uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 860 341
  • Obserwuję815
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 101 795

Stanisław Goszczurny - Morze nie odda ofiar

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :685.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Stanisław Goszczurny - Morze nie odda ofiar.pdf

uzavrano EBooki S Stanisław Goszczurny
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 101 stron)

Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej.

2 STANISŁAW GOSZCZURNY Morze nie odda ofiar

3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000

4 Powieść ta jest osnuta na tle wydarzeń prawdziwych. Nie jest to jednak wierna relacja ani do- kumentalne sprawozdanie. Nazwiska bohaterów, nazwy statków i postaci pozostałych osób oraz ich zachowanie – są nieprawdziwe, a jedynie tło głównego dramatu wzięte zostało z życia. Jest to opowieść o ludzkiej tragedii, której sprawcą było bezlitosne morze. Tym, którzy już nigdy nie wrócą do macierzystego portu. Autor

5 Rozdział pierwszy 1 – Dobrze, że pan tak szybko przyjechał. – Połączenie lotnicze jest dobre – wzruszył ramionami. – Dwudziesty wiek – roześmiał się gospodarz. – Niech to cholera! Jeszcze wczoraj byłem w górach. Depesza, nagłe wezwanie, manatki do walizki i po urlopie. – Był wyraźnie zły. Gospodarz, niewysoki pulchny mężczyzna, z do- broduszną okrągłą twarzą i oczami patrzącymi jakby trochę drwiąco, a trochę ze współczu- ciem, pokiwał głową. – Nie takie to znów rzadkie – powiedział. – Sam pan wie, kapitanie. – Ale po dwóch latach pływania bez przerwy mogliby dać mi trochę oddechu – złościł się kapitan. – Człowiek dziczeje, dzieci go nie poznają, żona nie wie, że ma męża. Pan sobie wy- obraża co ona czuła, kiedy po paru zaledwie dniach wczasów przyszło to wezwanie? – Wyobrażam sobie, jak pan klął – uśmiechnął się gospodarz.– No, ale co zrobić? Stało się. Zdarzył się ten nieszczęśliwy wypadek i musiałem zażądać nowego kapitana. – No dobra – kapitan sapnął jakby odczuł ulgę po tym wybuchu rozżalenia. – Jestem, obejmę statek i nie ma o czym gadać. Podczas całej tej rozmowy obaj stali naprzeciw siebie w niewielkim pokoju-biurze przed- stawiciela armatora rybackiego. Gospodarz widać uznał, że wstęp mają za sobą, bo jakby przypominając sobie o obowiązku gościnności powiedział: – Niechże pan kapitan siada. Tak od razu zaczęliśmy gadać, że o wszystkim zapomniałem. Zaraz dam kawę. Proszę zdjąć kożuszek, tu ciepło. Może kieliszek koniaku? – Dziękuję – kapitan siadł, ale kożuszka nie zdjął, tylko go rozpiął. – Niech pan sobie nie robi kłopotu – powstrzymywał krzątającego się gospodarza. Ale ten wiedział, co do niego należy. Wyjął z barku płaską butelkę i pękate kieliszki. Z dużą wprawą napełnił je do połowy brązowym płynem. – Zdrowie pańskie – uniósł kieliszek. – Za dobry rejs i pełne ładownie. Kapitan skinął głową, wypił łyk, postawił kieliszek i zapalił podanego przez gospodarza papierosa. – No dobra – powiedział. – Do rzeczy. Jak statek? – W porządku. Prawie gotowy do wyjścia. Za parę godzin może pan iść na łowisko. – Załoga? – W komplecie. Kubiak to dobry chief, zadbał o wszystko. Jak się zdarzyło to nieszczęście kapitanowi Majowi, objął statek i do tej chwili tam rządzi. – Kubiak? Jerzy Kubiak? – w głosie kapitana było coś więcej niż zdziwienie. W każdym razie nie ucieszyła go wiadomość, że Kubiak jest chiefem na statku, który ma objąć. Zaintry- gowany gospodarz spytał odruchowo: – Pan go chyba zna? – Nie. Zapadła niezręczna cisza. Gospodarz czekał na coś więcej, ale kapitan poprzestał na tym lakonicznym zaprzeczeniu. Po chwili więc, chcąc sprowokować swego rozmówcę, podjął temat.

6 – Kubiak to stary rybak. Ma kwalifikacje kapitańskie, swoje wypływał... – Dlaczego zatem nie dano mu dowództwa, tylko mnie ściągnięto z urlopu? – odwrócił sprawę kapitan, stawiając gospodarza w nieco kłopotliwym położeniu. – Nie wiem. Zresztą nie moja sprawa – wzruszył wymownie ramionami – o tym decyduje dyrekcja w Gdyni. Oni prowadzą swoją własną politykę. Ja się do niej nie wtrącam. A co do Kubiaka, to chyba nie jest w najlepszej formie. Pływa już sporo czasu bez przerwy. Miał zejść teraz, ale skoro zabrakło kapitana, polecili mu zostać. – Jasne, musi mnie wprowadzić. Nowy kapitan i nowy chief to trochę za dużo na raz. – Gospodarz nie mógł się zorientować, czy kapitan drwi, czy mówi poważnie. – W każdym razie ten rejs odbędziemy razem. A potem? – Potem musi zejść. Chyba trochę choruje. Gospodarzowi wydawało się, że kapitan odetchnął z ulgą i jakby poweselał. Dokończył koniak, zakrył dłonią kieliszek, kiedy gospodarz chciał mu nalać ponownie, wstał i podszedł do okna. Biuro przedstawiciela armatora znajdowało się nie w samym porcie. Z okna pierwszego piętra można było dostrzec tylko budynki portowe, czubki masztów stojących przy nabrze- żach statków i długi betonowy falochron zamykający wejście od strony otwartego morza. Dzień był szary, mglisty, chmury wisiały nisko, bure, skotłowane, niewiele różniące się od powierzchni widocznego stąd dość dobrze morza. Zaraz za falochronem linia horyzontu zle- wała się, zacierała, jakby niebo i morze łączyły się tam tworząc nieprzyjazną, trudną do prze- bicia kurtynę. Kapitan widział, jak nad falochronem od czasu do czasu ukazują się białe, nie- zbyt wysokie wytryski piany, którą wiatr natychmiast zamienia w pył. Nad całym portem wi- siała nieprzyjemna atmosfera, zdawało się, że wszystko jest lepkie, brudne, szare. – Nie lubię tego portu – powiedział odruchowo kapitan, stojąc wciąż przy oknie. – W zimie nie jest tu przyjemnie – zgodził się przedstawiciel armatora. – Latem jeszcze można wytrzymać, ale jesienią i zimą jest rzeczywiście paskudnie. No i łatwy to on też nie jest – podszedł do kapitana i stanąwszy ramię w ramię patrzył na port. – To dlaczego nasz armator trzyma się tej dziury? – Łowiska blisko. Odbiór ryby bezbłędny, organizacja dobra, warunki finansowe nie naj- gorsze, to poważne plusy – odparł. – A pan tu pierwszy raz? – Nie, już bywałem – powiedział kapitan. Odwrócił się od okna, zapiął kożuszek, nałożył czapkę i sięgnął po walizeczkę. Pójdę, jak mamy dziś jeszcze wyjść w morze, to szkoda czasu. – Wypada, żebym pana wprowadził na statek – bez przekonania zaofiarował się gospodarz. – Nie jestem dzieckiem – kapitan uśmiechnął się lekko i wyciągnął dłoń. – Sam trafię, a przy okazji bez uprzedzenia zobaczę, jak oni tam gospodarują. Do widzenia. – Jak pan sobie życzy, kapitanie – gospodarz nie wyglądał na zmartwionego. – W każdym razie wpadnę potem na statek, podrzucę papiery. Kapitanat też zawiadomię, że wychodzicie, tylko jeszcze ustalimy godzinę. – Dobrze – kapitan już szedł ku drzwiom. – Niech pan zawiadomi Gdynię, że jestem, ob- jąłem statek i że wszystko OK. – Naturalnie – powiedział gospodarz do pleców kapitana, który już opuszczał biuro. 2 Zaraz po wyjściu z budynku uderzył go ten charakterystyczny, silny zapach rybackiego portu: ostra woń ryb pomieszana z mocnym zapachem bliskiego morza, soli, dymu z pobli- skich wędzarni i statkowych smarów, które, mimo dość ostrych rygorów portowych, zawsze jednak jakoś wydostawały się na zewnątrz, tworząc tłuste plamy w basenach i osad na burtach statków.

