uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 760 091
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 938

Stanisław Goszczurny - Mewy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Stanisław Goszczurny - Mewy.pdf

uzavrano EBooki S Stanisław Goszczurny
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 457 osób, 217 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (1)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 209 stron)

Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej.

1 Stanisław Goszczurny MEWY

2 CZĘŚĆ PIERWSZA Rozdział l W letnie popołudnia stary miał zwyczaj siadać na niskim progu i patrzyć na zakurzoną, niezbyt ruchliwą ulicę. – Czego tak sterczysz jak kamień? – burczała żona. – Zostaw mnie, jestem zmęczony – odpowiadał i znów zapadał ni to w sen, ni to w zadumę. Czasem siedział tak do późnego wieczora, potem ociężale dźwigał się i szedł na kolację. Sąsiadów z początku to dziwiło. Zagadywali do niego, próbowali nawiązać rozmowę, przeważnie jednak bezskutecznie. Odpowiadał niechętnie i raczej unikał ludzi. W końcu wszyscy przyzwyczaili się do tego. Stał się nieodłącznym elementem ulicy; nie zwracano na niego uwagi, tak jak nie dostrzegano stojącego przed domem starego, przekrzywionego kamienia, który kiedyś był pomalowany wapnem. W niektóre popołudnia próg przed mieszkaniem Zadorów był pusty. Ale wiadomo było, że stary w końcu przyjdzie. Zatoczy się, potknie o kamień i zwali na swoje miejsce. Pomamrocze coś pod nosem, zamachnie się na natrętne dzieciaki, rzuci przekleństwo i zaśnie zaśliniony, niechlujny. W lecie mieszkanie Zadorów było odgrodzone od ulicy kawałkiem kretonu zawieszonym na otwartych drzwiach, gdyż w środku panował upał i zaduch. Kiedyś był to skromny sklepik, zaopatrujący całe przedmieście w mydło, sól, zbożową kawę i inne „artykuły kolonialne”. Dziś zostały tylko na pół zatarte napisy po obu stronach drzwi; „kakao, kawa, nabiał”... Właściciel wyniósł się z miasteczka, a dawny sklep Zadorowie zamienili na mieszkanie. Za ladą mieściła się

3 kuchnia, reszta zaś obszernego pomieszczenia zastępowała jadalnię i sypialnię. Ciekawskie dzieci i wścibscy sąsiedzi mieli sporo uciechy, gdy Zadorowa wciągała męża ze schodów do domu. Czasem był bezwładny jak wór mąki, niekiedy próbował się opierać, ale na ogół nie miał sił, żeby protestować energiczniej. Klął więc tylko pod nosem i przelewał się przez ręce. Zośka czasem pomagała matce w tej czynności. Częściej jednak odsuwała się jak najdalej albo wychodziła z domu. Nigdy nie mogła się przyzwyczaić do widoku pijanego ojca. Brzydziła się nim i zarazem bała. Ilekroć musiała go dotknąć, zbierało jej się na wymioty. Miała szesnaście lat, zgrabne nogi, a głowę pełną marzeń i mrzonek. Gdyby ją ktoś zapytał, dlaczego przestała się uczyć po siedmiu klasach szkoły podstawowej, sama prawdopodobnie nie potrafiłaby dać odpowiedzi. Wzruszyłaby ramionami i oświadczyła z uśmiechem: „Tak mi się jakoś złożyło”... Nie miała dużych trudności w nauce. Była raczej leniwa, ale nie bardziej niż tysiące innych dziewcząt w jej wieku. Wolała kino czy wygrzewanie się nad brzegiem rzeki w lecie, a sanki zimą niż ślęczenie nad nudnymi książkami, lecz niektóre przedmioty niezwykle ją interesowały. Bardzo chętnie uczyła się geografii. Nazwy egzotycznych miast, lądów czy państw same wbijały się jej w pamięć. Bujna wyobraźnia podsuwała obrazy skąpanych w słońcu plaż, wysokich palm, bezszelestnie sunących samochodów, wyfraczonych panów z pokrytymi szronem siwizny skroniami, zapraszających ją do najelegantszych lokali. Lubiła też historię. Ale tu znów widziała cudowne kreacje dworskich dam, tańczyła menuety, jeździła karetami, kochali ją książęta i szlachetni rycerze. A tymczasem w życiu samochody przejeżdżały przed ich domkiem na przedmieściu i pozostawał po nich tylko kurz, który wdzierał się przez nieszczelną zasłonę do mieszkania. Z marzeń budził ją przykry głos matki, wiecznie narzekającej, zapracowanej, chorowitej, dźwigającej na swych barkach wór domowych trosk, zawsze wzdychającej do lepszych czasów. Zadorowa nie była jeszcze starą kobietą i kiedyś musiała być nawet niebrzydka. Świadczyła o tym ślubna fotografia wisząca nad łóżkiem. Pochylona ku niej głowa młodego mężczyzny z zabójczym hiszpańskim wąsikiem i lekko zamglonym „od kochania” wzrokiem należała do ojca Zośki, zdolnego niegdyś majstra murarskiego. Dawne to były czasy. Mieli przed sobą życie, piękne perspektywy – rzemieślnik zawsze ma chleb w rękach. Okazało się jednak, że w życiu bardzo trudno czasem zrealizować najprostsze marzenie, gdy w rękach rzemieślnika za często

4 pojawia się kieliszek. Majster nie zawsze miał robotę, czasem wyjeżdżał na całe miesiące, żeby zarobić na utrzymanie domu. Zimą trzeba było żyć z tego, co zarobiło się latem, w sezonie. Ale w długie zimowe wieczory dla zabicia wlokącego się czasu bezrobotny rzemieślnik szukał rozrywki wśród kolegów, pił, grał w karty i wynajdywał tysiące okazji, żeby wyciągnąć od żony zarobiony w lecie grosz. Potem przyszedł na świat syn. Dziecko przysporzyło kłopotów, walka o życie zrobiła się jeszcze cięższa. I tak po kolei trzeba było rezygnować z pięknych przedmałżeńskich marzeń: własny domek odsunął się w sferę nieosiągalnych mrzonek, potem nawet posiadanie własnego mieszkania przekroczyło ich możliwości. Wojna też zostawiła w nich trwałe ślady. Gdy ciągnęli szosą z tłumem uciekinierów, nadleciały samoloty i wtedy w przydrożnym rowie pozostał na zawsze ich sześcioletni synek. Potem okrutne lata przytępiły żal i matka myślała czasem nawet, czy nie lepiej, że jej małe dziecko nie musi się tak potwornie męczyć. Zadora zajął się nielegalnym handlem. Jeździł po wsiach, skupował mięso i przywoził do miasta. Ten proceder, choć pozwolił im jakoś przetrwać, a nawet dawał niekiedy niezły zysk, dostarczał jednak handlarzowi wiecznych okazji do picia. Żona cierpiała z tego powodu, ale nie mogła mówić, bo w odpowiedzi słyszała, że tego wymagają interesy, a zresztą życie jest i tak niepewne, więc czemu sobie żałować. Tak w codziennych troskach i zmarnowanym życiu utonęły marzenia, miłość do męża, ambicje, pozostała samotność i gorycz. Po dwudziestu trzech latach małżeństwa ładna dziewczyna zmieniła się w zgorzkniałą kobietę. Ożywiły ją urodziny Zośki. Czasy były bardzo ciężkie, lecz Zadorowa cieszyła się dzieckiem, w którym widziała jedyną bliską sobie istotę. Dziewczynka zajęła teraz w jej sercu miejsce opuszczone przez męża i poprzednie dziecko. Zadorowa kochała Zośkę prymitywną, egoistyczną miłością matki, która wierzy, że tylko ona może zapewnić dziecku szczęście. Tak jak kiedyś planowała swoje życie, tak teraz snuła marzenia na temat przyszłości córki, jej szczęścia. A wierzyła głęboko, że dziewczynie do tego szczęścia nie potrzeba dyplomów ani uniwersytetów. Wystarczy bogaty, kochający, uległy mąż, który spełni wszystkie życzenia i zachcianki. Wbijała Zośce w głowę, że dziewczyna musi byś ładnie ubrana, umieć się należycie zachować, znać się na gospodarstwie, bo choćby miała dziesięć służących, od niej będzie zależał cały dom. Wtedy dopiero będzie się podobała mężczyznom. Często też zwracała jej uwagę, że

