wydało się jej nazbyt frustrujące. – Ach, już rozumiem – powiedziała. – Nie chodzi
o mnie i o Liv Chodzi o jedną z twoich spraw. Niech zgadnę: ktoś został zamordowany. I…
ktoś się przyznał. Ale ten ktoś twierdzi, że nie wie, dlaczego to zrobił. Sądziłeś, że udało ci
się odkryć motyw, ale gdy o nim wspomniałeś, sprawca wyparł się go, mówiąc, że nie, nie
dlatego to zrobił. Uważasz, że skoro zabójca wie, dlaczego tego nie zrobił, oznacza to, że
wie, czemu to zrobił. Mylisz się.
– To właśnie powiedziała ci siostra? – spytał gniewnie Simon. – Co usłyszała od Gibb-
sa?
– Nie. Sama do tego doszłam – odparła Charlie. – Zabroniłam Liv mówienia o spra-
wach, które prowadzicie, ty i Gibbs, odkąd w zeszłym roku wetknęła w nie swój nos. I jak
dotąd udało jej się trzymać język za zębami.
– Wobec tego skąd…
– Bo łączą mnie z tobą niewidzialne okowy. Bo odrzuciłam te wszystkie części mojego
mózgu, które nie są mi aktualnie potrzebne, aby zrobić miejsce i umieścić tam błyszczącą,
złotą replikę twojego świetnego, o ileż wspanialszego niż mój, genialnego umysłu.
Simon zmarszczył brwi.
– O czym ty mówisz, do licha?
Charlie odepchnęła go na bok, otworzyła drzwi i ruszyła do kuchni, która tego wieczoru
wydawała się nie tyle jednym z pomieszczeń w domu, ile raczej niepotrzebnie wymyślnym
opakowaniem butelki wódki.
– Wiem, jak działa twój umysł, Simonie. Nie rozumiem, dlaczego to cię dziwi. Kiedy
królik doświadczalny uświadamia sobie, że jest królikiem, trudniej go czymś zaskoczyć.
No co? O czym myślisz?
– Naprawdę chcesz wiedzieć? – Wszedł za nią do kuchni: nowej przestrzeni, w której
mogła zostać uwięziona, gdyby powiedziała coś nie tak.
– Myślę, że nikt, kto nie jest kobietą, nie powinien nigdy rozmawiać z kobietą.
Charlie uśmiechnęła się. Pociągnęła łyk smirnoffa wprost z butelki.
– To zabawne – powiedziała. – Nie masz pojęcia, jak rozmawia większość kobiet, więc
zakładam, że jestem ich przedstawicielką. Nie mówię jak kobieta. Bardziej jak… – szukała
przez chwilę odpowiedniej metafory… – jak źle traktowana uczennica zaburzonego mesja-
sza. – Zachichotała, ujrzawszy zgrozę malującą się na twarzy Simona. – A kiedy już mogę,
mówię tak jak ty, w nadziei że mnie usłyszysz. Tak jak teraz. Mylisz się: można nie wie-
dzieć, dlaczego coś się zrobiło, ale być absolutnie przekonanym, że nie zrobiło się tego
z powodu X.
– Nie wierzę – mruknął Simon. – Nie, chyba że masz coś w sobie, jakieś ukryte podej-
rzenie. – Uderzył się w pierś zaciśniętą pięścią. – Gdzieś tutaj w głębi wiesz, dlaczego
przebaczyłaś Liv Gdybyś nie wiedziała, nie potrafiłabyś stwierdzić, że w grę nie wchodzi
żaden z podanych przeze mnie powodów, nie mogłabyś stwierdzić tego na pewno.
– Owszem, mogłabym – odparła Charlie, odstawiając butelkę wódki i otwierając zmy-
warkę. – Pomyśl o czymś, co zrobiłeś, ale nie masz pojęcia dlaczego. – Po długiej chwili
ciszy dodała: – A potem mi o tym powiedz.
– Spróbowałem i udowodniłem słuszność mojej tezy. Jeżeli nie wiem, dlaczego coś zro-
biłem, nie wiem też dlaczego nie.
– Naprawdę? A jakim się posłużyłeś przykładem?
Simon zawahał się. Najwyraźniej nic mu nie przychodziło do głowy.
Spis treści Dedykacja 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20
21 22 23 24 25 26 27 28 Podziękowania Przypisy
Tytuł oryginału: The Carrier Copyright © 2013 by Sophie Hannah All rights reserved. First published in Great Britain in 2013 by Hodder & Stoughton, an Hachette UK company Copyright for the Polish Edition © 2013 G + J Gruner + Jahr Polska Sp. z o.o. & Co. Spółka Komandytowa 02-674 Warszawa, ul. Marynarska 15 Dział handlowy: tel. 22 360 38 41-42 faks 22 360 38 49 Sprzedaż wysyłkowa: Dział Obsługi Klienta, tel. 22 360 37 77 Redakcja: Małgorzata Grudnik-Zwolińska Korekta: Roma Sachnowska Projekt okładki: maszynowicz.com Zdjęcie na okładce: Shutterstock Redakcja techniczna: Mariusz Teler Redaktor prowadząca: Agnieszka Koszałka ISBN: 978-83-7778-496-9 Skład i łamanie: IT WORKS, Warszawa Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkol- wiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich. Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.
Dla Petera Strausa, mego cudownego agenta, który posiada magiczne moce.
POLICYJNY MATERIAŁ DOWODOWY 1431 B/SK – TRANSKRYPCJA ODRĘCZNEGO LISTU KERRY JOSE DO FRANCINE BREARY DATOWANEGO NA 14 GRUDNIA 2010 Czemu wciąż tu jesteś, Francine? Zawsze wierzyłam, że ludzie są w stanie przyspieszyć swoją śmierć. Skoro nasz umysł może obudzić nas dokładnie na minutę przed włączeniem się budzika, to musi też umieć zatrzymać na zawsze oddech. Zastanów się nad tym: mózg i od- dech są powiązane ze sobą silniej niż mózg i nocny stolik. Umysł nakazujący sercu, aby stanęło – i nieprzyjmujący odmowy – czyż mogłoby mieć jakąkolwiek szansę? Tak przynajmniej zawsze sądziłam. Nie mogę uwierzyć, że wciąż chcesz tu być. A jeżeli nawet, to już raczej niedłu- go. Ktoś cię zabije. I to wkrótce. Każdego dnia zmieniam zdanie, kto będzie tym kimś. Nie odczuwam potrzeby, aby ich powstrzymać, chcę cię jedynie o tym poin- formować. Dając ci szansę, byś usunęła się w cień, odeszła tam, gdzie nikt nie zdoła cię dosięgnąć, zachowuję się uczciwie wobec wszystkich. Powiem to wprost: staram się nakłonić cię do samobójstwa, ponieważ boję się, że odzyskasz zdrowie. Jak niemożliwe może wydawać się możliwe? To chyba oznacza, że wciąż się ciebie boję. Ale nie Tim. Wiesz, o co mnie kiedyś spytał, wiele lat temu? On i ja byliśmy w twojej kuchni, w Heron Close. Te białe pierścienie do serwetek, które zawsze kojarzyły mi się z kołnierzami ortopedycznymi, leżały na stole. Wyciągnęłaś je z szuflady, wraz z brązowymi serwetkami z kaczuszkami na obrzeżach, i ostenta- cyjnie, z impetem rzuciłaś na stół, bez słowa. Tim miał zrobić resztę, nieważne czy byt przekonany, że należy powsadzać je do pierścieni, z których przecież i tak zo- staną za kwadrans wyjęte. Dan poszedł po chińczyka na wynos, a ty pomaszero- wałaś na sam koniec ogrodu, aby się dąsać. Tim zamówił coś zdrowego i z kiełka- mi, czego, wiedzieliśmy, nie znosił, a ty oskarżyłaś go, że zamówił to z niewłaści- wego powodu: aby ci sprawić przyjemność. Pamiętam, że mrugałam powiekami, by powstrzymać łzy, gdy nakrywałam do stołu, po tym jak niezdarnie wzięłam od niego sztućce. Nie było nic, co mogłabym zrobić, aby uratować go przed tobą, mo- głam jednak oszczędzić mu wysiłku rozkładania widelców i noży i byłam zdetermi- nowana to zrobić. W owym czasie Tim pozwalał, byśmy go wyręczali jedynie w drobnych rzeczach, więc pomagaliśmy mu, ja i Dan, tak jak mogliśmy, wkładając w te czynności tyle wysiłku i troski, ile tylko się dało. Ale mimo wszystko nie potra-
