uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 243
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 896

Sophie Hannah - Buzka

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Sophie Hannah - Buzka.pdf

uzavrano EBooki S Sophie Hannah
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 117 osób, 85 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 498 stron)

Spis treści Karta redakcyjna Dedykacja 1. Piątek, 26 września 2003 2. 3 października 2003, godz. 11.50 (tydzień później) 3. Piątek, 26 września 2003 4. 3 października 2003, godz. 12.10 5. Piątek, 26 września 2003 6. 3 października 2003, godz. 13.30 7. Piątek, 26 września 2003 8. 3 października 2003, godz. 14.00 9. Piątek, 26 września 2003 10. Z notesu funkcjonariusza wydziału kryminalnego Simona

Waterhouse’a (sporządzono dnia 3 października 2003, godz. 19.00) 11. Piątek, 26 września 2003 12. 3 października 2003, godz. 21.00 13. Sobota, 27 września 2003 14. 4 października 2003, godz. 15.15 15. Niedziela, 28 września 2003 16. 5 października 2003, godz. 11.10 17. Poniedziałek, 29 września 2003 18. 6 października 2003, godz. 9.05 19. Poniedziałek, 29 września 2003 20. 6 października 2003, godz. 9.45 21. Wtorek, 30 września 2003 22. 7 października 2003, godz. 14.00 23. Środa, 1 października 2003 24. 8 października 2003, godz. 14.40 25. Środa, 1 października 2003 26. Z notesu funkcjonariusza wydziału kryminalnego Simona Waterhouse’a (sporządzono dnia 5 października 2003, godz. 4.00)

27. Czwartek, 2 października 2003 28. 9 października 2003, godz. 12.00 29. Czwartek, 2 października 2003 30. 9 października 2003, godz. 18.30 31. Czwartek, 2 października 2003 32. 9 października 2003, godz. 20.00 33. Czwartek, 2 października 2003 34. 10 października 2003, godz. 9.00 35. Czwartek, 2 października 2003 36. 10 października 2003, godz. 10.00 37. Piątek, 3 października 2003 38. 10 października 2003, godz. 11.00 39. Piątek, 10 października 2003 40. 10 października 2003, godz. 11.10 41. Piątek, 10 października 2003 42. 13 października 2003, godz. 9.30 43. Wtorek, 14 października 2003 Podziękowania

Tytuł oryginału: LITTLE FACE Opieka redakcyjna: PAWEŁ CIEMNIEWSKI Redakcja: ANNA RUDNICKA Korekta: WERONIKA KOSIŃSKA, MAŁGORZATA WÓJCIK Zdjęcie wykorzystane na okładce: © Photonica Komputerowe opracowanie okładki na podstawie oryginału: ROBERT KLEEMANN Redakcja techniczna: BOŻENA KORBUT Skład i łamanie: Infomarket Copyright © 2006 by Sophie Hannah © Copyright for the Polish translation by Wydawnictwo Literackie, 2015 Wydanie pierwsze Książka opublikowana po raz pierwszy w Wielkiej Brytanii w 2006 roku nakładem wydawnictwa Hodder & Stoughton ISBN 978-83-08-05776-6 Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail: ksiegarnia@wydawnictwoliterackie.pl Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl

Konwersja: eLitera s.c.

Mojej babci, Beryl, z wyrazami miłości

1 PIĄTEK, 26 WRZEŚNIA 2003 Jestem na zewnątrz. Wciąż blisko drzwi, ale już na zewnątrz. Całkiem sama. Kiedy obudziłam się rano, nie sądziłam, że dziś jest ten dzień. Coś w nim – czy może raczej we mnie – wydawało się nie do końca takie, jak powinno. Przekonał mnie dopiero telefon od Vivienne. „Uwierz mi, nigdy nie będziesz czuła się gotowa – powiedziała. – Musisz zdobyć się na ten krok”. Ma rację, muszę. Muszę to zrobić. Idę przez brukowane podwórko, a potem dalej, błotnistą, żwirową ścieżką. Zabrałam ze sobą jedynie torebkę. Czuję się lekko i dziwnie. Drzewa wyglądają jak utkane z wełny: czerwonej i brązowej, tu i ówdzie przetykanej zielenią. Niebo ma niebieskoszarą barwę. To nie jest ten sam zwyczajny świat, w którym kiedyś żyłam. Teraz wszystko wydaje się bardziej intensywne. Zupełnie jak gdyby całe to materialne tło, wcześniej tak oczywiste, nagle domagało się mojej uwagi. Samochód stoi na końcu ścieżki, zaparkowany przed bramą, która oddziela Wiązy od głównej drogi. Nie