5 nie powinna się zadawać z byle kim, bo to do niczego nie prowadzi, a ona jest przeznaczona dla kogoś lepszego. Mając takie poglądy na przyszłość córki nie przejmowała się nadmiernie, kiedy na wywiadówkach słyszała, że Zośka leniuchuje. A gdy dziewczyna po siedmiu klasach oświadczyła, że nie będzie się dalej uczyła, matka nie protestowała. Początkowo postanowiły, że dziewczyna pójdzie na jakiś kurs gospodarstwa domowego, bo „to zawsze się jej przyda”, ale w końcu zaniechały nawet tego. Matka patrzyła na smukłą, zgrabną postać córki i teraz już otwarcie wpajała jej przekonanie, że jest przeznaczona dla „kogoś lepszego” i celem jej życia powinno być zrobienie „dobrej partii”. I tak czekała na męża dla Zośki, a dziewczyna obijała się, marnowała czas. Po wojnie murarze byli potrzebni, toteż w domu nie mieli biedy. Matka musiała tylko pilnować wypłat, by majster nie utopił pieniędzy w kieliszku. Chodziła więc w te dni do niego na budowę i tak się z tym oswoiła, że w końcu uważała to za rzecz normalną. Przyzwyczaiła się też przez tyle lat do jego pijaństwa. Wiedziała, jak z nim postępować, kiedy jest zupełnie nieprzytomny, a co robić, gdy wpadając we wściekłość żąda pieniędzy na wódkę. Nie kochała go, czasem nawet brzydziła się nim i przeklinała chwilę, w której zdecydowała się wyjść za niego. W gruncie rzeczy jednak przywykła do swego życia i nawet jej przez myśl nie przeszło, żeby wyzwolić się od pijaka. Była już za stara, żeby na nowo zaczynać życie, a zresztą w sferze jej pojęć nie mieścił się rozwód, separacja czy inna forma wyzwolenia. Była fanatycznie religijna i uważała, że to co raz zostało złączone, nie może być na ziemi rozłączone. Zabierała więc mężowi pieniądze w zamian dając mu utrzymanie i tylko nigdy nie mogła pogodzić się z tym, że robi jej wstyd przed ludźmi. Przed sąsiadami, znajomymi zawsze pragnęła uchodzić za dobrą matkę, żonę i chciała, żeby nie widzieli „hańby”. Bała się zresztą, że pijaństwo ojca może zaszkodzić opinii jej córki i zrazić ewentualnego zięcia. A stary majster Zadora utonął w swoim kieliszku. Pracował, bo nie mógł przestać pracować, nie mógł stracić rozpędu, jak kamień strącony z góry. To był u niego odruch warunkowy, bez którego nie mógł żyć. Pewno kiedyś, przed laty, i on miał swoje ambicje i marzenia, szczerze obiecywał młodej żonie, że dorobią się domku i będą żyć w dobrobycie. Teraz, po latach niczego już nie obiecywał. Początkowo drażnił go dokuczliwy głos żony, która bez przerwy oskarżała go o złamane życie i zawiedzione nadzieje. Potem otępiał, nie słyszał nawet, kiedy zrzędziła. Kiedyś, kiedy jeszcze pił mniej, próbował zabierać głos na temat domu czy Zośki. Ale tu żona była nieustępliwa. Tylko jej zdanie

6 było ważne, tylko ona miała rację, tylko jej plany wchodziły w rachubę. Zrezygnował więc z prawa głosu i tylko czasem, gdy słuchał gadaniny o małżeństwie córki, mruczał: „Niech się jakiegoś fachu nauczy albo idzie do roboty. Baba jak piec, a nic nie robi, tylko żre i czeka na królewicza...” Przy okazji spuszczał córce lanie, bo tę formę wychowania uważał za niezawodną. Matka podczas bicia broniła córki dość słabo, ale do spraw matrymonialnych nie pozwalała się ojcu wtrącać. W końcu pijaństwo ojca doszło już do takiego stadium, że nic dla niego nie istniało, nic go nie obchodziło. Zrobił się wulgarny i brutalny. Czasem w napadzie pijackiego szału bił żonę, żądając pieniędzy. Nierzadko też obrywała Zośka, przeważnie niewinnie, co budziło w niej odruchy buntu i nienawiści do ojca. W alkoholowym zamroczeniu pijak nie wiedział, co robi. Był bliski delirium. W tej sytuacji Zośka prowadziła dziwne życie. Niby mieszkała w domu – tu przecież jadła, spała – nic jednak ją z domem nie wiązało. Było jej dość wygodnie lawirować między matką a ojcem, ale raziło ją chamstwo ojca, nienawidziła go za bicie, wstyd, jaki jej przynosił, za to wreszcie, że nie był kimś innym, bogatym, „lepszym”. Ale i matka, ze swoimi lamentami, wiecznymi planami matrymonialnymi, religijną uległością wobec pijaka, także raziła dziewczynę, która chciała być z „lepszej rodziny”. Coraz lepiej zdawała sobie sprawę, że nie cierpi domu, a rodziców się wstydzi. Mimo to było jej w domu dość wygodnie. Nie znała spokoju, ciepła rodzinnego, ale miała co jeść i w co się ubrać, a przy tym nie musiała pracować. Ojca nienawidziła, matką pogardzała i już od młodości zaprawiała się w zakłamaniu, nieufności, starała się chodzić własnymi drogami. Miewała sympatie i znajomości, ale wszystkie trwały krótko. Marzyła o tym, żeby znalazł się ktoś, kto by ją wyrwał z dotychczasowego życia, wsadził do samochodu i powiózł daleko od zakurzonego przedmieścia, pijanego ojca i kłótliwej matki. Królewicz się nie zjawił, a znajomi chłopcy proponowali nieprzyzwoite rzeczy. Ale gdy wychodziła do miasta, starała się kręcić biodrami, bo uważała, że wytworne kobiety tak właśnie powinny robić, a w każdym razie wiedziała, że to się podoba mężczyznom. Powiedział jej zresztą o tym Maciek, z którym przyjaźniła się najdłużej. Zdawało jej się nawet, że właśnie on jest tym, który zabierze ją do pięknej willi. Maciek odbywał praktykę w szpitalu miejskim. Pacjentki już teraz zwracały się do niego per „panie doktorze”. Był przystojny i elegancki, nie przeklinał i zabierał Zośkę do kawiarni. W kinie ściskał jej rękę lub nieznacznie