fiłam tknąć tych cholernych serwetek. Kiedy upewniłam się, że się nie rozpłaczę, odwróciłam się i ujrzałam znajomy wyraz na twarzy Tima, ten mówiący: Jest coś, o czym chciałbym, abyście wiedzie- li, ale nie jestem gotowy wam o tym powiedzieć, więc zamiast tego tylko namie- szam wam w głowie. Nie byłabyś w stanie wyobrazić sobie tego wyrazu twarzy, trzeba go było zobaczyć, a jestem pewna, że ty nigdy tego nie widziałaś. Tim za- przestał prób nawiązania z tobą kontaktu w tydzień po waszym ślubie. Co? – za- pytałam go. Zastanawiam się nad tobą, Kerry – powiedział. Chciał, abym usłysza- ła nutę podejrzliwości w jego głosie. Wiedziałam, że o nic mnie nie podejrzewał, i domyślałam się, że próbował znaleźć jakiś zakamuflowany sposób, aby pogadać o sobie, tak jak to często robił. Spytałam, nad czym się zastanawiał, a on odparł głośno, jakby mówił ze sceny do całej widowni: Wyobrażam sobie, że Francine nie żyje. Sześć słów, które przepełniły moje serce bolesną tęsknotą. Tak, bardzo chciałabym, żeby już cię nie było, Francine, ale zostaliśmy uwięzieni wraz z tobą. Przed twoim udarem sądziłam, że dożyjesz co najmniej stu dwudziestu lat. Czy wciąż byś się jej bała? – zapytał Tim, i każdy kto by to usłyszał, a kto nie znałby go dobrze, pomyślałby, że się ze mną przekomarza i mówi żartobliwie. My- ślę, że tak. Nawet gdybyś wiedziała, że ona nie żyje i nigdy już nie wróci. Mówisz, jakby istniała jakaś alternatywa – odparłam. Jakby mogła umrzeć i wrócić. Czy wciąż słyszałabyś jej głos w swojej głowie, i te wszystkie rzeczy, które mó- wiła za życia? Czy byłabyś bardziej wolna, niż jesteś teraz? Bardziej uwolniona od niej? Gdybyś nie mogła jej widzieć, czy wyobrażałabyś sobie, że ona musi być gdzieś indziej i obserwuje cię? Tim, nie pleć bzdur – powiedziałam. Jesteś najmniej przesądną i zabobonną osobą, jaką znam. Ale rozmawiamy teraz o tobie – odrzekł tonem uładzonej nie- winności, ponownie zwracając uwagę na swoją grę. Nie. Nie bałabym się kogoś, kto nie żyje. Gdybyś tak samo bała się jej martwej, zabicie jej nic by ci nie dało – ciągnął Tim, jakbym w ogóle się nie odezwała. Może z wyjątkiem wyroku więzie- nia. Wyjął z kredensu cztery kieliszki do wina z masywnymi zielonymi, nieprzezro- czystymi nóżkami. Nie znosiłam ich, bo zawsze miało się wrażenie, jakby na dnie kieliszka był osad. Nigdy nie rozumiałam, dlaczego ktoś uważa za ciekawe rozważanie różnic po- między mordercami a resztą z nas. Tim wyjął butelkę białego wina z lodówki. Kogo obchodzi, co sprawia, że jakaś osoba chce i jest w stanie zabić, a inna nie? Odpo- wiedź jest oczywista: poziom cierpienia i to, gdzie znajdujesz się na skali spektrum odwagi i tchórzostwa. Nie chodzi o nic więcej. Jedyną różnicą wartą rozpatrzenia jest to, co odróżnia tych spośród nas, których obecność, jakkolwiek przygaszona i chaotyczna, nie unicestwia ducha w innych, od tych, o których nie da się tego po- wiedzieć, bez względu na to, jak bardzo chcielibyśmy być mili i życzliwi. Każda ofiara morderstwa to ktoś, kto zainspirował co najmniej jedną osobę do tego, by
zechciała go zgładzić. A my powinniśmy im współczuć, kiedy spotka ich nędzny ko- niec. Parsknął pod nosem. Zaśmiałam się, słysząc jego oburzenie, ale zaraz zrobiło mi się głupio, że tak za- reagowałam. Tim najbardziej podnosi mnie na duchu, kiedy sam nie widzi pocie- szenia dla siebie; mam poczuć się lepiej i wyobrażać sobie, że on też podąża tą samą trajektorią emocjonalną. Chcesz powiedzieć, że wszystkie ofiary morderstw prosiły się o to? Celowo za- reagowałam na jego prowokację. Jeżeli chce o czymś podyskutować, choćby te- mat był skrajnie absurdalny, tak jak ten, dyskutuję z nim, aż uzna, że ma już dość. Dan także. To jedna z wielu milionów dziwnych postaci, jakie może przyjmować mi- łość. Wątpię, abyś to zrozumiała. Zakładasz, aczkolwiek błędnie, że ofiarą morderstwa jest zawsze osoba, która została zabita, a nie zabójca. – Tim nalał sobie kieliszek wina. Mnie nie poczęsto- wał. Sprawienie komuś tylu przykrości, że ten ktoś jest skłonny zaryzykować wol- ność i poświęcić tę pozostałą resztkę człowieczeństwa, by usunąć cię z tego świa- ta, powinno być uważane za znacznie poważniejszą zbrodnię niż sięgnięcie po pi- stolet czy coś ciężkiego w celu pozbawienia kogoś życia; trzeba wziąć pod uwagę wszystkie inne kwestie. Mówiąc o przykrości, miał na myśli ból. Jesteś uprzedzony – powiedziałam. Wiedziałam, że Dan może lada chwila wrócić z jedzeniem, i chciałam powiedzieć coś bardziej bezpośredniego i otwartego niż zazwyczaj. Uznałam, że zaczynając tę niezwykłą rozmowę, Tim udzielił mi swego cichego przyzwolenia. Skoro uważasz, że Francine druzgocze ducha ludziom, jeżeli uważasz ją za osobę tak destruktyw- ną, a jedynym powodem, dla którego jej nie zabiłeś, jest to, że bardziej obawiałbyś się jej martwej niż żyjącej… – ciągnęłam. Nie wiem, skąd ci to wszystko przyszło do głowy. – Tim uśmiechnął się. Znowu musiałaś się przesłyszeć. Oboje zrozumieliśmy dlaczego: odebrałam jego przekaz i już tego nie zapomnę. Wiedział, że ten sekret pozostanie tylko między nami. Po- trzebowałam lat, aby pojąć, że Tim nigdy nie dąży do zmiany, jedyne, czego pra- gnie, to podzielić się ważną informacją z kimś, komu może zaufać. Możesz od niej odejść, to prostsze, niż myślisz – powiedziałam, łaknąc zmian, tych ogromnych, nieodwracalnych, i to dla nas obojga. Nie musi dojść do konfron- tacji. Nie musisz mówić jej, że odchodzisz, ani kontaktować się z nią już po odej- ściu. Dan i ja moglibyśmy ci pomóc. Niech Francine zatrzyma ten dom. A ty prze- prowadź się i zamieszkaj z nami. Nie możesz pomóc – powiedział stanowczo Tim. Zamilkł na dostatecznie długą chwilę, abym mogła zrozumieć – nieważne, mylnie czy nie, choć zapewne próbo- wałby się ze mną spierać, gdybym zaoponowała, po czym dodał: Bo ja nie potrze- buję pomocy. U mnie wszystko gra. Podsłuchałam, jak wczoraj mówił do ciebie, Francine. Nie dobierał słów, nie wa-
żył ich, jakby planował rozmowę na kilka zdań do przodu. Po prostu mówił, snuł kolejną historię o Gaby. Oczywiście w tej historii było też lotnisko. Kiedy akurat nie znajduje się na pokładzie samolotu, wydaje się, że Gaby mieszka na lotniskach. Nie wiem, jak ona może to znosić, ja chybabym oszalała. Ta konkretna historia do- tyczyła urządzenia do prześwietlania bagaży podręcznych i rzeczy osobistych w Madrid-Barajas, które pożarło jej jeden but, a Tim miał niezłą frajdę, kiedy ją re- lacjonował. Sprawiał wrażenie, jakby mówił to, co mu przychodziło na myśl, bez konieczności cenzurowania słów. Żadnych sztuczności, zero elementów gry aktor- skiej. To było całkiem nie w jego stylu. Gdy tak się temu przysłuchiwałam, uświa- domiłam sobie, że wszelkie lęki i obawy, jakie go kiedyś trawiły, dawno już minęły. Nie mogę tylko odgadnąć jednego: czy to oznacza, że najprawdopodobniej zamie- rza cię zabić, czy że chce, abyś żyła wiecznie?
