uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 758 580
  • Obserwuję766
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 277

Stephen Coonts - Kuba

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Stephen Coonts - Kuba.pdf

uzavrano EBooki S Stephen Coonts
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 56 osób, 54 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 343 stron)

Stephen Coonts Kuba (Cuba) Przekład Maciej Szymański Cultivo una rosa blanca, En julio como en enero, Para el amigo sincero Que me da su mano franca. Y para el cruel que me arranca El corazón eon que vivo, Cardo ni oruga cultiuo; Cultivo la rosa blanca. Jose Marti Hoduję białą różę I w lipcu, i w styczniu, Dla szczerego przyjaciela, Który podaje mi otwartą dłoń. A dla okrutnego, który mnie odciąga Od marzeń, dla których żyję, Nie hoduję ani chwastów, ani ostów; Hoduję białą różę.

PROLOG Jego włosy były białe i gęste, a skóra mocno opalona. Miał na sobie tylko sandały, krótkie spodnie i cienką jak papier, złachmanioną koszulę bez trzech guzików, która furkotała luźno wokół jego szczupłego, kościstego korpusu. O kilka rozmiarów za obszerne szorty trzymały się na biodrach przewiązane kawałkiem szpagatu. Zza oprawnych w stal szkieł spoczywających na dużym, mięsistym nosie spoglądały ruchliwe jasne oczy. Zmęczony spacerem z domu do stodoły przysiadł na wielkim kamieniu, w cieniu rzucanym przez kępę palm, kontemplując panoramę niebieskawych gór na horyzoncie i pierzastych chmur gnanych pasatem. Trudno wymarzyć sobie lepsze miejsce do życia, pomyślał. Kochał ten widok, jego głęboki spokój. Kiedy przybył tu jako młodzieniec, od razu wiedział, że odnalazł raj na ziemi. Nic w jego poprzednim, dwudziestosześcioletnim życiu nie przygotowało go na to, co tu zastał: pastelowe barwy, ciepło i jasność słońca, pocałunki wiecznego wiatru oraz aromat tropikalnych kwiatów, który przepełniał jego głowę i pieścił duszę. Kuba była wszystkim, czym nie była Rosja. Po latach spędzonych na Syberii miał ochotę paść na kolana i całować tę ziemię, gdy zobaczył ją po raz pierwszy. I naprawdę to zrobił, nawet kilka razy, kiedy sobie wypił. Pił dużo i często – wtedy, przed wieloma laty, gdy był tak bardzo, bardzo młody. Kiedy pojawiła się szansa na stały pobyt na wyspie, chwycił się jej ze wszystkich sił; błagał, by pozwolono mu z niej skorzystać. – Za jakiś czas będziesz żałował tego wyboru – powiedział mu wtedy pułkownik. – Zatęsknisz za mateczką Rosją, za rosyjską mową, za młodą żoną, którą tam zostawiłeś… – Jest młoda, inteligentna i ambitna – odpowiedział, wspominając w duchu lodowaty gniew Olgi, gdy dowiedziała się, że nie będzie mu towarzyszyć w podróży na Kubę. Była wściekła na niego za to, że dopisało mu szczęście, a nie na państwo, które wysyłało go za ocean. Zresztą nigdy w życiu nie miała żalu do państwa, bez względu na to jak marne były jej życie i perspektywy – po prostu nie umiała. Olga była bowiem dobrą komunistką; komunistką do szpiku kości. – Powiemy jej, że zginąłeś w wypadku. Zostaniesz ogłoszony bohaterem socjalizmu. Naturalnie nie będziesz mógł pisać ani do niej, ani do rodziców, ani do brata; do nikogo w całym Związku Radzieckim. Wszyscy będą wierzyć, że zginąłeś. I naprawdę będziesz dla nich martwy. – Tutaj znajdę nowe życie. – Tutaj nie będziesz wśród swoich – zauważył pułkownik po dłuższej wymianie zdań, lecz jego podwładny nie chciał słuchać. – Olga jest patriotką – odpowiedział oficerowi. – Kocha ojczyznę z całej duszy. Będzie zachwycona rolą wdowy po bohaterze socjalizmu. Potem znajdzie sobie nowego mężczyznę i jej życie potoczy się dalej.

I został na wyspie, a Oldze doniesiono, że zginął. Nigdy się nie dowiedział, czy ponownie wyszła za mąż, czy dostała wymarzone przeniesienie do Moskwy i czy urodziła dzieci, których tak bardzo nie chciała. Spoglądając na błękitne góry i smakując wiatr, próbował przywołać z pamięci jej obraz, który musiał nosić w sobie przez tyle lat. Wtedy była młodą kobietą: tylko taką mógł ją pamiętać. Teraz oczywiście nie była już młoda, jeśli jeszcze żyła. Pewnie była tęga i miała stalowoszare włosy zaczesane do tyłu w ciasny kok. Miał w głowie pustkę. Starał się, lecz nie mógł sobie przypomnieć, jak wyglądała Olga. Może to i lepiej? Tu znalazł sobie inną kobietę, kobietę o czekoladowej skórze, która gotowała dla niego i prała, mieszkała z nim i sypiała, i która urodziła mu dwoje dzieci. Syn umarł przed laty, zanim osiągnął wiek męski, a córka wyszła już za mąż i sama miała dzieci. I to ona właśnie gotowała teraz dla ojca, pilnując, by nie było mu źle. Twarz swojej kobiety pamiętał doskonale. Jej uśmiech, dotyk, ciepło skóry, nocne szepty… Za miesiąc miała minąć druga rocznica jej śmierci. Wiedział, że wkrótce znowu będą razem. Po prostu wiedział. W ciągu ostatniego roku schudł o trzydzieści pięć kilogramów i od dawna był pewien, że z jego ciałem dzieje się coś bardzo niedobrego; nie wiedział tylko co. Pozwolił, żeby zbadała go wiejska lekarka. – Twoje ciało się zużywa, przyjacielu – powiedziała, kręcąc głową. – Nic na to nie poradzę. Spędził cudowne życie w tym słonecznym raju. Zakaszlał i splunął na piach, a potem zaczekał, aż oddech wróci do normy. Po chwili podniósł się wolno i znowu ruszył w stronę stodoły. Otworzył drzwi zbite z desek i zanurzył się w chłodną ciemność wnętrza. Każdy krok wzbijał w powietrze mały obłok – klepisko już dawno pokryło się grubą warstwą pyłu. Jedynym źródłem światła były słoneczne smugi przebijające się przez szpary w ścianach. Owe ściany również składały się z desek, przybitych do drewnianego szkieletu budynku, a ich zadaniem była ochrona wnętrza przed wiatrem, deszczem i… oczami ciekawskich. W istocie bowiem nie była to wcale stodoła, choć w kątach jak wszędzie stały rolnicze maszyny i pojemniki z paszą, a dach od czasu do czasu chronił przed słońcem zwierzęta. Prawdziwym sensem istnienia tego budynku była jednak ochrona zgoła innego obiektu: wielkiej, okrągłej płyty betonu, która zajmowała centralną część klepiska. Stodołę zaprojektowano w taki sposób, by nad masywnym włazem nie znajdowały się żadne elementy konstrukcyjne – belki czy krokwie. Pochyłe deski połaci dachu schodziły się w najwyższym punkcie bez mocnego podparcia, tworząc nierówny grzbiet. Mężczyzna o białych włosach zatrzymał się, by spojrzeć w górę, na cienkie jak ołówki snopy światła przecinające pełne kurzu powietrze niczym laserowe promienie. Starzec