7 Pogoda była paskudna. Dopiero teraz, gdy szedł od biura w głąb portu, poczuł w pełni wil- goć wciskającą się za kołnierz, oblepiającą twarz i sprawiającą, że cały stawał się lepki. Nie- wielki mrozek był niemal nieodczuwalny, a roztopiony solą i rozjeżdżony kołami licznych pojazdów śnieg tworzył pod stopami brudną, czepiającą się butów bryję i sprawiał, że stopy ślizgały się nieustannie w tej lepkiej mazi. Wielki samochód-chłodnia z wymalowaną na aluminiowych bokach reklamą wyrobów rybnych przejechał tuż obok niego. Spod kół trysnęła fontanna błota, ochlapując go od stóp do głów. Zaklął gniewnie, otarł rękawicą bok kożuszka, strząsnął brudny śnieg z walizki i poszedł dalej. Przy dość szerokim betonowym nabrzeżu trwała zwykła krzątanina. Wyładowywano becz- ki ze śledziami, skrzynki pełne ryb w lodzie, w drugą stronę, na statki, wędrował prowiant: połcie mrożonego mięsa, opakowane w kartony produkty potrzebne w rejsie. Rozejrzał się przystając. Szukał wzrokiem swego statku. Stało ich bowiem przy nabrzeżu wiele. Były różne: niektóre duże, kilkudziesięciometrowe, stare i nowe, a nawet zupełnie no- we, widocznie niedawno wypuszczone ze stoczni. Te ostatnie wyróżniały się białymi nadbu- dówkami, gładko i równo pomalowanymi burtami; wyglądały jak arystokracja wśród szarej, roboczej, rybackiej braci. Nie brakowało też rybackiego drobiazgu: kutrów, trawlerów, czasem starych smoluchów, biednych i mocno zaniedbanych, którym nie wiadomo jakim cudem wydawano jeszcze ze- zwolenia na połowy, i nowszych, wygłaskanych, starannie utrzymanych, motorowych, z ante- nami radarowymi na niewysokich masztach. Kapitan ogarniał to wszystko wzrokiem stanąwszy z boku, by nie przeszkadzać stale krę- cącym się pojazdom. Z miejsca, w którym stał, widział cały port. Był to niezbyt wielki pro- stokątny basen. Od strony lądu ciągnęło się główne nabrzeże, przy którym cumowało najwię- cej statków. Tam też wznosiły się główne budynki portowe, magazyny, biura firm obsługują- cych statki, pomieszczenia armatorów, chłodnie, składowiska beczek i skrzynek, poukłada- nych dość porządnie na szerokiej przestrzeni między statkami a zabudowaniami. Biegła tam też linia kolejowa, aby ładunki ryb mogły wędrować wprost do chłodzonych wagonów. Sa- mochody najróżniejszych marek i firm uzupełniały transport portowy. Tuż przy nim ciągnęło się drugie nabrzeże, wychodzące poza ów basen, który miał przed sobą. I tu cumowały statki, choć było ich znacznie mniej, bo miejsce to było mniej zaciszne. Gdy morze silnie atakowało wejście do portu, dochodziła tu niekiedy fala. Dalej, na lewo od niego, jako przedłużenie owego bocznego nabrzeża, widać było długi, dość wysoki, betonowy falochron. Załamany pod kątem prostym, zamieniał się jakby w poprzeczne molo dochodzące aż do miejsca, w którym znajdowały się dwie „główki” oznaczające wejście. Ten falochron chronił cały port przed atakami morza, za nim była już wielka, niczym nie ograniczona prze- strzeń wody. Tam była reda, gdzie statki niekiedy musiały czekać na wejście do portu. Między pierwszym głównym basenem portowym, tym wypełnionym statkami i dość szczelnie zabudowanym, a owym falochronem, ciągnął się jeszcze jeden betonowy falochron. Sprawiał on, że cały port był przedzielony na dwie części: tamtą wewnętrzną, cichą, bez- pieczną, w pełni chronioną od największych nawet fal sztormowych i najsilniejszych podmu- chów wiatru, i drugą, bliższą morzu, już nie tak szczelnie osłoniętą, ale jednak odgrodzoną tym długim pasmem betonu od otwartego morza. To był awanport. Tu nie cumowały żadne jednostki, chyba że w razie ostatecznej konieczności i to nie przy betonowym pirsie, a z boku, przytulone tak, by od morza idące powiewy lub falowanie nie wyrządziło im szkody. Mowy nie mogło być, żeby cumowały tam jednostki podczas dni sztormowych, gdyż morze potrafiło się przedostawać do awanportu i przy wietrze północno-wschodnim lub północnym powodo- wało dość silną falę. Tu właśnie, w tym awanporcie, po przejściu między główkami z otwar- tego morza, statki musiały wykonywać zwrot, płynąć czas jakiś w prawo, do końca poprzecz- nego falochronu i tam ponownie skręcać, tym razem w lewo, już do portu wewnętrznego.

8 Betonowe, palczaste, grube gwiazdobloki chroniły ten pirs przed szczególnie silnymi atakami fal i dawały gwarancję, że w wewnętrznym basenie będzie spokojnie i bezpiecznie. One też sprawiały, że choćby była najlepsza pogoda, przy tym poprzecznym betonowym pirsie statki cumować nie mogły, a kapitanowie podczas manewrów wejściowych woleli trzymać się środka awanportu. Ten układ sprawiał, że port nie cieszył się zbyt wielką sympatią, zwłaszcza kapitanów większych statków, którym trudniej było manewrować w awanporcie i wykonywać aż dwa zwroty na stosunkowo niewielkiej przestrzeni. Kapitan wiedział o tym wszystkim, znał ten port, jego zalety i wady. Toteż patrząc teraz wokół siebie, nie przyglądał się nabrzeżom, falochronom, budynkom portowym i całej tej tak dobrze mu znanej scenerii. Przenosił wzrok z kadłuba na kadłub starając się odnaleźć statek, który miał za chwilę objąć i poprowadzić na morze Nie musiał długo szukać. Przy końcu głównego nabrzeża, tam zresztą, gdzie zwykle sta- wały jednostki jego gdyńskiego armatora, dojrzał czarny kadłub, znajome nadbudówki, cha- rakterystyczny komin i mostek. Statek wyróżniał się wyraźnie spośród innych. Był duży, rzadko który ze stojących w porcie mógł się z nim równać. Na tle rybackich prywatnych ku- terków i większych łodzi zdawał się być prawdziwym dalekomorskim kolosem. Z daleka też widać było przy nim ruch: stała ciężarówka wyładowująca zaopatrzenie, bomy wnosiły z na- brzeża beczki na śledzie i inne ładunki potrzebne do połowów. Widać było ludzi krzątających się na pokładzie, choć z tej odległości trudno było rozpoznać poszczególne osoby. Nie namyślając się dłużej i nie zważając już na rozpaćkany śnieg, poszedł szybko w tym kierunku. Po chwili znalazł się przy burcie statku. Podniósł głowę. Na dziobie widać było biały duży napis „GDY-79”. Na mostku widniała biała tabliczka z napisem „Prosna”. Ta sama nazwa z dodatkiem portu macierzystego wypisana była na rufie. Poczuł się tak, jakby dotarł do domu. W tej chwili nie pamiętał już o tym, że niespodzie- wanie przerwano mu urlop. Miał przed sobą s w ó j statek, swoją załogę i wiedział, że jeszcze dziś musi opuścić port i iść na łowiska. Odczekał aż większy hiw przejdzie mu nad głową, po czym niosąc swoją walizkę wstąpił na trap. 3 Statek lekko chodził przy nabrzeżu, ale były to ruchy tak nikłe, że mógł je poczuć tylko ktoś doświadczony, przywykły do życia na morzu. Z pomieszczenia tuż przy trapie wyszedł człowiek w waciaku i czapce z nausznikami. Zagrodził mu drogę i zapytał twardym, niewiele mającym wspólnego z angielskim językiem akcentem: – Yes sir? – Dobra – kapitan mimo woli uśmiechnął się. – Możecie mówić po polsku. – O, to dobrze – wachtowy ucieszył się wyraźnie. Zaraz jednak obrzucił przybysza czuj- nym spojrzeniem. – Pan do kogo? – W porządku – kapitan zrobił nieokreślony ruch ręką, ale nie podał dłoni rybakowi. – Je- stem waszym nowym kapitanem. To zrobiło wrażenie na wachtowym. Nie był przygotowany na widok nowego „starego” w cywilu. Mimo woli wyprostował się, z twarzy zniknął mu uśmiech. – Tak, panie kapitanie – bąknął – dzień dobry – dodał i zawiesił głos, nie wiedząc co mó- wić dalej. Kapitan wybawił go z kłopotu pytaniem: – Chief na pokładzie? – Tak jest, panie kapitanie – odparł skwapliwie rybak. – Są wszyscy oficerowie. Starszy mechanik i...

9 – Dobrze – przerwał mu kapitan. – Nie potrzebujecie podawać mi pełnej listy obecności. Pytałem tylko o pierwszego. – Tak jest, zawołać go? – wachtowy całą sylwetką wyrażał gotowość spełnienia każdego życzenia kapitana. Z tyłu, w korytarzu, ukazała się czyjaś głowa i zaraz zniknęła. „Oho, już statek będzie wiedział, że jestem” – pomyślał kapitan, a głośno odparł wachto- wemu: – Nie trzeba. Powiedzcie mu tylko, żeby za chwilę przyszedł do mojej kabiny. – Tak jest – rybak powtarzał to jak wojskowy podwładny wobec przełożonego. Kapitan spojrzał na niego uważniej. Lubił dyscyplinę, cenił i zachowywał dystans między sobą a podwładnymi, uważał, że poufałość i nadmierne zbliżenie prowadzi do rozluźnienia i sprawia, że załoga rozłazi się kapitanowi w rękach, a obowiązki wypełnia byle jak. Wiedział, że we flocie rybackiej znają go jako człowieka surowego, wymagającego bezwzględnego posłu- szeństwa, a nawet tyrana, który zbyt mocno trzyma ludzi „za mordę”. Nie przejmował się tym. Sam sobie stawiał wysokie wymagania na służbie i tego samego oczekiwał od załogi. Niewątpliwie wachtowy musiał to i owo o nim słyszeć. Przemknęło mu więc przez myśl pytanie: lizus czy służbista? Ale tylko przemknęło; nie zastanawiał się nad tym dłużej uzna- jąc, że zdąży jeszcze poznać i tego rybaka i całą załogę. Skierował się do drzwi wiodących w głąb statku. Usłyszał jeszcze za sobą głos: – Pomogę panu kapitanowi – i poczuł, że wachtowy chce wziąć od niego walizkę. – Nie trzeba – żachnął się szorstko. – Pilnujcie trapu. – Rybak cofnął się speszony, a kapi- tan wszedł do wnętrza. Nie potrzebował przewodnika. Znał te statki. Na takiej samej jednostce jak „Prosna” był kiedyś pierwszym oficerem, mógł do każdego zakamarka trafić z zawiązanymi oczami. Po- szedł więc pewnie korytarzem, potem po dość stromych i wąskich schodach wewnętrznych wspiął się na wyższy pokład i dotarł do drzwi, na których widniała mosiężna tabliczka z napi- sem „kapitan”. Uniósł rękę i w ostatniej chwili powstrzymał się rozbawiony. Chciał zapukać do własnych drzwi! Nacisnął klamkę i wszedł. Kabina była niewielka, ale urządzona dość przyjemnie. Pod ścianą biurko, puste, czyste, jakby nigdy nie używane. Nad nim półeczka na podręczne książki. Przy drugiej ścianie nie- wysoki barek, nad nim w czarnych ramkach reprodukcja krajobrazu: jakieś pagórki pokryte sosnowym lasem z polaną, na której pasło się stado owiec. Przez moment poczuł lekką tęsk- notę; dopiero co odwołano go przecież z podobnej okolicy, tyle że teraz białej, pokrytej śnie- giem. Zaraz jednak przestał o tym myśleć i dalej lustrował kabinę. W rogu stała załamana pod kątem prostym kanapka, przed nią owalny stolik i dwa ciężkie fotele, w ścianie okrągły bulaj. Wyjrzał i zobaczył poprzeczny falochron odgradzający basen portowy od awanportu, a dalej ten drugi, oddzielający cały port od morza. Właśnie zza betonu wystrzeliły fontanny piany, która poleciała z wiatrem stopniowo zanikając w wilgotnym, mglistym powietrzu. Jakiś nie- zbyt wielki statek rybacki wychodził właśnie z portu. Robił łagodny łuk w awanporcie, kie- rował dziób między główki wyznaczające wyjście i zarazem wejście do portu. Oderwał wzrok od tego widoku i postąpił dalej stawiając wreszcie walizkę, którą do tej pory bezwiednie trzymał w dłoni. Zajrzał do małej łazienki, rzucił okiem na miniaturową sypialnię z wysoką koją, pod którą znajdowały się trzy szuflady. Wszystko było takie, jak się spodziewał. Na statku nie dokonano żadnych przeróbek, każdy mebel znajdował się na swoim miejscu. Po- czuł zadowolenie, doznał uczucia jakby naprawdę znalazł się we własnym domu. Na takim samym statku pływał ostatnio, przywykł do każdego szczegółu, więc od razu poczuł się tu dobrze i swobodnie. Nie lubił zmian. Wrócił do głównej kabiny i wreszcie zdjął kożuszek. Dopiero teraz poczuł, że jest mu gorąco. Choć na dworze mróz nie był zbyt wielki, mechanicy jak zwykle przesadzali z ogrzewaniem. Otworzył bulaj, głęboko zaczerpnął powietrza i skie- rował się do drzwi wiodących wprost z kabiny do pomieszczeń nawigacyjnych. Nim jednak nacisnął klamkę, usłyszał pukanie.