1 Czwartek 10 marca 2011 Młoda kobieta tuż obok jest bardziej zdenerwowana ode mnie. Nie tylko ode mnie, jest zdenerwowana bardziej niż wszyscy inni na lotnisku razem wzięci, i chce, abyśmy o tym wiedzieli. Z tyłu za mną ludzie burczą pod nosem: O, nie – ale nikt inny prócz tej kobiety nie pochlipuje ani nie dygocze z wściekłości. Potrafi równocześnie wygłaszać tyradę pod adresem przedstawiciela Fly4You i szlochać jak bóbr. Jestem pod wrażeniem, że nie musi przerywać swojej diatryby choćby po to, by przełknąć ślinę, tak jak to zwykle robią popła- kujące osoby. Poza tym, w przeciwieństwie do zwykłych ludzi, zdaje się nie znać różnicy pomiędzy opóźnieniem w podróży a rozdzierającym smutkiem. Nie jest mi jej żal. Mogłoby być, gdyby jej reakcja była mniej ekstremalna. Najbardziej jest mi szkoda ludzi, którzy upierają się, że wszystko z nimi w porządku, nawet gdy ich or- gany są pochłaniane w zastraszającym tempie przez pożerającego tkanki mikroba. To praw- dopodobnie nie świadczy o mnie najlepiej. Ja nie jestem ani trochę zdenerwowana. Jeżeli nie dotrę do domu dziś, to jutro. Dla mnie to i tak będzie w sam raz. – Odpowiedz na moje pytanie! – krzyczy dziewczyna do nieszczęsnego, łagodnego Niemca, który miał pecha, że postawiono go przy bramce do wejścia na pokład oznaczonej symbolem B56. – Gdzie jest teraz samolot? Czy wciąż tu jest? Czy jest tam, na drugim koń- cu? – Wskazuje na znajdujący się za nim rękaw, ten sam, którym jeszcze pięć minut temu mieliśmy nadzieję wejść na pokład samolotu. – Jest tam, prawda? – dopytuje się. Jej twarz jest gładka, nieskazitelna i dziwnie pusta, jak buzia wrednej, szmacianej lalki. Wygląda na jakieś osiemnaście lat, a może nawet mniej. – Posłuchaj, koleś, nas są setki, a ty tylko je- den. Moglibyśmy odepchnąć cię na bok i wedrzeć się na pokład tego samolotu, tłum roz- wścieczonych Angoli, i odmówić opuszczenia maszyny, dopóki ktoś nie odwiezie nas do domu! Na twoim miejscu nie chciałabym zadrzeć z tłumem rozwścieczonych Angoli! – Ściąga czarną, skórzaną kurtkę, jakby szykowała się do walki. Na prawym ramieniu ma wytatuowane granatowym atramentem, wielkimi, drukowanymi literami słowo: OJCIEC. Ubrana jest w obcisłe czarne dżinsy, wąski obły pasek, a na ramionach widać jej ramiącz- ka białego biustonosza, cienkiej, różowej bluzeczki i czerwonego topu bez rękawów. – Samolot jest przekierowywany do Kolonii – wyjaśnia jej cierpliwie Niemiec z Fly4Y- ou, już po raz trzeci. Na brązowym mundurze nosi plakietkę z nazwiskiem: Bodo Neudorf. Trudno by mi było zwracać się w ostrych słowach do kogoś, kto ma na imię Bodo, choć nie oczekuję, aby inni podzielali moje skrupuły w tej kwestii. – Warunki pogodowe są zbyt niebezpieczne – mówi. – Nic na to nie poradzę. Przykro mi. – Próbuje odwoływać się do jej rozsądku. Na jego miejscu pewnie próbowałabym tej samej taktyki – nie dlatego, że po- skutkuje, tylko dlatego, że posiadając w sobie pewną dozę racjonalności i czyniąc z niej
regularnie użytek, stajesz się niejako jej orędownikiem i masz w zwyczaju przeceniać jej potencjalną użyteczność, nawet gdy przyjdzie ci użerać się z kobietą, która uważa za bar- dziej stosowne oskarżanie niewinnych osób o ukrywanie przed nią samolotu. – Wciąż powtarzasz, że jest przekierowywany! To oznacza, że nigdzie go jeszcze nie odesłaliście, tak? – Wyciera mokre policzki tak brutalnie, jakby chciała zdzielić się po twarzy, a potem energicznie odwraca się, aby przemówić do stojącego za nią tłumu: – On wcale nie odesłał tej maszyny – Mówi, a wibracja jej przepełnionego oburzeniem głosu tłumi hałas przy bramce do wejścia na pokład o numerze B56, w tym także rozlegający się niemal bez przerwy elektroniczny sygnał poprzedzający komunikat o otwarciu bramek dla pasażerów innych lotów, tych, którym bardziej niż nam dopisało szczęście. – Jak mógł go odesłać? Jeszcze pięć minut temu wszyscy siedzieliśmy tutaj i szykowaliśmy się do wej- ścia na pokład. Nie może nigdzie odesłać samolotu w ciągu pięciu minut! Mówię, nie po- zwólmy go odesłać! My tu jesteśmy i samolot też musi tu być, a wszyscy chcemy przecież wrócić do domu. Nie dbamy o cholerną pogodę. Mamy ją gdzieś! Kto jest za takim rozwią- zaniem? Chciałabym się odwrócić i sprawdzić, czy tak jak ja wszyscy uznali jej solowy występ za żenujący i żałosny, ale nie chcę, by reszta naszych niedoszłych pasażerów pomyślała, że ja i ona jesteśmy razem, tylko dlatego, że stoimy obok siebie. Lepiej dać jasno do zrozu- mienia, że ona nie ma ze mną nic wspólnego. Uśmiecham się zachęcająco do Boda Neudor- fa. Odpowiada powściągliwym uśmiechem, jakby chciał powiedzieć: Doceniam ten gest wsparcia, ale nie sądzi pani chyba, że mogłaby zrobić cokolwiek, co byłoby w stanie zre- kompensować obecność tego monstrum obok pani. Na szczęście Bodo nie wydaje się zbytnio przejęty jej groźbami. Zapewne zauważył, że wiele z osób, które zarezerwowały bilety na lot 1221, to zachowujące się wyjątkowo grzecznie członkinie chóru kościelnego w wieku od mniej więcej ośmiu do dwunastu lat, wciąż jeszcze ubrane w skromne habity po koncercie w Dortmundzie, w którym dziś brały udział. Wiem o tym, bo kierownik chóru wraz z piątką czy szóstką rodziców – opiekunów grupy, czekając na wejście na pokład, wspominali z dumą, jak pięknie dziewczęta zaśpie- wały pieśń Anieli archanieli, czy jakoś tak. Nie sprawiali wrażenia osób, które mogłyby zechcieć stratować niewinnego przedstawiciela linii lotniczych w szaleńczej gonitwie przez rękaw do czekającego samolotu albo narażać utalentowane latorośle na potencjalnie groźne w skutkach warunki pogodowe, tylko po to, aby wrócić na czas do domu. Bodo sięga po małe, czarne urządzenie przymocowane czarnym, skręconym przewodem do kontuaru przy stanowisku odlotów i mówi do niego, naciskając uprzednio guzik, co wy- wołuje charakterystyczny dźwięk, poprzedzający wszystkie podawane na lotnisku komuni- katy. – Informacja dla wszystkich pasażerów lotu jeden dwa dwa jeden do Combingham w Anglii. Lot linii Fly4You jeden dwa dwa jeden do Combingham. Uprzejmie państwa in- formujemy, że wasz samolot został przekierowany na lotnisko w Kolonii i że właśnie stam- tąd odbędzie się państwa odlot. Proszę o udanie się do punktu odbioru bagażu w celu ode-