jednak nie wiedział nic o laserach; nigdy ich nawet nie widział – pojawiły się zbyt późno, gdy już zakończył edukację i szkolenie. W jednym z kątów stodoły wydzielono izbę, ukrytą teraz za zamkniętymi drzwiami. Mężczyzna sięgnął do kieszeni po klucz, przekręcił go w zamku i wszedł do pokoju. Starannie zamknął za sobą drzwi i na powrót schował go w kieszeni. Był jedynym człowiekiem, który miał klucz do tego zamka. Gdyby tu zasłabł, nikt nie przyszedłby mu z pomocą. Drzwi i ściany pokoju zbudowane były z bardzo twardej stali, ukrytej pod surowym, poszarzałym drewnem. Cóż, między innymi na to ryzyko zgodził się wiele lat temu. Trzydzieści pięć… Nie, trzydzieści osiem lat temu. Bardzo dawno. Obok drzwi sterczał ze ściany włącznik światła; starzec automatycznym ruchem wyciągnął ku niemu rękę. Klawisz pstryknął i z mroku wyłoniły się schody prowadzące w dół. Trzymając się poręczy jedną ręką, mężczyzna zaczął iść po stopniach wyślizganych od jego kroków. Te drzwi, te schody… całe jego życie. Codzienność. Sprawdzanie, smarowanie, testowanie, naprawianie… Kiedyś szczury przedostały się na dół – nigdy się nie dowiedział którędy, choć bardzo uważnie szukał dziury. Pogryzły izolację przewodów, wyjadły dziury w pulpitach, zaatakowały nawet rury i armaturę. Zdołał wytruć trzy szkodniki i wynieść na zewnątrz. Reszta zdechła w miejscach, do których nie miał dostępu, wypełniając podziemie smrodem rozkładu. Boże, kiedy to było? Wiele, wiele lat temu… Starzec zerknął na pułapki, upewniając się, czy nie brakuje przynęty. Potem sprawdził konsolety, obejrzał kable, włączył zasilanie i kolejno przetestował ostrzegawcze światła poszczególnych obwodów. Co tydzień robił drobiazgowy przegląd instalacji elektrycznej, sprawdzając każdy przewód z osobna, wszystkie połączenia, lampy, oporniki i kondensatory. Od czasu do czasu musiał wymienić przepaloną lampę. To, że trudne do zdobycia części trafiał szlag akurat podczas testów, już dawno przestało go śmieszyć. Teraz martwił się raczej, że nie uda mu się kupić ich, kiedy naprawdę będą potrzebne. Zastanawiał się czasem, co się stanie, gdy już nie będzie zdolny do wykonywania swoich obowiązków. I kiedy umrze. Ktoś będzie musiał przejąć opiekę nad tym obiektem, aby nie popadł w ruinę. Wspomniał o tym kubańskiemu majorowi, gdy ten pojawił się dobry miesiąc wcześniej z grupą techników, którzy instalowali nową głowicę bojową. Święty Boże, cóż to była za robota! Stary był jedynym człowiekiem, który wiedział, jak można usunąć przestarzałą głowicę jądrową. Okazało się też, że sam musiał wykombinować, w jaki sposób instaluje się nową. Nikt nie pomógł mu w tym ani trochę; sam musiał poradzić sobie z zadaniem.

– Musicie dać mi kogoś do przeszkolenia – powiedział wtedy majorowi. – Kogoś, kto zajmie się tym wszystkim. Jeżeli stanowisko nie będzie odpowiednio konserwowane, w tym klimacie już po paru miesiącach zamieni się w złom. Tak, tak. Major o tym wiedział. Wiedzieli też ci w Hawanie. – Jestem chory. Lekarz mówi, że to rak. Major rozumiał. Powiedziano mu o chorobie. Było mu przykro. – A cały ten sprzęt powinien trafić do muzeum – tłumaczył majorowi, który jak zawsze zachowywał się bardzo po wojskowemu: zaglądał tu i tam, opukując, co się dało. Wreszcie Kubańczyk zalecił wymianę spalonej żarówki – stary wymieniał je natychmiast, pod warunkiem że był w stanie zdobyć nowe – a potem odszedł z wyrazem zamyślenia na twarzy. Major zresztą zawsze wyglądał na zamyślonego. Nie miał pojęcia, jak funkcjonuje to, co tak skrupulatnie oglądał. Nie wiedział, jak wiele pracy i umiejętności wymaga utrzymanie sprzętu w gotowości bojowej. Nigdy nie zadawał pytań. Węszył tylko po kątach, udając, że wie, na co patrzy, od czasu do czasu przywoził części zamienne, wysłuchiwał skarg starca i odjeżdżał, po czym nie było go przez trzy miesiące. Zanim pojawił się major, był pułkownik. Przed pułkownikiem inny major… Starzec nie zadawał sobie trudu bliższego poznania z rzadka odwiedzających go oficerów i szybko o nich zapominał. Od czasu do czasu zdarzali się jednak goście, o których nie mógł zapomnieć. Fidel Castro odwiedził to miejsce trzykrotnie. Pierwszy raz pojawił się jeszcze za czasów rosyjskiej obecności, w fazie budowy stanowiska. Przyglądał się wszystkiemu, zadawał mnóstwo pytań i nie próbował udawać, że cokolwiek wie. Powrócił, gdy stanowisko było już w pełni sprawne. Towarzyszyło mu kilku generałów. Starzec dobrze pamiętał zielony mundur Castro, brodę i nieodłączne cygaro. Po raz ostatni przywódca pojawił się osiem czy dziesięć lat temu, już po rozpadzie Związku Radzieckiego, gdy części zamienne były już bardzo trudne do zdobycia. I wtedy zadawał pytania, uważnie słuchając odpowiedzi. Jakimś cudem wkrótce potem dotarła na miejsce dostawa części. Oficjalne wizyty należały jednak do rzadkości; nawet major był nieczęstym gościem. Większość czasu stary spędzał w spokoju i samotności, sumiennie wykonując swoją pracę. Naprawdę ją lubił. Uważał, że ma za sobą dobre życie, znacznie lepsze niż to, którego mógłby oczekiwać jako technik Sił Rakietowych Związku Radzieckiego zesłany gdzieś na zapomniane przez Boga, smagane wiatrem pustkowie Azji Środkowej. Mężczyzna pozostawił włączone zasilanie głównej konsoli. Za chwilę miał rozpocząć testy, ale najpierw otworzył ogniotrwałe stalowe drzwi zamykające klatkę schodową prowadzącą jeszcze głębiej w dół. Od dna silosu dzieliły go trzydzieści dwa stopnie. Widok pocisku spoczywającego pionowo w wyrzutni zawsze na moment zapierał mu dech w piersiach. Rakieta była gotowa do startu. Wspiął się po drabince na platformę przylegającą do komory systemu naprowadzania

pocisku. Odkręcił sześć śrub mocujących panel dostępu, zdjął go i włączył latarkę, by zajrzeć do wnętrza rakiety. Okablowanie systemu naprowadzania wyraźnie się starzało, to nie ulegało wątpliwości już na pierwszy rzut oka. Stary pomyślał, że wkrótce trzeba będzie je wymienić. Ale czy powinien brać się do tej roboty, która wymagała dwóch tygodni intensywnej pracy, czy raczej pozostawić ją swemu następcy? Postanowił, że pomyśli nad tym jeszcze przez parę tygodni. Jeżeli nie będzie czuł się na siłach, sceduje ten obowiązek na nowego. Tracił zdrowie w mniej więcej stałym tempie i coraz mniej było zadań, których mógł się podjąć. Jeżeli nie przyślą kogoś wystarczająco szybko, nie zdążę nauczyć go wszystkiego, co powinien wiedzieć, pomyślał. Miał dość rozumu, by się nie łudzić, że Kubańczycy znajdą na jego miejsce kogoś, kto do ostatniej śrubki zna budowę i działanie pocisków Scud I. Nikt nie produkował tych nieprecyzyjnych maszyn już od trzydziestu lat; były przeżytkami minionej ery. Równie niedorzeczne było oczekiwanie, że ktoś wpadnie na pomysł usunięcia pocisku z silosu i zastąpienia go bardziej nowoczesnym. Kuba była biednym krajem; jeszcze biedniejszym niż Rosja, którą pamiętał z młodych lat. Nie mogła sobie pozwolić na inne pociski, a postkomunistyczna Rosja z pewnością nie mogła sobie pozwolić na taki prezent. Nawet, jeśli dzięki temu mogłaby zagrozić Atlancie. A takie właśnie były koordynaty celu. Starzec oczywiście nie powinien był znać tych współrzędnych, ale ta zasada była wyłącznie przejawem wojskowej głupoty. Opiekował się tym pociskiem, konserwował go, testował i w razie potrzeby był gotów pewnego dnia odpalić go w stronę wroga. A jednak władza nie życzyła sobie, żeby znał cel ataku. Wbrew jej woli podczas naprawy sprawdził koordynaty wprowadzone do systemu naprowadzania, a później porównał je z siatką mapy w wiejskiej szkole. Atlanta! Żyroskopowy mechanizm naprowadzający pochodził z lat pięćdziesiątych i cechowała go typowo radziecka, hojna tolerancja dla błędów. Naturalnie nikt nigdy nie twierdził, że pociski Scud I są precyzyjnymi narzędziami – były po prostu wystarczająco dobre. System naprowadzania miał doprowadzić rakietę mniej więcej we właściwą okolicę, a resztę zadania miała wykonać głowica bojowa. Stara głowica miała moc stu tysięcy ton trotylu. Nie zmiotłaby z powierzchni ziemi całej Atlanty – dużego i wciąż rozrastającego się miasta – ale z pewnością zrobiłaby sporą dziurę w stanie Georgia. Gdzieś w stanie Georgia. Bo przecież, przy odrobinie szczęścia, istniała szansa na to, że pocisk trafiłby w Georgię. Nowa głowica… Cóż, nic o niej nie wiedział. Była zupełnie inaczej zbudowana, choć ważyła dokładnie tyle samo i również wyglądała na przeznaczoną do detonacji w powietrzu, mężczyzna nie umiał jednak ustalić, na jakiej wysokości.