10 – Tak! – krzyknął przez ramię. Do kabiny wszedł chudy, wysoki mężczyzna, niezbyt już młody, lekko przygarbiony, jakby w ten sposób chciał zmniejszyć swą zbyt wysoką postać. Białą bluzę widocznie nałożył w pośpiechu, bo guziki miał zapięte źle i jedna poła była dłuż- sza od drugiej, co kapitan natychmiast zauważył. – Dzień dobry, panie kapitanie – powiedział przybyły. – Jestem pańskim stewardem. – Mówił wolno, bez przymilności i zbytniej służalczości, tylko lekki skłon siwiejącej już głowy miał wyrazić szacunek i gotowość do usług. Kapitanowi spodobała się ta postawa, ale nie mógł się powstrzymać od drobnej złośliwości: – Cieszę się – powiedział. – Ale niech pan się zapnie porządnie, guziki się panu pomyliły. Steward nic nie powiedział, tylko wolno, bez nadmiernego pośpiechu czy śladów zawsty- dzenia, zapiął bluzę właściwie i czekał na polecenia. Wówczas kapitan zbliżył się, wyciągnął rękę i powiedział: – Wenta. – Steward uścisnął dłoń kapitańską, znów pochylił lekko głowę i odparł: – Florski jestem, panie kapitanie. Dionizy Florski. „Jednak jest w nim coś z kelnera – pomyślał kapitan. – Ale niezły, widać, że nie wazeli- niarz. No dobra, zobaczymy jaki będzie naprawdę” – głośno zaś powiedział z uśmiechem: – No, to się już znamy, panie Dionizy. Niech pan mi rozpakuje walizkę i poupycha rzeczy gdzie trzeba. – Tak, panie kapitanie – głos stewarda był ciągle jednakowo równy i spokojny. – A może podać coś gorącego? Jadł pan kapitan obiad? „Zna swoje obowiązki. Wolę takiego niż młodego przemądrzałego gówniarza” – kapitan był coraz bardziej zadowolony. – Jadłem w samolocie – odparł. – Ale niech pan mi przyniesie mocnej kawy. Takiej solid- nej – podkreślił – nie lury. Lubię szatana! – Dobrze, zaraz będzie – steward przestawił walizkę ze środka kabiny do sypialni i wy- szedł spełnić polecenie. Kapitan przeszedł do kabiny nawigacyjnej. Był tu dość duży stół z przytwierdzoną nad nim do ściany ruchomą lampą podobną do tej, jakie są nad rajzbretami w biurach konstrukcyj- nych. Na stole leżała rozłożona mapa z konturami brzegu w pobliżu ich portu. Cały obszar, na którym operował ich statek, był oznaczony liniami. Gdzieniegdzie widniały otoczone kółkiem kropki oznaczające pozycje i cienko, zwykłym ołówkiem, wpisane godziny. Widocznie nie sprzątnęli jeszcze tej mapy po powrocie do portu. Pęk ołówków w ciężkim metalowym kub- ku, gumka i cyrkiel z ekierką uzupełniały wyposażenie stołu. Obok była szafka z pozostałymi mapami i schowek na flagi morskiego kodu. Pudełko z sekstansem i lorneta w futerale spo- czywały na osobnej półce. Zajrzał jeszcze do sterowni. I tu panował porządek. Zrobiło to na kapitanie dobre wrażenie. Cały ten pobieżny wprawdzie przegląd napełnił go zadowoleniem. Widać było, że choć nie starano się przygotować statku specjalnie na jego przybycie, wszędzie panował porządek, wszystko znajdowało się na swoim miejscu, było gotowe do użycia. Nastawiło go to życzli- wie do załogi. Z tyłu, w otwartych drzwiach kabiny nawigacyjnej, ukazał się steward. – Kawa na stole, panie kapitanie – powiedział. – Przyszedł też pierwszy oficer. – Kapitan skinął głową. – Już idę, dziękuję. – W swojej kabinie ujrzał stojącego przy biurku mężczyznę, który na pierwszy rzut oka wydał mu się mocno podstarzały. Był niezbyt wysoki, w dodatku przygar- biony, jakiś osowiały, bez oznak zwykłego w takich wypadkach ożywienia czy zainteresowa- nia spotkaniem z nowym kapitanem. Miał na sobie marynarski mundur, dosyć porządnie wy- czyszczony, choć sfatygowany. Czapkę trzymał w jednej ręce, drugą oparł o blat biurka, jak- by mu trudność sprawiało swobodne stanie na nogach. Twarz miał mizerną, oczy zapadnięte, a ciemna, dość gęsta broda z widniejącymi tu i ówdzie srebrnymi nitkami jeszcze potęgowała

11 pierwsze niekorzystne wrażenie. Nie tak wyobrażał sobie kapitan Kubiaka, ale nie miał teraz czasu na analizowanie swoich wrażeń i zbyt długie przyglądanie się starszemu oficerowi, bo ten podszedł i przedstawił się: – Kubiak, jestem tu chiefem – powiedział trochę przygaszonym głosem, jakby nawet na rozmowę nie miał zbyt wielkiej ochoty. Kapitan przywitał się, wyraźnie wymówił swoje na- zwisko i oznajmił: – Wiem. Czytałem listę załogi przed przyjazdem tutaj. A przede wszystkim zainteresowa- łem się, jakich mam oficerów. – Starszy oficer odpowiedział nikłym uśmiechem, ale nie ode- zwał się. Ten człowiek nie mógł być taki stary, jakim się wydawał na pierwszy rzut oka! Zaraz, ile Józek ma lat? Niewiele ponad czterdzieści, a byli chyba z Józkiem równolatkami. Kapitana zadziwił jego wygląd, postawa, powolność i jakaś ociężałość, jakby chief czuł zniechęcenie do całego świata. Bynajmniej nie wyglądał na „podrywacza”, wręcz przeciwnie. A przecież... Józek nie kłamał. Zbyt głęboko przeżył to wszystko. Tak się jakoś złożyło, że choć we flocie rybackiej znali się niemal wszyscy, a już szczególnie starsi stażem i wiekiem oficerowie, nig- dy się do tej pory nie spotkali z Kubiakiem, nigdy nie pływali razem. Ale miał o nim wyro- biony sąd na podstawie tego, co mu Józek niegdyś opowiadał. Józek, jego jedyny prawdziwy przyjaciel, którego ten człowiek skrzywdził. No, ale teraz muszą razem pracować na tym stat- ku. Więc, przerywając niezręczną ciszę, powiedział: – Niech pan siada, chiefie, napijemy się kawy, pogadamy chwilę, jeśli pan teraz może. – Jak kapitan każe... – odparł chief i kapitan nie wiedział, czy to był żart, czy drwina. Za- raz jednak dodał: – Na statku idzie wszystko bez kłopotów, obejdą się na razie beze mnie. Kapitan usiadł na kanapce, chief zajął miejsce naprzeciw niego, w fotelu. Steward nalał im kawy i odsunąwszy się nieco do tyłu czekał bez słowa na dalsze polecenia. Kapitan uśmiech- nął się do chiefa: – Po jednym na zapoznanie się, co? – Jak kapitan każe... – powtórzył chief, ale tym razem uśmiechnął się dając do zrozumie- nia, że to żart i przyjmuje propozycję. Kapitan skinął głową. – Na co pan ma ochotę? – Pan tu rządzi. – Daj pan spokój – powiedział kapitan. – Jest pan teraz jeszcze moim gościem. Jak skoń- czymy rozmowę, zaczną się obowiązki, dyscyplina, dystanse i to wszystko co ma być. Na razie chwila zapoznawcza, więc? – No to jeden koniak dobrze by mi zrobił – odparł chief. – Zgoda, dwa koniaki – zadysponował kapitan. Steward w milczeniu i z całą powagą nalał koniaku do baniastych kieliszków, postawił butelkę na stole i na znak dany przez kapitana zniknął z kabiny. Kapitan ujął kieliszek w palce, przez chwilę wykonywał nim koliste ruchy, potem powiedział patrząc oficerowi w oczy: – No, chiefie, nie jestem zwolennikiem uczt statkowych, wielkich przyjęć, popijania przez oficerów i załogę. Ale ten kieliszek wypiję z przyjemnością. – Pomyślał przez moment, że może niepotrzebnie to wszystko mówi, że rozgadał się wbrew swemu zwyczajowi. Dokończył szybko: – Żeby nam się dobrze razem pływało, dużo łowiło, pańskie zdrowie. – Pańskie, kapitanie – skinął głową chief. Lekko stuknęli się kieliszkami i wypili do dna. Obaj zaraz sięgnęli po kawę. Była pachnąca, aromatyczna, choć już lekko wystygła. Kapitan podał chiefowi papierosa i gdy zapalili, odezwał się nie patrząc na niego: – Jak to się stało? – Co? – nie zrozumiał pytania chief. – No ta historia z moim poprzednikiem – w głosie kapitana zabrzmiała nuta zniecierpli- wienia. Powolność chiefa i jego zachowanie zaczynały mu z wolna działać na nerwy. Chief skinął głową i odparł przepraszająco:

12 – Niech pan wybaczy, nie wiedziałem o co pan pyta. Jestem trochę wypompowany, na statku mamy kołowrót, jak to zwykle przed wyjściem, w dodatku byłem sam, więc wszystko na mojej głowie, a w ogóle trochę się czuję jakoś tak... – zawiesił głos, jakby nie mógł zna- leźć określenia, które by najtrafniej oddało jego stan. Kapitan spojrzał na niego, uśmiechnął się przyjaźnie i powiedział łagodnie: – No, chief, nie trzeba się łamać. Rozumiem, że taka historia mogła was wszystkich rąb- nąć, w końcu nie co dzień się zdarza, żeby dowódca rozkładał się niespodziewanie i w dodat- ku tak paskudnie. Lubiliście go, jak słyszałem. – To dobry kapitan i przyzwoity człowiek – Odparł chief. – Niemłody – zauważył kapitan. – Tak, ale co to za wiek? Nie miał jeszcze sześćdziesiątki, są tacy co pływają dłużej, starsi. Trzymał się świetnie. – I co mu się stało tak nagle? – Właściwie nie ma o czym mówić – mruknął niechętnie starszy oficer. – Wypadek, jaki się może zdarzyć każdemu. Kapitan po prostu spadł ze schodów. – Nie powie mi pan, że to taka zwykła rzecz w przypadku kapitana statku. Spada i koniec. – Pochylił się nad stołem, spojrzał przenikliwie w oczy chiefowi i zapytał niemal konspira- cyjnym szeptem: – Był na bani? – Wszyscy pytają o to samo – oficer uśmiechnął się krzywo, znużony wyraźnie tym wy- pytywaniem. – On nie pił już wcale. Miał nadciśnienie i coś tam jeszcze, groził mu wylew krwi do mózgu, więc sobie powiedział; dosyć, swoje w życiu wypiłem, teraz kolej na innych, ja odpocznę. – Mówi pan, jakby pan przy tym był. – To są jego własne słowa. Do mnie tak mówił i co więcej: przestrzegał tego. Chciał jesz- cze pożyć, dociągnąć do emerytury, nacieszyć się, jak mówił, wnukami i łowieniem ryb, ale nie w morzu, tylko w jeziorze albo w rzeczce. Uwielbiał to, każdy urlop spędzał mocząc kij w wodzie... – Więc co to było? Może ten wylew? – Chyba nie, bo był przytomny, gdy go zabierali, choć musiało go boleć jak diabli. Potem powiedzieli, że uszkodzony kręgosłup, wyjdzie kaleką, na statek już nie wróci. – No cóż, bywa – mruknął kapitan i sięgnął po butelkę. – Jeszcze trochę? – Ale odrobinę – zastrzegł się chief. – Zgoda, ja też na dużo nie mam chęci -– kapitan nalał. – Zatem jego zdrowie, żeby się ja- koś wykaraskał. Chief wypił w milczeniu. Kapitan łyknął kawy, przez chwilę także milczał, jakby przetra- wiał to, co usłyszał od starszego oficera. Niespodziewanie spojrzał bystro i powiedział: – Chiefie, niech pan się nie pogniewa, ale lubię sytuacje jasne i niedwuznaczne. – O co chodzi, panie kapitanie? – chief zrobił się czujny. – Niech pan mi powie, ale tak po męsku, czemu panu nie dali tego statku? – Mnie? – chief uniósł brwi, nie spodziewał się tego pytania. – Czemu się pan dziwi? – mówił kapitan zapalając papierosa. – Kwalifikacje pan ma, lata wypływane z nadwyżką, statek pan zna jak swoją kieszeń. Załogę też. Więc co jest? Nie mo- gli panu dać „Prosny” zamiast mnie ściągać? Chief już opanował zdziwienie. Wzruszył ramionami z niemal demonstracyjną obojętno- ścią. – Miałem zejść już po tym rejsie. Gdyby nie ten wypadek kapitana, dzisiaj byłbym w kra- ju. – To nie jest odpowiedź – stwierdził kapitan. – W rezultacie pan nie odszedł na urlop, a mnie przerwali odpoczynek.

13 – Niezbadane są wyroki kadr – chief próbował się uśmiechnąć. – Ale nie ma o czym mó- wić. Moim zdaniem zrobili dobrze. Nie nadaję się do samodzielnego poprowadzenia statku. Przynajmniej nie teraz. Kapitan nie dawał za wygraną. Uderzyła go nuta rezygnacji brzmiąca w głosie starszego oficera. Musiał wiedzieć jaki rejs go czeka, ten człowiek miał być jego prawą ręką. Toteż zapytał starając się nadać swemu głosowi jak najbardziej przyjazne brzmienie. – Chiefie, co jest? Pan chory? – Sam nie wiem – chief wzruszył ramionami jakby chciał sprawę zbagatelizować. – Ale niech pan się nie martwi, dam sobie w rejsie radę. Potem może wreszcie zmustruję i pomiesz- kam trochę w domu... – Zobaczymy – mruknął kapitan. – Sam pan wie, jak to bywa... – Myślę, że tym razem nie zrobią mi kawału – odparł chief. – Po prostu nie wytrzymam. Muszę iść na urlop. – Jasne. No więc zajmijmy się teraz trochę naszymi sprawami. Jak statek? – W porządku. – A na oko nie wygląda najlepiej – trochę złośliwie zauważył kapitan. – Odrapany jak jaki weteran. – Przecież pan wie, że parę miesięcy telepiemy się po tych stronach, a wystarczą dwa rej- sy, żeby statek wyglądał jak wrak. – Mógł bosman trochę go doprowadzić do porządku podczas postoju. – Nie było kiedy. Stoimy trzeci dzień. Jak by jeszcze ze dwa, to by się trochę usunęło rdzę... – Nie postoimy. Armator goni w morze, sezon w pełni. – Wiem. – No, to statek wytrzyma do stoczni. Myślę, że wiosną poleci do Gdyni. Taki przynajmniej jest plan. A póki co, trzeba łowić, bez przerwy. – Wiem – chief nieznacznie wzruszył ramionami. Trochę go irytowała ta rozmowa. Po- uczenia, jakby był nowicjuszem, ton wyższości, uwagi wypowiadane trochę z góry, z dużą pewnością siebie... Niby nie było to nic wielkiego, a jednak doznawał niemiłego uczucia, że nowy kapitan traktuje go trochę jak mało doświadczonego oficerka, którego trzeba pouczać i prowadzić za rączkę. Przyzwyczaił się do czego innego – poprzedni kapitan dawał mu niemal całkowicie wolną rękę. Pływali razem długo i „stary” wiedział, że w każdej sprawie może zaufać chiefowi, który nawet w najtrudniejszej sytuacji potrafi sobie poradzić. Dopiero gdy zdarzyło się, że morze szalało bez opamiętania, sieci rwały się, statek miał największe do- puszczalne przechyły albo maszyna zaczynała zawodzić, stary wychodził na mostek, zapo- znawał się z sytuacją, ale i wtedy starał się nie ingerować. Zawsze głosił, że najlepszy jest ten szef, który nie przeszkadza swoim ludziom w wykonywaniu ich obowiązków. To dopingo- wało całą załogę. Chief wiedział, że Wenta szlify kapitańskie zdobył stosunkowo nie tak znów dawno, dwa czy trzy lata temu. Wiele mu jeszcze brakowało do obycia i doświadczenia tamtego kapitana. Jasne więc, że chce wszystko wiedzieć, zbadać, i że sam ma zamiar wszystkim kierować. Mimo wszystko było mu trochę przykro, bo przywykł, że właściwie on był na tym statku go- spodarzem, a przynajmniej w sprawach nawigacyjno-pokładowych i połowowych. Tylko co do „nosa”, gdzie znaleźć ławicę i jak szybko napełnić ładownie rybą – zdaniem chiefa – nikt w całej flocie rybackiej, może poza kapitanem Żakiem, nie mógł dorównać byłemu kapitano- wi. „No, zobaczymy jaki ten będzie” – pomyślał, ale głośno nic nie powiedział, a Wenta pytał nadal: – A jak załoga, chiefie? – W porządku, panie kapitanie. – Wenta zrobił dłonią gest wyrażający zniecierpliwienie. – Pan powtarza mi tu w kółko: w porządku, dobrze, okay, jak automat.

14 – O co chodzi, panie kapitanie? – chief podniósł wzrok i śmiało spojrzał w oczy kapitanowi. – Można by pomyśleć, że to idealny statek z załogą złożoną z aniołów. Ozdoba floty. – Nie wiem, co pan ma na myśli – burknął chief wyraźnie dotknięty tą złośliwą uwagą. – To naprawdę dobry statek i dobra załoga. Nie wiem, czy ozdoba floty, ale nie raz zajmowali- śmy pierwsze miejsce, a w czołówce byliśmy stale. – Nie ma się co obrażać – łagodził kapitan sięgając po koniak. Chief jednak odsunął swój kieliszek. – Dziękuję, panie kapitanie. Mam moc roboty i nie czuję się dobrze. Boję się pić, bo może mnie to osłabić. – Jednak pan się obraził – roześmiał się kapitan trochę sztucznie. – Myślę, że się nie zro- zumieliśmy. Nie chciałem obniżać wartości statku i załogi. Wiem o osiągnięciach połowo- wych. Ale jestem tu nowy. Chcę wszystko poznać dokładnie. Statek, każdy jego zakamarek i każdego człowieka. A kogo mam pytać, jak nie chiefa, swoją prawą rękę? – Z gadania niewiele jest pożytku. Kiedy zobaczy pan ludzi przy robocie, wtedy pan sobie wyrobi o nich własne zdanie. O statku też. – Ma pan rację – ustąpił kapitan. – Niech pan jeszcze powie, czy te anioły wszystkie są na statku? – Paru jeszcze jest na lądzie. Niektórzy coś załatwiają, kilku ma wolne. – Nie pozalewają się? – Rzadko się zdarza. W każdym razie pierwsza wachta będzie trzeźwa. – Skąd pan wie? – Bo w całości jest na pokładzie. – Dobra, chief. Z tego wynika, że wszystko gra. Kiedy możemy wychodzić? – Jutro z rana na pewno. – Dopiero? Po co mamy stać jeszcze przez noc? – zdziwił się kapitan. – Lepiej wyjść z rana. – Co jest, chiefie? Chce pan noc zmarnować? Przez ten czas możemy wyjść kawał w mo- rze i rano już zacząć łowić. – Jak pan kapitan chce – chief powiedział to takim tonem, że kapitan spojrzał na niego przeciągle i zapytał: – Co pan kręci? Statek nie jest taki idealny, jak pan mówił? – Nic podobnego. – Więc o co chodzi? Nie powiedział mi pan wszystkiego? – O statku tak. Ale ten port... – Co port? Co pan ma na myśli? – To wredny port, kapitanie. Kto może unika go w nocy. – Przesada. – Może. Ale nie wiem, czy pan kapitan tu już był... – Byłem. Dwa czy trzy razy. – No, to powinien pan wiedzieć, że nie bardzo tu bezpiecznie. – Przesada! – Pan tu wpływał jako chief, nie kapitan. Zresztą może były dobre warunki. Teraz nie jest najlepiej. – Chief, straszy mnie pan jak małe dziecko. Czy ja się wczoraj urodziłem? – kapitan był zły. Poczuł się dotknięty w swej godności zawodowej.– Mówi pan jak do nowicjusza. – Nie chciałem pana urazić, przepraszam – powiedział chief, lecz wcale nie miał skruszo- nej miny. – Chciał pan szczerości, więc mówiłem szczerze. – Nie wyobrażam sobie, żebyśmy mogli z sobą współpracować bez całkowitej szczerości – sztywno powiedział kapitan.