brania waszych walizek i toreb podróżnych, a następnie opuszczenie budynku i przejście przed terminal odlotów. Oczekujemy właśnie na przyjazd autokarów, które dowiozą pań- stwa na lotnisko w Kolonii. Prosimy o jak najszybsze udanie się do punktu zbiórki przed halą odlotów. Po mojej prawej szykownie ubrana kobieta z farbowanymi na rudo włosami i amerykań- skim akcentem stwierdza: – Nie ma się co spieszyć, ludziska. To hipotetyczne autokary: jak przyjadą, to będą. – Jak długo jedzie się stąd do Kolonii? – pyta jakiś mężczyzna. – Nie znam szczegółów dotyczących czasu dojazdu autokarów na miejsce – odpowiada Bodo Neudorf. Jego głos niknie wśród coraz większego gwaru. Cieszę się, że omija mnie wizyta w punkcie odbioru bagażu. Na samą myśl, że miałabym tłoczyć się tam ze wszystkimi i czekać w zakręconej kolejce po odbiór walizki lub torby podróżnej, co na moje oko musiałoby potrwać dobrą godzinę, czuję się zmęczona. Jest dwudziesta, miałam wylądować w Combingham o dwudziestej trzydzieści czasu brytyj- skiego i wrócić do domu na gorącą kąpiel w pianie i z kieliszkiem schłodzonego muscate- la. Obudziłam się dziś rano o piątej, aby złapać lot o siódmej z Combingham do Dusseldor- fu. Nie jestem rannym ptaszkiem, i nie znoszę dni, kiedy muszę wstawać przed siódmą rano, a ten dzień trwał już zdecydowanie za długo. – Och, to jakiś pieprzony żart! – woła szurnięta szmaciana lala. – Ktoś robi sobie z nas jaja! – Jeżeli Bodo sądził, że wzmacniając swój głos i emitując go przez głośniki, zdoła zmusić swoją nemezis do milczącego posłuszeństwa, to się pomylił. – Nie będę odbierać żadnych walizek! Chudy, łysy mężczyzna w szarym garniturze robi krok do przodu i mówi: – Wobec tego najprawdopodobniej wróci pani do domu bez walizki. I wszystkiego, co się w niej znajduje. – W głębi duszy uśmiecham się promiennie; lot 1221 ma swego pierw- szego, cichego bohatera. Ten mężczyzna ma wciśniętą pod pachę gazetę. Chwyta za jeden koniec, spodziewając się odwetu. – Nie wtrącaj się pan! – krzyczy mu prosto w twarz szmaciana lalka. – Popatrz tylko na siebie: uważasz się za lepszego ode mnie! Nawet nie mam walizki, to wszystko, co o mnie wiesz! – Ponownie przenosi swoją uwagę na Boda: – To jak, zamierzacie wyładować teraz wszystkie bagaże z samolotu? Gdzie w tym sens? Wytłumacz mi, gdzie w tym sens! To po prostu… przepraszam za słownictwo, ale to jest, kurwa, jakaś popieprzona głupota! – A może – odzywam się nagle, zwracając się do niej, bo nie mogę pozwolić, aby łysy bohater został sam na placu boju, gdyż najwyraźniej nikt nie spieszy mu z pomocą – to ty jesteś głupia. Skoro nie zdałaś walizki na bagaż, to oczywiste, że nie musisz niczego odbie- rać. Bo niby jak? – Ona patrzy na mnie. Łzy wciąż spływają jej po twarzy – Poza tym gdy- by samolot był teraz tutaj i moglibyśmy bezpiecznie polecieć na lotnisko w Kolonii, mogli- byśmy dotrzeć tam na pokładzie tego samolotu, zgadza się? – mówię. – Albo nawet pole- cieć do domu, na co wszyscy tutaj z niecierpliwością czekamy. – Cholera. Po co otworzy- łam usta? To nie jest moje zadanie ani nawet Boda Neudorfa, aby zrewidować jej mylne
rozumowanie. Łysy mężczyzna już się oddalił ze swoją gazetą, pozostawiając mnie samą. Niewdzięczny drań. – Z uwagi na warunki pogodowe nasz samolot nie może polecieć do Düsseldorfu. – Kontynuuję moją misję polegającą na szerzeniu pokoju i zrozumienia. – Nigdy go tu nie było i teraz też go nie ma, a twoja walizka, jeżeli ją masz, w ogóle nie zna- lazła się na jego pokładzie, a co za tym idzie, nie trzeba było jej stamtąd wyładowywać. Samolot jest gdzieś w powietrzu. – Wskazuję ręką w górę. – Kierował się do Düsseldorfu, a teraz zmienił kurs i leci do Kolonii. – Niee – zaprzecza niepewnie, obrzucając mnie wzrokiem od stóp do głów, z wyraźną odrazą i szokiem, jakby była przerażona, że w ogóle musi się do mnie odezwać. – To nie jest w porządku. Przecież wszyscy tam siedzieliśmy – Macha ręką w stronę pomarańczo- wych plastikowych krzesełek z wytłoczek na rzędach czarnych, metalowych wsporników. – Przecież powiedziano, że podkołowuje do bramki. A mówią tak tylko wtedy, kiedy samolot jest gotowy do zabrania pasażerów. – Zazwyczaj tak właśnie jest, ale nie dziś – mówię z przekonaniem w głosie. Nieomal widzę kółka obracające się za jej gałkami ocznymi, gdy jej mentalna maszyneria próbuje powiązać jedną myśl z drugą. – Kiedy powiedzieli nam, żebyśmy podeszli do bramki, wciąż mieli nadzieję, że samolot poleci do Düsseldorfu. Wkrótce po tym, jak zebrano nas tutaj, okazało się jednak, że to nie będzie możliwe. – Spoglądam na Boda Neudorfa, który kiwa potakująco głową i lekko wzrusza ramionami. Czy przerzuca to na mnie? To szaleń- stwo. Powinien wiedzieć więcej o utajnionych procedurach linii Fly4You niż ja! Zagniewana Szlochająca Dziewczyna odwraca wzrok i kręci głową, słyszę jej bezgłośny szept: Możesz w to wierzyć, jeżeli chcesz. Bodo rozmawia z kimś po niemiecku przez krót- kofalówkę. Chórzystki nieopodal zaczynają dopytywać się, czy wrócą dzisiaj do domu. Ro- dzice odpowiadają, że nie wiadomo. Trzej mężczyźni w piłkarskich koszulkach zastana- wiają się, ile piwa zdołają wypić od teraz do ewentualnego odlotu, spekulując, czy linia lotnicza Fly4You pokryje rachunki za alkohol. Zmartwiona siwowłosa kobieta około pięćdzięciu paru lub nawet sześćdziesięciu paru lat mówi mężowi, że zostało jej tylko dziesięć euro. – Co? Jak to? – pyta tamten ze zniecierpliwieniem. – To za mało. – Cóż, nie myślałam, że będziemy jeszcze potrzebować pieniędzy. – Kręci się wokół niego, przyjmując na siebie odpowiedzialność i licząc na łagodne potraktowanie. – Nie myślałaś? – odpowiada gniewnie. – A co z sytuacjami awaryjnymi? Wykorzystałam już cały swój potencjał interwencyjny, w przeciwnym razie mogłabym zapytać go, czy słyszał kiedykolwiek o bankomatach i co by zrobił, gdyby jego żona zginęła nagle w wyniku spontanicznego samospalenia, a wraz z nią poszłaby z dymem cała ich go- tówka, którą miała w torebce. Co powiesz na taką sytuację awaryjną, cuchnąca mordo? Czy twoja żona ma w rzeczywistości trzydzieści pięć lat, ale wygląda na sześćdziesiąt, bo zmarnowała przy tobie najlepsze lata swego życia? Nic tak nie zabija w nas wiary w ludzkość jak właśnie lotnisko. Oddalam się od tłumu, mijam ciąg nieobsługiwanych przez nikogo bramek, nie idę w żadnym konkretnym kierunku.