Oczywiście nie miało to znaczenia. Pocisk nigdy nie został odpalony i prawdopodobnie tak już miało pozostać. Jego możliwości należały wyłącznie do sfery spekulacji. Spojrzał po raz ostatni na wnętrze modułu sterującego, na powrót zamocował panel dostępu i wsunął śruby do otworów, by starannie je dokręcić. Potem sprawdził kable łączące rakietę ze stanowiskiem dowodzenia i wszystkie spinające je złączki. Stojąc na platformie, mógł też obejrzeć hydrauliczne siłowniki i system dźwigni, które w razie potrzeby miały unieść pokrywę silosu. Tego dnia nie było żadnych wycieków. Trzymając się poręczy obiema rękami, starzec zszedł po drabince na dno silosu i stanął na kracie zamykającej wielką studnię, wykopaną po to, by rakieta jeszcze przed startem nie usmażyła się w ogniu z własnych dysz. Szczury mogły dostać się do środka, kiedy uchyliłem pokrywę silosu, pomyślał. Tak, na pewno właśnie wtedy. Weszły, nie znalazły nic do jedzenia i zaczęły obgryzać izolację z przewodów, żeby utrzymać się przy życiu. A potem i tak zdechły. Umarła też kobieta. I on wkrótce miał odejść. A pocisk… Mężczyzna poklepał burtę rakiety, a potem rozpoczął wspinaczkę po schodach ku stanowisku dowodzenia, by dokończyć przegląd obwodów elektrycznych. Wszyscy mają gdzieś ten pocisk, z wyjątkiem mnie i może jeszcze majora, zżymał się w duchu. Choć z drugiej strony major nie przejmował się zawartością silosu aż tak bardzo; dla niego to była tylko robota. Dla starca zaś pocisk był całym życiem. Mężczyzna zamienił niewolniczą służbę w radzieckich strategicznych wojskach rakietowych na żywot w raju, jako niewolnik pocisku, który nigdy nie miał wzbić się w powietrze. Pnąc się po stopniach, rozmyślał o Rosji. Człowiek sam dokonuje życiowych wyborów, pomyślał. Albo państwo dokonuje ich za niego. Albo Bóg. Tak czy inaczej, musi brać życie takim, jakie jest. Usiadł za konsoletą w pomieszczeniu dowodzenia i przebiegł palcami po klawiszach i przełącznikach. Dobrze przynajmniej, że nigdy nie musiał odpalić pocisku. Po tylu latach skrupulatnej opieki nad maszyną czułby się trochę tak, jakby popełniał samobójstwo. Czy umiałby to zrobić? Czy odpaliłby pocisk, gdyby dostał rozkaz? Kiedy przybył na Kubę, zastanawiał się głęboko nad odpowiedzią. Oczywiście przysięgał posłuszeństwo i w ogóle, ale… nigdy naprawdę nie wiedział, czy zdobyłby się na coś takiego. Wciąż nie wiedział. I miał wkrótce umrzeć, nie wiedząc. Stary człowiek roześmiał się głośno. Dźwięk spodobał mu się tak bardzo, że zaśmiał

się ponownie, tym razem donośniej. W końcu śmiał się z komunistów, którzy wysłali go w to miejsce. Przecież, mimo bólu i cierpień, które zafundowali dziesiątkom milionów ludzi na całej planecie, jemu akurat podarowali dobre życie. Starzec roześmiał się raz jeszcze, bo dowcip był naprawdę przedni.

ROZDZIAŁ 1 Zatoka Guantanamo, u południowo-wschodnich wybrzeży Kuby, jest najładniejszym miejscem na świecie, pomyślał wiceadmirał Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych Jake Grafton. Stał oparty o reling na szczycie nadbudówki lotniskowca United States, w miejscu, które marynarze nazywali Stalową Plażą. To tu zbierali się po służbie, żeby pławić się w słońcu i poćwiczyć na świeżym powietrzu. Jake Grafton nie był wielbicielem słońca; na otwartym morzu rzadko odwiedzał Stalową Plażę, starając się raczej tak ustawić swoje codzienne zajęcia, by mieć co najmniej pół godziny na bieg po pokładzie startowym. Tego dnia również miał na sobie spodenki gimnastyczne, T-shirt i tenisówki, ale jeszcze nie dotarł na pokład startowy. Był zadbanym, sprawnym pięćdziesięciotrzyletnim mężczyzną. Miał ponad sto osiemdziesiąt trzy centymetry wzrostu, siwiejące, krótko ostrzyżone włosy, szare oczy i odrobinę za duży nos. Jego skroń przecinała stara, wyblakła już blizna po kuli, która musnęła go przed wielu laty. Ci, którzy znali Jake’a Graftona, uważali go za wzór kompetentnego oficera marynarki. Zawsze najpierw uruchamiał mózg, a dopiero potem język. Nigdy nie tracił panowania nad sobą i nie spuszczał z oczu celu. Krótko mówiąc, był świetnym oficerem, a jego przełożeni dobrze o tym wiedzieli i dlatego powierzyli mu dowództwo grupy bojowej, która stała teraz w zatoce Guantanamo, zwanej w skrócie Gitmo. Przez ostatni tydzień lotniskowiec i jednostki eskorty uczestniczyły w manewrach na Morzu Karaibskim. Teraz potężny okręt stał na kotwicy u wylotu zatoki, w towarzystwie dwóch większych jednostek eskorty. Pozostałe trzy niszczyciele kursowały w pobliżu, nieustannie prowadząc nasłuch radarowy. Grupa bojowa pojawiła się tu za sprawą bardzo tajnych rozkazów. Jake Grafton rozmyślał o nich, przyglądając się przez lornetkę dwóm frachtowcom, które stały przy portowym nabrzeżu. Statki – Nuestra Señora de Colon oraz Astarte – nie były duże; miały nie więcej niż po osiem tysięcy ton wyporności. Większe jednostki zanurzały się zbyt głęboko, by dotrzeć do kei tego portu. Rozkaz, który przygnał tu te handlowe jednostki, nie został wydany w pozbawionej okien komórce Pentagonu; nie było notatki anonimowego urzędnika państwowego czy trzeciorzędnego sztabowca bez twarzy. O, nie. Rozkaz, który wysłał je w rejs ku południowemu wybrzeżu Kuby, pochodził z Białego Domu – z samego końca łańcucha pokarmowego. Jake Grafton spojrzał ponad burtami frachtowców na magazyny, budynki koszarowe i administracyjne skąpane w ciepłym kubańskim słońcu. Raj – to słowo było najlepszym opisem tego miejsca. Raj zamieszkany przez komunistów. A baza w Guantanamo była samotną amerykańską placówką na podbrzuszu wyspy czerwonych. Niektórzy nazywali ją „dupą Kuby”.