7 trzymał za kolano. Wszystko to jednak robił tak delikatnie i łagodnie, że przez myśl jej nie przeszło protestować czy obrażać się. Pocałowali się za rogiem domu, gdy ją odprowadzał późnym wieczorem. Zdawało się, że tylko księżyc był świadkiem tej niemej sceny. Ale okazało się, że świadków było więcej. Nazajutrz matka zrobiła Zośce piekielną awanturę. – Nie pozwolę, żebyś się tak zachowywała na oczach wszystkich! – krzyczała. – Pod samym domem ściskasz się nie wiadomo z kim. Cała ulica o tym mówi! – Mam gdzieś całą ulicę – spokojnie oświadczyła Zośka. – To wyprowadź się z domu! Nie będę znosiła wstydu! Nie wiadomo co za jeden ani skąd się wziął, a ty od razu rzucasz mu się na szyję! – A właśnie że wiadomo! – wrzasnęła rozzłoszczona dziewczyna. – Za rok będzie lekarzem, może się ze mną ożeni! Matka zamilkła. Chodziło jej przecież o to, z kim... Uznała, że lekarz może stanowić odpowiednią partię dla jej córki. Uspokoiła się więc i tylko dodała ostrzegawczo: – Uważaj, szanuj się i nie pozwalaj mu za dużo. Jesteś już na tyle dorosła, że nie muszę ci chyba tłumaczyć, co taki gość może ci zrobić. Potem wyjedzie, a ty zostaniesz... Wprawdzie matka nigdy Zośce nie mówiła, co „taki gość” może jej zrobić, ale ona i tak dobrze wiedziała. Wstydliwe wiadomości zdobyła od starszych koleżanek, bardziej doświadczonych. Nie miała więc braków w tej dziedzinie i nawet Maćka nie puszczała poza granicę kolan. Całowała się jednak z nim chętnie, zwłaszcza od czasu rozmowy z matką, gdyż teraz nie bała się żadnych plotek, a w duchu nawet sądziła, że matka to aprobuje. Zadorowa próbowała ją wypytywać o Maćka i jego zamiary, ale teraz już nie zrzędziła, bo w głębi serca miała nadzieję, że jej córka zostanie „panią doktorową”. Spotykali się codziennie, chodzili do kina i kawiarni, wzbudzając zazdrość koleżanek Zośki. A gdy się ściemniało, szli do parku, gdzie on starał się wykorzystać ciemności, a ona się broniła. Któregoś dnia Zośka wychodziła z mieszkania, gdy na progu zderzyła się z ojcem. Chciała go wyminąć w milczeniu, lecz zatoczył się na nią, aż uderzyła ramieniem w drzwi. Miał zaczerwienione oczy i kilkudniowy zarost. Cuchnął wódką i wapnem. – Mógłbyś uważać, jak chodzisz – powiedziała ze złością. Bez słowa uderzył ją w twarz. Chciała za wszelką cenę uniknąć awantury. Wykręciła się i ruszyła do drzwi, ale pijak ponownie zastąpił jej drogę.

8 – Suko! – warknął. Matka próbowała go odciągnąć, ale odepchnął ją, aż poleciała w kąt mieszkania, i zaczął bezlitośnie bić dziewczynę. Trzymał za włosy i tłukł pięścią po głowie i plecach. Szarpnęła się, aż został mu w garści pęk włosów. Wściekłość zapłonęła w niej. Z pazurami i zębami rzuciła się na ojca. Zaskoczony nagłym atakiem począł się cofać i zasłaniać twarz rękami, a ona gryzła, drapała i kopała. Pijak chwycił leżący na stole talerz i zamierzył się na rozszalałą córkę. Ale w tym momencie matka złapała garnek z gorącą zupą i chlusnęła mu w twarz. Zawył i upadł obok stołu. Zośka wybiegła z domu. Włosy i ubranie miała w nieładzie. Ludzie, którzy zebrali się przed domem, rozstąpili się przed nią w milczeniu. Szła jak lunatyczka, niezdolna skupić myśli. Dopiero za rogiem przystanęła, żeby poprawić suknię i przyczesać włosy. Z trudem wstrzymywała łzy, ale nie było takiego przekleństwa, którego by nie rzuciła na głowę ojca. Maciek od razu zauważył, że dziewczyna jest wytrącona z równowagi. Nie pytał o nic, tylko wziął ją pod rękę i skierował ku kawiarni. – Nie, nic – zaprotestowała. – Nie chodźmy dziś tutaj. – A dokąd? Wszystko jedno, do parku, do kina, nie chcę widzieć ludzi... Najlepiej chodźmy do kina. – Już byliśmy. Film zmieniają jutro. – To nie, chodźmy jeszcze raz. Gdy na widowni zgasło światło, chwyciła go za rękę i mocno przywarła do jego ramienia. Zapadł już zmierzch, kiedy wyszli ponownie na ulicę. Przez jakiś czas szli w milczeniu pozwalając się wymijać ludziom. Potem wokół nich zrobiło się pusto. Ulice niewielkiego miasta ciche są i spokojne wieczorami. Jedynie na deptaku młodzi spacerują trochę dłużej. Przez otwarte okna widać było białe sufity ze zwisającymi z nich świecącymi lampami. – Chcesz, żebym cię odprowadził do domu? – zapytał. – Och, nie, nie! – zaprotestowała. – Jeśli chcesz już odejść, to idź! Nie krępuj się. – Nigdzie nie chcę iść, tylko jesteś dziś taka dziwna. – Chodźmy do parku. Poszedł posłusznie i po drodze zastanawiał się, co jej się dziś stało. Kiedy weszli między drzewa, wzięła go pod rękę i znów przytuliła się do jego ramienia. Objął ją, a równocześnie pomyślał, że miła z niej dziewczyna. Na policzkach czuł miękkie włosy. Trochę go łaskotały, ale

9 nie usuwał głowy, żeby nie zepsuć nastroju. Żwir skrzypiał pod nogami, a z ławek dolatywał chichot i szepty. Szli wolno, zatopieni w swych myślach. Ona czuła się dobrze i myślała, że chciałaby teraz umrzeć, on pragnął również, żeby ten wieczór trwał jak najdłużej. Przeszli przez cały park i znaleźli się nad brzegiem rzeki. Nie słychać jej było, bo płynęła leniwie i sennie, a tylko światła z przystani na drugim brzegu odbijały się w niej żółtymi smugami. Usiedli za starą łodzią wyciągniętą na brzeg. Trawa była mokra od wieczornej rosy. Odgarnął jej włosy i pocałował delikatnie w usta. Wtedy zamknęła oczy i nagle ze wszystkich sił przywarła do niego. Już wiedział, że wreszcie nie będzie stawiać mu oporu. Jęknęła cicho i złapała go za rękę. – Nie, nie... kochany mój... Przytul mnie mocniej. O Boże! A potem zaczęła całować go bezładnie i mówić jak w gorączce: – Och, zabierz mnie stąd, jedyny, zabierz daleko... Gdy brał ją, tamowane od tylu godzin łzy wytrysły wreszcie z jej oczu. Rozdział II Gdy Maciek odjechał, dni stały się szare i puste. Do miasta nie było po co chodzić. Matka zrobiła się jeszcze bardziej gderliwa i na każdym kroku dokuczała dziewczynie. Ojciec się nie zmienił. Po tamtej scenie przez jakiś czas unikał Zośki, aż pewnego dnia znów ją zbił bez przyczyny, a ona nie miała siły się bronić. Rozstanie z Maćkiem było mniej bolesne, niż myślała. Nie obiecywał jej niczego, niczym nie łudził i niczego nie żądał. Do końca praktyki spotykała się z nim, po staremu chodzili do kawiarni, kina i parku. Ale wiedziała, że go nie kocha, choć był jej pierwszym mężczyzną. Wdzięczna mu była za chwile radości i rozkoszy, ale już nie prosiła, żeby ją zabrał. Gdy sam zaczął jej wyjaśniać, że to niemożliwe, bo przecież jeszcze nie ułożył sobie życia, nie wie, czy zda egzaminy i nie może się wiązać na stałe, przyjęła to spokojnie, niemal obojętnie. Oswoiła się z myślą o rozstaniu. A jednak kiedy odjechał, pusto się stało i nieznośnie. Toteż po którejś z rzędu awanturze z ojcem zdecydowała się pójść do pracy.