Mam po dziurki w nosie pozostałych pasażerów, wszystkich co do jednego, nawet tych, których twarzy nie zdążyłam zapamiętać. Tak, mam dość nawet tych milutkich chórzystek. Nie pragnę ponownie ich ujrzeć, w bezradnym, pełnym nadziei tłumie, jaki zbierze się przed halą odlotów, gdzie będziemy stać godzinami na deszczu i wśród porywistego wia- tru, ani w autokarze, czy przysypiających przy stolikach w barze na lotnisku w Kolonii. Z drugiej strony, to tylko opóźniony samolot. Nie ma o co kruszyć kopii. Często zdarza mi się latać. Takie sytuacje bywają nagminnie. Słyszałam słowa „uprzejmie przeprasza- my…” równie często, jak oglądałam brudne, szare, przemysłowe linoleum w halach na lot- nisku Combingham, z cętkowanymi niebieskimi obwódkami przy każdej bocznej krawędzi, dla kontrastu. Stałam pod ekranami informacyjnymi i patrzyłam, jak drobne opóźnienia przeradzają się w odwołane loty tak samo często, jak widziałam drobne równoległe linie układające się w nierozdzielone niczym kwadraty, które z kolei tworzą wzory na milionach srebrnych stopni prowadzących do i z samolotu; raz śniło mi się, że ściany i sufit mojej sypialni były pokryte aluminiowymi płytami przypominającymi fakturę schodków, po których wsiada się do samolotu. Najgorsze, jeśli chodzi o opóźnienia, jest zawsze to, że muszę zadzwonić do Seana, aby powiedzieć mu, że znowu nie wrócę o tej porze, o której mówiłam, że będę. Tego telefonu nie chcę wykonać. Choć… w tej sytuacji może nie będzie tak źle. Może uda mi się spra- wić, aby nie było tak źle. Uśmiecham się do siebie, gdy w mojej głowie zaczyna świtać pewien pomysł. Sięgam do torebki, nie patrząc, wciąż idąc, i zamykam dłoń wokół kanciastego, zafoliowanego pu- dełeczka: testu ciążowego, który nosiłam ze sobą przez ostatnie dziesięć dni i nie znalazłam odpowiedniego momentu, aby go zrobić. Często zastanawiam się nad moją tendencją do prokrastynacji, choć ewidentnie odkła- dam na później zmierzenie się z problemem. Nigdy tak nie było, gdy chodzi o coś, co ma związek z moją pracą, i nadal tak nie jest, ale gdy w grę wchodzi coś ważnego i osobiste- go, robię co w mojej mocy, aby odwlekać to w nieskończoność. Może właśnie dlatego nie płaczę na lotniskach, kiedy mój samolot nie odleci o czasie; opóźnienie to dla mnie element naturalnego rytmu życia. Część mnie nadal nie jest gotowa zmierzyć się z testem, choć z każdym mijającym dniem cała ta bzdura z siusianiem na plastikową pałeczkę i oczekiwaniem na wynik zaczyna wy- dawać się coraz bardziej bezsensowna. To oczywiste, że jestem w ciąży. Mam dziwnie przewrażliwiony spłachetek skóry na czubku głowy, którego wcześniej tam nie było, i czuję się bardziej zmęczona niż kiedykolwiek dotąd. Spoglądam na zegarek, zastanawiając się, czy mam czas, aby zrobić test, po czym karcę sama siebie za naiwność. Amerykanka miała rację. Nie ma żadnych rzeczywiście istnieją- cych autokarów, które jechałyby tu, żeby nas wybawić. Bóg raczy wiedzieć, kiedy się zja- wią. Bodo nie ma pojęcia, co się dzieje; oszukał nas, pozwalając wierzyć, że ponieważ jest Niemcem, na pewno zadbał o wszystko. Co oznacza, że mam co najmniej piętnaście
minut, aby zrobić test i zadzwonić do Seana, podczas gdy reszta pasażerów będzie odbie- rać swoje bagaże. Na szczęście łatwo odwrócić uwagę Seana, jest jak dziecko. Kiedy mu powiem, że dziś nie wrócę, zacznie narzekać. Kiedy mu powiem, że test ciążowy wypadł pozytywnie, tak się ucieszy że przestanie go obchodzić, kiedy wrócę. Zatrzymuję się przed najbliższą damską toaletą i zmuszam się, by tam wejść, uspokajając samą siebie: to nic strasznego. Już znasz wynik. Widok małego, niebieskiego krzyżyka ni- czego nie zmieni. Rozpakowuję pudełeczko, wyjmuję test i wrzucam ulotkę z instrukcją do torebki. Robi- łam to już wcześniej, raz, w zeszłym roku, kiedy wiedziałam, że nie jestem w ciąży, ale wykonałam test, bo Sean nie chciał uwierzyć mojemu wewnętrznemu instynktowi. To nie jest krzyżyk, tylko znak plusa. Nie nazywaj tego krzyżykiem: to źle wpływa na morale. Już wkrótce coś zaczyna być widoczne. Delikatny niebieskawy błysk. O Boże. Nie mogę tego zrobić. Chcę mieć dziecko, ale tylko trochę chcę. Tak myślę. Właściwie to sama nie wiem. Jeszcze więcej niebieskiego: dwie równoległe kreski. Jeszcze nie znak plusa, ale to tylko kwestia czasu. Sean się ucieszy. Na tym właśnie powinnam się skupić. Należę do tych ludzi, co we wszystko powątpiewają i nigdy nie są nieskomplikowanie szczęśliwi. Reakcja Seana jest bardziej rzetelna niż moja i wiem, że nie będzie posiadał się z radości. Dziecko będzie super. Gdybym przez ubiegły rok nie chciała być w ciąży, łykałabym tabletki, a nie robiłam tego. Co? W okienku nie ma niebieskiego krzyżyka. I nie pojawiają się kolejne kreski. Minęło już ponad pięć minut, odkąd wykonałam test. Nie jestem specjalistką, ale mam silne przeczu- cie, że wszystkie niebieskie kreski, jakie miały się pojawić, już się pojawiły. Nie jestem w ciąży… Nie mogę być. W moim umyśle pojawia się ulotny obraz: maleńka ludzka postać, złota i z twarzą po- zbawioną rysów, triumfalnie wymachująca ręką w powietrzu. Znika, zanim zdążę zareje- strować szczegóły. Teraz to już naprawdę nie chcę rozmawiać z Seanem. Mam mu do przekazania dwie roz- czarowujące informacje zamiast jednej. Perspektywa czekającej mnie rozmowy wzbudza we mnie niepohamowaną panikę. Jeżeli mam to zrobić, to teraz, chcę mieć to jak najszybciej za sobą. Wydaje się wyjątkowo nie- sprawiedliwe, że nie mogę uporać się z tym problemem, udając, że nie znam nikogo, kto nazywa się Sean Hamer, i zniknąć w nowym życiu. Tak byłoby o wiele prościej. Wychodzę z damskiej toalety i zaczynam kierować się do hali odlotów, wyciągając BlackBerry z kieszeni kurtki. Sean odbiera po pierwszym sygnale. – Cześć, maleńka – mówi. – O której będziesz? – Kiedy wyjeżdżam, siedzi wieczorami i ogląda telewizję z telefonem leżącym obok niego, żeby nie przegapić moich telefonów ani esemesów. Nie wiem, czy to normalne zachowanie ukochanej osoby. Poczułabym się nielo- jalna, gdybym spytała o to któregoś z moich przyjaciół, jakbym prosiła się o to, by zdyskre-
dytowali Seana. – Sean, nie jestem w ciąży. Cisza. A potem: – Ale przecież mówiłaś, że jesteś. Twierdziłaś, że nie musisz robić testu, bo po prostu wiesz. – Zdajesz sobie sprawę, co to oznacza? – Co? – W jego głosie pobrzmiewa nadzieja. – Jestem arogancką idiotką, której nie można ufać. Naprawdę, ale to naprawdę myśla- łam, że zaskoczyłam, ale… najwyraźniej się pomyliłam. Hormony muszą mi buzować z ja- kiegoś innego powodu. – Nie polegaj na jednym teście – domaga się Sean. – Sprawdź jeszcze raz. Kup następny. Czy możesz kupić test na lotnisku? – Nie muszę. – Oczywiście, że mogę kupić test na lotnisku. Mówię sobie, że Sean nie ma o tym pojęcia, dlatego że jest facetem, a nie dlatego, że nie chce mu się wychodzić z nasze- go salonu i spędza każdy wieczór, oglądając sport w telewizji. – Skoro nie jesteś w ciąży, czemu jesteś spóźniona? – pyta. Chciałabym winić za to warunki pogodowe na lotnisku w Düsseldorfie, ale wiem, że nie o to mu chodzi. – Nie mam pojęcia – wzdycham. – A skoro o spóźnieniach mowa, mój samolot też się spóźnia. Został przekierowany do Kolonii, mamy tam dotrzeć autokarem. Rzekomo. Miej- my nadzieję, że uda mi się wrócić jutro, chociaż nie potrafię powiedzieć o której. Albo jeszcze dziś, późno w nocy, jeśli dopisze nam szczęście. – No jasne – cedzi przez zęby Sean – i kolejny mój wieczór diabli wzięli. Spróbuj go ułagodzić. Nie kłóć się z nim. – Czy to nie jest sprawiedliwe, zważywszy, że od czasu do czasu moje plany na wieczór biorą w łeb? To ja mam w perspektywie spanie na stojąco przy okienku odprawy paszpor- towej, na lotnisku w Kolonii. – Nie znoszę zdań, które zaczynają się od: To ja… – ale od- czuwam silne pragnienie zwrócenia Seanowi uwagi, że to nie on jest uwięziony w wielkim budynku pełnym elektronicznych popiskiwań i obco brzmiących ech, i że czeka mnie trans- port do innego, równie dziwacznego, szarobiałego budynku, oświetlonego blaskiem neonó- wek. To nie Sean boryka się z odczuciem, że jest powoli rozbierany na części na poziomie molekularnym, że cała jego istota została rozbita na pojedyncze piksele i nie zespoli się na powrót we właściwą osobę, dopóki on sam nie przestąpi progu frontowych drzwi. Gdyby miał znaleźć się w takiej sytuacji i gdyby tak się złożyło, że to ja siedziałabym na kanapie, pijąc piwo i oglądając ulubione programy w telewizji, chyba okazałabym mu choć odrobi- nę współczucia. Ale pomijając kwestię testu ciążowego, wciąż jestem arogancką idiotką, która uważa, że ma we wszystkim rację. Starałam się być trochę pokorniejsza, ale szczerze mówiąc, trudno pamiętać, że możesz się mylić, jeżeli osobą, z którą się spierasz, jest Sean.