Wiceadmirał Grafton patrzył na dźwigi, które pracowicie przenosiły z ładowni Astarte na portowe nabrzeże białe pojemniki. Statek stał przy kei od kilku godzin, a wózki widłowe mozolnie transportowały kontenery do odpornego na huragany magazynu, gdzie zarządca portu bez wątpienia kazał ustawiać je po trzy lub cztery w długich i po wojskowemu schludnych rzędach. Były to pojemniki przystosowane do przewozu broni chemicznej i biologicznej, pocisków artyleryjskich i bomb. Specjalnie przeszkolona załoga miała załadować do nich broń zgromadzoną w magazynie. Powróciwszy na pokład statku, pojemniki miały ruszyć w podróż do Stanów Zjednoczonych, gdzie zamierzano zniszczyć ich zawartość. Załadunek broni miał potrwać co najmniej siedem dni, może dłużej. Nuestra Señora de Colon – „Nasza Pani z Colón” – stała przy kei już od tygodnia i miała być gotowa do podróży jeszcze tego wieczoru. Zadaniem Jake’a Graftona było pokierowanie grupą bojową lotniskowca w taki sposób, by załadunek przebiegał bez zakłóceń. Rozkazy, które otrzymał, przyniosły więcej pytań niż odpowiedzi. Broń składowano przecież w tym magazynie od wielu lat – dlaczego ewakuowano ją właśnie teraz? Dlaczego operacja ta wymagała ochrony ze strony marynarki wojennej? Co mogło grozić dwóm frachtowcom? Admirał Grafton odłożył lornetkę i wykonał pięćdziesiąt pompek na stalowym pokładzie, rozmyślając o broniach chemicznej i biologicznej. Tańsze i bardziej śmiercionośne niż atomowa, były naturalnym wyborem dla krajów Trzeciego Świata, spragnionych przekonującej siły militarnej. Nad chemiczną łatwiej było zapanować, natomiast droższe było jej przenoszenie. Najtańszą i najbardziej niebezpieczną bronią znaną ludzkości pozostawała więc broń biologiczna. W istocie niemal każdy kraj, a może nawet każdy człowiek z kartą kredytową i dwustumetrowym laboratorium mógł wyprodukować broń biologiczną z niedrogich, ogólnodostępnych składników – i to w ciągu zaledwie paru tygodni. Przed laty Saddam Husajn wszedł w posiadanie śmiercionośnego oręża, kupując kultury wąglika w amerykańskiej firmie wysyłkowej, która dostarczyła towar pocztą ekspresową. Właściwie rozproszone dziesięć gramów tych bakterii wystarczyłoby do wymordowania tylu ludzi, ilu z trudem zabijała tona gazu paraliżującego, takiego jak sarin. Jak wyglądały te szacunkowe dane, które ostatnio widziałem? – zastanawiał się Jake. Sto kilogramów wąglika rozpylone przez odpowiednio wydajny generator aerozolu nad dużym miastem zabiłoby od dwóch do sześciu razy więcej ludzi niż megatonowa bomba atomowa. A przecież, myślał Jake Grafton, wąglik to tylko jeden z ponad stu sześćdziesięciu znanych biologicznych środków bojowych. Istniały i inne, znacznie bardziej śmiercionośne, a jednocześnie tańsze w produkcji i dystrybucji… Z drugiej jednak strony wyhodowanie kultury bakterii w laboratoryjnym spodku było zaledwie pierwszym krokiem na drodze do stworzenia skutecznej broni, bezpiecznej w przechowywaniu i efektywnej w działaniu. Jeżeli jej przenoszenie miało się odbywać w sposób bardziej wyrafinowany niż za pomocą ręcznego rozpylacza, konieczny był długotrwały i kosztowny proces badawczy, nie wolny od problemów technicznych. Jake Grafton sam brał udział w kilku tajnych odprawach poświęconych BCB – tak nazywano w wojskowym żargonie broń chemiczną i biologiczną – ale nie wiedział na jej

temat wiele więcej, niż można było wyczytać w gazetach. O takich sprawach nie informowano „szeregowych” oficerów marynarki. Od czasów administracji Kennedy’ego, która promowała rozwój broni alternatywnych względem jądrowej, w Stanach Zjednoczonych produkowano spore ilości gazu paraliżującego, gazu musztardowego, środków obezwładniających i defoliantów. Równocześnie w Forcie Detrick w Marylandzie trwały prace nad bronią biologiczną, której produkcję podjęto ostatecznie w arsenale Pine Bluff w Arkansas. Te ściśle tajne programy badawcze wdrażano po dość cichych dyskusjach i nieomalże po kryjomu. Rosjanie oczywiście prowadzili ukradkiem własne eksperymenty. I tylko wtedy, gdy dochodziło do wypadków – takich jak uśmiercenie pod koniec lat sześćdziesiątych sześciu tysięcy owiec pasących się o pięćdziesiąt kilometrów od poligonu Dugway w stanie Utah albo sześćdziesięciu sześciu ludzi w Swierdłowsku w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym dziewiątym – opinia publiczna mogła zaledwie otrzeć się o granice tego sekretnego świata. Gazy paraliżujące ładowano w głowice bojowe rakiet, bomby, miny lądowe i pociski artyleryjskie. Środki biologiczne umieszczano w głowicach rakiet, bombach kasetowych oraz w zbiornikach samolotów przystosowanych do rozpylania. Historia dowodziła, że broni biologicznej i chemicznej używano jedynie wtedy, gdy wróg nie dysponował podobnymi środkami. Groźba amerykańskiego odwetu powstrzymała więc Saddama Husajna przed użyciem tego rodzaju substancji podczas wojny w Zatoce, w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym pierwszym. Wtedy jednak taktyka odstraszania była już „politycznie niepoprawna”. Dwa lata później Stany Zjednoczone podpisały Konwencję o Broni Chemicznej, zgadzając się na usunięcie jej – oraz środków walki biologicznej – z własnych arsenałów. Wojskowi oczywiście nie spieszyli się z wykonaniem postanowień umowy, nie mając bowiem do dyspozycji narzędzia odwetu, nie mogliby zapobiegać użyciu broni chemicznej i biologicznej przeciwko amerykańskim żołnierzom i cywilom. Teraz jednak okres wyczekiwania najwyraźniej dobiegł końca. Waszyngtońscy politycy dopięli swego: Stany Zjednoczone miały już nigdy nie odpowiadać na atak zabójczymi gazami i bakteriami w adekwatny sposób, nawet gdyby ginęli niewinni Amerykanie. Kiedy Jake Grafton skończył robić pompki i wstał, jego sztabowy oficer operacyjny, komandor porucznik Tarkington, zwany Ropuchem, już czekał z ręcznikiem. Był to mężczyzna nieco więcej niż średniego wzrostu, mocno opalony i obdarzony przez naturę kolekcją pięknych białych zębów, którymi błyskał przy każdym uśmiechu – a śmiał się często. Wiceadmirał wytarł twarz ręcznikiem, a potem podniósł lornetkę i raz jeszcze ustawił ostrość na dalekie sylwetki frachtowców. – Cieszę się, że to nie ja musiałem podjąć decyzję o zniszczeniu tych zabawek – odezwał się Ropuch. – Na świecie jest dzikie mnóstwo rzeczy, za które nie chciałbym być odpowiedzialny – odparł Jake. – Dlaczego robią to akurat teraz, panie admirale? I dlaczego do pilnowania tej broni jest potrzebna aż grupa bojowa okrętów? – Ja wolałbym raczej wiedzieć, dlaczego składowano to draństwo właśnie tutaj –

mruknął w zamyśleniu Jake Grafton. – Gdyby ktoś nam to wyjaśnił, pewnie domyślilibyśmy się, dlaczego kazano nam robić za stróżów. – Myśli pan, że Castro ma broń chemiczną albo biologiczną? – Tak podejrzewam i zapewne niejeden z naszych wielogwiazdkowych ważniaków jest tego zdania. Jeśli się nie mylimy, nasz sprzęt miał pewnie zniechęcić Castro do wymachiwania szabelką. Tylko czym będziemy mu grozić, kiedy się stąd zabierzemy? – Pewnie chodzi o terrorystów, sir, bo przecież Castro byłby zachwycony, widząc, że zwijamy arsenał. Atak armii kubańskiej jest chyba ostatnią rzeczą, której bym się spodziewał. Terroryści to co innego. Może planują napad na ten magazyn; może chcą nam odbić tę broń? – Może – westchnął Jake. – Nie rozumiem też, dlaczego zabieramy ładunek do kraju, żeby naprawdę go zniszczyć – dorzucił Tarkington. – Administracja dostała już przecież polityczne oklaski za podpisanie Konwencji o Broni Chemicznej. Gdybyśmy zatrzymali broń, moglibyśmy nadal w wiarygodny sposób grozić odwetem każdemu, kto stałby się dla nas niebezpieczny. – Raczej trudno zobowiązać się do zniszczenia arsenału, nie zrobić tego, a potem pomstować na kraje, które również tego nie zrobiły. – Nie słyszałem, żeby hipokryzja przeszkadzała jakiemukolwiek politykowi – odparł kwaśno Ropuch. – I nigdy nie byłem wielkim amatorem biegania na golasa, kiedy wszyscy inni na imprezie są ubrani. – A czy wyobrażasz sobie, że ktokolwiek w Waszyngtonie zezwoliłby na użycie BCB? – spytał Jake. – Czy nienagannie ubrany, wychuchany i do bólu poprawny politycznie polityk byłby zdolny podpisać taki rozkaz? Przez chwilę dwaj oficerowie stali w milczeniu wsparci łokciami o reling, spoglądając na cumujące w porcie statki. Wreszcie admirał podał Ropuchowi lornetkę. – Ciekawe, czy Agencja Bezpieczeństwa Narodowego prowadzi obserwację satelitarną tej okolicy – przerwał ciszę Tarkington. – Bądź pewny, że nikt w Waszyngtonie nam o tym nie powie – mruknął admirał i wskazał ruchem głowy na stojące opodal na kotwicy dwa krążowniki rakietowe klasy Aegis. – Niech krążownik zostanie tu jeszcze przez parę dni. W razie potrzeby może pokryć bazę ogniem z dział. Niech ogłoszą stan alertu pięciominutowego dla załóg stanowisk artyleryjskich, trzymają amunicję w podajnikach i nie pozwalają sobie na żaden luz. Po trzech dniach mogą podnieść kotwicę i dołączyć do nas; zmieni go drugi. – Tak jest. – Na pokładzie Kearsargea, z którym mamy się spotkać jutro, płynie batalion marines. Chcę, żeby Kearsarge został przy United States. Ustawimy się w szyku torowym, mniej więcej pięćdziesiąt mil na południe od zatoki, poza wodami terytorialnymi Kuby, i będziemy kontynuować ćwiczenia, nie tracąc z oczu bazy. – A co z jej dowódcą? Może on wie o sprawie więcej niż my?