10 Przez jakiś czas chodziła do szwalni i szyła męskie koszule. Po trzech miesiącach odeszła, bo denerwował ją jazgot maszyn i pytlowanie szwaczek. Udało jej się dostać pracę w sklepie. Przez całą zimę sprzedawała pończochy, skarpetki, tasiemki i guziki. Matce po dawnemu nie dawała spokoju myśl o wydaniu córki za mąż. Kiedyś spróbowała nawet na ten temat pomówić z mężem przy rzadkiej okazji, kiedy był trzeźwy w domu. W zimie nieco rzadziej się upijał, bo nie miał za co, tkwił więc niekiedy nieruchomo przy stole. Kwestię małżeństwa córki zbył kilkoma mruknięciami i zdawało się, że wcale się tym nie przejął. Jednakże coś musiało z tej rozmowy pozostać w jego rozmiękłym od wódki mózgu. Wiosna już była w całej pełni. Kupy śniegu przed domem stajały i zamieniły się w głębokie kałuże. Rynsztok szumiał spływającą wodą, a spod kół samochodów tryskały wielkie fontanny błota. Zośka wróciła z pracy i jadła odgrzany obiad. Nie miała apetytu i niemrawo grzebała łyżką w talerzu. Przez szybki w drzwiach widziała skrawek błotnistej ulicy i dom po drugiej stronie. Bolały ją nogi od kilkugodzinnego stania za ladą. Marzyła o tym, żeby się wyciągnąć na swoim łóżku. Na ulicy rozległ się chlupot, ktoś głośno zaklął i drzwi zadrżały od uderzenia. – Ojciec wraca – powiedziała matka. – Pijany, wczoraj dostał pieniądze – zauważyła Zośka. Odsunęła talerz, bo nagle poczuła, że nie przełknie ani kęsa. – Jezus Maria, kogo on prowadzi? – jęknęła matka. Rzeczywiście ojciec nie wracał sam. Nigdy nie miał zwyczaju przyprowadzać kolegów do domu. Wolał swoją milczącą samotność. Dziś jednak prowadził dosyć młodego, tak samo jak on umazanego wapnem mężczyznę. Obydwaj byli pijani; gość trzymał się jeszcze całkiem dobrze, widocznie nie wypił tak dużo lub wódka mu mniej szkodziła, lecz stary Zadora zataczał się jak zwykle i wodził błędnie mocno zaczerwienionymi oczyma. Zośka na ich widok wstała od stołu i chciała ukryć się za ladą, „w kuchni”, ale ojciec chwycił ją za rękę. – Nie uciekaj – próbował być miły – przyprowadziłem dziś kolegę. Przywitaj się. Niechętnie, ale z ciekawością spojrzała na gościa. Nie był nawet brzydki, tylko ubranie miał brudne. Widocznie prosto z pracy poszli z ojcem na wódkę. Przyglądał się dziewczynie niebieskimi, lekko zmrużonymi oczami i mocno ściskał jej dłoń.

11 Na twarzy ojca ukazało się coś w rodzaju uśmiechu. – Podoba ci się? – zagadał. To mój kolega. Też murarz. Dobry fachowiec. Niejedna by chciała wyjść za niego. No, czego stoicie? Przyjmijcie gościa, jak trzeba. Matka, daj no tu coś na stół. Siadajcie. Wyciągnął z kieszeni butelkę wódki. Gość miał ze sobą wino. Zadorowa całą swą postawą okazywała niechęć gościowi, ale bez słowa nakryła do stołu, położyła chleb i zimne kotlety, które usmażyła na jutro. Zośka nie wiedziała, co począć. Gość był jej najzupełniej obojętny, ale czuła do niego coś w rodzaju pretensji, że przyszedł pod gazem. Ojcem brzydziła się. Niezręcznie jednak było po prostu wyjść z domu, zresztą nie miała dokąd iść, a w mieszkaniu nie było gdzie się ukryć. Siadła więc razem ze wszystkimi do stołu. – Wódki czy wina? – szarmancko zapytał gość. – Wina. – Nie lubi pani wódki? – Wystarczy popatrzyć na ojca, żeby ją na całe życie znienawidzić. – Bzdury pleciesz – ofuknął ją ojciec niezwykle, jak na niego, dobrodusznie. – Pijemy. Zdrowie młodych! Zośka poczuła, że się czerwieni. Ogarnął ją gniew na ojca za sytuację, jaką wytworzył, i na matkę, że nie potrafi temu zaradzić. Pohamowała się jednak i podniosła kieliszek do ust. Drugi przełknęła z większą przyjemnością, a za trzecim razem zgodziła się na wódkę. – Pani ojciec to dobry murarz. Ma złote ręce – zagadywał gość. – Czyżby? – zdziwiła się szczerze. Jakoś nie mogła sobie skojarzyć złotych rąk dobrego rzemieślnika z człowiekiem, którego zawsze widziała albo pijanego, albo siedzącego milcząco i samotnie. – O tak. Zna się na robocie. – Ale na piciu też. – Każdy ma swoje wady. Ojciec pani nie jest zbyt rozmowny i lubi czasem wypić, ale poza tym nic mu nie brakuje. Wypiła już drugi kieliszek wódki i w głowie poczuła lekki zamęt. Opanowała ją ochota dokuczenia temu człowiekowi, którego ojciec najwyraźniej uznał za kandydata do jej ręki. – Pan pewnie u ojca praktykuje i w robocie, i przy kieliszku – powiedziała zaczepnie. – Ostry ma pani język – odparł bez gniewu. – Lubię takie dziewczyny.

12 – Ostra dziewczyna i ostra wódka – zarechotał nagle ojciec. Matka była coraz bardziej niezadowolona. Amant jej się nie podobał, a poza tym nie miała okazji do rozmowy, bo nikt się nią nie interesował. Kiedy zjedli skromną zakąskę, odetchnęła w duchu, myśląc, że na tym się skończy. Ale ojciec niespodziewanie zainteresował się jedzeniem. – Daj coś jeszcze – powiedział – głodni jesteśmy. – W knajpie nic nie było? – wtrąciła Zośka złośliwie. – Zamknij się! – warknął. – Nic nie mam w domu – opryskliwie powiedziała matka. – Nie spodziewałam się gości. – To idź coś kupić. – Gdzie ja teraz co dostanę? Przecież już noc. – W mieście jeszcze sklepy otwarte. – Jak chcecie, to sobie idźcie kupować – powiedziała matka z nieukrywaną złością. Zośka nagle się podniosła. – To ja pójdę. – Siedź – ojciec szarpnął ją za rękę. – Ona pójdzie. W powietrzu zawisła awantura. Dziewczynie zrobiło się wstyd przed gościem. Matka podniosła się i zaczęła wciągać płaszcz. Ona również wstydziła się gościa i dlatego ustąpiła. Kiedy matka wyszła, w mieszkaniu przez dłuższą chwilę panowało niezręczne milczenie. Ale stary, jakby nic nie zaszło, napełnił kieliszki i powiedział: – No, pijcie. Wasze zdrowie. – Wypił, wytarł usta ręką i próbował się uśmiechnąć. – Poszła – powiedział. – Nie wróci wcześniej jak za pół godziny. Ja też wychodzę na chwilę. Bawcie się dobrze, musicie się przecież poznać, no nie? – i rechocząc pod nosem zniknął za zasłoną oddzielającą kuchnię od reszty mieszkania. Gość był już prawie zupełnie pijany. Z trudem opanował czkawkę i uśmiechnął się do Zośki. – Trochę to głupio wyszło, co? – Z matką? No widzi pan, jaki ten pański majster dobry. – Nie ma o czym mówić. Każdy może zrobić głupstwo. Zresztą, po co mamy nimi się zajmować. – A czym? Zamilkł speszony. Chcąc pokryć zdenerwowanie, sięgnął niepewną ręką po butelkę. – Wina?