powinnam prowadzić auta. „Bzdura. – Vivienne zbyła to lekarskie zalecenie głośnym cmoknięciem. – Daleko nie jedziesz. Gdybyś miała przestrzegać każdej z tych niedorzecznych zasad, bałabyś się kiwnąć palcem!” Rzeczywiście, czuję się na siłach. Po operacji doszłam już w miarę do siebie. Może to zasługa hypericum, które sama sobie zapisałam, a może umysł zwyciężył materię: muszę być silna, więc jestem. Przekręcam kluczyk w stacyjce i prawą stopą wciskam mocno pedał gazu. Samochód z charkotem budzi się do życia. Wyjeżdżam na drogę i obserwuję, jak wskazówka prędkościomierza przesuwa się miarowo. „Od zera do setki w zaledwie pół godziny”, żartował sobie tato, jeszcze kiedy volvo należało do niego i mamy. Zamierzam nim jeździć, dopóki się nie rozpadnie. Nic tak jak ono nie przypomina mi rodziców, o których często myślę z miłością. Traktuję je jak starego, wiernego członka rodziny. Opuszczam szybę, wdycham świeże powietrze smagające mnie po twarzy i myślę sobie, ilu jeżących włos na głowie opowieści o ulicznych korkach jeszcze trzeba, żeby ludzie przestali utożsamiać samochody z wolnością. Mknąc niemal pustą drogą wśród pól i gospodarstw, czuję się silniejsza, niż jestem w rzeczywistości. Przyjemne złudzenie. Nie pozwalam sobie na choćby przelotną myśl

o Florence i rosnącej odległości, jaka nas dzieli. Po mniej więcej sześciu kilometrach kończy się wiejski krajobraz i droga, którą jadę, staje się główną ulicą Spilling, najbliższego miasteczka. W jego centrum znajduje się rynek otoczony przysadzistymi elżbietańskimi budynkami o pastelowych fasadach. W części z nich mieszczą się sklepy. W pozostałych, jak sądzę, mieszkają starzy, bogaci snobi, nudziarze w okularach, którzy bez przerwy ględzą o tutejszej historycznej spuściźnie. Chyba nie jestem do końca uczciwa. Vivienne z pewnością nie mieszka w Spilling, chociaż tu ma najbliżej. Kiedy zapytałam, gdzie mieszka, odparła po prostu: „W Wiązach”, jak gdyby jej dom był słynnym miastem. Stojąc na światłach, przetrząsam torebkę w poszukiwaniu wskazówek, które dała mi Vivienne. W lewo na małym rondzie, potem pierwsza w prawo i wypatrywać znaku. Wreszcie go dostrzegam: „Waterfront” – wypisane białą kursywą na granatowym tle. Skręcam na podjazd, okrążam kopulasty budynek i zatrzymuję się na dużym parkingu na tyłach. W holu unosi się woń lilii. Stoją w kanciastych wazonach niemal wszędzie. Dywanowa wykładzina – granatowa w różowe kwiaty róży – jest droga. To jedna z tych, na których nigdy nie widać brudu. Wszędzie kręcą się ludzie ze sportowymi torbami, niektórzy spoceni, inni zaś świeżo po prysznicu.