– Połącz się z bazą i zaproś go na kolację. Wyślemy po niego helikopter. – Sir, przypominam tylko, że rozkazy mówiły o „zachowaniu zwykłych środków ostrożności”. – Pamiętam – mruknął cierpko Jake. – Choć oczywiście zwykłe środki ostrożności to bardzo wieloznaczne określenie – ciągnął Ropuch. – Jeżeli coś się wydarzy, będą pana winić za niedostateczne działanie albo zbyt samodzielne działanie, w zależności od tego, z której strony powieje wiatr. Jake Grafton prychnął z cicha. – Jeżeli te głowice dostaną się w ręce jakichś fanatyków, Tarkington, to cokolwiek zrobimy, ty i ja będziemy mieli tak przesrane, że nie pozostanie nam nic innego, jak powierzyć nasze ciała nauce. – A co z dowódcą krążownika, panie admirale? Co mu powiemy? – Wyślij mu zaszyfrowaną wiadomość, że załoga ma być gotowa do strzału. – Tak jest. – Dziś wieczorem Nuestra Señora de Colon wypływa w rejs do Norfolku. Niech jeden z niszczycieli towarzyszy jej daleko poza kubańskie wody. – Jasne. – Ropuch w pośpiechu zapisywał rozkazy w małym notesie, który nosił w kieszeni na biodrze. – Niech nasi spece od pogody dadzą prognozę zachmurzenia na najbliższe pięć dni albo i dłużej, jeśli będą w stanie. Muszę wiedzieć, co… i czy w ogóle… będą widzieć nasze satelity. – Chodzi panu o obserwację wojsk kubańskich? – Albo terrorystów. Wszystko jedno. – Zajmę się tym, sir. – A teraz zrobię jeszcze parę rund na startowym – dorzucił Grafton. – Jeśli wolno coś zasugerować… moglibyśmy wysłać na brzeg kompanię marines, żeby sprawdzili zabezpieczenia bazy. Rutynowo, rzecz jasna. – Niezły pomysł – zgodził się Jake. – Wieczorem zapytam dowódcę bazy, co o tym myśli. – Tak jest. – Terroryści czy Kubańczycy… Założysz się o dychę? Wybierz, kogo wolisz. – Zakładam się tylko wtedy, kiedy mam pewniaka, sir. W walkach bokserskich,, w Super Bowl i od czasu do czasu w wyścigach karaluchów. – Jesteś nad wiek mądry, Ropuch – rzucił przez ramię admirał, kierując się w stronę włazu. – To właśnie mówię Ricie – odparował Tarkington.

Rita Moravia była jego żoną. – A mądrość to ciężkie brzemię, że się tak wyrażę. Naprawdę ciężkie. Prawie tak, jak głowice broni biologicznej. – Tarkington przycisnął do oczu lornetkę i w skupieniu spojrzał na daleką bazę. Jake Grafton nie usłyszał pozostałej części jego komentarza.

ROZDZIAŁ 2 Noc była gorąca i parna, a na horyzoncie pojawiały się błyskawice. Siedząc w najwyższym rzędzie na trybunach stadionu, Hector Juan de Dios Sedano przyglądał się dalekiej burzy, która wolno przemieszczała się na północ. Wszyscy inni obserwowali mecz. Młodszy brat Hectora, ósme dziecko w rodzinie, Juan Manuel „Ocho” Sedano, był najlepszym miotaczem miejscowej drużyny. Kubańscy fani już dawno nazwali go El Ocho, a krewni skrócili przydomek do Ocho. Tej nocy jego zagrania były wyjątkowo szybkie, a publiczność nagradzała wiwatami każdy rzut. Sędzia już dwa razy sprawdzał stan piłki, potem oddawał ją łapaczowi, a ten odrzucał ją miotaczowi przy wtórze gromkich owacji zachwyconych kibiców. W połowie siódmej rundy pokonał już dwudziestu dwóch pałkarzy. Tylko jednemu udało się dobiec do pierwszej bazy, cudem unikając kontaktu z obrońcą drugiej. Gospodarze zdobyli tymczasem cztery punkty. Hector Sedano oparł się plecami o drewniane ogrodzenie, bijąc brawo bratu schodzącemu z pagórka miotacza. Ocho, szczęśliwy i rozluźniony, spoglądał na trybuny wzrokiem pewnego siebie sportowca, który wie, na co go stać. Nie przestając klaskać, Hector wypatrzył kobietę przeciskającą się ku niemu przez tłum kibiców. Uśmiechnęła się, gdy napotkała wzrokiem jego spojrzenie. Po chwili siedziała już obok niego. Ostatnią ławkę dzieliły od tłumu mniej więcej trzy metry wolnej przestrzeni. Wysoką na pięć metrów ścianę stadionu tworzyło drewniane ogrodzenie, które mieli za plecami. – Przyszłaś z przyjaciółmi? – spytał Hector, spoglądając na publiczność. – O, tak. Jak zawsze – odpowiedziała kobieta, nie trudząc się wskazywaniem ich w ciżbie. Sedano dostrzegł jednego z mężczyzn pięć rzędów niżej i o dziesięć metrów w bok. Kilka sekund później wypatrzył drugiego, stojącego przy bramie, przez którą kobieta weszła na stadion. Obaj byli jej ochroniarzami. Kobieta imieniem Mercedes była bowiem wdową po jednym z braci Hectora i aktualną kochanką Fidela Castro. – Jak się miewa Mima? Matka Hectora obchodziła nazajutrz urodziny; klan już zaczął się zbierać. – Świetnie. Nie może się doczekać spotkania ze wszystkimi. – Jej urodziny są moją wymówką. Ostatnio nie chcą mnie wypuszczać z rezydencji. – Źle z nim? – Estd to jodio. Już po nim. Jeden lekarz daje mu dwa tygodnie, drugi trzy. Rak rozwija się błyskawicznie.

– A ty co o tym myślisz? – Myślę, że pożyje trochę dłużej, ale z każdą nocą jest coraz trudniej. Siedzę przy nim. Kiedy śpi, jego oddech ustaje czasem nawet na pół minuty. Za każdym razem patrzę na zegar, licząc sekundy i zastanawiając się, czy to już koniec. Grający na środku pola zawodnik drużyny gospodarzy zajął pozycję miotacza; Ocho był teraz drugim pałkarzem. Stał w polu rozgrzewki z kijem w dłoniach, przebiegając wzrokiem po twarzach widzów. Wreszcie dostrzegł Hectora, w ledwie zauważalny sposób skinął głową i powrócił do przerwanych ćwiczeń. – Kto o tym wie? – spytał Hector. – Tylko kilka osób. Alejo trzyma rzecz w tajemnicy. Nie spuszcza lekarzy z oka przez okrągłą dobę. Alejo Vargas był ministrem spraw wewnętrznych. Departament Bezpieczeństwa Państwa w jego resorcie – czyli tajna policja – zajmował się głównie infiltrowaniem i prześladowaniem opozycji. – Długo na to czekaliśmy – szepnął Hector. – Ese cabrón, trzeba było zabić Vargasa wiele lat temu – powiedziała Mercedes i uśmiechnęła się do kobiety, która odwróciła się i spojrzała w jej stronę. – Nie zwyciężymy, mając jego krew na rękach. – Sądzę, że Alejo cię podejrzewa. – Jestem zwykłym jezuitą, nauczycielem. Mercedes parsknęła lekceważąco. – On podejrzewa wszystkich – dodał Hector. – Nie bądź głupcem. El Ocho przy wtórze dzikiego ryku kibiców stanął na polu pałkarza. Zważył w dłoniach kij, machnął nim i zastygł w oczekiwaniu. Jego pozycja była idealna, doskonale zbalansowana. Był spięty i gotowy. Dopiero gdy nadchodziła jego kolej, by wziąć do ręki kij baseballowy, Hector dostrzegał pełnię jego fantastycznego talentu. Ocho prezentował się po prostu… perfekcyjnie. Przepuścił pierwszy rzut – piłka przeszła bokiem. Drugi był mierzony zbyt nisko. Miotacz obszedł dookoła niski pagórek, z którego rzucał, przyjrzał się z bliska piłce i postukał czubkiem buta o gumową nawierzchnię. Ocho był w istocie lepszym odbijającym niż miotaczem. Rzucał doskonale, lecz dopiero mistrzostwo we władaniu kijem ujawniało jego prawdziwe możliwości: fenomenalny refleks, wzrok, siłę oraz zdolność do wyczekania na rzut aż do ostatniej chwili. Trzeci rzut był celny, mierzony na wysokość pasa. Ocho zamachnął się i nieomylnie uderzył w piłkę, która poszybowała w ciepłym, wilgotnym powietrzu jak na skrzydłach,