13 Zośce szumiało już dobrze w głowie i czuła się nadzwyczaj lekko. Bawił ją ten nieporadny, urżnięty gość, a niedawne zajście nie wywołało większego wrażenia. Wódka jej smakowała. – Wódki. – Prawda, że lepsza? Nie odpowiedziała, tylko wychyliła kieliszek. Gość niespodziewanie przestał być nieśmiały i przysunął się blisko. – Pocałujmy się – szepnął. – Nikt nie widzi. Nerwowo zaczął miąć jej bluzkę. – Śmierdzi pan wódką – powiedziała. – No, mała – mówił całując ją po twarzy. – Chodź, chodź... Podobasz mi się. Całą siłą pociągnął ją nagle na łóżko. – No, nie broń się... Spokojnie, spokojnie... Nagle oprzytomniała. – Co? – No, nie wiesz? Nie udawaj naiwnej. Stary się gdzieś ulotnił, a ty nie chcesz? – Och, wy świnie! – z całych sił kopnęła go w brzuch. Zatoczył się aż na stół. Nie zrezygnował jednak. Ze złością rzucił się na nią i ponownie pchnął na łóżko. – Precz! – wrzasnęła dziewczyna. – Precz, bo zabiję! Całym ciężarem przygniótł ją i zionął w twarz alkoholem. Czuła, że ją opuszczają siły. Nie myślała jednak ustąpić. Nagle zębami chwyciła jego nos. Rozległ się krzyk i gość zerwał się jak oparzony. Wtedy uchwyciła gliniany wazonik, stojący obok na stoliku, i rąbnęła w pochyloną, spoconą głowę. Mężczyzna z jękiem upadł na podłogę. Za zasłoną rozległ się charkot i pijany ojciec wytoczył się bełkocząc przekleństwa. Gdy zobaczył leżącego gościa, rzucił się na Zośkę. W tym momencie weszła matka. Krzyknęła rozdzierająco i skoczyła na pomoc córce. Zośka leżała zamroczona alkoholem i przeżyciami. Nie reagowała na nic. Jak przez mgłę widziała matkę szamoczącą się z pijakiem. Gdy ją uderzył, porwała nóż i zagroziła, że go zabije. Wtedy pijak zostawił żonę i pochylił się nad swym kompanem. Tamten doszedł już do przytomności i siedział oparty plecami o ścianę. Trzymał się za głowę, a po policzku ciekła mu krew. Stary sam ledwo stojąc na nogach próbował podnieść swego gościa. Wreszcie obydwaj wytoczyli się z mieszkania. „Szkoda, że go nie zabiłam” – pomyślała Zośka i odwróciła się twarzą do ściany. Opanował ją zupełny bezwład. Czuła, że choćby teraz dom się palił, nie będzie miała siły wstać. Chciała zasnąć, ale nie mogła. Słyszała, jak matka popłakując sprząta i porządkuje mieszkanie. Potem

14 wszystko ucichło i światło zgasło. „Powinnam się stąd wynieść – myślała Zośka. – Zostawić to wszystko i iść na koniec świata. O, żeby to się już raz skończyło... Boże, Boże, jeżeli jesteś tam w niebie, to czemu mnie tak męczysz?” Przeleżała tak kilka godzin. Była już głęboka noc, gdy usłyszała człapanie za drzwiami. Uniosła się i nasłuchiwała trwożnie. Wracał ojciec. Jego cień zamajaczył w drzwiach. Przez chwilę stał w miejscu, potem ruszył ku niej. Chciała krzyknąć, lecz glos zamarł jej w gardle. Pijak stanął nad łóżkiem i zaczął bełkotać: – Jesteś tu? Jeszcze tu jesteś? Nie podobał ci się murarz? Mojego gościa uderzyłaś? Drżącymi dłońmi począł ją dusić. Matka przerażona wyskoczyła z łóżka i chwyciła go za ręce. – Uspokój się, Józiu, uspokój się, zostaw ją. Połóż się spać... Józek, Chryste Panie! Krzyk uderzonej matki poderwał wreszcie sparaliżowaną strachem Zośkę. Wyskoczyła z łóżka i próbowała obezwładnić ojca. Ale on wpadł w furię. Kopał, bił na oślep i łamał, co mu wpadło w ręce. – Ratunku, ratunku! – poczęła wołać dziewczyna. Wspólnie z sąsiadami ledwo go obezwładnili. Legł wreszcie na łóżku pokaleczony, nieprzytomny, z rękami i twarzą we krwi. Zadorowa klęczała przed obrazem Matki Boskiej i modliła się szlochając. Zośka w milczeniu pakowała swoje skromne manatki. Do niewielkiej starej walizki włożyła świąteczną suknię, trochę bielizny. Spod pieca wyciągnęła ukryte przed ojcem pieniądze. Bez płaczu i bez pożegnania wyszła. Na świecie już dniało. Rozdział III Stała przed białymi drzwiami i długo się namyślała, zanim nacisnęła guzik dzwonka. Jadźka ogromnie się zdziwiła. Chodziły kiedyś do jednej klasy, ale nie były przyjaciółkami na śmierć i życie. Wprawdzie gdy wyjeżdżała, przy pożegnaniu w przystępie koleżeństwa serdecznie zapraszała Zośkę do Gdańska, ale jakoś nie liczyła się z tym poważnie, że zaproszenie zostanie przyjęte. Tymczasem Zośka stała oto przed nią z walizeczką w ręku i pytała z

15 nieśmiałym uśmiechem: – Można, nie przeszkadzam? – Ale skądże, chodź! – wykrzykiwała nieszczerze Jadźka. – Strasznie się cieszę, że przyjechałaś. Zośka stała niezdecydowanie w przedpokoju i nie wiedziała, co powiedzieć. Nie chciała wyjaśniać sytuacji, w jakiej się znalazła, a równocześnie bała się, że Jadźka po prostu odmówi jej gościny. – Wchodź, rozbieraj się. Świetnie trafiłaś, jestem sama w chałupie. – Rodziców nie ma? – Wyjechali do Zakopanego. Mamy jeszcze przeszło tydzień swobody. Możesz u mnie przez ten czas mieszkać. To dodało Zośce odwagi. Wprawdzie od razu zrozumiała, że koleżanka przyjmuje ją tylko na tydzień, ale uznała, że w jej sytuacji dobre i to. Po godzinie Jadźka. znała już wszystkie jej bóle. – Nic się nie martw – mówiła. – Jakoś się tu urządzisz. Poznam cię z Kruszynką i Celiną. Znajdziesz sobie jakieś zajęcie i będziesz jakoś żyła. Mam tutaj fajną paczkę, oni ci pomogą. Było już ciemno, kiedy raptem Zośka obudziła się. Przez chwilę nie mogła sobie uświadomić, gdzie się znajduje i dopiero po pewnym czasie zorientowała się, że to nie ich brudny sklepik, ale przyjemny pokoik w mieszkaniu rodziców Jadźki. Przez szparę u dołu drzwi wdzierała się jasna smuga światła z sąsiedniego pokoju. Jadźka nie była sama, bo słychać stamtąd było kilka głosów. „Rodzice wrócili niespodziewanie – pomyślała ze strachem. – Chyba mnie wyrzucą”. Zdenerwowana zaczęła się ubierać. Czesała włosy, gdy do pokoju zajrzała Jadźka. – O, już wstała! – zawołała do kogoś za drzwiami i dodała zwracając się do Zośki: – Właśnie chciałam cię budzić. Dość leniuchowania! Szkoda czasu, zdążysz się wyspać po śmierci. Jej lekki, swobodny ton uspokoił Zośkę. Gdyby zanosiło się na burzę z rodzicami, Jadźka nie byłaby taka wesoła. Poszła więc do drugiego pokoju już pewniejsza siebie. W mieszkaniu były dwie koleżanki i jeden kolega Jadźki. Chłopak był zgrabny i szczupły. Miał na imię Kostek i czuprynę sczesaną nisko na czoło. Silnie potrząsnął ręką Zośki i powiedział swobodnie: – Serwus, jak się czujesz na nowych śmieciach? Wszystko: oczy, czupryna, swoboda, a zwłaszcza bezceremonialne „ty” – podobało się Zośce. Koleżanki były nie mniej bezpośrednie. Przywitały się z nią jak stare znajome. Starsza,

16 Celina, dziewczyna dwudziestoletnia, miała głęboko wyciętą czarną bluzkę i palce żółte od nikotyny. Nie nosiła stanika, i piersi falowały jej przy lada ruchu. Młodsza, Kruszynka, miała w sobie coś z osy; cienka w talii, ruchliwa, pełna zadziorności, żywo strzelała czarnymi oczkami i śmiała się niemal bez przerwy. Zośka od razu poczuła się przyjęta do tego grona. Już po kilku minutach pozbyła się uczucia zażenowania, jakie zazwyczaj odczuwała podczas zawierania znajomości. Zapaliła nawet papierosa, żeby nie robić wrażenia prowincjonalnej gęsi. – Przyprowadziłam ich, gdy ty spałaś – wyjaśniała Jadźka. – Chciałam was od razu poznać ze sobą. Fajna koleżanka, co? – Pytanie było skierowane do wszystkich, ale odpowiedział Kostek: – Na oko niezła, a jak się będzie sprawować, zobaczymy. – Co masz zamiar robić w Gdańsku? – rzeczowo pytała Celina. – Czy ja wiem? Może znajdę jakieś zajęcie. Umiem trochę szyć, pracowałam w sklepie... – Poczekaj, nie pali się – powiedział Kostek – rozejrzysz się, wejdziesz w życie, to coś znajdziesz. Na robotę zawsze masz czas. – Dopóki starych nie ma, możesz u mnie mieszkać – powtórzyła swoje zaproszenie Jadźka, teraz już bez poprzedniej nuty nieszczerości. – Co tu będziemy nad nią krakać – wtrąciła Kruszynka. – Jakoś się ułoży i koniec. Teraz lepiej coś zorganizujmy, trzeba uczcić przybycie koleżanki. Inicjatywa została z miejsca przyjęta i Kostek wyskoczył po kolegów i coś do picia. Zośka ujęła ich sobie tym, że do składki dorzuciła pięćdziesiąt złotych. Żal jej było tych pieniędzy, ale chciała zrobić jak najlepsze wrażenie i sądziła, że to ona powinna wszystkich ugościć. Po piętnastu minutach wrócił Kostek z dwoma kolegami i kilkoma butelkami taniego wina. Kruszynka nastawiła muzykę. Od razu zrobiło się wesoło i przyjemnie. Zośka jednak przez dłuższy czas nie mogła się „rozkręcić”. Zbyt świeże jeszcze były jej przeżycia, żeby mogła od razu przeskoczyć w nastrój beztroski. Gdy wzięła do ręki kieliszek wina, przed oczyma stanęła jej scena w domu. Na chwilę zamajaczyła przede nią nieprzytomna ze złości twarz ojca. – Śmiało, nie zastanawiaj się! – krzyknął jej nad uchem Kostek. Otrząsnęła się z przykrych wspomnień. Tamto miała już poza sobą. Była zdecydowana nigdy nie wracać. Jednym haustem wypiła kwaśne wino i uśmiechnęła się z przymusem. – Zatańczysz? – pytał zgięty w przesadnym ukłonie Kostek.

17 Ochoczo poderwała się z miejsca. Kruszynka tuliła się już do wysokiego blondyna, a Jadźka i Celina kokietowały drugiego kolegę Kostka. Po północy, kiedy lekko pijani żegnali się z całowaniem i piskami, Zośka szczerze żałowała, że zabawa już się kończy. Ale Jadźka bała się, że sąsiadki poskarżą rodzicom, a poza tym rano musiała iść do szkoły. Zośka pomogła jej posprzątać, a potem natychmiast zasnęła. Rozdział IV Od tej chwili dni zamieniły się dla niej w jedno nieprzerwane święto. Zośka oddychała pełną piersią. Syciła się swobodą, bawiła się, jak umiała, i nie myślała o tym, co będzie jutro. Beztroska „paczki” udzielała się jej, i teraz żałowała, że wcześniej nie uciekła z domu. Spotykała się z nimi pod Studnią Neptuna, chodzili razem do kina na Długą albo na dansingi „Pod Wieżę”. Jedno tylko ją martwiło: pieniądze, które zabrała ze sobą, stopniały w błyskawicznym tempie. Zabawy, a nawet skromne na pozór wycieczki do kina, były jednak dosyć kosztowne. Czterysta złotych – cały swój majątek – wydała nie wiedząc kiedy i na co. Dokładała do wspólnych rachunków „Pod Wieżą”, czasem kupiła bilety, bo taki był zwyczaj, że płacił ten, kto miał pieniądze. I po kilku dniach została bez grosza. Ale nie trapiła się tym zbytnio, bo w tych dniach nie była w stanie myśleć o niczym poważnie. Kostek od samego początku nie odstępował Zośki. Umawiał się z nią po cichu, jakby chciał to ukryć przed resztą „paczki”, ale gdy byli sami, niedwuznacznie się umizgiwał. Podobał się jej i chętnie się z nim spotykała bez koleżanek. Jadźka zresztą i tak przychodziła rzadko na wspólne spotkania. Zośka zauważyła nawet, że reszta „paczki” trochę od niej stroni. Wkrótce jednak przestało ją to dziwić. Jadźka miała swoje zajęcia, uczyła się jeszcze i nie odczuwała materialnych kłopotów. Reszta była zdana na własne siły. Kostek miał tylko matkę, i to nie w Gdańsku. Ona niewiele mogła mu dać, tak że chłopak sam starał się zaspokajać swoje potrzeby. Kruszynka mieszkała razem z Celiną. Starsza rzekomo gdzieś pracowała, a młodsza podobno się jeszcze uczyła, ale Zośka nigdy ich nie pytała o sprawy osobiste, a same nie były skore do

18 zwierzeń. Któregoś wieczora, gdy spotkali się pod kinem „Kameralnym”, Kostek zaproponował „Wieżę”. – A forsę macie, bo ja nie śmierdzę groszem? – rzeczowo zapytała Celina. – Ja też dziś jestem goły – stwierdził Kostek. – A ty? – zwrócił się do Zośki. – Nie mam nic. Skończyło się... – Tak szybko? Szkoda – zauważyła Kruszynka. Zośce zrobiło się głupio i poczuła się wobec nich winna. Myślała o tym, kiedy wróciła do mieszkania Jadźki. Po raz pierwszy od przyjazdu przyszło jej też na myśl, że zbliża się termin powrotu rodziców. Długo przewracała się na łóżku myśląc, jakie znaleźć wyjście z tej sytuacji, lecz nic nie wymyśliła i wreszcie znużona zasnęła. Rano, gdy się przebudziła, Jadźki już nie było. W kuchni na stole obok chleba leżała karteczka: „Czy już znalazłaś jakieś zajęcie i mieszkanie? Staruszkowie wracają za dwa dni. Będzie draka, jeśli cię zastaną”. Jadźka widocznie krępowała się powiedzieć koleżance w oczy, że czas się wynieść. Wolała napisać. Zośka odczuła to boleśnie. Poczuła nawet pretensję do koleżanki, że ją wyrzuca, bo już przywykła do tego mieszkania. Ledwo przełknęła coś niecoś, posprzątała po sobie i zmartwiona nie wiedziała, co dalej począć. W końcu machnęła ręką. „Mam jeszcze dwa dni czasu, utopić się zawsze zdążę” – pomyślała półżartem i zaczęła się ubierać. Dopiero teraz po raz pierwszy dokładnie rozejrzała się po pokoju, w którym sypiała. Był słoneczny, przyjemnie pomalowany na niebiesko. Toaletka stała między oknami, w jednym rogu tapczan, a w pobliżu drzwi szafa. Był tam jeszcze mały stoliczek i dwa foteliki. „Żebym mogła tak mieszkać – myślała rozczesując swoje złotawe włosy, z których była zawsze bardzo dumna. – Nie dla psa kiełbasa. Muszę bogato wyjść za mąż”. Skończyła czesanie, ubrała się i stanęła bezradnie. Nie wiedziała, dokąd pójść. Mimo woli zaczęła otwierać szuflady i przeglądać ich zawartość. W toaletce nie było nic interesującego. Kremy, pudry, pęczki włosów, stare oprawki do szminek. W szafie oprócz sukien i płaszczy wisiało kilka garniturów pana domu. Zośka przetrząsnęła wszystkie kieszenie, nie zdając sobie sprawy, czego szuka. W kieszeni prochowca natrafiła na coś twardego. Wyciągnęła niewielką, lecz ciężką paczuszkę. Był to plastykowy woreczek przepasany czerwoną gumką. Zdjęła gumkę i zajrzała do środka. Wewnątrz znajdowało się dziesięć nowych, błyszczących zegarków.