15 – No właśnie – podchwycił chief. – Dlatego nie ukrywam swojego zdania, że nie ma sensu wychodzić stąd po ciemku. Ten port ma swoje pułapki i łatwo się w nie wpakować. Szczegól- nie w zimie, a jeszcze przy takiej półsztormowej pogodzie... – Ciągle mnie pan straszy – kapitan zmarszczył brwi, —A ja zdaję się mówiłem, że już tu bywałem. – Jako chief, nie kapitan – powtórzył pierwszy oficer. – A pan kim jest – kapitan niemal krzyknął. – Przecież też chiefem. Więc niech pan mnie nie uczy. Wyjdziemy przed wieczorem a jak nie zdążymy, to w nocy. Jak najwcześniej. Chief wstał. Uznał, że rozmowa jest skończona. – Można odejść? – Tak. Niech pan szykuje statek, jak mówiłem. Zaraz się przejdę i sam wszystko zobaczę. – Tak jest. – I niech pan tu poprosi starszego mechanika. Albo nie, sam do niego pójdę. Jest na bur- cie? – Jest. – Dobrze. Dziękuję. Chief ruszył ku drzwiom. Kapitan z nachmurzoną miną patrzył za nim. I gdy starszy oficer już otwierał drzwi, rzucił jeszcze za nim. – Chief! – Tak, panie kapitanie – pierwszy wykonał półobrót. – Pan się bardzo źle czuje? – Nie ma sprawy. Wytrzymam ten rejs. – Bo jak coś źle, to do lekarza i zostanie pan. Wygląda pan na chorego... – Wszystko w porządku, panie kapitanie, dam sobie radę, wytrzymam. Chyba, że pan ka- pitan uważa, że powinienem zejść... – No, chiefie – kapitan wstał, zbliżył się nieco. – Bez histerii, dobrze? Trochę ostrzejsza rozmowa i już obraza? – Nie ma mowy o obrażaniu się – wolno odparł chief. – Decyzja nie do mnie należy. Ja tylko byłem szczery, jak pan kapitan sobie życzył. – No i dobrze. Jestem panu wdzięczny – podszedł jeszcze bliżej, położył rękę na ramieniu oficera i dodał patrząc mu w oczy. – Tylko niech pan mnie nie traktuje jak dziecko. Ja wiem, że każdy nowy „stary” jest przyjmowany nieufnie, obwąchiwany, ale ja naprawdę sporo już lat przeżyłem na łowiskach. – Wiem. – No właśnie. Załoga, jak pan mówi, dobra, statek sprawny. A reszta, to już zwykła robota. Jest na statku locja? Jest. Są plany portu i mapy podejść razem z redą? – Jasne. – No więc o co chodzi? Szczegóły dopowie mi pan. Liczę na lojalność. – To oczywiste. – No więc! Razem na pewno sobie poradzimy. Niech pan będzie spokojny. Jest pan w tro- chę gorszej kondycji i stąd chyba te obawy. No, ale wszystko będzie okay. – Klepnął go sil- niej w ramię i lekko popchnął w stronę drzwi. – Szkoda czasu. Do roboty. Proszę przygoto- wać statek do wyjścia i to jak najprędzej. Panu przecież też zależy, żeby szybko wrócić, nie? A im wcześniej wyjdziemy, tym wcześniej wrócimy! – Tak jest, panie kapitanie – bez zapału powiedział chief i wyszedł. Kapitan patrzył długą chwilę za nim; nie był zadowolony z tej rozmowy. Nie lubił, kiedy jego dobra wola spotykała się z niewłaściwym przyjęciem. No, ale w końcu on jest tu kapitanem i żaden chief nie będzie mu dyktował, co ma robić. Sięgnął po czapkę i kożuszek. Postanowił obejrzeć statek.

16 4 Pierwszy oficer po meldunku bosmana, że wszystkie prace skończone, poszedł do kapita- na. Nie musiał go szukać daleko, był bowiem w kabince nawigacyjnej. Pochylony nad stołem studiował mapę portu i jego najbliższych okolic. Jaskrawe światło lampy rzucało silny krąg na białą kartę mapy. Kapitan uważnie przyglądał się liniom oznaczającym falochrony, główki portu, sprawdzał głębokości na redzie i w samym wejściu, a także w awanporcie. Gdy usły- szał, że ktoś wszedł, podniósł głowę. – A to pan – ucieszył się na widok chiefa. – No jak? – Wszystko w porządku, panie kapitanie. Robota skończona. – To dobrze – kapitan nie ukrywał zadowolenia. – Szybciej poszło niż się spodziewaliśmy. – Załoga pracowała rekordowo – zauważył chief. – Chcieli pokazać nowemu staremu jacy są dobrzy? – roześmiał się kapitan i przekornie spojrzawszy na chiefa dodał: – A może pan im tak dał do wiwatu? – Jedno i drugie – odparł pierwszy oficer. – Najważniejsze, że statek gotowy do wyjścia – kapitan nałożył czapkę i ruszył pierwszy przez sterownię na skrzydło mostku. Oparty o nadburcie patrzył przez długą chwilę w dół. Widział marynarzy przy trapie, słyszał nawet strzępki ich głosów, zaraz jednak zniknęli we- wnątrz statku. Pokład był teraz pusty, czysty, ładownie zakryte i tylko trap łączył jeszcze burtę z nabrzeżem. – Dobrze to wygląda – pochwalił kapitan. Odwrócił się do pierwszego oficera. – No, chief, wychodzimy. – Zaraz? – chief powiedział to bez specjalnego nacisku, ale kapitan usłyszał w jego głosie niezadowolenie i jak gdyby naganę. Machnął więc ręką, jakby się opędzał od uprzykrzonego komara. Powiedział twardo: – Swoje zdanie wyraziłem i nie będziemy już do tego wracać, chief. – Tak jest – spokojnie odpowiedział oficer. – Ale może by chociaż załoga zjadła kolację? Odsapną chwilę po tej harówce, a wyjście opóźni się przez to najwyżej o pół godziny. – Dajmy spokój tym targom – uciął kapitan. – Przecież to nie dzieci. Do roboty przyzwy- czajeni, a posiłki nieraz jedzą z większym opóźnieniem. Chcę wyjść jak najprędzej z tej dziu- ry i płynąć na łowisko. Maszyna gotowa, starszy mechanik uprzedzony, załoga przez te pół godziny wytrzyma jeszcze bez kolacji. No, chief, dosyć gadania, dzwoń pan na manewry. – Tak, panie kapitanie – pierwszy oficer powiedział to bardzo urzędowo, głosem wypra- nym z wszelkiej emocji. Natychmiast też podszedł do ściany i nacisnął przycisk alarmowy. Momentalnie zabrzmiały przenikliwe, szarpiące nerwy dzwonki. Po chwili już cały statek ożył; rozległ się tupot nóg, trzaskanie metalowych drzwi, na pokładzie ukazali się ludzie. Do sterówki wszedł trzeci oficer i zajął miejsce przy telegrafie maszynowym. Tuż za nim ukazał się sternik. Żuł jeszcze coś, widocznie przed kolacją pożywiał się po wytężonej pracy. Stanął na gretingu i górując nad wszystkimi o głowę, w milczeniu ujął dłońmi koło sterowe. Starszy oficer rzucił okiem po sterówce sprawdzając, czy wszystko w porządku, potem od- szedł przez skrzydło mostku na dziób, gdzie było jego miejsce podczas manewrów. Kapitan zdjął korek z tuby głosowej, dmuchnął i gdy zgłosił się starszy mechanik, zapytał: – Jak maszyna, gotowa? – Tak jest – usłyszał stłumiony przez rurę głos. – W porządku, zaraz odbijamy – zatkał rurę i podszedł do okna sterówki. Miał teraz przed sobą plejadę świateł żółtych, białych, czerwonych i zielonych. Ich blask wydobywał z gęstego mroku niewyraźne zarysy nabrzeży i kadłubów statków. Tam, gdzie była wolna dla manew- rów przestrzeń wody, zalegał gęsty mrok. Widoczność utrudniały jeszcze płatki śniegu mie- cione ukośnie zacinającym wiatrem.

17 Najpierw wyczuł, jak kadłub pod stopami zaczyna lekko wibrować, potem usłyszał lekkie, mocno przytłumione dudnienie maszyny. Chwilę trwało nim mógł dostrzec, że dziób statku wolno odchodzi od nabrzeża. Między betonem a dziobem otwierała się coraz szersza, czarna szczelina. Płynęli. Budynki, słabo widoczne za kurtyną światła rzucanego na nabrzeże przez latarnie, oddalały się coraz bardziej, kierowali się tam, gdzie poprzeczny falochron odgradzał awanport od właściwego wyjścia w morze. 5 Prowadził statek uważnie i ostrożnie. Może nawet zbyt ostrożnie, bo wiedział, że cała za- łoga, a szczególnie oficerowie, bacznie go obserwują i każde potknięcie czy najdrobniejsza niedokładność będą potem komentowane. Wiedział, jak ludzie „obwąchują” nowego starego. Ale był pewny siebie. Widział wyraźnie światła i namierniki. Bez kłopotu wyprowadził statek z wewnętrznego basenu, wykonał zwrot w prawo i popłynął wprost ku wyjściu z portu. Awanport był dosyć przestronny, odczuwało się tutaj lekkie falowanie, ale duży statek, jakim była „Prosna”, szedł posłusznie i dobrze reagował na każde drgnięcie steru. Trzasnęły drzwi i pierwszy oficer wszedł do sterówki. Kapitan ledwo na niego spojrzał, bo właśnie nakazywał sternikowi zwrot w lewo, między betonowe ostrogi, na końcu których migały zielone i czerwone światła oznaczające wyjście z portu. Dziób statku posłusznie skierował się w czarny kanał, wiodący między tymi ostrogami. Cały port został za rufą, teraz mieli przed sobą tylko te dwa migające rytmicznie światła, a za nimi nieprzeniknioną czerń nocy. Kapitan spojrzał na ekran radaru. Nic nie zagradzało im drogi; przestrzeń przed dziobem statku była wolna. Po obu stronach właśnie ukazał się beton ostróg wybiegających w morze. Jeszcze kilka minut, a statek wyjdzie spomiędzy nich i pójdzie w ciemności, samotnie zmierzając na łowisko. Kapitan wyszedł na skrzydło mostku. Uświadomił sobie, że jednak przez cały czas manew- rów był napięty i dopiero teraz poczuł ulgę. Miał ochotę na papierosa, ale wiatr i śnieg nadal zacinający z północnego wschodu sprawiły, że postanowił jeszcze powstrzymać się, dopóki całkiem nie wyjdą na redę i będzie mógł wejść na powrót do sterówki. Było zimno, mróz niezbyt silny, jednak dosyć dokuczliwy w połączeniu z wiatrem, szczy- pał w uszy i policzki. Drobne płatki śniegu wirowały dokoła, widoczność była zerowa i tylko przez tę kurtynę z boku majaczyły światła ruchliwe i mało wyraźne. Kątem oka dojrzał, że chief wychodzi ze sterówki. Przez chwilę rozglądał się, potem stanął obok. Palił papierosa osłaniając go zwiniętą dłonią. Kapitan silniej poczuł ochotę zaciągnięcia się dymem. Statek sunął między dwoma betonowymi falochronami. Na ich końcu, teraz zupełnie wy- raźne, mrugały światła. Beton wzdłuż burt statku wyglądał jak czarne grube wały, a tylko światła, padające z bulajów w tylnej części statku, ukazywały kamienie do połowy zanurzone w wodzie i wyżej równą linię szarego cementu. – Manewryposzłyświetnie – przerwał milczenie kapitan. – Widać, że załoga zgrana. Obytak dalej. Chief wzruszył ramionami. – Znają statek – odparł. – Są tu tacy, co po parę lat na nim pływają. Pewnie lubią to pudło. – A pan nie? – Dobry statek – mruknął chief. – Ale są lepsze. Zresztą co tu chwalić: pływa się, łowi i to cała sprawa. Kapitan popatrzył na pierwszego oficera. Widział niezbyt wyraźnie jego profil na tle nieco jaśniejszego od czerni nocy prostokąta drzwi. Chief patrzył na mijany falochron. Od przodu już błyski czerwonej latarni wydobywały na moment statek i ich sylwetki z mroku. Papieros rzucony przez chiefa za burtę zatoczył łuk i zgasł nim jeszcze dotknął wody. Kapitan przez chwilę milczał, patrząc na coraz bliższe światła na końcach falochronów. Nagle zapytał:

18 – Chief, co panu jest? Nie jest pan ze mną szczery... Pierwszy oficer odwrócił głowę, popatrzył w mroku na kapitana. Błysnęły oczy, w których odbiło się czerwone światło latarni. – Nie, panie kapitanie – powiedział niemrawo. – Po prostu nie czuję się najlepiej. – Gotów jestem myśleć, że na mój widok poczuł się pan źle i im dłużej jesteśmy razem, tym gorzej się pan czuje – chief nie wiedział, czy kapitan żartuje czy ironizuje. Wzruszył ra- mionami i odpowiedział: – Ani jedno, ani drugie. Chyba trochę mnie wzięła grypa. No i pewnie przemęczenie też siedzi w kościach. Co tu gadać, tyle miesięcy orki, zapomniałem jak żona wygląda. – Stęsknił się pan? – teraz głos kapitana był cieplejszy. Chief jednak nie miał zamiaru podtrzymywać rozmowy w tym tonie. Odparł znów po swojemu, mrukliwie: – No nic, ten rejs przetrzymam na pewno, a na urlopie się wyleczę. Kapitan chciał jeszcze coś powiedzieć, ale nie zdążył, bo chief nagle cofnął się dwa kroki ku drzwiom do sterówki i krzyknął głośno: – Daj dziesięć stopni w lewo! Sternik zareagował momentalnie: zakręcił kołem, spojrzał na igłę kompasu i odkrzyknął: – Jest dziesięć w lewo! – Co jest! – huknął kapitan z wściekłością. – Czemu pan schodzi z kursu? Chief znów zbliżył się do niego. W ciemności kapitan nie widział jego twarzy, ale po gło- sie poznał, że jest speszony. Powiedział niezbyt głośno, widocznie pragnąc, by ni sternik, ni trzeci nie usłyszeli. – Przepraszam, panie kapitanie. – Wyraźnie chciał zatuszować odruchowo popełniony nietakt. – Powinienem poprosić o pozwolenie, ale to odruch. – Co pan opowiada, jaki odruch? – sierdził się kapitan, choć i on już nie krzyczał, a mówił stłumionym głosem, by nie narażać autorytetu chiefa strofowaniem go przy podwładnych. – Czemu pan to zrobił? – Tu zawsze trzeba przy wyjściu odbić trochę w lewo – wyjaśniał chief. – Po cholerę? Szliśmy środkiem, równo, a pański manewr mógł nas wpakować na lewy falochron! – Nie. Jak się wychodzi to trzeba dać w lewo, a jak się wchodzi to w prawo, tak, żeby iść jak najbliżej tego falochronu – chief pokazał ręką kończący się właśnie wał betonu po lewej burcie statku. – Co za bzdury mi pan tu opowiada – kapitan był nadal zły. – Jest tor wody, wejście nor- malnie oznakowane na planie portu żadnych dodatkowych znaków ani wskazówek nie ma, więc o co chodzi? – Panie kapitanie – chief wyjaśniał cierpliwie, nadal z tą nutą uległości za manewr, na któ- ry pozwolił sobie wobec kapitana dowodzącego statkiem i prowadzącego go osobiście – tu, koło tej końcówki mola – teraz pokazywał ręką na beton po prawej burcie wychodzącego statku – zawsze trzeba uważać. Pod wodą jest parę metrów płycizny, falochron nie opada stromo, ale ukośnie, w stronę środka toru wodnego. Pod wodą są kamienie, jak się idzie za blisko, można się na nie nadziać. Trzeba uważać, ominąć je i właśnie ja... Kapitan chwilę milczał, potem powiedział z naciskiem: – Chief, wiem, że mój poprzednik we wszystkim się zdawał na pana i pewnie dobrze robił. Ja jestem nowy. Mam swoje sposoby kierowania statkiem i prowadzenia go. Jak będę chciał, żeby mnie pan zastąpił, to pana poproszę. Powiedziałem panu to po prostu, żeby wszystko było jasne. – Obraził się pan? – Nie, nie ma sprawy. Zresztą już po wszystkim, jesteśmy za główkami. Teraz prosta dro- ga. Pańska wachta, niech pan prowadzi statek. Załoga może zjeść kolację. Ja idę trochę po- spać, oczy mi się kleją, ostatni raz spałem na urlopie, w górach – roześmiał się i trochę rozła-

19 dował tym niezbyt dobry nastrój, jaki się wytworzył po tym incydencie. Chief skinął głową i wszedł do sterówki. Trzasnęły drzwi. To kapitan wreszcie poszedł do siebie. Trzeci stanął obok chiefa i powie- dział: – Piła ten nowy stary, co? Na wszystko ma oko i wszystko chce sam w garści trzymać. – Od tego jest na statku stary, żeby wszystko w garści trzymał – mruknął obojętnie chief. – Pewnie. – Idź na kolację i pospać – popędził trzeciego chief czując, że ma on ochotę poplotkować jeszcze o nowym kapitanie. – Dobra, trzymaj się – trzeci opuścił sterówkę. Zrobiło się w niej pusto i cicho. Chief kazał sternikowi naprowadzić statek na właściwy kurs, sprawdził, czy na ekranie radaru nie ma nic nowego, wyjrzał ze skrzydeł mostku na zewnątrz, ale coraz bardziej zimny i przenikliwy wiatr prędko go wpędził z powrotem do środka. Schował się w nawigacyjnej, gdzie siadłszy na kanapie zdjął czapkę, zapalił papierosa i pogrążył się w leniwym bezwładzie. Czuł się tak, jakby przez cały dzień dźwigał stukilowe worki.

20 Rozdział drugi 1 Morze było rozfalowane, niezbyt wysoka, ale ostra krótka fala szarpała statkiem złośliwie aż trzeszczały wręgi, a skręcany naporem wody kadłub jęczał niczym żywy organizm podda- wany długotrwałym torturom. Nie było zbyt mroźno, ciągle utrzymywała się temperatura dwa–cztery stopnie poniżej zera, wiatr także nie osiągał zbytniego natężenia i tylko w pory- wach, od czasu do czasu, zacinał ostrzej. Czasem niósł także drobne, niezbyt gęste płatki śniegu i wówczas statek robił się biały od topów po linię wodną, a tylko na dziobie, gdzie brał wodę przy zanurzaniu się przodem, robiła się cienka skorupa lodowa nie bardzo jeszcze, jak dotychczas, groźna. Zapadł wczesny zimowy zmierzch. Skończyli na dzień dzisiejszy połowy, ryba była za- bezpieczona, ładownie zamknięte. Toteż na pokładzie nie było nikogo, tylko lodowata woda przelatywała od czasu do czasu ze strony dziobu ku rufie, rozbijana jednak przez nadbudówki śródokręcia spływała bezsilnie szpigatami albo zamieniona w biały pył leciała z wiatrem da- lej, nad niewidoczne w mroku morze. W niezbyt obszernej, ale bardzo dobrze rozplanowanej mesie, siedzieli przy kolacji. Kapi- tan także zszedł z mostku i zajął swoje tradycyjne miejsce u szczytu stołu. Zwilżony obrus sprawiał, że talerze jako tako trzymały się na swoich miejscach, tylko obraz na szocie, przed- stawiający rozhukane konie pędzące po rudawym stepie, w miarę przechyłów przesuwał się raz w lewo, raz w prawo. Siedzieli zgodnie z tradycją: po lewej ręce kapitana starszy mechanik w grubej flanelowej koszuli, rozchylającej się uparcie na mocno zaokrąglonym brzuchu. Był to człowiek niestary, chyba jeszcze przed czterdziestką, ale otyły, bo lubił dobrze zjeść. Nie krył się z tym i twier- dził, że dobry apetyt to oznaka zdrowia. A że był niski, chód miał kaczkowaty, ręce krótkie a głowę trójkątną, łączącą się z tułowiem niemal bez pośrednictwa szyi, zaś nos długi i szpicza- sty niczym dziób, więc też przezwano go „pingwinem”, bo był podobny do tego stworzenia, zwłaszcza gdy poruszał się po pokładzie. Nie było jednak w tym przezwisku, znanym i uży- wanym w całej flocie rybackiej, złośliwości ani niechęci. Znano go jako świetnego fachowca, a pozorna ociężałość była zwodnicza, bowiem starszy mechanik Olczak potrafił błyskawicz- nie poruszać się po swej ciasnej maszynowni, bez najmniejszego wysiłku pokonywał strome schodnie i trapy. Mechanizmy zaś znał tak, że każdy mógł rozebrać i złożyć z zamkniętymi oczami i wiedział co czynić, by zawsze działały niezawodnie. Na przycinki kolegów, że do tunelu wału głównego nie wciśnie się za żadne skarby, odpowiadał: na słuch wiem, co tam się dzieje, a jak trzeba włazić do tunelu, mam od tego w maszynie ludzi szczupłych! Faktem by- ło, że ogromna tusza nie pozwalała mu swobodnie zasznurować butów i dlatego zawsze starał się nosić obuwie bez sznurowadeł. Był przy tym pogodny, dobroduszny, lubił brydża, a za butelkę „żywca” można było z nim niejedno załatwić. Za nim, zgodnie z hierarchią, siedzieli dalsi mechanicy: drugi, trzeci i asystent. Pierwsze miejsce po prawej stronie kapitana zajmował starszy oficer. Miał opinię milczka i samotnika. Załoga wiedziała, że jest ogromnie przywiązany do rodziny, tęskni do żony i w swej kabinie wolne chwile wykorzystuje, by pisać do niej długie listy, które raczej rzadko