by ze sporym zapasem wysokości minąć siatkę ogradzającą pole gry. – Trafił idealnie – stwierdziła Mercedes głosem pełnym podziwu. Ocho spokojnym truchtem przebiegł od bazy do bazy, odprowadzany brawami i wiwatami publiczności. Miotacz przeciwnej drużyny stał na wzniesieniu, z niesmakiem potrząsając głową. Kiedy Ocho dobiegł do ławki, jego trener pierwszy rzucił się z gratulacjami. Klepał podopiecznego po plecach, potrząsał prawicą i promieniał ze szczęścia niczym dumny ojciec. – Działo się coś jeszcze? – spytał Hector. – Rząd podpisał umowę z kasynami. Miramar, Hawana, Varadero i Santiago. Konsorcjum pokryje w połowie koszt budowy lotniska w Santiago. – Długo negocjowali… trzy lata? – Prawie. – Zauważyłaś pośpiech po kubańskiej stronie? – Nie. Amerykanie wyglądali na zadowolonych z warunków, więc podpisali i tyle. – Kim są ci Amerykanie? – Z początku wydawało mi się, że to właściciele kasyn w Nevadzie, ale teraz sądzę, że w tle był ktoś jeszcze, kto pociągał za sznurki. Prawdopodobnie bandyci. Domagali się gwarancji w kwestii prostytucji i narkotyków. Kubańskie władze przez długie lata negocjowały z inwestorami, głównie z Kanady i Europy. W tej chwili turystyka była najprężniejszą gałęzią miejscowej gospodarki. Co roku przybywało na wyspę półtora miliona turystów, a rachunki płacone przez nich w twardej walucie pozwalały utrzymać na powierzchni tonącą gospodarkę. Teraz rząd otwarcie negocjował z amerykańskimi firmami, uzależniając realizację wszystkich zawartych umów jedynie od zniesienia sankcji gospodarczych. Fidel Castro wierzył, że kusząc amerykańskich kapitalistów wizją złotych interesów, uda mu się wywrzeć na Stany Zjednoczone presję polityczną, która zaowocuje cofnięciem embarga. Zdaniem Hectora Sedano, dobrze rozumiał sposób myślenia Amerykanów. – Co z tym tytoniowym negocjatorem, Chance’em? Jak mu idzie? – Rozmawia z twoim bratem, Maximem. Potem ma się spotkać z Vargasem. Twierdzi, że tytoń zastąpi trzcinę cukrową jako podstawowy produkt kubańskiego rolnictwa. Tutaj będzie się wytwarzać papierosy i sprzedawać na całym świecie pod amerykańskimi markami. Amerykanie mają sfinansować inwestycje; Kuba będzie miała pięćdziesięcioprocentowy udział w biznesie. – Mówi poważnie? – Najwyraźniej. Koncerny tytoniowe uważają, że ich dni w Stanach Zjednoczonych są policzone. Chcą się stamtąd wynieść, żeby uciec przed nowymi regulacjami prawnymi, które prędzej czy później doprowadzą je do upadku. Hector nie odezwał się. Obserwował graczy w klubowych strojach, uwijających się na

polu gry według ściśle określonych reguł. Cóż za kontrast w porównaniu z polityką! Mercedes była prawdziwym skarbem; osobą o nieocenionych kontaktach w najwyższych sferach kubańskich władz. Przynosiła Hectorowi Sedano informacje, których często nie znał nawet sam Castro. Pozostawało rzecz jasna pytanie: jak je zdobywała? Hector wmawiał sobie uparcie, że nawet nie chce wiedzieć, ale oczywiście wiedział. Spojrzał ukradkiem na siedzącą obok kobietę. Miała na sobie prostą sukienkę, która w żaden sposób nie przykuwała uwagi do kształtów ciała, ale też niewiele czyniła, by je ukryć. Mercedes była piękna; nie potrzebowała makijażu i nigdy go nie nosiła. To, że pociągała wszystkich bez wyjątku mężczyzn, których spotkała, nie znaczyło dla niej więcej niż letni upał, którego zdawała się nie dostrzegać. Była nadzwyczaj bystra, miała prawie fotograficzną pamięć i niemal żadnych możliwości wykorzystania swych rozlicznych talentów w kubańskim społeczeństwie. Chyba że występując w roli szpiega. – Maximo będzie jutro na przyjęciu u Mimy? – Mówił, że będzie. – Powinienem udawać zdziwienie, jeśli będzie okazywał zazdrość? Mercedes spojrzała na Hectora, unosząc brew. – Nie zachowałby się aż tak głupio – odpowiedziała. Z kim ostatnio sypiała? Ta myśl prześladowała Hectora, gdy jeszcze kilka razy zerkał na siedzącą obok Mercedes. Kobieta sprawiała wrażenie pochłoniętej sportowym widowiskiem. Tylko jednego był pewien: nie sypiała z nim, a Bóg jeden wiedział, że Hector, jak na księdza, myślał o tym stanowczo zbyt często. Naturalnie księża są tylko ludźmi i muszą walczyć z pokusami ciała, ale… Castro… Tak, z nim na pewno spała – była jego kochanką; właśnie tak uzyskała dostęp do kręgów władzy. Ale czy go kochała? A może była zimno kalkulującą suką, gotową zmienić żywiciela już teraz, gdy w Castro tliło się jeszcze życie? Nie. Sedano pokręcił głową, nie godząc się z takim obrazem Mercedes. A gdzie w tym wszystkim mieścił się Maximo? Co o niej myślał? Mercedes wyszła, kiedy miejscowi wygrali kolejną rundę dzięki rzutom młodego Sedana, który wyeliminował trzech kolejnych pałkarzy. Gdy mecz dobiegł końca, Hector Sedano został na ławce, w zamyśleniu obserwując tłum wylewający się przez bramy. Siedział tam jeszcze, gdy ktoś krzyknął w jego stronę: – Hej tam, gaszę światła! Ciemność, która zapadła chwilę później, nie była absolutna. Nad wyjściami wciąż paliły się małe lampy, łuna Hawany rozświetlała niebo, a na horyzoncie raz po raz

pojawiały się rozbłyski coraz dalszych błyskawic. Sedano zapalił kolejne cygaro i zaciągnął się niespiesznie. Po kilku minutach zauważył ciemną sylwetkę człowieka wspinającego się po schodach między rzędami ławek. Mężczyzna dotarł wreszcie na górę i usiadł nieopodal. – Ładny mieliśmy mecz – powiedział Alfredo Garcia, dozorca stadionu. – Owszem – odparł Hector. – Twój brat, El Ocho, był fantastyczny. Co za talent. Co za klasa! – Jesteśmy z niego bardzo dumni. – Dlaczego właściwie nazywacie go El Ocho? – Bo jest ósmym dzieckiem. Oczywiście ma zwyczajowe pół tuzina imion, ale my z braćmi zawsze nazywamy go po prostu Ocho. – Widziałem ją tu. Ochroniarze kręcili się w pobliżu… Co powiedziała? – Dlaczego sądzisz, że w ogóle o czymś mi mówi? – Daj spokój, przyjacielu. Ktoś szepnął ci niejedno słówko. – Ktoś szepcze też do ucha Alejowi. – Podejrzewasz mnie? – Po prostu sądzę, że jesteś wystarczająco głupi, by brać pieniądze i od Amerykanów, i od Aleja Vargasa, licząc na to, że żadna ze stron nie dowie się o twojej współpracy z drugą. – Dobry Boże, człowieku! Zastanów się, co mówisz! – Alfredo przesiadł się nieco bliżej. Sedano widział teraz jego twarz, niemal tak białą jak koszula. – Zastanawiam się. – Moje życie jest w twoich rękach. Oddałem ci je, kiedy po raz pierwszy nawiązałem z tobą kontakt. Od tamtej pory nic się nie zmieniło. Hector Sedano wypuścił chmurę cygarowego dymu, w milczeniu spoglądając na twarz dozorcy. Urodzony w Stanach Zjednoczonych, w kubańskiej rodzinie, Alfredo Garcia także był księdzem. Kłopot w tym, że nie umiał odmówić sobie bliskich kontaktów z kobietami i w końcu wylądował z grupą „zaprzyjaźnionych” tancerek topless w agencji towarzyskiej opodal Saint Louis. Po paru miesiącach przymknęli go agenci federalni, pod zarzutem złamania przepisów ustawy Manna – „przewozu kobiet przez granicę międzystanową w celach niemoralnych”, czyli w celu uprawiania prostytucji. Wyrzucony z Kościoła i zwolniony z aresztu za kaucją nie stawił się na rozprawę – uciekł na Kubę. Po kilku latach został zwerbowany przez agentów CIA, którzy następnie poprosili go, żeby nawiązał kontakt z Sedano. Hector Sedano nie wątpił w wysoką jakość kontaktów Garcii z Amerykanami – w ciągu ostatnich czterech lat dostał od niego prawie milion dolarów w gotówce i