W recepcji natykam się na młodą dziewczynę o jasnych, nastroszonych włosach. Aż pali się do pomocy. Nosi plakietkę z imieniem Kerilee. Cieszę się, że dla swojej córki wybrałam Florence. Prawdziwe imię z historią, a nie coś, na co przypadkiem wpadli menadżerowie jakiejś piętnastoletniej gwiazdki pop. Obawiałam się, że David i Vivienne zaprotestują, ale na szczęście im także się spodobało. – Nazywam się Alice Fancourt – mówię. – Jestem nową członkinią. Podaję jej kopertę ze szczegółowymi danymi. Zabawne, Kerilee nie ma bladego pojęcia, jak ważny jest dla mnie ten dzień. Zupełnie inaczej postrzegamy znaczenie naszego spotkania. – Och! Pani jest synową Vivienne. Niedawno urodziła pani dziecko! Przed paroma tygodniami, zgadza się? – Tak. – Członkostwo w Waterfront to prezent od Vivienne, czy też raczej nagroda za spłodzenie wnuczki. Ta przyjemność kosztuje chyba tysiąc funtów rocznie. Vivienne zalicza się do tych nielicznych osób, które są równie hojne, jak bogate. – Jak ma się Florence? – pyta Kerille. – Vivienne zakochała się w niej po uszy! To cudownie, że Felix będzie miał teraz młodszą siostrę, prawda? Dziwne uczucie słyszeć o Florence w takim kontekście. W mojej głowie zawsze jest pierwsza – zarówno dla mnie, jak i w ogóle. Ale dla Davida jest

drugim dzieckiem. W Waterfront wszyscy dobrze znają Felixa. Spędza tu tyle samo czasu co w szkole. Bierze udział w turniejach golfowych dla juniorów, lekcjach pływania i zorganizowanych zabawach tematycznych, podczas gdy Vivienne krąży między siłownią, basenem, salonem piękności i barem. Taki układ najwyraźniej obojgu pasuje. – Więc doszła już pani do siebie? – pyta Kerilee. – Vivienne opowiadała nam o porodzie. Sporo pani przeszła! Trochę mnie tym zaskoczyła. – Tak, poród był straszny. Ale Florence nic się nie stało i tylko to się liczy. – Nagle zaczynam przeraźliwie tęsknić za córką. Dlaczego marnuję czas, stercząc w recepcji fitness clubu, skoro mogłabym spędzać go ze swoją maleńką, śliczną dziewczynką? – Dzisiaj rozstałyśmy się po raz pierwszy – wyrzucam z siebie. – Po raz pierwszy, odkąd opuściłyśmy szpital, wyszłam z domu. Dziwne uczucie. W innych okolicznościach nie zwierzałabym się ze swoich emocji kompletnie obcej osobie. Ale Kerilee zna już historię narodzin Florence ze wszystkimi szczegółami, więc co mi szkodzi. – Czyli to pani wielki dzień. Vivienne wspominała, że może się pani czuć nieco niepewnie.

– Naprawdę? – No tak, Vivienne myśli o wszystkim. – Powiedziała, że na początek mamy zaprowadzić panią do baru na dużego drinka. Śmieję się. – Niestety, muszę potem wrócić samochodem do domu. Chociaż Vivienne uważa... – ...że im bardziej pani jest wstawiona, tym ostrożniej pani prowadzi – dokończyła za mnie Kerilee i zachichotałyśmy zgodnie. – Wpiszemy panią do systemu, dobrze? – Odwraca się do monitora, który stoi przed nią, dłonie kładzie na klawiaturze. – Alice Fancourt. Adres? Wiązy, tak? Jest pod wrażeniem. Większość miejscowych zna z nazwy dom Vivienne, nawet jeśli nie wiedzą, do kogo należy. Wiązy były ostatnim domem Blantyre’ów, znanej w Spilling rodziny spokrewnionej z królewskim rodem. W latach czterdziestych dwudziestego wieku, po śmierci ostatniego Blantyre’a, posiadłość kupił ojciec Vivienne. – Tak – potwierdzam. – Obecnie Wiązy. W myślach widzę swoje mieszkanie na Streatham Hill, które zajmowałam przed ślubem. Uwielbiałam je, chociaż obiektywnie może się wydawać ciemne i ciasne. Było moją przytulną norką, azylem, gdzie nikt nie miał do mnie dostępu, zwłaszcza co groźniejsi i bardziej natrętni spośród moich pacjentów. Po śmierci rodziców tylko tam mogłam czuć się swobodnie i przeżywać