– Miejmy nadzieję, że wrócisz jutro? – mówi. W ciągu paru sekund, odkąd się ostatnio odezwał, podsycił tlący się w nim ogień oburzenia solidnym łykiem carlsberga. – A co, możliwe, że wrócisz dopiero pojutrze? – Może to dla ciebie nowość, Sean, ale nie jestem na lotnisku w Kolonii żadną grubą rybą. Nikt tu nie stara się dostosować do mnie terminarza lotów. Jestem tylko bezsilną pa- sażerką, podobnie jak na lotnisku w Düsseldorfie. Nie mam pojęcia, kiedy wrócę. – Pięknie – cedzi przez zęby – A raczysz do mnie zadzwonić, jak już będziesz to wie- dzieć? Tłumię w sobie chęć roztrzaskania mojego BlackBerry o ścianę i rozbicia go w pył. – Podejrzewam, że będzie tak, iż powiedzą nam coś, potem coś innego, a potem jeszcze całkiem coś odmiennego – odpowiadam cierpliwie. – Wszystko, byle utrzymać nas w ry- zach, podczas gdy oni desperacko starają się opracować plan odwiezienia nas do domu, a my stoimy przed zamkniętym sklepem bezcłowym, potrząsamy metalowymi żaluzjami i błagamy, by wpuszczono nas do środka, zanim zdechniemy z nudów. – Wciąż miałam na- dzieję, że Sean zorientuje się, iż nie uważam tego wieczoru za szczególnie udany. Nie mam ubawu po pachy – Chyba tak naprawdę nie chcesz, abym dzwoniła co godzina i relacjono- wała przebieg wydarzeń? Może rzucisz okiem na ekran śledzenia lotu? – Tobie nie zależy na mnie na tyle, by mnie informować na bieżąco, ale ja mam siedzieć przy laptopie i gapić się… – Wcale nie mówię, że masz to robić. Możesz zakładać, że niedługo wrócę, ale że żadne z nas nie wie, kiedy konkretnie, i przyjąć to jak dorosły facet. Sean mamrocze coś pod nosem. – Co tam mamroczesz? – pytam, nie chcę dopuścić, aby jego słowa, wypowiedziane w złości, przeszły bez echa. – Pytałem, kto jest przewoźnikiem? Zatrzymuję się gwałtownie. To dla mnie prawdziwy szok, kiedy słyszę te słowa, wypowiedziane w tak ostentacyjny sposób. Przypominają mi się natychmiast inne, te, które żyją w mojej głowie, nawet jeżeli nikt już nigdy nie wypowie ich głośno. noszę twe serce z sobą, noszę je w moim sercu.1 Odchrząkuję. – Przepraszam, co powiedziałeś? – Na miłość boską, Gaby! Kto. Jest. Przewoźnikiem? Wizja Tima wypełnia mój umysł: na szczycie drabiny w bibliotece Proscenium patrzy na mnie z góry, trzyma tomik w prawym ręku, a lewą ręką przytrzymuje się drabinki. Właśnie przeczytał mi wiersz. Nie noszę twe serce z sobą, inny. Autorstwa poety, który zmarł mło- do i tragicznie i którego nazwiska nie pamiętam, mówiący o… Ten zbieg okoliczności jest tak dziwaczny, że aż czuję świerzbienie skóry. Wiersz był o opóźnionym pociągu. Pamiętam jedynie dwa ostatnie wersy: „Nasz czas jest w rękach in- nych, za krótki też dla słów”.2 Tim to pochwalił. Widzisz? – zapytał. Jeżeli poeta ma coś do
powiedzenia, mówi to najprościej jak potrafi. On lub ona – dorzuciłam z rozdrażnieniem. On lub ona – zgodził się Tim. Ale podobnie jak poeta, jeśli księgowy ma do powiedzenia coś istotnego, mówi to możliwie jak najprościej. Kto oprócz Tima wymyśliłby tak szybką ripostę? Tim Breary jest Przewoźnikiem. Ale Seanowi raczej nie o to chodzi. – Pytasz, jakimi liniami mam lecieć? Fly4You. – „Kto jest przewoźnikiem?”. Czemu tak to ujął? Przecież nie może wiedzieć. Gdyby wiedział, powiedziałby to prosto z mostu. Prawda? Popadasz w paranoję. – Numer lotu? – pyta Sean. – Jeden dwa dwa jeden. – Już mam. No to… zobaczymy się, jak tu dotrzesz… kiedy tu dotrzesz. – Uhm-hm – mówię swobodnym tonem i kończę połączenie. Dzięki Bogu już po wszyst- kim. Czasami zastanawiam się, czy ruchome chodniki na lotniskach mają na celu oszukanie nas, abyśmy uwierzyli, że reszta podłoża nie przesuwa się do tyłu. Wciąż nie jestem tam, gdzie powinnam być, ale czuję się, jakbym szła całymi latami, podążając za kolejnymi zna- kami, kierującymi mnie ku hali odlotów. Już wkrótce sam widok tablicy z tym napisem nie wystarczy, aby dodać mi otuchy. Mogę zacząć chichotać i posykiwać jak obłąkana, potworna wiedźma, i wycofywać się rakiem w przeciwnym kierunku, ot tak z czystej przekory. Skręcam za róg i zderzam się z ramieniem ozdobionym tatuażem OJCIEC. Kobieta o za- czerwienionych oczach, na której ciele widnieje ten tatuaż, już przestała płakać. Teraz do- biera się do pudełka papierosów o rozmiarach małej walizeczki. – Przepraszam – bąkam pod nosem. Cofa się przede mną, jakby bała się, że mogę ją uderzyć. Wkłada na wpół rozpakowaną paczkę Lambert&Butlers z powrotem do torebki na ramię i rusza w stronę wskazywaną przez kolejne strzałki i oznakowania. Uspokajający widok papierosa między palcami nie jest dla niej najwyraźniej tak ważny jak chęć znalezienia się jak najdalej ode mnie. Czy możliwe, aby przestraszyła się, gdy ją obsztorcowałam? Postanowiłam to spraw- dzić, przyspieszając kroku. Wkrótce zrównuję się z nią. Ona zerka na mnie i przyspiesza. Jest zasapana. To jakiś absurd. – Uciekasz przede mną? – pytam, w nadziei że to pomoże mi uwierzyć w coś, co wydaje mi się nie do uwierzenia. – Myślisz, że coś ci zrobię? Zatrzymuje się, opuszcza ramiona, jakby szykowała się na atak. Nie patrzy na mnie, nic nie mówi. Pomagam jej uwolnić się od tej agresji. – Odpręż się. Jestem w zasadzie niegroźna. Objechałam cię tylko dlatego, że zaczęłaś atakować Boda. Jej usta poruszają się. Cokolwiek z nich wypłynie, może być przeznaczone dla mnie. Tak
mógłby wyglądać przedstawiciel rasy obcych próbujący skomunikować się z istotą ludzką. Nachylam się, aby móc ją usłyszeć. – Muszę wrócić dziś do domu. Po prostu muszę. Nigdy dotąd sama nie wyjeżdżałam za granicę. Chcę już wrócić do domu. – Patrzy na mnie, jej twarz jest blada ze strachu i dez- orientacji. – Chyba mam atak paniki – mówi. Gaby, ty cholerna kretynko. Goniłaś tę dziewczynę. Zainicjowałaś rozmowę. A ona chciała tylko znaleźć się jak najdalej od ciebie – skądinąd taki układ odpowiadał wam obu, ale ty musiałaś pokpić sprawę. – Nie byłabyś w stanie mówić, gdybyś miała atak paniki – odpowiadam. – Hiperwenty- lowałabyś. – A co ja robię? Posłuchaj, jak oddycham! – Chwyta mnie za przegub, obejmuje kciu- kiem i palcem wskazującym, jak obręcz kajdanek, przyciągając mnie ku sobie. Próbuję się uwolnić, ale nie puszcza. – Masz zadyszkę po biegu – wyjaśniam, starając się zachować spokój. Jak ona śmie trzy- mać mnie za rękę, jakbym była rzeczą? Stawiam opór. Zdecydowanie. – Poza tym dużo pa- lisz. Jeżeli chcesz zwiększyć pojemność płuc, powinnaś rzucić. W jej oczach pojawia się gniew. – Nie mów mi, co mam robić! Nie wiesz, ile palę! Nic o mnie nie wiesz. Wciąż ściska mnie za przegub. Uśmiecham się do niej. Co innego mogę zrobić? Roze- wrzeć jej palce, jeden po drugim? Choć może będę musiała. – Mogłabyś mnie już puścić? Zyski ze sprzedaży samych tylko papierosów w twojej to- rebce pozwoliłyby koncernowi Lambert&Butler spokojnie przetrwać dziesięć kolejnych recesji. Marszczy czoło, usiłuje zrozumieć, o co mi właściwie chodzi. – To dla ciebie zbyt skomplikowane? Może więc tak: co powiesz na to – masz pożółkłe palce? To oczywiste, że sporo palisz. W końcu mnie puszcza. – Uważasz się za lepszą ode mnie, tak? – Krzywi się ironicznie, to samo powiedziała do tego łysola z gazetą. Zastanawiam się, czy rzuca to oskarżenie pod adresem każdej osoby, którą spotyka. Trudno wyobrazić sobie osobę, która po poznaniu jej mogłaby nagle zacząć cierpieć na manię niższości. – No cóż… może… tak – odpowiadam. – Posłuchaj, starałam się pomóc, może trochę nazbyt obcesowo, ale w gruncie rzeczy masz rację: tak naprawdę jest mi obojętne, czy nadal będziesz oddychać czy nie. Przykro mi, jeżeli cię obraziłam, rzucając żarcik, którego nie potrafiłaś zrozumieć, bo jesteś na to za tępa… – Otóż to, uważasz się za lepszą ode mnie! Mała Panna Suka, co wiecznie zadziera nosa i ma wszystkich w dużym poważaniu? Widziałam cię dziś rano – byłaś zbyt nadęta, żeby odpowiedzieć uśmiechem, kiedy się do ciebie uśmiechnęłam. Mała Panna? Na miłość boską, mam trzydzieści osiem lat. Ona nie może mieć więcej niż osiemnaście. Poza tym o czym ona plecie?