wystarczająco dużo broni, by wyposażyć małą armię. Pieniądze i sprzęt pojawiały się zawsze tam, gdzie Garcia obiecał je dostarczyć. Bez odpowiedzi pozostawało jednak trudne pytanie: z kim jeszcze miał dobre układy? Przed kim odpowiadali jego przełożeni? Hector magazynował przemycaną broń, modląc się w duchu, by nigdy nie trzeba było jej użyć. Pieniądze wydawał na podróże i łapówki. Gdyby nie ciągłe smarowanie, od wielu lat gniłby w więzieniu. Sedano potrząsnął głową, by oczyścić umysł. Od dawna już żył na krawędzi i nie zanosiło się na to, by coś miało się zmienić na lepsze. – Castro umiera – odezwał się w końcu. – To kwestia tygodni. Tak twierdzą lekarze. Alfredo Garcia wziął głęboki wdech i z głośnym świstem wypuścił powietrze. – Powiem ci coś jeszcze, Alfredo. Teczki Aleja Vargasa znajdą się wkrótce w moich rękach. Jeżeli zdradziłeś mnie albo naród kubański, będzie lepiej dla ciebie, jeśli opuścisz tę planetę, bo nie będzie na niej takiego miejsca, w którym mógłbyś się ukryć przede mną, przed CIA i przed ludźmi, których sprzedałeś. – Nikogo nie zdradziłem – odparł Garcia. – No, może Boga. Ale nie człowieka. I z tymi słowy odszedł, pozostawiając Sedano sam na sam z dymiącym cygarem. Fidel Castro umiera! Hector słyszał bicie własnego serca, próbując ogarnąć myślą implikacje tego prostego faktu. Miliony ludzi czekały na tę śmierć – jedni cierpliwie, inni nie, a wielu z przeczuciem nadciągającej zagłady. Castro rządził Kubą jako absolutny władca od tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego roku. Rewolucja, którą prowadził, nie dokonała niczego więcej poza postawieniem nowego dyktatora na miejscu starego. Castro odrzucił rodzącą się demokrację, chwycił się kurczowo komunizmu i wykorzystał czystą demagogię do skonsolidowania swej totalnej, absolutnej władzy. Oskarżał i skazywał na śmierć swoich wrogów, konfiskując majątek każdemu, kto stanowił choćby potencjalne zagrożenie. Setki tysięcy Kubańczyków uciekły z wyspy; wielu znalazło schronienie w Stanach Zjednoczonych. Po wprowadzeniu komunizmu nacjonalizacja aktywów należących do zagranicznych koncernów – aktywów wartych łącznie kilka miliardów dolarów – była już tylko kwestią czasu. Naturalnie zdecydowaną większość poszkodowanych stanowiły firmy amerykańskie. Równie oczywiste było to, że władze Stanów Zjednoczonych przeprowadzą działania odwetowe – dyplomatyczną i gospodarczą blokadę wyspy, która trwa po dziś dzień. Przejąwszy majątek amerykańskich firm, które w zasadzie były właścicielami większej części wyspy, Fidel nie miał wielkiego wyboru: musiał szukać wsparcia innego mocarstwa. W ten sposób nowym patronem Kuby został Związek Radziecki. Jedynym pozytywnym aspektem tej zmiany było to, że Związek Radziecki znajdował się znacznie dalej niż Floryda. W partnerstwie tym nie było jednak nic z równości: Sowieci upokarzali Fidela niemal na każdym kroku. Kiedy na początku lat dziewięćdziesiątych Związek Radziecki przestał istnieć, wyspa została porzucona jako nazbyt kosztowny luksus, na

który od niedawna demokratyczna Rosja nie mogła sobie pozwolić. Ten dziejowy zwrot był potężnym ciosem dla Kuby, która mimo wysiłków Fidela wciąż była niewolnicą trzciny cukrowej. Mimo to Castro przetrwał. Nigdy nie był tak popularny, jak twierdzili jego zwolennicy, ale też nie tak znienawidzony, jak twierdzili emigranci. Prawda leżała pośrodku: Fidel Castro był Kubańczykiem do szpiku kości, z natury zawzięcie niezależnym – i takim chciał widzieć swój kraj. Jego demagogia przemawiała do ubogich mieszkańców wsi, którzy nie mieli niczego prócz dumy. Wąski strumień uchodźców pokonujących na własną rękę cieśninę dzielącą wyspę od Florydy pełnił funkcję zaworu bezpieczeństwa, dzięki któremu reżim pozbywał się najbardziej zajadłych wrogów, których silna wola mogła przysporzyć poważnych problemów. Zgodnie z latynoską tradycją, ci, którzy podporządkowali się rządom Castro, szanowali go za to, że grał na nosie całemu światu. Być może był dyktatorem, ale przynajmniej i c h dyktatorem. Wkrótce jednak na Kubie miał nastać nowy dzień, pierwszy dzień bez Castro, bagażu komunizmu, pocisków balistycznych, groźby inwazji i zajadłej nienawiści do Stanów Zjednoczonych. Co mógł przynieść? Tego nie wiedział nikt, ale pewne było to, że jest bliski. Wygnani pragnęli sprawiedliwości i zemsty. Peoni, którzy zajęli ich domy i gnieździli się w nich licznymi rodzinami, obawiali się wywłaszczenia. Zagraniczne koncerny, które Castro tak dzielnie obrabował, domagały się rekompensat. Wszyscy domagali się jedzenia, pracy i przyszłości. Wydawało się, że rachunki przeszłości już niedługo trzeba będzie wyrównać – i to wszystkie naraz. Hector Sedano miał mieć swój udział w kreowaniu przyszłości – o ile miał szanse jej dożyć. Ćmiąc kolejne cygaro, kontemplował nadciągającą burzę. Mercedes oczywiście miała rację, ostrzegając przed zagrożeniem ze strony Aleja Vargasa. Ten, kto stanowił mieszankę latynoskiego machismo, skłonności do przemocy w dążeniu do własnych celów, sporej dawki próżności, egotyzmu i paranoi, był idealnym kandydatem na klasycznego środkowoamerykańskiego dyktatora: zadufanego w sobie, podejrzliwego, porywczego i absolutnie bezwzględnego. Fidel Alejandro Castro Ruz był taki; Alejo Vargas byłby jego kopią. Tą opinią Hector nie mógł jednak podzielić się z Mercedes, która, jak podejrzewał, kochała dyktatora. Za bardzo potrzebował jej współpracy. Drżąc ze zdenerwowania, Alfredo Garcia przysiadł na ławce obok kabiny biletera, skąd mógł obserwować ciemną sylwetkę widoczną wciąż na koronie stadionu. Podobnie jak Hector Sedano, i on był głęboko zszokowany informacją, którą właśnie otrzymał: Fidel Castro był bliski śmierci. Alfredo Garcia wzdrygnął się na samą myśl. Ksiądz siedzący w ostatnim rzędzie ławek był jednym z kandydatów na przywódcę nowej Kuby – choć naturalnie byli i inni, z których najbardziej oczywistym był Alejo Vargas, minister spraw wewnętrznych i szef tajnej policji. O tak, Garcia utrzymywał kontakty z ludźmi Vargasa. Musiał to robić. Nikt nie mógł sobie pozwolić na odmowę współpracy z Departamentem Bezpieczeństwa Państwa, a już