samotność i żal bez narażania się na ocenę innych. Mieszkanie akceptowało tę pokiereszowaną wersję mnie, którą zewnętrzny świat zdawał się odtrącać. Wiązy są za duże na jakąkolwiek przytulność. Łóżko, które dzielimy z Davidem, wygląda jak mebel stojący we francuskim pałacu, odgrodzony od zwiedzających czerwonym sznurem. Jest olbrzymie. Zmieściłyby się w nim cztery osoby, a może nawet i pięć, tylko bez wyjątku szczupłych. Vivienne nazywa ten rozmiar boskim. „Podwójne łóżka są dla myszoskoczków”, mawia. Florence zajmuje przestronny pokój dziecięcy ze starymi meblami, wykuszem z ławeczką i ręcznie rzeźbionym bujanym konikiem, który swego czasu należał do Vivienne, kiedy ta była małą dziewczynką. Felix ma do dyspozycji dwa pokoje: sypialnię i długą, wąską bawialnię na strychu, gdzie mieszkają jego zabawki, książki i pluszowe misie. Widoki z ostatniego piętra domu zapierają dech w piersi. W bezchmurny dzień z jednej strony można sięgnąć wzrokiem aż do Culver Ridge, z drugiej zaś do wieży kościelnej w Silsford. Ogród jest tak wielki, że podzielono go na kilka odrębnych części, dzikich albo ujarzmionych. Każda z nich nadaje się idealnie na spacery z wózkiem w ciepły dzień. David nie widzi powodu, żeby się stąd wyprowadzać. Kiedy o tym wspominam, odparowuje, jak mało

bylibyśmy w stanie wydać na wynajem. „Naprawdę wolisz zrezygnować z tego, co mamy w Wiązach, dla dwóch sypialni w szeregowcu bez ogrodu? – pyta. – Poza tym teraz pracujesz w Spilling. Tak jest nam wygodniej. Chyba nie marzą ci się dłuższe dojazdy, prawda?” Nikomu o tym nie mówiłam, ale na samą myśl o powrocie do pracy przygnębienie otula mnie niczym mgła. Patrzę teraz na świat zupełnie inaczej i nie potrafię tego ukryć. – Poproszę Rossa, naszego doradcę do spraw członkostwa, żeby panią oprowadził po obiekcie – głos Kerilee sprowadza mnie z powrotem do teraźniejszości. – Potem może pani skorzystać z basenu albo siłowni... Aż mnie ściska w środku. Wyobrażam sobie, jak szwy puszczają, a wciąż świeża rana otwiera się na nowo. – Na to jest jeszcze trochę za wcześnie – odpowiadam z jedną ręką na brzuchu. – Dopiero przed tygodniem wyszłam ze szpitala. Ale z chęcią się rozejrzę, a potem może skuszę na tego drinka. Ross jest niskim Afrykanerem o włosach pofarbowanych na blond, muskularnych nogach i pomarańczowej opaleniźnie. Pokazuje mi dużą siłownię z wyfroterowaną drewnianą podłogą, zastawioną każdym rodzajem sprzętu, jaki można sobie wyobrazić. Na lśniących, srebrnych urządzeniach

biegają, maszerują, pedałują, a nawet wiosłują ludzie w obcisłej sportowej odzieży. Wielu z nich ma w uszach zatyczki i wpatruje się w rząd telewizorów podwieszonych pod sufitem, śledząc dzienne wydanie talk-show, podczas gdy ich kończyny tłuką o metal i gumę. Zaczyna do mnie docierać, dlaczego Vivienne tak świetnie wygląda jak na swoje lata. Ross prowadzi mnie na dwudziestopięciometrowy basen, gdzie moją uwagę przykuwa podwodne oświetlenie. Przejrzysta woda mieni się turkusem jak wielki akwamaryn, z każdym poruszeniem odbijając światło. Na obu końcach obramowanego kamiennymi płytkami basenu widnieją stopnie w stylu rzymskim. Obok znajduje się okrągłe jacuzzi okolone filarami z różowego marmuru. Spieniona woda sięga aż po brzegi i przelewa się przez krawędź. Po przeciwległej stronie pomieszczenia mieszczą się słodko pachnąca sośniną sauna oraz łaźnia, której szklane drzwi są całkiem zaparowane. Nagle słyszę dziwne bębnienie. Zaskoczona stwierdzam, że to krople deszczu uderzają o kopulasty sufit ze szkła. Ross czeka na zewnątrz, a ja oglądam damską przebieralnię. Podobnie jak wszystko inne w Waterfront wykracza daleko poza czystą funkcjonalność. Na podłodze gruba, śliwkowa wykładzina, a w łazience i pod prysznicami płytki z czarnego łupka. Na każdej powierzchni zdaje się spoczywać jakiś kuszący stosik:

puszystych białych ręczników kąpielowych, szlafroków do kompletu z wyszytym logo Waterfront, kremów do rąk, szamponów i odżywek, balsamów do ciała, nawet pilników do paznokci. Trzy kobiety wycierają się i ubierają. Jedna pociera brzuch ręcznikiem. Od tego widoku robi mi się słabo. Druga właśnie zapina bluzkę. Podnosi głowę i uśmiecha się do mnie. Sprawia wrażenie silnej i zdrowej. Skórę na obnażonych nogach ma zaróżowioną od gorąca. Ubrana od stóp do głów czuję się krucha, niezdarna i skrępowana. Skupiam się na ponumerowanych drewnianych szafkach. Część z nich ma uchylone drzwiczki, z zamków sterczą klucze; pozostałe, bez kluczy, są zamknięte. Okrążam pomieszczenie, aż w końcu docieram do szafki Vivienne, numer 131. Trzynastego stycznia urodził się Felix, dlatego właśnie wybrała ten numer. Poza tym znajduje się w dogodnym miejscu, blisko pryszniców i drzwi z napisem „Pływalnia”. Vivienne jako jedyny członek Waterfront ma szafkę, z której nie wolno korzystać nikomu innemu. Klucz do niej przechowują w recepcji. „Dzięki temu nie muszę za każdym razem dźwigać całego swojego dobytku niczym jakiś uchodźca”, mawia Vivienne. Kiedy wychodzę z przebieralni, Ross czeka na mnie w korytarzu, obok kosza na ręczniki. – Zadowolona? – pyta.

– Bardzo. – Wszystko wygląda dokładnie tak, jak opisywała Vivienne. – Jakieś pytania? Wie już pani, jak działają szafki? Żeby je zamknąć, trzeba wsunąć do otworu monetę jednofuntową. Oczywiście potem ją pani odzyska. Kiwam głową, czekając, aż Ross powie, że ja również dostanę szafkę na wyłączność, ale nic z tego. Czuję lekki zawód. Oprowadza mnie po Chalfont’s, eleganckiej klubowej restauracji, i niby to amerykańskiej kafeterii Chompers, radosnej i pełnej zgiełku, której Vivienne nie znosi. Potem idziemy do baru dla członków, gdzie Ross zostawia mnie z Tarą, barmanką. Decyduję się na drinka w nadziei, że pozwoli mi się choć trochę rozluźnić. Sięgam po kartę, ale Tara mówi, że już coś dla mnie przygotowała. Wysokokaloryczne połączenie śmietanki z likierem Kahlúa. Jak się okazuje, Vivienne zawczasu złożyła zamówienie. Nie wolno mi też zapłacić za drinka, co wcale mnie nie dziwi. – Szczęściara z pani – stwierdza Tara. Zapewne chodzi jej o to, że jestem synową Vivienne. Ciekawe, czy słyszała o Laurze, która miała znacznie mniej szczęścia. Szybko wypijam drinka, siląc się przy tym na spokój i beztroskę. W rzeczywistości jestem chyba najmniej zrelaksowaną osobą w całym budynku, tak bardzo chcę pojechać do domu, z powrotem do Wiązów i Florence.