19 Wysypała wszystko na tapczan i jak urzeczona patrzyła. Drżącymi z podniecenia rękami dotykała zegarków, przyglądała im się, przymierzała. A w duchu już walczyła z potężną pokusą. „Wezmę i wyjdę. Zanim wrócą i odkryją, że zginęły, będę już daleko. Zresztą gdzie mnie będą szukać?” „Milicja cię w końcu odnajdzie. Pójdziesz do więzienia.” „Nie odważą się zameldować milicji. Będą się bali o własną skórę.” „A co zrobi Jadźka? Przecież może skrupić się na niej.” „Co cię obchodzi Jadźka? Ona nie martwi się tym, że wyrzuca cię na ulicę. Po co te skrupuły? Przecież to i tak nielegalne... Handlarz nie zubożeje...” Rumieńce wystąpiły jej na twarz, oczy błyszczały nieprzytomnie. Wyobraźnia ukazywała, co może kupić za te skarby. Lecz Zośka jeszcze nigdy nic nie ukradła. Nie uważała przynajmniej za kradzież wybierania matce z torebki drobnych sum pieniędzy. Pierwszy raz stanęła wobec tak wielkiej pokusy. „A jednak nie – powiedziała sobie. – To byłoby świństwo.” Z żalem zaczęła wkładać zegarki do torebki. Westchnęła ciężko i wsunęła paczuszkę z powrotem do kieszeni. Zamknęła szafę i odwróciła się. Na dywaniku obok tapczanu leżał jeden zegarek. Kłuł ją w oczy, wabił i kusił. Jak żywe, złośliwe stworzenie zdawał się do niej uśmiechać i przymilać. Spocona, nie panująca nad sobą dziewczyna schowała błyszczący przedmiot do torebki. Szybko wybiegła z mieszkania i jakby w obawie, że zmieni swą decyzję, skierowała się wprost do zegarmistrza. Z pieniędzmi w torebce poszła na dworzec kolejowy. Długo studiowała rozkład jazdy, namyślając się, dokąd wyjechać do Krakowa, Poznania, a może Warszawy. Nagle ktoś zawołał ją po imieniu. Celina uśmiechając się wołała: – Cóż to, chcesz wyjeżdżać? Wybierasz sobie pociąg? – Sama nie wiem, co robić – zwierzyła się Zośka. – Pracy nie mam, od Jadźki muszę się wyprowadzić. – Najgorsze, że forsy nie masz – zauważyła Celina. – Trochę jeszcze mam – gładko odpowiedziała Zośka, a widząc zdziwienie na twarzy Celiny wyjaśniła szybko: – Sprzedałam taką jedną rzecz, którą zabrałam z domu. Złoty krzyżyk z łańcuszkiem, pamiątka od chrzestnej. – To klawo! Czego się martwić? Jak jest forsa, to wszystko w porządku. Chodźmy coś zjeść,

20 bo jeszcze dziś nic nie miałam w ustach. Zjadły dobry obiad w „Starogdańskiej”, potem spotkały Kostka, który strasznie potrzebował pieniędzy, Zośka pożyczyła mu trzysta złotych. Wieczorem razem z Kruszynką i jeszcze dwoma kolegami poszli potańczyć. Płaciła oczywiście Zośka. Gdy się żegnali, Kostek poradził jej, żeby przeniosła się do hotelu na jeden, dwa dni, a w tym czasie znajdzie dla niej jakieś lokum. Celina umówiła się z nią przed biurem zatrudnienia. – Może trafi się jakaś robota – powiedziała. – A jeśli nie, to pomyślimy o czym innym. Jadźka już spała, Zośka więc cicho wśliznęła się do mieszkania i położyła się. Zanim zgasiła światło, zajrzała jeszcze do torebki. Przeliczyła pieniądze, jakie jej pozostały. Za zegarek dostała tysiąc złotych. Teraz miała jeszcze tylko sto dwadzieścia. Przerażenie znów ją ogarnęło. „Boże, co ja zrobiłam – myślała. – Ukradłam zegarek i nawet nie mam pieniędzy.” Ukryła twarz w poduszce i bezradnie zapłakała. Rano Jadźka, wyraźnie niezadowolona, powiedziała jej, że najwyższy czas, żeby się rozstały. – Nie gniewaj się, że tak długo tu siedzę – odpowiedziała pokornie Zośka. – Dziś wieczorem się wyprowadzę. Jadźce zrobiło się widocznie przykro, bo usiłowała się tłumaczyć, ale Zośka przerwała. – Nic nie mów. I tak czuję się jak świnia. Wlazłam tu i siedzę jak w swoim domu. Jestem ci strasznie wdzięczna. Trochę rozczulone, lecz wewnętrznie obce sobie, spędziły ten dzień razem. Jadźka nie pytała, dokąd wyniesie się Zośka, ta z kolei nie zwierzała się ze swoich zmartwień. Po prostu nie myślała o tym, niezdolna była do zastanawiania się nad sobą. Ciemno już było, kiedy ucałowały się i Zośka z walizeczką wyszła na ulicę. W ciągu dnia zapomniała o umówionym spotkaniu z Celiną i nie była w urzędzie zatrudnienia. Toteż teraz poszła wprost do jej mieszkania. Z trudnością odnalazła drogę w wąskich zaułkach w pobliżu Motławy. Była tam tylko raz, i to w ciągu dnia, tak że teraz długo nie mogła trafić. W końcu odnalazła stary wąski domek i weszła na skrzypiące, brudne i ciemne schody. Długo pukała do drzwi. Wreszcie zniecierpliwiona sąsiadka wyjrzała i powiedziała: – Czego pani hałasuje! Przecież gdyby były w domu, dawno by otworzyły! Poszła z powrotem na Długą. Ale pod kinem w zwykłym miejscu ich spotkań nie było ani Kostka, ani dziewczyn. Spacerowała z nadzieją, że któreś z nich wreszcie przyjdzie, ale minęła

21 godzina, dwie, ludzie wyszli z kin po ostatnim seansie, opustoszała ulica, a nikt znajomy się nie zjawił. Przypomniała sobie radę Kostka. Gdy dalsze wałęsanie się po Długiej nie miało już żadnego sensu, a patrolujący milicjant uważnie się jej począł przyglądać, ruszyła w stronę hotelu. Onieśmielona dywanem i palmami stojącymi w hallu ze strachem zwróciła się do portiera. – Czy można tutaj przenocować? Patrzył na nią długo i uważnie. Wreszcie zapytał: – Panienka podróżuje sama? – Tak, przyjechałam do krewnych, ale nikogo nie zastałam. Wyjechali do Zakopanego i jeszcze nie wrócili. Pokręcił głową, jakby chciał powiedzieć ,,znamy się, panienko, nieraz to słyszałem”. – Bardzo żałuję – mruknął – nie ma wolnego pokoju. Znów znalazła się na ulicy. Stanęła bezradnie i łzy napłynęły jej do oczu. Oparta o filar płakała, bo absolutnie nie wiedziała, co ma teraz robić. Ale płacz przyniósł jej ulgę, bo po jakimś czasie uspokoiła się trochę i postanowiła, że przez całą noc będzie spacerowała. Byle doczekać świtu, wtedy może znajdzie się jakieś wyjście. Mogła jeszcze wrócić do mieszkania Celiny i Kruszynki, ale teraz, gdy miasto było puste, za nic nie poszłaby ciemnymi, niebezpiecznymi zaułkami. Słuchając własnych kroków skierowała się więc znów na Długą, bo tam było najwięcej światła i czuła się najbezpieczniej. Gdy po raz nie wiadomo który patrzyła bezmyślnie na fotosy kinowe, zwróciła uwagę na wejście do kina „Kameralnego”. Kino i kawiarnia mieściły się na piętrze. Parter i schody były puste. Nie było tam żadnych drzwi, a słaba żarówka oświetlała jedynie nagie, żółtawe ściany i schody. Zmęczona długim chodzeniem weszła do wnętrza, usiadła na schodach i oparła się o ścianę. Nie wiedziała. kiedy zasnęła. Obudziło ją dość silne szarpanie za ramię. – Panienko, no, panienko, pobudka! Przerażona zerwała się na nogi i o mało nie spadła ze schodów. Przytrzymywało ją mocne ramię. Przed nią stał milicjant. – Cóż to, nie mamy gdzie spać? Powtórzyła kłamstwo z hotelu.