na pewno nie uciekinier z Ameryki, szukający na wyspie schronienia. Dlatego Alfredo współpracował, i to regularnie. Szpiedzy Vargasa byli wszędzie, słuchali wszystkich rozmów, uczestniczyli w każdym posiłku, pracowali bez wytchnienia… A przynajmniej tak się wydawało. Żaden Kubańczyk nie mógł być pewien, co tajniacy wiedzą z innych źródeł, czego się domyślają, a co usłyszeli tylko od niego. Garcia radził sobie z tą rzeczywistością w jedyny możliwy sposób: odpowiadał na wprost stawiane pytania okruchami prawdy – jeśli ją znał – i niczego nie ujawniał z własnej inicjatywy. Jeżeli funkcjonariusze tajnej policji wiedzieli, że Alfredo pracował dla CIA, to nigdy się z tym nie zdradzili. Z drugiej stron}’ mieli świadomość, że Hector Sedano jest grubą rybą podziemia, a przecież zachowywali się tak, jakby był płotką. Garcia był przeciwnego zdania. Uważał, że Hector Sedano jest najpotężniejszym człowiekiem na Kubie po Fidelu Castro; potężniejszym nawet od Aleja Vargasa. Tylko dlaczego Hector nie rozumiał arcytrudnej sytuacji, w jakiej znalazł się Alfredo Garcia? Musiał przecież wiedzieć, jak to jest, kiedy ma się bardzo ograniczony wybór lub nie ma się go wcale. Alfredo był słabym człowiekiem. Nigdy nie umiał się oprzeć cielesnym pokusom. Bóg mu wybaczył, tego Alfredo był pewien, ale czy Hector Sedano był zdolny do takiej wyrozumiałości? Siedząc w ciemności i obserwując Hectora, Alfredo Garcia uśmiechnął się ponuro. Jednym z chętnych do objęcia schedy po Fidelu Castro miał być brat Hectora, Maximo Luis Sedano, minister finansów. Maximo był jednym z najbardziej zaufanych pomocników Fidela, członkiem najwęższego kręgu władzy. Trzy lata starszy od Hectora, od niepamiętnych czasów żył i oddychał rewolucją, bez żalu stojąc w cieniu wielkiego przywódcy. Teraz jednak czas pokory dobiegał końca i przyjaciele Maxima szeptali między sobą, że jest już gotów, by sięgnąć po więcej. Takie plotki słyszało się w stolicy, a Garcia wiedział, że w większości plotek tkwi ziarno prawdy. Maximo uważał prawdopodobnie, że jego jedynym poważnym rywalem jest Alejo Vargas. W najbliższej przyszłości czekał go więc potężny szok. Garcia nie zapominał też o rzeszach wygnańców. Bóg jeden wiedział, do czego byli zdolni ci głupcy, gdyby Fidel w końcu wyzionął ducha. O tak, śmierć wodza miała być dopiero początkiem prawdziwych fajerwerków. Hector Sedano dopalał właśnie cygaro, gdy jego najmłodszy brat, El Ocho, wspiął się na szczyt trybun. Zawodnik usiadł w przedostatnim rzędzie i odchylił się tak, by móc wyciągnąć nogi i oprzeć je o sąsiednią ławkę. – Dobrze dziś grałeś. Ten home run* był po prostu piękny. – To tylko gra. – A ty jesteś w niej świetny. Ocho prychnął pogardliwie. – To tylko gra – powtórzył.

– Całe życie jest grą – odparł starszy brat, gasząc cygaro. – Czy mi się zdawało, czy widziałem tu Mercedes? – Przyjechała na urodziny Mimy. Ocho skinął głową. Przez chwilę wyglądał tak, jakby zbierał siły przed wypowiedzeniem kolejnego zdania. – Mój trener, Diego Coca, chce, żebym pojechał do Stanów. Jezuita pozwolił, by słowa chłopaka zawisły w powietrzu. * Chodzi o zdobycie punktu przez odbijającego w taki sposób, że po potężnym uderzeniu ma on wystarczająco dużo czasu, by obiec wszystkie bazy – przyp. tłum. Czasami jego młodszy brat opowiadał niestworzone rzeczy tylko po to, by bawić się reakcją bliskich. Hector już od wielu lat nie nabierał się na takie zagrywki. – Twierdzi, że mógłbym grać w zawodowej lidze. – Wierzysz mu? Ocho odwrócił się i spojrzał na swego starszego brata i najlepszego przyjaciela. – Diego jest marzycielem. Wyglądam na boisku dobrze, bo inni gracze nie są wybitni. Ten rzut, który tak wspaniale odbiłem, był mierzony na wysokość pasa, w sam środek mojej strefy. Amerykańscy zawodowcy nie rzucają w taki sposób, bo każdy z ich przeciwników zrobiłby to, co ja dzisiaj. – Myślisz, że mógłbyś rzucać w ich lidze? – Na Kubie moje szybkie rzuty są minimalnie szybsze niż rzuty innych. Moje podkręcone lecą może nieco ostrzejszym łukiem. Ale tam wszyscy puszczają tak szybkie i tak kręcone piłki. Wszyscy są lepsi ode mnie. Hector roześmiał się. – Więc nie interesuje cię wyjazd do Ameryki i zbijanie majątku, jak zrobił to wuj Tomas? Tomas uciekł z wyspy dziesięć lat wcześniej, podczas podróży do Mexico City z drużyną gwiazd baseballu. Teraz był właścicielem pięciu pralni chemicznych w centrum Miami i naprawdę zbijał majątek! – Nie jestem wystarczająco dobry, żeby grać w najwyższej lidze. Diego twierdzi, że jestem, i chyba w to wierzy. Chce, żebym pojechał, zabrał go ze sobą, i podpisał wielki kontrakt. Jestem jego szansą. – Chce uciec z tobą? – Tak jest. – Łodzią? – Mówi, że zna kogoś, kto ma odpowiednią. Może nas zabrać na Florydę, a tam już ktoś będzie czekał. – Wierzysz w to?

– Diego wierzy. To najważniejsze. – Wiesz przecież, że nie jesteś mu nic winien, poza potem wylewanym godzinami na boisku. Absolutnie nic. Ocho nie odpowiedział. Wsparty na łokciach, niespokojnie kiwał stopami. – Może jednak powiesz mi wszystko – zasugerował łagodnie Hector. Ocho nie spojrzał na niego. – Druga córka Diega, Dora, jest w ciąży… ze mną – odezwał się po chwili. – On o tym wie? Ocho przytaknął ruchem głowy. – Więc się z nią ożeń. To, co zrobiłeś, nie jest powodem do dumy, ale nie jest też hańbą. Dobry Boże, przecież Mima była w ciąży, kiedy wychodziła za Papę. Witaj w realnym świecie, Ocho. I przyjmij gratulacje. – Diego jest jej ojcem. – Porozmawiam z nim – odparł Hector. – Oboje jesteście młodzi, macie gorącą krew. On na pewno to zrozumie. Obiecam mu, że zachowasz się jak należy. Staniecie przed ołtarzem, a potem będziesz ją kochał i szanował… – Diego chce tego, co najlepsze dla niej, dla dziecka i dla mnie. – I dla siebie. – Tak, i dla siebie. Chce, żebyśmy popłynęli do Ameryki łodzią jego przyjaciela. Będę grał w baseball, zarabiał mnóstwo pieniędzy i razem będziemy żyć w Stanach długo i szczęśliwie. To jego marzenie. – Rozumiem – mruknął Hector Sedano, odchylając się i opierając plecami o płot. – A czy ty też o tym marzysz? – Nikomu jeszcze o tym nie mówiłem – powiedział Ocho, mając na myśli rodzinę. – Powiesz Mimie? – Nie w dniu urodzin. Pomyślałem, że ty mógłbyś to zrobić, kiedy już będziemy w Ameryce. – Esta loco, Ocho. Ta łódź… Potopicie się. Setki, tysiące ludzi straciły życie w taki sposób. Morze ich połknęło, kiedy tylko opuścili wyspę, i na zawsze słuch po nich zaginął. Ocho zapatrzył się w czubki butów. – Jeżeli złapią cię Amerykanie, zostaniesz odesłany z powrotem. Oni nie lubią takich żeglarzy, wiesz? – Diego Coca mówi, że… – Do diabła z Cocą! Kubańska marynarka dopadnie was, zanim jeszcze znikniecie z oczu Mimie. Módl się, żeby tak było, bo lepsze to niż śmierć w wodach Golfsztromu. A