– Dziś rano? – pytam niepewnie. Czy była na pokładzie, kiedy leciałam rano z Combin- gham? – Uważasz się za lepszą ode mnie – powtarza z rozgoryczeniem. – Oczywiście, że tak! Bo jesteś! Założę się, że nigdy nie pozwoliłaś, aby niewinny człowiek trafił do więzienia za morderstwo! – Zanim jeszcze zdołałam przetrawić jej słowa, wybucha płaczem i przy- wiera do mnie całym ciałem. – Nie zniosę tego dłużej – szlocha, zwilżając łzami przód mo- jej bluzki. – Całkiem się rozsypuję. Zanim mój mózg zdoła wymienić wszystkie powody, dla których nie powinnam tego ro- bić, obejmuję ją ramionami. Co, u licha, może się jeszcze wydarzyć?
2 10/3/2011 – No – powiedział wolno Simon. Obserwował Charlie, która na niego nie patrzyła. Wle- piała wzrok w ekran telewizora, choć nie rejestrowała tego, co się na nim działo, i starała się zachowywać naturalnie. Jak ktoś, kto nie ma żadnych tajemnic. Program był z rodzaju tych, w których znani celebryci doświadczają trudów życia w afrykańskich slumsach i w te pędy wracają do swoich domów w Hampstead, kiedy tylko kamery zostaną wyłączone. – Co no? – spytała. Nie znosiła zatajać czegokolwiek przed Simonem; skutecznie udało mu się indoktrynować ją przez lata, utwierdzać w przekonaniu, że jego prawem, danym mu od Boga, było wiedzieć wszystko i zawsze. Aby odwrócić jego uwagę, wskazała na ekran. – Zobacz, czy oni żyją w gorszych warunkach niż my? To znaczy, ja wiem, że tak, ale… gdy następnym razem oboje będziemy mieć wolny dzień, powinniśmy kupić parę rolek tapety albo porządny wałek i kubełek białej farby – Miała już dość mozaiki wyblakłych barw na ścianach salonu i uważała, że najwyższy czas coś z tym zrobić: tu pas tapety z roku 1970, tam fragment starego tynkowania. Gryzący się ze sobą efekt pozdzieranego kolażu przypo- minał psychodeliczne pasmo górskie i niekiedy odbierała ten widok jako formę wizualnej tortury – Gapisz się na mnie – zwróciła się do Simona. Spojrzał znacząco na zegarek. – Zastanawiam się, o której spodziewamy się wizyty twojej siostry. – Liv? – Czy Charlie spróbowałaby temu zaprzeczyć? – Skąd wiedziałeś? – Jesteś podminowana, stale zerkasz na telefon. – Wstał. Świetnie, pomyślała Charlie. Kolejna miła, relaksująca rozmowa. – Ewidentnie na coś czekasz. Coś ma się wydarzyć. Wiem, że Liv jest dzisiaj w Spilling, wiem, że spotkałaś się z nią i byłyście na lunchu… – Spóźnia się – odparła Charlie, marszcząc brwi. – Powinna się tu zjawić pomiędzy wpół do dziewiątej a dziewiątą. Simon rozsunął zasłony i oparł się plecami o okno. Zaczął bębnić palcami o parapet. Jeżeli chciał wypatrywać Liv, był zwrócony w niewłaściwą stronę. Charlie czekała, przekonana, że jej siostra była ostatnią osobą, o której mógł teraz myśleć, i cieszyła się, że oszczędził jej połajanki na temat niezapowiedzianych gości. Simon nie widział większej różnicy pomiędzy członkiem rodziny pojawiającym się bez zapowiedzi, aby zamienić parę słów i wypić herbatę, a hordą najeźdźców z pochodniami w dłoniach, wyważającą taranem frontowe drzwi, aby wedrzeć się do środka i spalić dom do fundamentów. – Czemu jej wybaczyłaś? – zapytał. – Komu, Liv? Pokiwał głową. – Niezupełnie jej wybaczyłam. A w każdym razie nigdy nie powiedziałam, że jej wyba- czam. Po prostu… znów zaczęłam się z nią widywać. – Charlie ukryła twarz w kołnierzu
ulubionej dresowej bluzy z kapturem. Rozciągnęła ją przez lata tak bardzo, że zapewne mo- głyby zmieścić się tam głowy trzech albo nawet czterech osób naraz, gdyby stanęły dosta- tecznie blisko, jedna przy drugiej. W tej bluzie kołnierz był naprawdę mocno rozciągnięty. Przez wełnę Charlie powiedziała: – Nie było mowy o oficjalnym wybaczeniu win. – W jednej chwili nienawidzisz jej, bo spotyka się z Gibbsem, w następnej zaczynasz z nią rozmawiać, jakby nic się nie stało. A ona wciąż spotyka się z Gibbsem. Nie po- wstrzymał jej przed tym nawet planowany ślub z innym mężczyzną. Charlie poczuła, że jej pierś i ramiona sztywnieją. – Czy musimy o tym rozmawiać? – spytała. – Gibbs wciąż jest żonaty, nadal z nim pracujemy Liv wciąż wdziera się nieproszona na twoje terytorium – tak to w każdym razie postrzegałaś, kiedy zaczęli się spotykać. Na na- szym weselu też dali czadu, to ona zawłaszczyła dzień, który miał być naszym świętem, a stał się jej dniem. – Dzięki za przypomnienie. Kiedy się pojawi, splunę jej w twarz. Zadowolony? – Pytam, co się zmieniło. – Cóż, pomyślmy Gibbs jest teraz ojcem bliźniąt, wcześniaczek, które są równie cudow- ne jak delikatne i kruche. Simon wyglądał na zniecierpliwionego. – Wiesz, o co mi chodzi. Gibbs został ojcem w zeszłym miesiącu. Ty wybaczyłaś Liv w ubiegłym roku. – Wcale nie. – Charlie podeszła do okna, odpychając Simona na bok, i zaciągnęła zasło- ny. – Jeżeli teraz przyjdzie, to trudno. Straciła swoją szansę. To, co ty nazywasz wybacze- niem, ja nazywam chowaniem głowy w piasek i udawaniem, że to, co było, w ogóle nie miało miejsca. Że przeszłość w ogóle się nie wydarzyła. Dodajmy jeszcze teraźniejszość, dla lepszego efektu. Żałosne, czyż nie, to, do czego człowiek jest zdolny, jeżeli nie chce po- rzucić siostry? Simon sięgnął po pilota. Przez chwilę przerzucał kanały, po czym wyłączył telewizor. – Uchylasz się od odpowiedzi – powiedział. – Nagle jesteś gotowa schować głowę w piasek, doszukując się w Liv samych pozytywów, mimo że narozrabiała, choć wcześniej ich nie dostrzegałaś. Jak to możliwe? – Nie wiem. – Ty nie, ale może ja tak. – Wydawał się zadowolony, jakby przez cały czas próbował znaleźć w niej odrobinę niepewności. – Czy to dlatego… – Przerwał i zaczął krążyć wokół niej jak mechaniczna zabawka, w której wyczerpuje się bateria. Jego stan wyjątkowy za- wsze wyglądał tak samo, od nerwowych, urywanych ruchów, które powoli wygasały, prze- chodząc w tryb całkowitego zawieszenia, w miarę jak coraz więcej energii było przekiero- wywanej do jego mózgu pracującego na najwyższych obrotach. – Simonie? – Uhm? – Czy próbujesz odgadnąć, dlaczego znów zaczęłam rozmawiać z Liv?