Uświadamiam sobie, że w głębi ducha nie mogłam się tego doczekać już sekundę po tym, jak przekroczyłam próg. Skoro zobaczyłam wszystko, co Waterfront ma do zaoferowania, mogę wracać. Zrobiłam to, co do mnie należało. Deszcz ustał. W drodze powrotnej przekraczam ograniczenie prędkości, a w moich żyłach szumi alkohol. Przepełniają mnie odwaga i bunt, lecz tylko przez krótką chwilę. Potem dopadają mnie zawroty głowy i zaczynam się martwić. Będę przejeżdżać koło Cheryl, swojej położnej, która zapewne wyda z siebie okrzyk zdumienia, widząc, jak pędzę rozklekotanym volvo zaledwie dwa tygodnie po narodzinach córeczki. Mogłabym przecież kogoś zabić. Wciąż biorę tabletki, które mi dali przy wypisie ze szpitala, i dopiero co wypiłam mocnego drinka... Co ja wyprawiam, próbuję się otruć? Wiem, że powinnam zwolnić, ale nie robię tego. Nie mogę. Pragnienie powrotu do Florence doskwiera mi niczym głód. Widząc żółte światło, przyspieszam, zamiast jak zawsze zwolnić. Mam wrażenie, jakbym porzuciła jedną z kończyn albo któryś z narządów wewnętrznych. Gdy zatrzymuję się na podjeździe, niemal drżę, tak bardzo nie mogę się już doczekać. Puszczam się biegiem w stronę domu, ignorując napięcie i ból w podbrzuszu. Frontowe drzwi są uchylone.

– David?! – Bez odpowiedzi. Zastanawiam się, czy przypadkiem nie zabrał Florence na spacer w wózku. Nie, to niemożliwe. David zawsze zamyka za sobą drzwi. Idę korytarzem do salonu. – David?! – wołam ponownie, tym razem głośniej. Nad moją głową rozlegają się skrzypienie drewnianej podłogi i stłumiony pomruk. Pędzę na górę do naszej sypialni. David obudził się z drzemki, siedzi na łóżku i ziewa. – Śpię, kiedy dziecko śpi, zgodnie z zaleceniami Miriam Stoppard – rzuca żartem. David jest bardzo szczęśliwy, odkąd Florence przyszła na świat, zupełnie jakby stał się innym człowiekiem. Od lat żałowałam, że nie chce ze mną więcej rozmawiać o swoich uczuciach. Teraz nie ma w ogóle takiej potrzeby, bo radość aż od niego bije, przejawia się w jego ożywieniu, w roziskrzonym wzroku, w głosie. Wziął na siebie nocne karmienia. Wyczytał gdzieś, że karmienie butelką pozwala tatusiom wytworzyć więź z dzieckiem. Dla niego to zupełnie nowe. Kiedy Felix przyszedł na świat, David i Laura byli już w separacji. Florence dała mu drugą szansę. Nigdy tego nie powiedział, ale wiem, że stanie na głowie, by tym razem wszystko ułożyło się jak najlepiej. Nawet wziął miesiąc urlopu. Musi sam sobie udowodnić, że bycie złym ojcem wcale nie jest dziedziczne.

– Jak było w Waterfront? – pyta. – W porządku. Zaraz ci opowiem. – Zostawiam go w sypialni i ruszam na paluszkach przez szeroki podest do pokoju Florence. – Alice, uważaj, żeby jej nie obudzić – szepcze za mną. – Tylko rzucę okiem. Będę cicho, obiecuję. Słyszę przez drzwi, jak oddycha. Uwielbiam ten dźwięk: wysoki, szybki, sapiący – głośniejszy, niż można by się spodziewać u takiego malucha. Otwieram drzwi i widzę jej zabawne francuskie łóżeczko, do którego jeszcze się nie przyzwyczaiłam. Ma kółka i baldachim. David i Vivienne wypatrzyli je na wystawie w Silsford i zrobili mi niespodziankę. Baldachim jest zaciągnięty. Zaglądam do łóżeczka i z początku widzę tylko tłumoczek w kształcie dziecka. Po kilku sekundach... O Boże. Czas zwalnia nie do wytrzymania. Serce mi wali, żołądek podchodzi do gardła. Znowu czuję w ustach śmietankowego drinka z posmakiem żółci. Patrzę i patrzę. Mam wrażenie, jakbym leciała do przodu. Unoszę się, oderwana od rzeczywistości, i nie ma niczego, czego mogłabym się złapać. Ale to nie jest senny koszmar. To rzeczywistość stała się koszmarem. Obiecałam Davidowi, że będę cicho. Mam szeroko otwarte usta i krzyczę na całe gardło.

2 3 PAŹDZIERNIKA 2003, GODZ. 11.50 (TYDZIEŃ PÓŹNIEJ) Kiedy Simon stawił się w południe na swoją zmianę, Charlie czekała na schodach przed komisariatem. Po raz pierwszy w tym roku miała na sobie długi płaszcz z czarnej wełny, z kołnierzem i mankietami ze sztucznego futra. Cienkie rajstopy skrywały jej sterczące kostki, wystawiane na widok przez całe lato. W miarę jak zmieniały się pory roku, Charlie raz nosiła przezroczyste, a raz kryjące rajstopy. Dzisiaj przyszła kolej na kryjące, choć jeszcze poprzedniego dnia wybór padł na przezroczyste. Wyraźny znak, że nadciąga zima. Bądź co bądź zaczął się październik. Charlie była tak chuda, że zaczynała odczuwać zimno, kiedy większość ludzi wciąż chodziła w sandałach. Tego dnia wydawała się blada. Zza okularów w złotych oprawkach spoglądały niespokojne oczy. W prawej ręce trzymała na wpół wypalonego papierosa. Była uzależniona od trzymania papierosów, które pomału wypalały się same. Simon rzadko widywał, żeby się zaciągała, lecz teraz gdy podszedł bliżej, dostrzegł na filtrze ślad czerwonej szminki. Na samym papierosie było więcej koloru niż

na ustach Charlie. Mała chmura, którą wypuściła z siebie przy wydechu, mogła równie dobrze składać się z dymu, jak z powietrza. Ze zniecierpliwieniem skinęła drugą dłonią na Simona. A zatem rzeczywiście czekała na niego. Musiało chodzić o coś poważnego, skoro wystawała na tych przeklętych schodach. Węsząc nadciągające kłopoty, Simon zaklął cicho, zły, że dał się tak zaskoczyć. Powinien był wiedzieć, że coś wisi w powietrzu. Niestety, nie mógł powiedzieć, że prędzej czy później spodziewał się zobaczyć złowieszczą twarz kogoś, kto przynosi mu złe wieści. Tym razem padło na Charlie. Simon chętniej stawiłby czoło temu, co postanowił zgotować mu los, z pełnym przekonaniem o własnej niewinności. Jak na ironię lepiej zniósłby karę, na którą niczym sobie nie zasłużył. Męczeństwo było pociągające. Z trudem przełknął ślinę. Tym razem zanosiło się na coś poważniejszego niż nagana. Jak ostatni dureń zapomniał – choćby tylko na krótką chwilę, choćby było to całkowicie zrozumiałe – że takim jak on nic nie uchodzi płazem. Parszywe kanalie z wydziału dyscyplinarnego pewnie już opróżniły jego szafkę. Żołądek podszedł mu do gardła. Szukając słów na swoją obronę, jednocześnie usiłował stłumić w sobie pragnienie ucieczki. Oczami duszy nie widział

tchórzliwej rejterady, tylko niespieszne oddalanie się z poczuciem godności i rozczarowania. Wyobrażał sobie, jak stopniowo znika na horyzoncie – wpierw smuga, potem punkt, aż wreszcie nic. Kusił go ten wielkopański gest, takie odejście w milczeniu. Charlie zostałaby na tych schodach, zachodząc w głowę, czym dokładnie i kiedy tak bardzo zawiodła Simona, a potem, znalazłszy już odpowiedź, żałowałaby, że go wcześniej nie wysłuchała. Wolne żarty. Wszystkie poprzednie miejsca pracy opuszczał pośród szaleńczego chaosu, przy akompaniamencie wykrzykiwanych pogróżek, łomotu pięści i stóp o drzwi i blaty biurek. Zastanawiał się, ile razy człowiek ma prawo zaczynać od nowa, ile razy musi powtarzać, że to nie jego wina, zanim sam naprawdę w to uwierzy. – No? O co chodzi? – zapytał, darując sobie wstępne uprzejmości. Czuł się pusty, jakby ktoś wydrążył go łyżeczką. – Częstuj się. – Podsunęła mu otwartą paczkę marlboro light. – Mów. – Powiem, jeśli nie będziesz się wkurzał. – Mów, co się stało, do ciężkiej cholery! – Simon wiedział, że nie ukryje paniki przed Charlie, a to rozwścieczało go jeszcze bardziej.