22 – O, co za brak rozsądku – mówił dobrodusznie milicjant. – Któż to przyjeżdża tak na wariata? Trzeba się było porozumieć listownie. – Tak się jakoś złożyło – bąkała speszona. – A gdzie mieszkają ci krewni? Jak się nazywają? Może ich znam? – E, nie... To tacy jedni. Mieszkają tam, koło kościoła... – przerażona dziewczyna coraz wyraźniej jąkała się i plątała w kłamstwach. – Chodźmy, kochanie, do komisariatu – powiedział nagle milicjant – tam się wszystko wyjaśni. Rozdział V Siedziała chmurna i zmartwiona na brzegu metalowego łóżka. Z tego miejsca nie można było uciec. Wszystkie okna były zakratowane, a przy zamkniętych na klucz drzwiach stale siedział dyżurny milicjant. A poza tym nie miała ubrania. Kazali jej się umyć, dobrze nakarmili, dali czysty kąt z wygodnym łóżkiem, ale suknię schowali, a na jej miejsce dali flanelową, trochę za krótką pidżamę. Zośka miała w izbie zatrzymań wszystko, czego potrzebowała. Dbali o nią, była syta, wypoczywała. Nawet willa była ładna i przyjemnie położona, wśród zielonych ogrodów Wrzeszcza. Lecz myśl o tym, co nastąpi, nie dawała jej spokoju. Toteż zatopiona we własnych myślach nie słuchała, co się wokół niej działo. „Czy już wiedzą o zegarku? – zastanawiała się z niepokojem. – Chyba nie, bo zamknęliby mnie w areszcie, a nie tutaj. Co ze mną zrobią? Odeślą do poprawczaka? A może do domu?” W pokoju znajdowały się jeszcze trzy dziewczyny. Jedna w wieku Zośki była tu już trzeci raz. Znała wszystkich opiekunów i rozmawiała z nimi poufale. Pierwszy raz przyprowadzono ją z dworca, gdzie nocowała na ławce. Była bezdomna i bez rodziny. Umieszczono ją w domu dziecka, gdzie próbowano ją nauczyć krawiectwa. Nie wytrzymała tam jednak długo. Okradła koleżanki i uciekła. Przez dłuższy czas żyła z drobnych kradzieży, mieszkała, gdzie popadło, aż wreszcie „wpadła” w domu towarowym i wróciła do izby zatrzymań. Tym razem sprawa przedstawiała się gorzej i wysłano ją do domu poprawczego. Sąd uznał, że trzeba ją odosobnić,

23 aby się do reszty nie wykoleiła. Ale sprytna dziewczyna potrafiła omotać jednego z wychowawców, który począł ją faworyzować. Żyła z nim po cichu przez jakiś czas, a gdy jej się nadarzyła sposobność, znów uciekła na wybrzeże. Mieszkała z jakimś marynarzem. Gdy wyjeżdżał w dłuższy rejs, pożegnał się z nią, zostawiając jej na pociechę kilkaset złotych i sporo przyjaciół. Żyłka do złodziejstwa tkwiła w niej jednak stale. Przy każdej okazji brała rzeczy i pieniądze bliźnich jak własne. W końcu dostała się tu po raz trzeci i teraz groziła jej już poważniejsza sprawa sądowa. Dwie pozostałe mieszkanki pokoju były młodsze od Zośki. Jedna miała niewiele ponad trzynaście lat i uciekła z domu, bo czuła się w nim obco. Rodzice żyli z sobą jak pies z kotem, a dziecko samo układało sobie życie. Przyjechała nad morze, marząc że zostanie żoną marynarza. Druga, czternastoletnia brunetka, była bardzo doświadczona, wiele widziała w domu. Mieszkała z matką, która jeśli przyprowadzała dwóch amantów, to czasem jednego odstępowała córce. Teraz czarnulka pouczała po cichu swoją młodszą koleżankę, jak należy unikać ciąży, czego tamta słuchała chciwie i w skupieniu. Chłopcy mieszkali w osobnych pokojach. Było ich więcej niż dziewcząt, gdyż zamiłowania podróżnicze i żądza przygód chętniej mieszkają w młodych ciałach rodzaju męskiego. Różnymi drogami dostali się do izby zatrzymań. Jeden, sierota, wałęsał się po świecie, próbował kradzieży, od młodości zaprawiał się do włóczęgostwa. Inny uciekł z domu, bo go matka solidnie, a niesprawiedliwie przetrzepała. Tamten znów pragnął odwiedzić ciotkę w Nowym Jorku i miał ochotę dostać się na statek, aby ten zamiar zrealizować. Jeszcze inny bał się wrócić do domu, bo w szkole dostał dwóję, a więc wsiadł w pociąg i wysiadł... w izbie zatrzymań. Byli też tacy, którzy po kilka razy tu wracali, szczególnie uparci rajzerzy; ich żądza podróży silniejsza była niż przywiązanie do domu rodzicielskiego czy groźba domu poprawczego. Nie zagrzewali tu długo miejsca. Po jakimś czasie, gdy zbadano, co mają na swych kontach, każdy wędrował w swoją stronę. Jednego odwożono do domu poprawczego, drugiego do mamy, trzeciego do domu dziecka. Niektórzy po pewnym czasie wracali tu i historia zaczynała się od nowa. Dzwonek zbudził Zośkę z odrętwienia. Z pokoików wysypali się „pensjonariusze” na obiad. Zasiedli w dawnym salonie, przy stołach nakrytych białymi obrusami. Apetyty, mimo zmartwień, dopisywały, bo wszyscy zajadali, aż rozlegało się mlaskanie i siorbanie. Dyżurny opiekun

24 spacerował między nimi i dobrodusznie pouczał: – Nie śpiesz się tak, mały. Jeść trzeba wolno i ładnie. Nikt ci nie zabierze zupy z talerza. A ty czemu tak siorbiesz, aż uszy bolą słuchać? Otwórz buzię, wsadź w nią łyżkę, połknij bez pociągania. O, widzisz? Po co ma być słychać, jak jesz. A może będziesz kiedyś na wielkim przyjęciu i co wtedy? Będziesz jadł jak prosię? Dzieci posłusznie stosowały się do tych rubasznych uwag. Niejedno z nich tu właśnie dowiadywało się, że to wcale nie wszystko jedno, jak się je. Po obiedzie wszyscy musieli iść na lekcję geografii. Rajzerom szczególnie się to podobało, bo przynajmniej w ten sposób wędrowali w daleki świat. Zośka nie poszła na lekcję. Ledwo skończyła jeść, dyżurny powiedział: – Idź do pokoju kierownika. Przestraszyła się bardzo, ale iść musiała. Wiedziała, że odbędzie się „spowiedź”, a potem zdecydują o jej losie. W pokoju kierownika siedziała niemłoda, szczupła pani, która nie wiadomo dlaczego wydała się Zośce lekarką. Była to jednak pracownica izby, wychowawczyni, która miała się zająć jej sprawą. Kiedy kierownik sprawdził personalia Zośki, kobieta zapytała: – Opowiesz nam trochę o sobie? – A co mam opowiadać? – Wszystko. Powiedz swój życiorys. Niczego się nie wstydź. Tylko, proszę cię, mów prawdę. My tu wiele słyszeliśmy, dużo potrafimy pomóc, a kłamstwa tylko nam w tym przeszkadzają. „Lekarka” bardzo się Zośce podobała. Jej zachowanie, spokój i miły, łagodny głos budziły ufność i zachęcały do zwierzeń. Czuło się, że naprawdę chce pomóc. Ale krępowała dziewczynę obecność kierownika. Nie mogła się zdobyć na to, aby mówić o wszystkich dziewczęcych tragediach, obnażać brudy domowe, zwierzać się w obecności młodego i nawet dość przystojnego mężczyzny. Obawiała się, że on tego nie zrozumie, a może nawet ją wyśmieje. Toteż naburmuszyła się i odrzekła: – Cóż mogę powiedzieć? Mówiłam już wszystko milicji. – Dlaczego chcesz się wykręcić? Przecież wiesz, że mówiłaś nieprawdę. Podałaś fałszywy adres zmyślonych krewnych czy znajomych, do których przyjechałaś. Wszystko sprawdziliśmy. Zośka spuściła głowę i milczała uparcie.