– Nie. Wręcz przeciwnie. – Co to ma…? – Ciii… Cierpliwość Charlie się wyczerpała. – Twój pionek idzie do kuchni, by napić się czegoś mocniejszego, a przy okazji wyjąć rzeczy ze zmywarki – powiedziała. – Jeżeli chcesz grać dalej, musisz przenieść grę do kuchni. Simon dotarł do drzwi przed nią i zatrzasnął je, zamykając ją w pokoju. – Zmywarka może zaczekać – zdecydował. – Czy wybaczyłaś jej, bo zdałaś sobie spra- wę, że twoi rodzice nie są już najmłodsi, a kiedy umrą, Liv będzie jedyną osobą z rodziny, która ci pozostanie? – Nie. Ale znów dzięki za miłe przypomnienie. Może związki ich obydwojga, Gibbsa i Liv, rozpadną się, a oni się zejdą i pobiorą, a ja zostanę ukochaną ciocią urodzonych przedwcześnie bliźniaczek. Albo przynajmniej tolerowaną siostrą niszczącej udane związki macochy wywłoki. – Przestań się wściekać. Nie? Chcesz powiedzieć, że to nie dlatego jej wybaczyłaś? No to dlaczego? – O Boże, Simon, nie wiem. – Czy dlatego, że miała raka w młodości? Martwiłaś się, że nastąpi nawrót choroby, je- żeli będziesz dla niej zbyt surowa? – Nie. Absolutnie nie. – Dwa razy nie. Dobra, czemu więc jej wybaczyłaś? Jeden, dwa, trzy, cztery… Kłopot w tym, że mogłaś doliczyć do dziesięciu i nawet gdy już skończysz, stwierdzić, że nadal jesteś żoną Simona Waterhousea. – Czy w twojej rodzinie zdarzały się przypadki demencji? – spytała Charlie. – Wiem, że wciąż cię o to pytam, ale proszę, czy mogłabyś się nad tym zastanowić? Nie odpuszczę ci tak łatwo. – To akurat wiem. Ty nigdy mi w niczym nie odpuszczasz. I nawiasem mówiąc, to nie była insynuacja. – Dobrze się zastanów. Musi być jakiś powód, choćby nawet głęboko ukryty. Musisz wiedzieć, w czym rzecz, w przeciwnym razie… – Przerwał. Ugryzł się w język. Powie- dział więcej, niż zamierzał. – W przeciwnym razie… – Charlie spróbowała dokończyć to zdanie, zamiast skupić się na jego pytaniu, bo była prawie pewna, że ani trochę nie obchodziły go jej uczucia do Oli- vii. Poszukiwanie właściwej odpowiedzi tylko po to, by zignorował jej emocjonalny kon- tekst, wydało się jej nazbyt frustrujące. – Ach, już rozumiem – powiedziała. – Nie chodzi o mnie i o Liv Chodzi o jedną z twoich spraw. Niech zgadnę: ktoś został zamordowany. I… ktoś się przyznał. Ale ten ktoś twierdzi, że nie wie, dlaczego to zrobił. Sądziłeś, że udało ci się odkryć motyw, ale gdy o nim wspomniałeś, sprawca wyparł się go, mówiąc, że nie, nie dlatego to zrobił. Uważasz, że skoro zabójca wie, dlaczego tego nie zrobił, oznacza to, że
wie, czemu to zrobił. Mylisz się. – To właśnie powiedziała ci siostra? – spytał gniewnie Simon. – Co usłyszała od Gibb- sa? – Nie. Sama do tego doszłam – odparła Charlie. – Zabroniłam Liv mówienia o spra- wach, które prowadzicie, ty i Gibbs, odkąd w zeszłym roku wetknęła w nie swój nos. I jak dotąd udało jej się trzymać język za zębami. – Wobec tego skąd… – Bo łączą mnie z tobą niewidzialne okowy. Bo odrzuciłam te wszystkie części mojego mózgu, które nie są mi aktualnie potrzebne, aby zrobić miejsce i umieścić tam błyszczącą, złotą replikę twojego świetnego, o ileż wspanialszego niż mój, genialnego umysłu. Simon zmarszczył brwi. – O czym ty mówisz, do licha? Charlie odepchnęła go na bok, otworzyła drzwi i ruszyła do kuchni, która tego wieczoru wydawała się nie tyle jednym z pomieszczeń w domu, ile raczej niepotrzebnie wymyślnym opakowaniem butelki wódki. – Wiem, jak działa twój umysł, Simonie. Nie rozumiem, dlaczego to cię dziwi. Kiedy królik doświadczalny uświadamia sobie, że jest królikiem, trudniej go czymś zaskoczyć. No co? O czym myślisz? – Naprawdę chcesz wiedzieć? – Wszedł za nią do kuchni: nowej przestrzeni, w której mogła zostać uwięziona, gdyby powiedziała coś nie tak. – Myślę, że nikt, kto nie jest kobietą, nie powinien nigdy rozmawiać z kobietą. Charlie uśmiechnęła się. Pociągnęła łyk smirnoffa wprost z butelki. – To zabawne – powiedziała. – Nie masz pojęcia, jak rozmawia większość kobiet, więc zakładam, że jestem ich przedstawicielką. Nie mówię jak kobieta. Bardziej jak… – szukała przez chwilę odpowiedniej metafory… – jak źle traktowana uczennica zaburzonego mesja- sza. – Zachichotała, ujrzawszy zgrozę malującą się na twarzy Simona. – A kiedy już mogę, mówię tak jak ty, w nadziei że mnie usłyszysz. Tak jak teraz. Mylisz się: można nie wie- dzieć, dlaczego coś się zrobiło, ale być absolutnie przekonanym, że nie zrobiło się tego z powodu X. – Nie wierzę – mruknął Simon. – Nie, chyba że masz coś w sobie, jakieś ukryte podej- rzenie. – Uderzył się w pierś zaciśniętą pięścią. – Gdzieś tutaj w głębi wiesz, dlaczego przebaczyłaś Liv Gdybyś nie wiedziała, nie potrafiłabyś stwierdzić, że w grę nie wchodzi żaden z podanych przeze mnie powodów, nie mogłabyś stwierdzić tego na pewno. – Owszem, mogłabym – odparła Charlie, odstawiając butelkę wódki i otwierając zmy- warkę. – Pomyśl o czymś, co zrobiłeś, ale nie masz pojęcia dlaczego. – Po długiej chwili ciszy dodała: – A potem mi o tym powiedz. – Spróbowałem i udowodniłem słuszność mojej tezy. Jeżeli nie wiem, dlaczego coś zro- biłem, nie wiem też dlaczego nie. – Naprawdę? A jakim się posłużyłeś przykładem? Simon zawahał się. Najwyraźniej nic mu nie przychodziło do głowy.