21 wysyłał, ale stale uzupełniał nowymi szczegółami, uwagami i wyznaniami. Steward sprząta- jący kabiny podpatrzył tę słabostkę chiefa, a że język miał długi, rozniósł ją po statku. Nikt jednak nie odważył się kpić z owych listów. Sprawy rodzinne stanowiły na statku swoiste tabu. Hierarchia stopni była zachowana także i po chiefowej stronie stołu. Nigdy drugi oficer nie odważyłby się zająć miejsca chiefa ani trzeci drugiego, tak jak nigdy mechanik nie przesiadł- by się na stronę nawigatorów i odwrotnie. Podobnie też było w mesie załogowej, gdzie u szczytu stołu królował bosman, a dalej cie- śla, starsi rybacy, rybacy, zaś na szarym końcu chłopcy pokładowi, a wszyscy patrzyli w twa- rze swym odpowiednikom z maszynowni po drugiej stronie stołu. Steward wniósł dymiący półmisek ziemniaków i drugi równo ułożonych sznycli. Kolacja była obfita, porcje potężne ludzie nakładali na talerze do pełna, a jeszcze ten i ów dopychał chlebem z masłem, nie żałując sobie wędliny czy sera. Ciężka praca sprawiała, że potrzebo- wali jeść dużo obficie i nikt im tego jedzenia na statku nie żałował. Nagłe szarpnięcie sprawiło, że mimo wilgotnego obrusa półmisek z mięsem zjechał na krawędź stołu. Byłby spadł na podłogę, gdyby nie błyskawiczny ruch ręki starszego mechani- ka, który złapał go w ostatniej chwili. Przez moment trzymał go w dłoni, potem spokojnie nałożył sobie drugiego sznycla i posunął półmisek na środek stołu. – Masz refleks – pochwalił mechanika kapitan. Z nim jednym był po imieniu. Pływali już kiedyś razem, a także mieszkali w Gdyni po sąsiedzku. Pierwszy oficer uśmiechnął się trochę złośliwie: – I zaraz sam sobie wyznaczył nagrodę – zauważył. – Boisz się, że ci zabraknie? – odciął się chief z maszyny. – Bądź spokojny, kucharz zaw- sze robi trochę więcej niż trzeba. – Bo wie, jaki masz apetyt. Kapitan odsunął talerz, nalał sobie pełen kubek kawy i popijał z wolna, od czasu do czasu dłubiąc wykałaczką w zębach. Nie podtrzymywał rozmowy; przysłuchiwał się, patrzył, z rzadka coś wtrącił, ale na ogół milczał i obserwował ludzi. Ciągle jeszcze czuł się między nimi trochę obco. Choć byli razem już od paru dni, jednak wyczuwał z ich strony pewną re- zerwę; nie zdarzało się, by któryś wobec kapitana zdobył się na bardziej osobiste zwierzenia, zwracali się do niego niemal wyłącznie służbowo, a młodsi oficerowie, nie mówiąc o zwy- kłych członkach załogi, starali się go omijać. Nie przejmował się tym. Był zwolennikiem nie dopuszczania do żadnych poufałości, uważał, że jak największy dystans między nim a całą załogą jest podstawą dyscypliny i posłuchu, którego przestrzegał z całą surowością. Nie za- biegał o ich sympatię, wystarczało mu, że robili co do nich należało, a statek był stale spraw- ny i gotów do połowów. Dwaj tylko ludzie wywoływali w nim nieco żywsze zainteresowanie: pierwszy oficer i starszy mechanik. Mechanik, zawsze pogodny, śmieszny, ale niezawodny, był na tym statku jego najbliższym kolegą, toteż od czasu do czasu zapraszał go do siebie na drinka albo sam schodził do kabiny chiefa maszyny na butelkę „żywca”. Nie były to długie, przyjacielskie, pełne zwierzeń posiedzenia, najczęściej mówili wtedy o statku, maszynach, czasem zahaczyli o sprawy domowe i rozchodzili się każdy do swoich zajęć. Mechanik, znając dobrze usposo- bienie kapitana, nie wkraczał nigdy w rejony, które uważał za zakazane: nie pytał o sprawy pokładowe, połowowe, dokąd pójdą, jakie zastosują metody, czasem tylko interesował się, jak idą sprawy i kiedy zejdą z łowiska do portu. Kapitan cenił sobie tę dyskrecję i delikatność mechanika. Był aż do przesady drażliwy na punkcie swej samodzielności i każde głębiej wni- kające w sprawy statku i połowów pytanie potraktowałby jako ingerowanie w jego kompeten- cje. Wtedy musiałby zareagować, przywołując mechanika do porządku, a nie chciał tego. Lu- bił go, czuł się z nim związany starą przyjaźnią i nie na rękę mu były jakieś zadrażnienia; dlatego był zadowolony, że tamten potrafi pilnować swojego miejsca na statku.

22 Natomiast stosunki z pierwszym oficerem nie układały się tak pomyślnie. Stale panowało między nimi jakieś dziwne napięcie. Kapitan nie szukał z nim żadnych zbliżeń, nie składał mu wizyt, a jeśli go prosił do siebie, to wyłącznie w sprawach służbowych. Zresztą chief tak- że jakby go unikał, nie narzucał się, robił co do niego należało z demonstracyjną niemal gor- liwością. Załogę trzymał żelazną ręką, dojrzał najmniejsze niedopatrzenie, umiał dopilnować ładu, a w czasie połowów sam brał na siebie najcięższą harówkę i nie schodził z pokładu, nim ostatnia partia ryb nie była posortowana w ładowniach, a sprzęt zabezpieczony i przygotowa- ny na drugi dzień. Ta nadgorliwość w wypełnianiu swoich obowiązków, zamiast cieszyć, nadzwyczaj draż- niła kapitana. Nie to, żeby chciał się go „czepiać” czy celowo uprzykrzać mu życie na statku. I nawet nie to, że był do tego człowieka od początku uprzedzony, pamiętając dobrze co mu niegdyś Józek o nim mówił. W końcu była to już stara historia i doprawdy nie miał najmniej- szego zamiaru „odgrywać” się na chiefie za osobiste sprawy swojego przyjaciela. Było, prze- szło; uczciwie postanowił, że nie powinno to mieć wpływu na jego stosunki z pierwszym ofi- cerem, miał najlepszą wolę, żeby te stosunki ułożyły się dobrze. Ale nie mógł się zmusić, żeby polubić tego człowieka. Było w nim coś odpychającego, w jego towarzystwie czuł się dziwnie skrępowany; nie ufał mu. Zdawał sobie sprawę z tego, że chief góruje nad nim znajomością tego statku, choć nie miał w tej sprawie specjalnych kompleksów. Pływał na takich samych, był na nich nawet pierwszym oficerem i kapitanem, więc znał ten typ jednostek. Ale wiedział, że choćby to były statki takie same, to jednak nie są identyczne, każdy czymś się różni, każdy ma swoje kaprysy i nawyki, każdy żyje jakby własnym życiem i tylko człowiek całkowicie zespolony z taką jednostką może nad nią panować bez reszty. I chief był właśnie tak zżyty z tym statkiem. Sta- nowili jedną całość. I choćby chief nie wiadomo jak narzekał na to „pudło”, choćby marzył, całkiem zresztą szczerze, by z niego zmustrować, wrócić do domu, to jednak faktem było, że w jego rękach statek grał jak dobrze nastrojony instrument w rękach prawdziwego wirtuoza. Kapitan był tego świadomy. I w głębi serca gryzł się tym, że to nie on tak idealnie panuje nad statkiem. Była więc w nim ta zadra zawiści? zazdrości? A także niejasne podejrzenie, iż chief nie za bardzo i nie do końca wierzy w jego zawodowe kwalifikacje. Nie mógł zapo- mnieć tego wydarzenia przy wyprowadzaniu „Prosny” z portu. Nigdy nie wracał do tej sprawy w rozmowach, nurtowała go jednak i nie dawała spokoju. W dodatku ta kwaśna mina. Od pierwszej chwili chief był skrzywiony, jeśli się uśmiechał, to z wyraźnym przymusem. Odpowiadał krótko, informował rzeczowo, ale robił to jak czło- wiek, który myśli tylko o tym, żeby odbębnić wobec przełożonego swoje i zejść mu z oczu jak najprędzej. Słowem nie mogli się dogadać, a w miarę upływu czasu kapitan utrwalał się w przekona- niu, że chief go nie lubi, nie ufa jego kwalifikacjom i woli sam mieć na wszystko oko. Czuł się tym urażony, choć starał się nie ujawniać swoich uczuć. Nie przychodziło mu to łatwo. Bywały momenty, że miałby ochotę wybuchnąć, ostro skarcić chiefa. Cóż, jakby domyślając się tego, pierwszy oficer nie dawał mu najmniejszej szansy na wszczęcie awantury. Wypełniał wszystkie swoje obowiązki z aż niesmaczną gorliwością i poświęceniem. W tej sytuacji każde ostrzejsze słowo pod adresem lubianego przez załogę chiefa mogłoby spowodować nieobli- czalne a przykre skutki. Kapitan zdawał sobie sprawę z tego, jak trudne może mieć życie na statku kapitan, którego załoga nie lubi i bojkotuje. Więc dusił złość w sobie, pocieszając się jedynie myślą, że chief po tym jednym rejsie zmustruje, a wówczas z nowym pierwszym ofi- cerem wszystko ułoży się lepiej. Starszy mechanik skończył wreszcie jedzenie, wytarł usta serwetką i popijał herbatę. Po- wiedział do pierwszego oficera, wskazując jego talerz z pozostawionymi resztkami jedzenia. – Coś nie masz apetytu. Grzech marnować takie mięso. Chief wzruszył ramionami, odpowiedział mrukliwie:

23 – Nie lubię się opychać na noc. – Ja tam zawsze chętnie coś zjem, byle dobre i dużo – zaśmiał się Pingwin. – Wiadomo – mruknął drugi oficer, który zluzowany przez trzeciego zszedł z mostku i te- raz ochoczo zabrał się do jedzenia. Chief maszyny nie obraził się za przytyk, tylko zaczął swoją ulubioną historyjkę. – Lubię dobrze zjeść, fakt, zwłaszcza na kolację. – Podobno to najszkodliwsze. – Nie zauważyłem – chief z maszyny był dziś w wyjątkowo dobrym humorze. – Ale inni widzą – przygadał mu drugi mechanik. – To? – chief poklepał się po brzuchu. – No i co z tego? Tylu rzeczy człowiek jest pozba- wiony na statku, to niech sobie przynajmniej podje do syta. A już wieczorem szczególnie. – Coś się tak uparł przy tym jedzeniu wieczorem? – zapytał kapitan. – Chief ma coś na ten temat do powiedzenia – wtrącił drugi mechanik. – Pan kapitan jesz- cze nie zna tej teorii... – Jakiej znów teorii? – kapitan zaciekawił się, a równocześnie przemknęło mu przez myśl, że oto znów ma przykład, drobny, ale wyraźny, jak oni są zżyci ze sobą, a on ciągle obcy. Mechanik skwapliwie zaczął mu wyjaśniać, paląc cienkie, ostro pachnące cygaro. – Nie wiesz? Widzisz, ja sobie rozumuję tak: po pierwsze między kolacją a śniadaniem jest najdłuższa przerwa, więc trzeba się solidnie najeść, żeby człowiek nie zgłodniał do rana. – Więc dlatego opychasz się na noc ile wlezie? – Poczekaj, to nie wszystko – mechanik zamachał cygarem, aż kapitan odpędził od siebie dłonią gryzący dym. – Po drugie może się zdarzyć, że w nocy umrę. Bywa, nie? – Bywa. Szczególnie jak się ktoś obeżre do rozpuku, to może w nocy umrzeć na kolkę wą- trobową – powiedział zgryźliwie pierwszy oficer. – Dobra, niech będzie na kolkę wątrobową – zgodził się chief. – Ale nie tylko, ludzie lubią umierać tak nad ranem, to fakt znany medycynie. – I co z tego? – Więc myślę sobie tak. Jak bym umarł w nocy na głodniaka, to może być ciężko o pustym brzuchu wędrować tam, daleko, do nieba... Kto wie, jak długo taka wędrówka trwa... – Wybierasz się do nieba? A czemu nie do piekła? – Ja, do piekła? – szczerze zdziwił się mechanik. – Za co? – Choćby za grzech obżarstwa. – No dobra, niech ci będzie nawet do piekła – zgodził się znowu mechanik. – Ale to też daleko, pewnie nie bliżej niż do nieba, więc jak iść o pustym brzuchu? A w dodatku wstyd. – Jaki wstyd? – dał się złapać kapitan. – Jakże to, przyjść do świętego Piotra albo, jak chce ten mój przyjaciel, do Lucyfera i od razu prosić: dajcie coś zjeść, bom głodny jak cholera. No, powiedzcie, jak by to wyglądało? Jeszcze by pomyśleli, że na polskich statkach ludzi głodem morzą. Można powiedzieć, byłaby kompromitacja narodowa. – Z tego wychodzi, że obżerając się na kolację uprawiasz po swojemu patriotyzm? – chief skrzywił się ni to w uśmiechu, ni to z drwiną. – Ładna historyjka – powiedział kapitan. – A jak do tego dolejesz jeszcze przed snem ze dwa „żywce”, toś już pewnie całkiem zadowolony? – Pewnie. Może wpadniesz? Poczęstuję. A ty? – zwrócił się do pierwszego oficera. – Też zajrzyj. Łykniemy piwka, pogadamy.. Może się jeszcze kogoś ściągnie i zmontujemy czwó- reczkę do brydżyka? – Dziękuję ci – pierwszy oficer pokręcił przecząco głową. – Nie mam ochoty. Zmęczony jestem...

24 – W ogóle jakiś kwaśny łazisz ostatnio – zauważył mechanik. Chief nie odpowiedział, palił patrząc w obrus. Wszyscy zwrócili ku niemu głowy, a po chwili kapitan zapytał: – Nadal pan się źle czuje? – Iii, nie ma o czym mówić – mruknął chief nierad, że skupił na sobie uwagę wszystkich obecnych przy stole. – Długo to jeszcze potrwa? – zapytał mechanik. Chief nie zrozumiał. – Co? – No, ta orka. Pogoda marna, pogarsza się, to przecież pełna zima, kiwa, śnieg, mróz... – Coś się tak rozżalił – skarcił go kapitan. Był zirytowany uwagami mechanika i mówił gniewnie. – Grzejecie się w tej waszej maszynowni, nie mokniecie, nie marzniecie jak ludzie na pokładzie i przy sieciach. Cholera, każdy by chciał jak najprędzej do portu, ale żeby ła- downie były pełne, bo forsa się przyda, co? – Nie ma co się złościć – ugodowo powiedział mechanik. – Pytałem tylko, jak jest... – Nie najgorzej – odparł zamiast kapitana pierwszy oficer. – Ryby trochę jest, jak tak dalej pójdzie, to za parę dni będziemy pełni... Kapitan nic nie powiedział, ale poczuł narastającą irytację. To właśnie był jeden z tych drobiazgów, które go tak u chiefa denerwowały. Znów wie lepiej, znów mówi jakby kapitana nie było przy stole i jakby kapitan nie orientował się w sytuacji. Wstał, może nieco zbyt gwałtownie odsunął ciężki fotel, który przymocowany do podłogi odgiął się tylko i uderzył go boleśnie w łydki. Wenta siłą powstrzymał się, żeby nie zakląć. Powiedział ostro: – No, dość tych gadek. Będzie, jak będzie. Póki ładownie niepełne, będziemy łowić. A te- raz kto zmęczony – spać, kto ma ochotę na rozrywki, niech się rozrywa. Dobranoc. Odpowiedział mu chóralny pomruk. Tylko mechanik rozgniatając cygaro w popielniczce zapytał: – To jak, zajrzysz na „żywca”? – Chyba nie, pogadam z Gdynią i, jeśli mnie połączą, to jeszcze z agentem. Zresztą też je- stem zmęczony. Kapitan wyszedł z mesy, a za nim z wolna poczęli się rozchodzić pozostali oficerowie. 2 W mesie załogowej także było już po kolacji. Steward zdążył uprzątnąć ze stołu i teraz lu- dzie siedzieli, paląc papierosy, czytając „Głos Marynarza” przynoszący wieści z kraju, słu- chając radia albo pogadując o wszystkim i o niczym. Bosman, zażarty szachista, męczył bezlitośnie sternika. Siedzieli naprzeciw siebie nad sza- chownicą, sternik, zanim uczynił ruch, namyślał się długo, z wysiłkiem. Palił wydmuchując dym ustami i nosem, sięgał po figurę, dotykał jej ostrożnie, jakby się bał uszkodzić, potem cofał palce. Bosman krzyczał na całą mesę: – Dotknięta chodzi! Nie wolno cofać. – Eee, daj mi spokój – sternik zrobił ruch, jakby chciał zgarnąć figury z szachownicy, ale bosman z nadzwyczajnym refleksem powstrzymał jego dłoń. – O nie, bracie! – zawołał. – Zacząłeś, musisz skończyć. – Nie mam dziś głowy do szachów – wykręcał się sternik. – A kiedy ty masz głowę i do czego? – drwił bosman. – Widzisz, że dostajesz w kuper, to chcesz przerwać. Nie ma tak dobrze. Twój ruch. – No dobra – sternik zrobił minę jakby cierpiał bezmiernie, zapalił, myślał długo i wykonał wreszcie ruch. Przyglądający się grze rybak powiedział porywczo: – Gdzie, co robisz? Trzeba było damą...

25 – Te, kibic – bosman podniósł głowę i groźnie zmarszczył brwi. – Wiesz, za jakie zabój- stwo człowieka uniewinniają? – Wiem, wiem – śmiał się rybak. – No, to uważaj, bo cię zabiję i nic mi nie zrobią... Czytający wyświechtaną starą gazetę starszy rybak podniósł głowę, popatrzył na tę grupę i wtrącił się: – Powiem wam coś lepszego o kibicach niż ten stary kawał bosmana o uniewinnieniu. – Tu się gra, nie ma czasu na głupie dowcipy – zgasił go bosman. – Dowcip nie jest głupi, ale dla inteligentnych – odciął się starszy rybak. – No, opowiedz – domagał się kibic. – Uważaj, będzie o tobie – ostrzegł sternik. – Dawaj, wal. – Czterech angielskich lordów grało w brydża – zaczął starszy rybak. – Nie słuchaj go, tylko rób ruch – poganiał sternika bosman. – Co się tak gorączkujesz? – bronił się sternik. – Mecz o mistrzostwo świata gram, czy co? – No i co z tymi lordami? – dopytywał kibic. – Grali w brydża, a z boku siedział kibic. Strasznie dużo gadał i przeszkadzał, ciągle kłapał dziobem, że wytrzymać nie mogli. – Dał któryś w mordę? – zainteresował się rybak z kąta. – Coś ty! To byli lordowie, dżentelmeni. – To dżentelmeni po mordach się nie biją? – Bywa, ale nie za często – stwierdził sternik. – Ty graj, nie zajmuj się lordami – znów skarcił go bosman. – Och, wytrzymać z tobą nie można. – Słuchacie czy nie? – zdenerwował się opowiadający. – No mów, chociaż to nudne. Lordowie i kibic. No i? – Kibic pyta lorda: milordzie, pan miał wiosną takiego pięknego wałacha, wygrał wielkie derby... – Mhm, miałem – mruknął lord. – Był zły, rozumiecie, bo akurat rozgrywał szlemika, a ten mu dupę wałachem zawraca. Ale to lord, kapujecie, uprzejmy, dżentelmen. A kibic dalej go piłuje: milordzie, pyta się, wałach był wspaniały, nie widziałem go podczas ostatniej go- nitwy, co się z nim dzieje? – Oddałem go do stadniny – odpowiedział lord, ale wiecie, takim tonem... – Dobra, nieważne, jakim tonem, ale po cholerę dał wałacha do stadniny – wykrzyknął ki- bic w mesie. – O właśnie – opowiadający rozpromienił się – żeby był tam kibicem! Sternik wybuchnął niepohamowanym śmiechem. Zakrztusił się przy tym dymem, kaszlał, łzy ciekły mu z oczu, ale śmiał się nadal wyrzucając z siebie urywane słowa: – Hhhi, hi, na kibica... wałacha, dobre... hhi, hi, do stadniny... Kibic poczerwieniał, potem zrobił niewyraźną minę, a bosman, który nie słuchał uważnie dowcipu zbyt pochłonięty grą, patrzył na sternika ze złością. – Co cię napadło – krzyknął. – Z czego tak chichoczesz? A ten, który dowcip opowiedział, zwrócił się z judaszowskim uśmiechem do bosmana: – Bos, jak nie dotarło, to opowiem jeszcze raz. – Odp... się – huknął bosman. – Gramy albo nie?! – Ja mam dosyć – zdecydował się sternik. – O nie, bracie, nie ma tak dobrze – zaprotestował bosman. – Wygrywam, więc albo się poddajesz, albo grasz do końca. – Rozmowę zamówiłem. Kiedy indziej dokończymy – wił się sternik. – Nie, dziś. Grasz, czy poddajesz? – Nie spieraj się, partia przegrana, leżysz – wtrącił niepoprawny kibic. Sternik obrzucił go takim wzrokiem, jakby go chciał zamordować. Mruknął złośliwie: