uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 742 575
  • Obserwuję758
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 020 406

Stephen Coonts - Lot Intrudera

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Stephen Coonts - Lot Intrudera.pdf

uzavrano EBooki S Stephen Coonts
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 55 osób, 37 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 205 stron)

Stephen Coonts Lot Intrudera 318 stron orginału Porucznik Jake „Chirurg" Grafton, pilot samolotu szturmowego A-6 Intruder, operującego z pokładu lotniskowca USS „Shiloh" podczas powrotu z kolejnej misji nad Północnym Wietnamem traci bombardiera-nawigatora, którego trafia wystrzelony na oślep pocisk z karabinu północnowietnamskiego wieśniaka.... Grafton postanawia pomścić przyjaciela i, wbrew rozkazom przełożonych, przeprowadza atak na cel położony w centrum Hanoi - stolicy Północnego Wietnamu... To jedno bombardowanie może zmienić losy całej wojny... Stephen Coonts jest byłym pilotem lotnictwa marynarki. W 1968 roku ukończył wydział nauk politycznych West Yirginia University i wstąpił do marynarki USA. Podczas wojny wietnamskiej, w latach 1971-1973 walczył na samolotach A-6 Intruder, wchodzących w skład Grupy Powietrznej lotniskowca USS „Enterprise". Wylatał 1.600 godzin na A-6 i zaliczył 305 lądowań na lotniskowcach, w tym 100 nocnych. Po zakończeniu tury bojowej nad Wietnamem i Laosem służył jako instruktor pilotażu, a następnie jako oficer odpowiedzialny za starty i lądowania na pokładzie lotniskowca USS „Nimitz". Został zdemobilizowany w 1977 roku. Jest kawalerem jednego z najwyższych lotniczych odznaczeń amerykańskich - Distinguished Flying Cross. 1 Dziobowa katapulta na sterburcie zionęła kłębami pary. A-6 Intruder wystrzelił z pokładowego pasa startowego z rykiem, który ogarnął cały lotniskowiec, odbijając się od pogrążonego w mroku nocy morza. Krawędzie natarcia skrzydeł wbiły się w powietrze i maszyna zaczęła wznosić się w ciemność. Piętnaście sekund później nisko wiszące chmury całkowicie pochłonęły bombowiec. Po kilku dalszych minutach, wznoszący się ciągle Intruder, wydostał się z chmur. Pilot, porucznik Jake „Chirurg" Grafton, odwrócił wzrok od tablicy przyrządów i zamyślił się, wpatrzony w rozgwieżdżony firmament. Blada tarcza księżyca oświetlała zalegającą poniżej powłokę chmur. - Tylko spójrz na te gwiazdy, Morg. Podporucznik Morgan McPherson, BN - bombardier i nawigator w jednej osobie - tkwił po prawej stronie pilota z twarzą wciśniętą niemal w czarną osłonę ekranu radaru, osłaniającą go przed światłem z zewnątrz. Podniósł wzrok znad aparatury i zwrócił wzrok ku niebu. - Fajne - mruknął i ponownie zajął się swą rutynową czynnością, jaką było regulowanie jasności i kontrastu monitora radaru, na którym właśnie pojawiło się wybrzeże Wietnamu Północnego, rozciągające się przed nimi w odległości niespełna 125 mil. - Mam świeże dane o punkcie przekroczenia linii brzegowej. Wcisnął odpowiedni guzik na komputerze i mały świetlisty punkcik na MDI * przesunął się pół centymetra w bok, podając pilotowi dokładne namiary miejsca, w którym Intruder miał wlecieć nad terytorium Wietnamu Północnego. Grafton, posłuszny tym wskazaniom, wykonał skręt o kilka stopni.

* VDI (Yisual Display Indicator) - wskaźnik monitorowy dostarczający pilotowi informacji o wysokości lotu, danych nawigacyjnych i dotyczących systemu uzbrojenia. Podczas wojny w Wietnamie A 6 nie został jeszcze wyposażony w system zobrazowania HUD. - Czy kiedykolwiek, choć na chwilę, nie przestała cię trapić myśl, że za bardzo przyzwyczaiłeś się do tej roboty? Że nabrałeś cholernej rutyny? Morgan McPherson znowu się wyprostował nad osłoną radaru, spojrzał na gwiazdy rozsiane wysoko nad nimi i filozoficznie zauważył: - One są na górze, a my na dole... Dobra, zobaczmy lepiej, czy z naszym ECM wszystko w porządku. - Wiesz co, Morg? Cholerny z ciebie romantyk - skonkludował uwagę kolegi Jake. Grafton sięgnął do tablicy ECM, elektronicznych środków przeciwdziałania. Wspólnie zaczęli sprawdzać aparaturę za pomocą testu kontrolnego. Dwie pary oczu uważnie śledziły każdy świetlny impuls, zaś dwie pary uszu rejestrowały najcichsze nawet piśnięcie detektora fal radarowych. Aparatura ECM wykrywała fale wrogiego radaru i natychmiast je identyfikowała, podając odpowiednie dane załodze. Urządzenie to zostało zaprogramowane w taki sposób, by mogło zidentyfikować wszelkie emisje radarowe zagrażające samolotowi, a następnie wysłać obsłudze wrogiego radaru fałszywe echo. Upewniwszy się, że aparatura działa jak należy, lotnicy wyregulowali natężenie jej dźwięku tak, by był on słyszalny w słuchawkach, lecz nie zakłócał rozmów prowadzonych za pośrednictwem interkomu, jak również korespondencji radiowej. Lecieli w milczeniu, wsłuchując się w pojawiające się od czasu do czasu niskie tony komunistycznych radarów dalekiego zasięgu, przeczesujących pogrążony w mrokach nocy obszar. Każdy radar posiadał swój charakterystyczny dźwięk; na przykład impuls o niskim tonie wskazywał na radar dalekiego zasięgu; tony wyższe cechowały radary dozoru stanowisk obrony przeciwlotniczej, zaś upiornie brzmiący falset wskazywał na namiar bojowy baterii rakiet przeciwlotniczych. W odległości około 40 mil od północnowietnamskiego wybrzeża Jake Grafton obniżył nos Intrudera o 4 stopnie i jego A-6 rozpoczął powolne schodzenie na niższy pułap. Jake poczuł, iż pasy bezpieczeństwa przytwierdzające go do fotela są zanadto poluzowane, więc usadowiwszy się wygodniej, tak jak to robią kowboje w siodle, ściągnął je do oporu. Następnie polecił BN sprawdzenie wszystkich systemów uzbrojenia. McPherson odczytał listę systemów na głos, punkt po punkcie, sprawdzając jednocześnie, czy funkcjonują odpowiednie przełączniki i przyciski. Gdy doszli do ostatniej pozycji, Jake wygasił wszystkie światła pozycyjne samolotu i wyłączył ffF. Ta elektroniczna aparatura, zwana w żargonie pilotów „papugą", emitowała sygnały, pojawiające się na monitorze radaru w postaci zakodowanego impulsu świetlnego. Kontroler lotu mógł więc stwierdzić, czy ma przed sobą własny obiekt, czy wrogi. Grafton ani myślał pojawić się w postaci, zakodowanego czy nie, impulsu na jakimś północnowietnamskim monitorze radarowym, dlatego też postanowił lecieć nisko nad ziemią. Dzięki temu fale odbite od jego maszyny nałożą się na te odbite od podłoża, znane jako echo ziemi. Pilot włączył mikrofon. Zaczęło działać urządzenie kodujące rozmowę. - Diabeł Pięć Zero Pięć, papuga uduszona. Brzeg za trzy minuty. Diabeł był radiowym kryptonimem dywizjonu, w skład którego wchodziły bombowce A-6. - Pięć Zero Pięć, przyjąłem - odpowiedział podniebny kontroler z pokładu dwusilnikowego samolotu wczesnego ostrzegania L-2 Hawkeye, który z umocowanym na grzbiecie kadłuba dyskiem obrotowej anteny radaru szybował wysoko nad Zatoką Tonkińską. Także ten samolot startował z pokładu lotniskowca.

Intruder przygotowywał się do polowania, lecąc w całkowitych ciemnościach, chroniony dodatkowo przez echo ziemi przed elektronicznymi oczami wroga. Jake Grafton zamierzał lecieć tak nisko, jak tylko pozwalały mu na to jego umiejętności i nerwy, co w jego przypadku oznaczało naprawdę nisko. Po raz ostatni podążył wzrokiem ku mrugającym w oddali gwiazdom i w chwilę później mechaniczny ptak zanurzył się w chmurach, lecąc z prędkością ponad 800 kilometrów na godzinę. Jake czuł, jak mu gwałtownie rośnie poziom adrenaliny. Obserwował szybko zmieniające się wskazania wysokościomierza ciśnieniowego, co chwila spoglądając także na wysokościomierz radarowy, który otrzymywał dane z małego radaru umieszczonego w dolnej części kadłuba. Jake przez chwilę walczył z pokusą, by wyłączyć urządzenie, gdyż emitowane przezeń fale bardzo łatwo mogły zostać wykryte przez wrogi radar. Wysokościomierz ciśnieniowy podawał jednak tylko dystans, jaki dzielił ich od poziomu morza, nie zwracając uwagi na rzeźbę terenu. Na razie wskazania obu urządzeń pokrywały się idealnie, tak jak powinno być nad morzem. Na pułapie poniżej 600 metrów pociągnął lekko drążek na siebie, redukując prędkość opadania, zaś lewą ręką pchnął do przodu dźwignię ciągu, nadając silnikom wyższe obroty. Siedemset kilometrów na godzinę było ulubioną przez Graftona prędkością, podczas lotu „nad wierzchołkami drzew". A-6 świetnie się prowadził przy tej właśnie prędkości i to pomimo podwieszonych pod skrzydłami bomb. Maszyna mogła przelecieć ponad głowami obsługi wrogich dział tak szybko, że ta nie była w stanie podążyć za nią wzrokiem, nawet gdyby przypadkowo udało się jej wcześniej dostrzec samolot w postaci ciemnego punktu na horyzoncie. Na wysokości nieco ponad 100 metrów nad wodą puls Jake'a Graftona walił niczym młot. Znowu znajdował się poniżej podstawy chmur, lecąc w absolutnych ciemnościach i kompletnej pustce rozciągającej się między morzem, a niebem. Jedynie mdłe czerwone światełka przyrządów pokładowych świadczyły o tym, iż poza kabiną też jest realny świat. Jake próbował wypatrzyć w ciemnościach wstęgę białego piasku pokrywającego wietnamskie wybrzeże, zwykle dającą się dostrzec nawet w najczarniejszą noc. Musi być trochę dalej, pomyślał. Czuł strużki potu skapujące mu po twarzy, karku, a nawet po oczach. Energicznie potrząsnął głową, równocześnie uważając, by dłużej niż na sekundę nie oderwać wzroku od małych czerwonych światełek na czarnej tablicy. Tuż pod nimi czyhało morze gotowe ich pochłonąć, gdyby tylko na kilka chwil zapomniał o prędkości opadania. Nareszcie dostrzegli plażę; znajdowała się nieco w lewo. Teraz liczyły się spokój i koncentracja. Blada wstążka była tuż pod nimi. - Jesteśmy nad lądem - zawiadomił Jake bombardiera. McPherson uruchomił lewą ręką stoper na tablicy rozdzielczej, zaś lewą stopą włączył mikrofon. - Diabeł Pięć Zero Pięć, suche stopy. Diabeł Pięć Zero Pięć suche stopy. Natychmiast odpowiedział mu kontroler z L-2: - Pięć Zero Pięć, tu Czarny Orzeł. Zrozumiałem. Suche stopy. Udanego polowania. I znowu cisza. Po zakończeniu akcji, podczas powrotu nad morze, ich meldunek brzmiałby „mokre stopy". Grafton i McPherson byli świadomi tego, iż od tej chwili muszą liczyć wyłącznie na siebie, gdyż radar umieszczony na L-2 nie był w stanie bez wspomagania ze strony aparatury identyfikacyjnej IFF odróżnić echa wysyłanego przez A-6 od echa ziemi. Jake dostrzegł ryżowiska skąpane w bladej poświacie księżycowej, która tu i ówdzie przebijała przez chmury. Szpeniom od pogody przynajmniej raz udała się prognoza, pomyślał. Kątem oka dostrzegł malutkie błyski, co chwilę pojawiające się w dole.

- Broń małokalibrowa, Morg - powiadomił kolegę, ten zaś skwitował to szybkim „Okay, Jake" i nawet nie oderwał wzroku od radaru. Lewą ręką przesuwał nitki naprowadzania, a prawą dostrajał częstotliwość radaru pokładowego. - Świetny jest ten komputer, tylko trochę mu się pieprzy... -mruknął przez interkom. Jake starał się nie zwracać uwagi na błyski płomieni wylotowych w dole. Każdy chłop uprawiający ryż w Wietnamie Północnym zawsze miał pod ręką jakiś karabin, z którego walił na oślep w ciemność, na pierwszy odgłos silników odrzutowych. Widać liczył, że gdzieś tam wysoko w przestworzach jego kula spotka się przypadkiem z amerykańskim samolotem. Dobry pomysł, pomyślał Jake. Niech przeciętny zjadacz ryżu ma tę świadomość, iż osobiście odgrywa się na wrogu. Znowu ujrzał serię szybkich rozbłysków, najprawdopodobniej z Kałasznikowa. Karabiny nie strzelały pociskami smugowymi, więc piloci mogli sobie tylko wyobrażać, iż ci mali posłańcy śmierci mogli równie dobrze znajdować się wszędzie... jak i nigdzie. Przed nimi zamajaczyły duże prześwity w chmurach. Pilot mógł więc zejść na pułap 100 metrów, gdyż światło księżyca pozwalało mu się lepiej orientować, jak daleko jest ziemia. Poczuł się od razu lepiej, mogąc się kierować wzrokiem, a nie tylko przyrządami pokładowymi. W pierwszym przypadku reagował instynktownie, natomiast posługując się przyrządami musiał analizować sytuację. Z prawej strony odezwała się artyleria przeciwlotnicza. Pociski smugowe leniwie podążały przez ciemność. Przez sekundę w uszach pilota zapiszczał sygnał radaru obrony przeciwlotniczej Firecan, by niemal natychmiast umilknąć. Przed nimi wyrosła prawdziwa ściana ognia z dział przeciwlotniczych. - Chryste, Morg - szepnął w stronę bombardiera. Wypatrzył lukę w tej szczelnej zdawałoby się zaporze, położył samolot na lewe skrzydło i szybko przez nią prześlizgnął. McPherson tkwił niewzruszenie przy swoim radarze. - Masz już to zakole rzeki? - zapytał Jake. W tyle bladły ogniste kłaczki wybuchów. - Właśnie je zobaczyłem. Lecimy tym kursem jeszcze trzy minuty. - McPherson sięgnął lewą ręką do głównego przełącznika uzbrojenia. Jeszcze raz sprawdził położenie przełączników poszczególnych węzłów uzbrojenia. Tuzin pięćsetfuntowych bomb podwieszonych na wielozamkowych belkach był gotów do zwolnienia. - Guzik gorący - zameldował, mając na myśli czerwony przycisk na rękojeści drążka, po którego wciśnięciu zwalniały się bomby. Raz po raz ogniste strumienie salw artyleryjskich wystrzeliwały w niebo, niczym erupcje wulkaniczne. Piloci odnosili wrażenie, iż podążające ich śladem pociski nagle gwałtownie skręcają w ich stronę, by rozerwać się tuż za nimi. Było to jedynie złudzenie optyczne, spowodowane prędkością samolotu pędzącego 200 metrów na sekundę. Jake nie zwracał uwagi na działa strzelające za jego plecami, koncentrując swą uwagę na seriach pocisków smugowych wznoszących się ze zwodniczą powolnością przed nimi. W tym prawdziwym piekle nie dostrzegał już pojedynczych rozbłysków małokalibrowej broni strzeleckiej. - Diabeł Pięć Zero Osiem, suche stopy, powtarzam, suche stopy - odezwał się głos w słuchawkach. To Kowboj, pomyślał Jake. Taki przydomek nosił kapitan Earl Parker, pilot bombowca A-6, który wystartował tuż po nich. Wraz ze swym bombardierem, podobnie jak Jake i McPherson, pruł powietrze nad ziemią z ładunkiem bomb, które miały zniszczyć obiekt nie warty życia żadnego z nich: tak przynajmniej sądził Jake, torując sobie drogę wśród koralików pocisków smugowych i zagłębiając się coraz bardziej nad terytorium Wietnamu Północnego. - Trzy i pół kilometra do skrętu - zakomunikował BN. Wtem w ich uszy wdarł się świergot i niemal równocześnie na tablicy przyrządów, pół metra od twarzy pilota, zapalił się czerwony napis ostrzegawczy: RAKIETA. Tym razem McPherson oderwał wzrok od radaru. Obaj zaczęli rozglądać się po niebie. Szansę ucieczki przed pociskiem klasy ziemia-powietrze dawało odpowiednio wczesne dostrzeżenie go i wykonanie manewru unikowego.

- Widzę! Godzina druga! Jake z trudem zapanował nad pęcherzem. Zapatrzony w biały pióropusz spalin zbliżającej się rakiety, wcisnął palcem wskazującym odpowiedni guzik na drążku. Każde jego wciśnięcie wystrzeliwało w przestrzeń mały plastikowy pojemnik, rozrzucający w strumieniu powietrza obłok pasków metalizowanej folii, powodujących powstawanie fałszywego echa na wrogim radarze. Pchnięciem drążka sprowadził maszynę na pułap sześćdziesięciu metrów. Jeszcze czterokrotnie wcisnął guzik wyrzutnika folii. Światełko z napisem RAKIETA zgasło, a w słuchawkach zapadła cisza. - Chyba uciekliśmy z wiązki. - W głosie McPhersona dało się wyczuć wyraźną ulgę. Po chwili dodał: - Od dziecka kochałem latanie. Grafton nic nie odpowiedział. Prawie szorowali skrzydłami po ryżowisku. Bombardier obserwował jeszcze przez dobrą chwilę, jak rakieta szybuje gdzieś na wysokości dwóch kilometrów z trzykrotną prędkością dźwięku, po czym znowu zajął się radarem. - Trzydzieści stopni w lewo - polecił pilotowi. Jake położył maszynę na lewe skrzydło i lekko ściągnął drążek. Pozwolił, by samolot wzniósł się na wysokość stu metrów. Księżyc wyraźnie odbijał się od powierzchni rzeki. - Widzisz cel? - Jeszcze chwilę, stary. Dobra, przygotuj się! Jake wyrównał. - No, mam wreszcie cel. Jest już bardzo blisko. BN wcisnął klawisz, zaś komputer błyskawicznie wyliczył parametry ataku. W dolnym rogu konsoli pod monitorem rozbłysło czerwone światełko, tym razem podświetlając napis ATAK. Na komputerowym odczycie ukazał się rząd symboli, określających między innymi czas, jaki pozostał do zwolnienia bomb, usytuowanie celu wobec samolotu, kąt podejścia i współrzędne lotu do miejsca zrzutu. Jake pociągnął na siebie drążek i wszedł na pułap 150 metrów. Była to minimalna wysokość, jakiej potrzebowały do uzbrojenia bomby Mark 82. Zostały wyposażone w metalowe śmigiełka, uruchamiane w momencie zwolnienia bomb, które uzbrajały zapalniki dopiero po odpowiedniej liczbie obrotów, co dawało samolotowi czas na wydostanie się poza obszar rażenia odłamków. Wskazówka prędkościomierza oscylowała przy 900 kilometrach na godzinę. Drążek reagował na najdrobniejszy ruch ręki pilota, cała zaś maszyna przy najmniejszym nawet jej ruchu natychmiast wznosiła się lub opadała. Jake musiał jednocześnie nadzorować funkcjonowanie wskaźników pracy silników, odczyt komputerowy VDl, wyświetlający parametry lotu i uważać, by nie nadziać się na jakąś przypadkową serię żółtych lub czerwonych pocisków smugowych. Wprowadził się w stan zbliżony do euforii, połączony z niesłychanym wyostrzeniem zmysłów. Jednym spojrzeniem ogarniał każdą wskazówkę, każdy wskaźnik czy każdy wybuch pocisku w ciemnościach nocy. Kątem oka widział, jak McPherson włącza radar wieloczynnościowy APQ-148, służący do precyzyjnego atakowania celów. - Cel namierzony. - BN odczytał wskazania radaru, przekazał je koledze i dosłownie przykleił twarz do monitora. Poza błyskającymi na nim zielonymi światełkami nic innego nie miało dla niego znaczenia. - Tym razem ich dorwiemy. Radar namierzył cel i przekazał komputerowi dokładne dane co do azymutu i kąta podejścia. Tej październikowej nocy 1972 roku Diabeł 505 dotarł nad cel, którym był, jak to określano w żargonie wywiadu, „domniemany postój ciężkiego sprzętu zmechanizowanego". Bliżej nie znany planista wszelkie podejrzane miejsca w dżungli zaznaczał ołówkiem na mapach w postaci trójkątnych znaków - i tak je właśnie nazywano. Tuż pod drzewami, zasłonięty przed wścibskimi kamerami samolotów zwiadowczych, mógł się kryć jakiś ciężki sprzęt. Czy istotnie się

tam znajdował, nie miało właściwie większego znaczenia; dla nich było to tylko miejsce na ziemi, które należało zniszczyć. Dla Jake'a Graftona ten nalot był tak ważny, iż skupił na nim całą swą uwagę, jakby poza nim nie było przeszłości ani przyszłości. Wszystko zależało od tego, jak precyzyjnie podprowadzi maszynę nad wyznaczony punkt, tak aby komputer mógł we właściwym momencie zwolnić bomby, by spadły tam, gdzie trzeba. Kursor oznaczający miejsce zrzutu niestrudzenie podążał w dół ekranu, w miarę jak samolot rwał do przodu z prędkością 900 kilometrów na godzinę. Pięćsetfuntowe bomby odpadły od belek uzbrojenia dokładnie w chwili, gdy kursor zniknął z monitora. Podświetlony napis ATAK zgasł, gdy zwolniona została ostatnia bomba. Grafton pochylił się nieco w bok i spojrzał na zewnątrz. Pociski smugowe i błyski wystrzałów nadal przeorywały ciemności nocy. - Obejrzyj się za siebie - zwrócił się do bombardiera, gdy wykonali już nawrót. Morgan McPherson zerknął przez lewe ramię pilota tam, gdzie w ciemnościach krył się cel ich ataku. Dostrzegł wybuchy bomb, które niczym tuzin białych zwiastunów śmierci rozbłyskiwały jeden po drugim w równych, niespełna sekundowych odstępach. Jake obserwował wybuchy we wstecznym lusterku. Po wyjściu ze skrętu podążył wprost na wschód. Pozbawione obciążenia dwa silniki pchały teraz bombowiec z jeszcze większą mocą; A-6 przemierzał bezkresną noc z prędkością ponad tysiąca kilometrów na godzinę. - Uzbrój Rockeye, Morg. BN dotknął odpowiednich przełączników, pozwalających pilotowi na ręczne zwolnienie wiszących ciągle na węzłach podskrzydłowych czterech bomb kasetowych Rockeye. Grafton utrzymywał pełną moc silników, bacznie lustrując ciemność w poszukiwaniu stanowisk artylerii przeciwlotniczej, które można by załatwić subamunicją w pojemnikach kasetowych. Byłoby najkorzystniejsze, gdyby leżały gdzieś na linii lotu i prowadziły ogień na jedną tylko stronę, tak by mogli się do nich zbliżyć bezpiecznie z drugiej. Tego typu wypady określali w żargonie pilotów mianem „polowania na grzechotniki". Tymczasem... gdzieś na dole, pod nimi, północnowietnamski wieśniak usłyszał wzmagające się wycie silników odrzutowych, zrazu ciche, by już po kilku chwilach przybrać siłę grzmotu. Wówczas przystawił do ramienia swojego przedpotopowego Mosina, czyniącego na ogół więcej hałasu niż szkody, wymierzył w czarne niebo pod kątem 45 stopni i ściągnął spust. Pocisk kalibru 7,62 mm przestrzelił małą dziurkę w dolnej części pleksiglasowej osłony kabiny, przebił maskę tlenową Morgana McPhersona, ześlizgnął się po żuchwie, przeszedł przez gardło, przebijając ściankę tętnicy szyjnej, wyszedł przez kark i utkwił w oparciu fotela. Morgan odruchowo zdołał jeszcze uruchomić lewą stopą interkom, po czym otworzył usta i chwycił się za kark. Jake Grafton spojrzał na bombardiera. Spod palców McPhersona wytrysnęła struga krwi, która na tle połyskujących czerwonym światłem kontrolek wydawała się czarna. - Morg? McPherson z szeroko rozwartymi ustami i wybałuszonymi oczami wpatrywał się w pilota. Marszcząc boleśnie brwi, w pewnym momencie wypluwszy krew, zacharczał: - Jake... Nieustannie wstrząsał nim kaszel, gdy próbował powiedzieć coś przez mikrofon. Jake oderwał od niego na chwilę wzrok i mało co nie podskoczył, gdy zerknął na wskaźniki tablicy przyrządów. Zorientował się, że ściągając bezwiednie drążek na siebie wzniósł się na wysokość ponad 200 metrów, lecąc nad płaską jak stół deltą rzeki. Wszystkie wietnamskie radary w tym rejonie miały go teraz na swych ekranach jak na dłoni. Natychmiast pchnął drążek do przodu. - Nic nie mów Morg, dowiozę cię bezpiecznie do domu, zobaczysz.

Poniżej 100 metrów, nisko nad ziemią, znowu był niewidoczny dla radarów. Jezu, Jezu Chryste! Coś musiało trafić w kabinę, może jakiś odłamek pocisku przeciwlotniczego lub zabłąkana kula. Usłyszał szept: - Jake... Ręka McPhersona ścisnęła ramię Jake'a, cofnęła się na moment, by za chwilę ponowić uścisk, ale już znacznie słabiej. Morgan osunął się do przodu, jego głowa spoczęła na osłonie monitora radaru. Przód jego kamizelki ratunkowej był przesiąknięty krwią. Jake, trzymając drążek lewą ręką, prawą usiłował zdjąć McPhersonowi maskę tlenową. Spod gumowej hauby chlusnęła krew. Lewy rękaw kombinezonu Jake'a był poplamiony krwią w miejscu gdzie chwycił go McPherson. Przed nimi ponownie odezwała się bateria przeciwlotnicza, znacząc swą obecność krótkimi wybuchami pomarańczowych pocisków smugowych kalibru 37 mm. Smugi kładły się w prawo, więc Jake Grafton skręcił nieco w lewo i znalazł się tuż nad wylotami luf, plujących co i raz ogniem. Wzniósł się trochę wyżej, a następnie gwałtownie wcisnął guzik na drążku zwalniając bomby. Rockeye odskoczyły w ułamku sekundy, jeden po drugim. - Macie, skurwysyny! - wrzasnął w maskę tlenową. Znowu zwrócił wzrok na McPhersona, którego ręce zwisały bezwładnie na podłogę kabiny. Krew ciągle skapywała mu z gardła na obudowę monitora. Trzymając jedną rękę na drążku, drugą popchnął Morgana na oparcie fotela, tak by mogły go przytrzymywać naramienne pasy bezpieczeństwa. Następnie ściągnąwszy lewą ręką rękawicę, spróbował wymacać ranę palcami. Skierowawszy wzrok na chwilę na przyrządy, uświadomił sobie, że jest za bardzo rozkojarzony, co może mieć fatalne skutki dla niego i McPhersona. Samolot nie mógł się przecież sam prowadzić na tym pułapie, a śmierć czyhała tuż pod nimi. Podniósł nos samolotu i wszedł na pułap ponad 200 metrów - dopiero wtedy ponownie zajął się rannym kolegą. Nacisnął ranę mocno palcami i ponownie skupił uwagę na pilotowaniu maszyny. Teraz dla odmiany był zbyt wysoko, wystawiając się na ogień obrony przeciwlotniczej. Musiał znowu zejść niżej. Szybkim ruchem przeniósł lewą rękę z drążka na dźwignię ciągu, którą popchnął w przód do oporu. Jednocześnie wyczuł, że upływ krwi z rany na szyi McPhersona znacznie osłabł. Modlił się, by to poskutkowało. Równocześnie uświadomił sobie, że chyba tylko cudem wyląduje w takich warunkach. Znowu spojrzał na nieprzytomnego kolegę i zauważył, że jego ciało bezwładnie kołysze się przy każdym najmniejszym nawet wstrząsie pędzącej maszyny. Starał się uciskać jego ranę jak mógł najmocniej, aż w końcu zaczęła boleć go ręka na skutek nienaturalnej pozycji. Przypomniał sobie o tak zwanym gorącym przełączniku mikrofonu, który pozwalał na rozmowę z bombardierem, bez konieczności każdorazowego nadeptywania przycisku interkomu. Na chwilę puścił drążek i uderzył lewą dłonią w przełącznik. - Hej, Morg. Trzymaj się, dasz radę, zawiozę cię do domu. Ale nie wyczuwał już nic, nie było pulsu, nawet krew przestała spływać mu po palcach. Po chwilowym wahaniu cofnął więc rękę, wytarł o udo i mocno chwycił drążek. Wymacał guzik radiostacji, poczekał aż zadziała urządzenie kodujące, i nadał: - Czarny Orzeł, zgłoś się, tu Diabeł Pięć Zero Pięć, odbiór. - Diabeł Pięć Zero Pięć, tu Czarny Orzeł, co się dzieje? - Mój bombardier został trafiony, zgłaszam powrót awaryjny. Przygotujcie pokład. Powtarzam, mój bombardier dostał. - Jego głos był wyraźny i donośny. Dziwił się, jak to możliwe, skoro był prawie u kresu sił. - Pięć Zero Pięć, oczekuj na potwierdzenie.

W oczekiwaniu na ponowną łączność, znowu spróbował porozumieć się z McPhersonem. - Hej sukinsynu, słyszysz mnie!? Nie porzucaj swojego kumpla nad Wietnamem. Nigdy dotąd nie spasowałeś, to i teraz się nie poddasz. Znowu dała o sobie znać artyleria przeciwlotnicza. Machinalnie popchnął dźwignię ciągu, by zwiększyć prędkość. Miał teraz na liczniku prawie 1.050 kilometrów. Zastanawiał się, czy nie zrzucić pewnej ilości paliwa, którego miał jeszcze dobre pięć ton. Nie, lepiej nie. Nawet gdyby to uczynił, to ta stara krowa i tak by szybciej nie poleciała, a w razie gdyby lotniskowiec nie był gotowy na jego przyjęcie, miałby jeszcze zapas paliwa na lot do Da Nang. Wreszcie w dole zajaśniał znajomy piasek plaży. Grafton nastawił IFF na częstotliwość alarmową. - Diabeł Pięć Zero Pięć, mokre stopy. - McPherson tkwił nadal bez ruchu. - Pięć Zero Pięć, tu Czarny Orzeł. Matka została powiadomiona o twoim wypadku. Masz jeszcze jakieś problemy, inne uszkodzenia? Odbiór. - Matka była kryptonimem lotniskowca. Jake Grafton leciał szybko wzrokiem po przyrządach pomiarowych i jeszcze raz rzucił okiem na Morgana McPhersona. - Nie, tylko ten cholerny BN ledwie dycha - zameldował Czarnemu Orłowi. - Zrozumiałem. Mamy już cię na radarze. Idź kursem zero-trzy-zero. Przejdź na częstotliwość jeden-sześć-zero-zero. - Zrozumiałem. Pilot obrał podany mu przez radio kurs, następnie przesunął przełącznik TACAN, systemu nawigacyjnego naprowadzającego na radio-latarnię lotniskowca. Wskazówka namiaru kierunku kilkakrotnie wolno przesunęła się z prawa na lewo i z powrotem, gdy Jake wyszukiwał podaną częstotliwość. Wskazówka TACAN zatrzymała się przy 132 stopniach. Jake nadal korygował lot. Wzniósł się na pułap 1.500 metrów, utrzymując pełną moc silników. Wskaźnik TACAN wyświetlił 150 kilometrów; taka odległość dzieliła go od okrętu. Chmury szczelnie zakryły księżyc i gwiazdy. Lecąc w nich odnosił wrażenie, jakby był jedyną żywą istotą na całym świecie. Co chwila zerkał na McPhersona, którego głowa przechylała się raz do przodu, raz do tyłu, zgodnie z rytmem samolotu. Ścisnął mu mocno rękę, ale gest ten nie spotkał się z żadną reakcją. Mimo to Jake nie zwalniał uścisku, w nadziei, że McPherson poczuje, iż jego przyjaciel jest tuż obok. Spróbował powiedzieć coś przez interkom, lecz jego własny głos wydał mu się tylko jakimś chrapliwym rzężeniem. Dowódca USS „Shiloh" przebywał na mostku kapitańskim w chwili, gdy dotarł do niego meldunek o kłopotach Diabła 5-0-5. Komandor Robert Borna miał za sobą 27 lat czynnej służby w marynarce; na piersiach po lewej stronie nosił skrzydła pilota. Wysoki, szczupły i nieco już posiwiały mężczyzna przywykł do życia z trzema godzinami snu i jedną drzemką w ciągu dnia. Zawsze też siedział na swoim fotelu, ilekroć samoloty z grupy powietrznej lotniskowca znajdowały się w powietrzu. - Jak daleko stąd do Da Nang? - zapytał oficera wachtowego, rozmyślając nad różnymi wariantami. - Ponad 350 kilometrów, sir. - Weźmiemy go na pokład. - Komandor pochylił się i prztyknął w przełącznik systemu nagłaśniającego. - Tu kapitan, uprzątnijcie pas, przygotujcie pokład. Mamy awaryjne lądowanie. W ciągu kilku sekund na pokładzie zawrzało jak w ulu. Momentalnie ustało tankowanie i uzbrajanie innych maszyn; zajęto się natomiast ich przemieszczaniem w stronę dziobu, robiąc miejsce na skośnym pokładzie startowym, wyposażonym w liny hamujące. Zaledwie w pięć minut od przekazania komendy pas startowy lotniskowca był uprzątnięty, zaś okręt ustawiony pod wiatr. Helikopter ratunkowy, zwyczajowo zwany Aniołem, wzbił się w powietrze od strony sterburty. Przyodziana w azbestowe kombinezony załoga pokładowego wozu strażackiego zapuściła silnik.

Na pokładzie zjawił się lekarz w otoczeniu sanitariuszy; wszyscy skupili się przy potężnej nadbudówce pomostu wyspowego lotniskowca. Współlokator Graftona, Sammy Lundeen, palił cygaro w sali odpraw dywizjonu A-6, gdy interkom przymocowany do ściany tuż przy biurku oficera dyżurnego dywizjonu przekazał wiadomość. Dowódca dywizjonu, komandor podporucznik Frank Camparelli odłożył gazetę, wsłuchując się w trzeszczący głośnik. Lundeen wyjął cygaro z ust i skierował oczy na metalowe pudełko interkomu. - Sam, zamelduj się natychmiast na pomoście LSO (oficer sygnalizacyjny, odpowiedzialny za naprowadzanie samolotów w ostatniej fazie lądowania) i bądź w pogotowiu przy radiostacji. Camparelli przeniósł z kolei wzrok na oficera dyżurnego. - Hargis, idę do centrum kontroli lotów, a ty ściągnij tu X0** i każ mu tu czekać aż do odwołania. Komandor podporucznik Camparelli wybiegł z sali odpraw, a tuż za nim podążył Sammy Lundeen, kierując się na wskazany pomost. Jego cygaro nadal tliło się leżąc na biurku, dokładnie w miejscu, gdzie je upuścił. Executive Officer- zastępca dowódcy. - Mocno dostał BN? - zapytał oficer operacyjny, wykorzystując gorące połączenie kontrolera obszaru, który w sąsiednim pomieszczeniu cały czas śledził mały zielony kursor przesuwający się wolno ku środkowi ekranu radarowego. Kontroler włączył nogą mikrofon. - Diabeł Pięć Zero Pięć. Tu Matka, zamelduj o sytuacji i podaj, jakich obrażeń doznał twój BN, odbiór. Głos Jake'a Graftona rozbrzmiał we wszystkich megafonach w centrali kontroli ruchu powietrznego. - Tu Pięć Zero Pięć. Chyba dostał w szyję. Trudno coś dokładniej powiedzieć. Jest nieprzytomny. Dajcie mi Charlie* od razu na podejściu. - Diabeł Pięć Zero Pięć, zrozumiałem, dostaniesz Charlie na podejściu. - Przyjąłem. - Pięć Zero Pięć, przełącznik numer trzy przerzuć na zbliżanie, a później przejdź na częstotliwość jeden-trzy-zero-zero, odbiór. - Tak jest, zbliżanie i jeden-trzy-zero-zero... Kontroler siedzący przy konsoli sąsiedniego radaru, który miał za zadanie prowadzić samolot aż do lotniskowca, dostrzegł mały błysk na swym ekranie, który po chwili przemienił się w kod identyfikacyjny ffF. Po przejściu pilota na nową częstotliwość kontroler podał mu parametry lądowania. Szef operacji powietrznych odwrócił się do dowódcy dywizjonu A-6, który właśnie wszedł do pomieszczenia kontroli lotów. - Frank, wygląda na to, że jeden z twoich chłopaków nieźle oberwał. Będzie na pokładzie za jakieś sześć, siedem minut. Komandor podporucznik Camparelli pokiwał tylko głową i zajął miejsce na krześle tuż obok szefa operacji. Całe wnętrze oświetlone było jedynie mdłym czerwonym światłem. Na ścianie, naprzeciw nich, widniał wielki pleksiglasowy, półprzeźroczysty planszet, 3,5 metra na 7, pokazujący aktualne dane o liczbie samolotów w powietrzu, jak również tych przygotowujących się do startu. Uwijali się za nim marynarze ze słuchawkami na głowie, przez które komunikowali się z centrum operacyjnym. Uaktualniali dane posługując się żółtymi mazakami, używając zwierciadlanego pisma, czytelnego dla ludzi stojących po drugiej stronie planszetu. Czarna kurtyna zawieszona poza nimi i czerwone oświetlenie czyniły ich prawie niewidocznymi, za to litery na tablicy bardziej wyraźnymi. Camparelli spojrzał na tablicę.

Zgoda na lądowanie. - Pięć Zero Pięć, Grafton, 4.0. Niewesołe myśli przebiegły mu przez głowę. Grafton i McPherson. Morgan miał żonę, czarnowłosą stewardessę z United Airlines i dwuletniego chłopczyka. O Boże, pomyślał, spraw bym nie musiał pisać do niej listu. - Jaki pilot z tego Graftona? - zagadnął go szef operacji powietrznych. - To jego pierwsza tura. Do tej pory zaliczył w tym rejonie dwa loty. Spokojny chłopak - odpowiedział Camparelli i po chwili dodał: - Dobry pilot. Oficer już go jednak nie słuchał, gdyż odwrócony plecami sam z kolei zastanawiał się, kogo puścić w górę, gdy tylko Grafton usiądzie na pokładzie. Frank Camparelli oddychał głęboko, próbując zachować spokój. Przez dwadzieścia lat spędzonych na rozkołysanych pokładach, wśród pędzących samolotów i sztormowych nocy nie raz widział, jak ludzie umierali. I nauczył się żyć z takimi widokami. Teraz też miał oczy otwarte, w uszach stłumione szepty osób kręcących się wokół niego, a w sercu modlitwę. Wiatr wiejący na pomoście LSO szarpał włosami Sammyego Lundeena, gdy ten stał na samotnie wysuniętym w morze cyplu, w miejscu, gdzie wzdłuż lewej burty przebiegał pas startowy. Obserwował Anioła, helikopter ratunkowy, krążący nieustannie w górze, sto kilkadziesiąt metrów powyżej sterburty. W tyle widział fosforyzujący kilwater okrętu, zaś w jeszcze większym oddaleniu, jakąś milę dalej, tańczące na wodzie światła pozycyjne niszczyciela eskorty, którego załoga wypatrywała na wodzie ewentualnych rozbitków. Dobre sześć mil dalej błyskały pojedyncze światełka zdradzające obecność jeszcze dwóch innych niszczycieli. - Masz tu radio, Lundeen. - Oficer pełniący tej nocy dyżur przy sygnalizacji, porucznik Bob Battles, wręczył mu przekaźnik radiowy, przypominający wyglądem aparat telefoniczny, a następnie zwrócił się do „Mówcy", jak nazywano operatora bezbateryjnego telefonu. - Gdzie on jest w tej chwili? - zapytał Battles. Mówca odpowiedział, kierując słowa do sporych rozmiarów mikrofonu przytwierdzonego za pomocą specjalnych szelek do klatki piersiowej. - Mniej więcej 13 mil, na pułapie 400 metrów, sir. - Na jakiej częstotliwości pracuje' - Guzik numer trzy. LSO przerzucił selektor kanałów umieszczony na dużej konsoli kontrolnej mieszczącej się prawie na skraju pokładu. On oraz Lundeen przystawili uszy do przekaźników, wsłuchując się w to, co mówił kontroler obszaru nadzorujący zbliżanie się samolotu. - Pięć Zero Pięć, nie wypuszczaj podwozia do piątej mili. - Zrozumiałem zabrzmiał wyraźnie zmęczony głos jake'a. Oficer sygnalizacyjny, sam będąc pilotem A-7 - podobnie zresztą jak wszyscy inni piloci, przydzieleni do pełnienia funkcji oficerów sygnalizacyjnych - miał uprawnienia do sprowadzania wszelkich typów maszyn, jakie tylko stacjonowały na lotniskowcach. Był w stanie sprowadzić samolot na okręt jedynie obserwując jego sylwetkę i manewry. Umiejętności te zdobył asystując przy ponad dziesięciu tysiącach lądowań na morzu oraz przy podobnej liczbie symulacji naziemnych. Wyposażony był w specjalny pulpit z sensorami umieszczony przy jego stopach. Rzadko jednak z niego korzystał, gdyż przeważnie nie miał na to czasu. - Sam, kto pilotuje Pięć Zero Pięć?

- Grafton. - Lata z McPhersonem? - Tak. Bob pokiwał głową. Obaj jeszcze raz mieli okazję usłyszeć Graftona, gdy ten zameldował o wypuszczeniu podwozia. Kontroler rozpoczął końcowy manewr naprowadzania Diabła 5 0 5, schodzącego specjalnie wytyczoną ścieżką. - Pięć Zero Pięć, podaj strzałki. - Jedna wskazówka w górze, druga na prawo. - Kontynuuj schodzenie po ustalonej ścieżce. Komputer okrętowy zlokalizował A-6 i przekazał mu końcowe parametry lądowania plus azymut, które wyświetliły się w kabinie samolotu. Będąc zdany tylko na przyrządy, Jake musiał sam doprowadzić maszynę aż do pasa startowego. Wywołane tym napięcie nerwowe trudno było porównać z czymkolwiek, co mogło się przytrafić pilotowi gdziekolwiek w służbie lotniczej. Tkwiący na pomoście oficera sygnalizacyjnego Battles i Lundeen wpatrywali się w ciemność. LSO uruchomił mikrofon i przekazał komendę. - Włącz światła pozycyjne. Jake Grafton zapomniał włączyć ponownie światła pozycyjne, gdy mijał wietnamskie wybrzeże w drodze powrotnej nad morze. Teraz zapalił je natychmiast po usłyszeniu polecenia. Lundeenowi przyszło do głowy, że jeśli Jake nie pamiętał o światłach, to mógł równie dobrze zapomnieć o zabezpieczeniu systemów uzbrojenia samolotu. - Sprawdź główny przełącznik uzbrojenia - poradził mu i usłyszał dwa kliknięcia przełącznikiem mikrofonu, będące potwierdzeniem. Pilot dawał je zawsze, ilekroć był zbyt pochłonięty innymi czynnościami i nie miał czasu na rozmowy. - Zielony pokład! - krzyknął operator telefonu. - Zrozumiałem, zielony pokład - potwierdził Battles. „Zielony pokład" oznaczał, że pas startowy jest wolny, zaś liny hamujące gotowe na przyjęcie A-6. Intruder schodził coraz niżej i niżej pod odpowiednim kątem, lecz widać było, że zbacza nieco w prawo. Battles od razu zareagował, uruchamiając ponownie mikrofon. - Pięć Zero Pięć, za bardzo się odchyliłeś w lewo, trzymaj się ścieżki. A-6 natychmiast skorygował lot. - Zachowaj spokój i tak trzymaj. Jak się czujesz? - W porządku. - W głosie pilota dało się jednak wyczuć ogromne zmęczenie. - Uważaj na ciąg i powiedz jak widzisz Piłkę. - Ta informacja miała bardzo istotne znaczenie. Pilot informował w ten sposób kontrolera, że widzi już światła optycznego systemu naprowadzania rozmieszczonego po lewej stronie pasa startowego. Urządzenie to składało się z żółtych i zielonych świateł, i umożliwiało pilotowi wizualną orientację podczas schodzenia. Utrzymując Piłkę dokładnie między zielonymi światłami przez cały czas, aż do momentu zetknięcia z pasem, pilot powinien chwycić hakiem hamującym trzecią z czterech rozciągniętych w poprzek pokładu lin. - Diabeł, 3.0. Na dole niewidoczne postacie w centrum kontroli lotów natychmiast wymazały poprzednie dane informujące o ilości paliwa, jaką poprzednio miał Diabeł 5 0 5, i wpisały obok nazwiska pilota 3.0, czyli że pozostały mu jeszcze trzy tony. Camparelli wraz z szefem operacji powietrznych spojrzeli na monitor wewnętrznego systemu telewizji, otrzymującego

obraz bezpośrednio z kamery umieszczonej tuż nad pokładem i mającej w polu widzenia obszar w obrębie ścieżki schodzenia samolotów. Czekali. Ze swego stanowiska na pokładzie, tuż obok pasa startowego, oficer sygnalizacyjny coraz wyraźniej widział światła pozycyjne zbliżającego się samolotu. W centrum kontroli lotu i pozostałych pomieszczeniach operacyjnych wszystkie oczy zapatrzone były w monitory telewizyjne pokazujące tor łagodnego schodzenia wraz ze skrzyżowanymi nitkami oznaczającymi środek pasa oraz, widoczne już na ekranie, światła maszyny. Lundeen posłyszał pracę silników, których stłumione buczenie stawało się coraz głośniejsze; podświadomie wyczuwał, jak pracują turbiny posłuszne dźwigni ciągu, którą operował pilot, starając się utrzymać maszynę na ścieżce schodzenia. - Jesteś trochę za nisko - powiedział przez radio Battles. Turbiny nieco zwiększyły obroty. - Jeszcze trochę ciągu... Teraz za dużo. Jesteś za wysoko. A-6 był już bardzo blisko krawędzi pasa startowego. Battles stał tuż za relingiem na rufie, walcząc z wiatrem o sile przekraczającej 50 kilometrów na godzinę i starając się skupić całą swą uwagę na zbliżającym się szybko Intruderze. Dostrzegł, że samolot wciąż jest nieco za wysoko, chociaż słyszał wyraźnie, że silniki zredukowały obroty. Intruder, niczym ogromny ptak, śmignął obok niego próbując wpasować się hakiem hamującym i podwoziem w pokład. Końcówka lewego skrzydła przemknęła zaledwie o cztery metry od głowy oficera sygnalizacyjnego. A-6 ciężko usiadł na pokładzie startowym - hak zaczepił o drugą linę. Sunąc po pokładzie samolot zaczął wyhamowywać, włączając wsteczny ciąg. Lundeen zerwał się do biegu niemal w tej samej chwili, gdy tylko spostrzegł, że hak złapał linę. Trening i refleks sprawiły, że Jake Grafton pchnął dźwignię ciągu mocno do przodu i schował hamulce aerodynamiczne, na wypadek, gdyby hak nie trafił w liny, zaś on musiał ponownie się podrywać do góry na przeciwległym skraju pokładu. Gdy poczuł, że hak chwycił linę, natychmiast ustawił dźwignię ciągu w pozycji biegu jałowego i wyłączył światła zewnętrzne. Bombowcem mocno szarpnęło, po czym zaczął się toczyć w tył. Pilot wciągnął hak i włączył hamulce. Intrudera mocno osadziło w miejscu i tym razem stanął na dobre. Jake ujrzał, jak z pomostu wyspowego zaczęli się wysypywać ludzie i biec do samolotu. Szybko wyłączył prawy silnik i otworzył kabinę. Od strony bombardiera-nawigatora zaczął piąć się po schodkach sanitariusz w białym kitlu. Od razu też zajął się McPhersonem. Uniósł mu głowę, zbadał pobieżnie szyję i sięgnął do włącznika światła przytwierdzonego do stalowej podłużnej listwy, rozdzielającej wiatrochron na pół i zmrużył oczy pod wpływem rzęsistego światła, które rozlało się po wnętrzu kabiny. Wszędzie było pełno krwi; na McPhersonie, na pulpitach po jego stronie; widać ją było także na prawej ręce Graftona i na uchwycie drążka, oraz na wszystkich przyrządach, których dotykał pilot. Kabina przypominała rzeźnię. Na obu skrzydłach pojawili się marynarze z personelu pokładowego. Najpierw zabezpieczyli fotel, tak by katapulta nie uruchomiła się przypadkiem, następnie odpięli pasy przytwierdzające bombardiera, unieśli jego bezwładne ciało w górę i powoli sprowadzili w dół, przekazując je z rąk do rąk. Jake złożył skrzydła i wyłączył cały system elektroniczny. Dopiero teraz dostrzegł Sammyego, tkwiącego na drabince tuż przy nim. Lundeen sięgnął ręką do wnętrza kabiny i zaciągnął hamulce postojowe. Na koniec wyłączył lewy silnik. Grafton w tym czasie zdjął maskę tlenową i hełm. Jego oczy podążyły za noszami, na których ułożono McPhersona, i towarzyszyły im aż do chwili, gdy te zniknęły za metalowymi drzwiami obrotowymi ogromnej nadbudówki lotniskowca.

W kabinie zapanowała cisza. Wiatr hulający po pasie startowym osuszył przepoconą twarz i włosy Jake'a, któremu nagle zrobiło się zimno. Jeszcze raz spojrzał na krew na ręce, na drążku, widoczną prawie we wszystkich miejscach, do których docierało jaskrawe światło. Pilot odwrócił wzrok i spojrzał przyjacielowi w twarz. - Sammy... - zdołał wyszeptać. Nagle poczuł piekące mdłości podchodzące mu do gardła i zwymiotował wprost do hełmu. Nazajutrz wczesnym popołudniem Jake Grafton udał się do hangaru, w którym zgromadzono najróżniejsze maszyny; stały tam rzędem samoloty rozpoznawcze RA-5 Vigilante, myśliwce F-4 Phantom, bombowce A-7 Corsair i A-6 Intruder oraz kilka helikopterów - wszystkie poustawiane w taki sposób, by optymalnie wykorzystać każdy centymetr powierzchni. W hangarze dokonywano rutynowych przeglądów i poważniejszych napraw, które były nie do pomyślenia na pokładzie wśród szalejącego wiatru i siąpiącego deszczu. W razie potrzeby wymieniano tam także całe podzespoły dostarczane przez samolot zaopatrzeniowy. Ta imponująca hala o powierzchni kilkuset metrów kwadratowych zawsze sprawiała radość oczom Jake'a -jednak nie dzisiaj. Skierował się prosto do pomieszczenia, w którym naprawiano silniki; po drodze minął rząd podwójnych grodzi ogniotrwałych. Młodzi mężczyźni w roboczych mundurach marynarki, na które składały się rozszerzane na dole dżinsy i wyblakłe drelichowe koszule, poplamione olejem, smarem i płynem hamulcowym, uwijali się przy sześciu silnikach odrzutowych spoczywających na specjalnych, sięgających pasa, stelażach. Z kieszeni zwisały im szmaty do wycierania rąk oraz wystawały w nieładzie klucze i śrubokręty. W Stanach musieli z pewnością wyglądać podobnie, gdy w długie letnie wieczory zwykli majstrować przy swych Chewroletach i Fordach. Jake podszedł do szczupłego mężczyzny w średnim wieku, w stopniu starszego bosmana, który rządził warsztatem. - Szefie, nie ma pan czasem na zbyciu jakiegoś starego klucza czy czegoś w tym rodzaju? Mężczyzna zmierzył wzrokiem oficera w mundurze khaki. Mierzący ponad metr osiemdziesiąt i ważący ponad 85 kilogramów Jake Grafton nosił skrzydła pilota nad lewą kieszonką, zaś nad prawą błękitną naszywkę dywizjonu A-6. Przenikliwe szare oczy wyzierały spoza jego nosa, przynajmniej o jeden rozmiar za dużego jak na ten profil twarzy. Ciemnokasztanowe włosy, nieco przerzedziły się na czole. Oficer trzymał pod pachą zwinięty kombinezon pilota. - Już się robi, panie Grafton. - Podoficer pogrzebał w metalowym pudle stojącym obok biurka, zarzuconego stosami papierów. Wydobył z niego dwa nieforemne, pordzewiałe kawałki stali, oba ważące na oko ze dwa lub trzy kilogramy, i wręczył je pilotowi. - Dzięki, szefie. Jake opuścił warsztat i podążył w stronę rufy. Przeszedł obok sponsonu i wkroczył na przypominającą ogromny ganek platformę, wystającą pięć metrów ponad wodę, nad którą przebiegała krawędź skośnego pomostu startowego. Zwykle to znajdujące się na uboczu miejsce wykorzystywali mechanicy do testowania silników odrzutowych. Zaokrętowana na „Shilohu" piechota morska często urządzała tu także ćwiczenia z bronią palną, strzelając do puszek i szmat rzucanych w kilwater. Jednak dziś miejsce to świeciło pustką. Jake rozpostarł kombinezon, umieścił oba kawałki metalu w jednej z dwóch kieszeni na piersiach i zasunął zamek błyskawiczny. Ciemnordzawe plamy wyschniętej krwi rozsiane były na prawym rękawie i innych fragmentach jednoczęściowego stroju. Pilot cisnął go w kipiącą wodę za rufą, w której spieniony kilwater ciągnął się aż po horyzont. Oliwkowa tkanina unosiła się jakiś czas w kipieli, po czym zniknęła pod wodą, rozpoczynając swą długą wędrówkę na dno. Mogła tam przetrwać nawet kilka lat, zanim całkowicie zgnije. Owinięta w nią stal mogła wytrzymać nawet całe tysiąclecie, ale w końcu i ona - tego Jake był pewien - musiała ulec wiecznemu morzu.

Kombinezon pogrążał się stopniowo w głębinie, kilkaset metrów za rufą, a Jake nadal tkwił w tym samym miejscu, jakby zauroczony widokiem wody rozbijanej czterema potężnymi śrubami okrętowymi, tworzącymi białawą kipiel z odcieniem zieleni. Kilka mil dalej woda znowu przybierze normalny wygląd i tylko opadający na dno skrwawiony kombinezon pilota z kawałkami stali będzie jedynym śladem tego, iż był tu człowiek. Może i ja tam kiedyś skończę, pomyślał Jake. Uwięziony w kabinie zestrzelonego samolotu lub zaplątany w linki spadochronu po katapultowaniu. Wyobraził sobie krążące wokół rekiny, które zwabione zapachem krwi lub drganiem wody w miejscu, gdzie walczyłby o utrzymanie się na jej powierzchni, wysuną z ciemności swe szare cielska i rozszarpią go na sztuki. Kabina komandora podporucznika Camparelliego znajdowała się dwa pokłady niżej, w tym samym co i hangar pionie. Jake poprawił krawat, zapukał i wszedł do środka. Camparelli siedział na fotelu za biurkiem. Kapitan marynarki „Kowboj" Parker, pełniący w dywizjonie bombowców funkcję oficera operacyjnego, siedział na koi, zaś X0, Harvey Wilson, rozsiadł się na sofie. Obok biurka Camparelliego stała lodówka, której wierzch lokator kajuty wykorzystywał jako miejsce do składowania segregatorów. Wyposażenie wnętrza uzupełniały: niski, sięgający do kolan stolik, oraz przeszklona szafka przytwierdzona na stałe do grodzi. Jako dowódca dywizjonu A-6 stacjonującego na pokładzie lotniskowca „Shiloh" Frank Camparelli był odpowiedzialny za 16 samolotów, 40 oficerów oraz 360 podoficerów i marynarzy. Na swoją pozycję musiał pracować pełne 20 lat i uważał ją za ukoronowanie całej swej kariery. Przyzwyczaił się, że w jego obecności zwracano się do niego per skipper, nie przeszkadzało mu także, iż za jego plecami mówiono o nim po prostu „stary". Tak nazywano zresztą i innych dowódców, lecz gdy zdarzał się taki wieczór jak ten, Camparelli szczególnie lubił tamto określenie. Niski i muskularny, z przepisowymi, krótko ostrzyżonymi włosami, miał zwyczaj urządzać w nich palcami delikatne harce, ilekroć trafił mu się szczególnie trudny problem do rozwiązania. Tego wieczoru jego palce były w ustawicznym ruchu. Jednym z jego zmartwień było to, iż miał nad sobą kilku przełożonych, z których bezpośrednim był dowódca grupy powietrznej, formacji składającej się z ośmiu dywizjonów stacjonujących na lotniskowcu. Oficera na tym stanowisku zwykło się określać skrótem CAG (Commander Air Group - dowódca grupy powietrznej). W sprawach administracyjnych Camparelli odpowiadał bezpośrednio przed kontradmirałem dowodzącym wszystkimi eskadrami Floty Pacyfiku, który miał swą kwaterę w Stanach. Sporo do powiedzenia zarówno w sprawach operacyjnych, jak i administracyjnych miał również dowódca okrętu, komandor Borna, ponieważ dywizjon stacjonował na jego pokładzie. W tym iście bizantyjskim światku stanowiącym mozaikę silnych osobowości i różnych spraw rozgrywających się w powietrzu i za biurkami, w takim gąszczu nakładających się kompetencji Camparelli musiał się wykazać cechami rasowego polityka, by nie pójść na dno. W większości wypadków udawało mu się to. - Siadaj, Jake. - Camparelli wskazał mu miejsce na koi. Grafton usiadł obok Kowboja. - Opowiedz jeszcze raz co się stało podczas tamtego lotu. Chcielibyśmy zadać ci też parę pytań. Kowboj przygotowuje właśnie raport na temat strat poniesionych w akcjach powietrznych, a śledztwo w sprawie tego wypadku nadzoruje X0. Przeczytaliśmy twój raport. - Skipper skinął głową w kierunku papierów leżących na biurku. Jake powtórzył główne tezy raportu. Obecni w kajucie mężczyźni rzucali od czasu do czasu pytanie, przeważnie jednak słuchali. „Kowboj" Parker robił notatki. Jego obowiązkiem jako oficera operacyjnego dywizjonu było ustalenie, czy pilotowanie samolotów odbywało się w zgodzie z przepisami Regulaminu Lotnictwa Marynarki USA. Nadzorował również opracowywanie harmonogramów lotów i odpowiedzialny był za poziom wyszkolenia. Był instruktorem, trenerem, a w razie potrzeby poganiaczem niewolników. Głównie do niego też zwracano się o rady, a gdy pojawiały się prawdziwe kłopoty, zawsze był jednym z pierwszych, któremu udzielano głosu. Mimo swojej władzy, Parker był

lubiany, zwłaszcza wśród młodszych oficerów, którzy cenili go za fachowość, a najbardziej podobało im się to, że od czasu do czasu dawał się namówić na jakiś zwariowany numer. Tego wieczoru jego kanciasta twarz, jak zwykle zresztą, nie wyrażała żadnych uczuć. Harvey Wilson, zastępca dowódcy dywizjonu, praktycznie niczego nie notował, choć formalnie przewodził grupie wyjaśniającej okoliczności zdarzenia. Charakteryzował go wydatny brzuch i ciemne, przypominające rodzynki oczka, ginące niemal w nalanej twarzy. Grafton był pewien, że Wilson zwali na swych podwładnych całe dochodzenie, włącznie z napisaniem raportu, a sam go tylko podpisze, każąc przygotować im wcześniej ze trzy lub cztery wersje wstępne. Gdy za rok Camparelli odejdzie z dywizjonu, z pewnością Wilson obejmie po nim dowodzenie. Jake miał jednak szczery zamiar ulotnić się stąd, zanim Wilson otrzyma swą wielką szansę wykazania się jako szef podniebnych bohaterów. Frank Camparelli wysłuchał relacji Jake'a na temat akcji i utkwił w nim swoje niebieskie oczy, które zdawały się widzieć wszystko. W końcu odchylił się do tyłu na krześle i położył nogi na koszu ze śmieciami. - Wygląda mi na to, że nikt tu nie ponosi winy... Najlepsze wyniki osiągamy wtedy, gdy latamy na Intruderach zgodnie z ich przeznaczeniem, to jest nocą i na niskich pułapach. Jak wszyscy świetnie wiemy, niski pułap zrzutu bomb pozwala na ograniczenie ewentualnych błędów spowodowanych pomyłkami radaru, komputera czy zbyt dużą prędkością podejścia. A w dodatku dwa lub trzy kilometry nad ziemią rakiety przeciwlotnicze porządnie dobierają się nam do dupy. Na takich pułapach nie wystarczy nam nawet bomb, by mieć pewność, że choć jedna trafia w cel. Wniosek: musimy latać nisko i nocą. A jakaś przypadkowa kulka zawsze się może przytrafić i narobić zła, zabrać nam samolot albo... - tu spojrzał na Graftona - ...życie. - Jeśli zaczną zbyt celnie strzelać do naszych pilotów lecących na niskich pułapach, to możemy puszczać ich na przemian raz wysoko, raz nisko - wtrącił X0. Skipper zbył tę uwagę milczeniem, natomiast Jake zadumał się nad tym, w jaki sposób lecące wysoko maszyny mogłyby zmniejszyć niebezpieczeństwo grożące tym na dole, skoro żółtki i tak polowały głównie na tych drugich. Mieliby cholerne problemy, niezależnie od tego, ilu ich kolegów znajdowałoby się ponad nimi. Decyzje jednak nie należały do niego - był w końcu tylko zwykłym porucznikiem. - W swym raporcie stwierdziłeś - ciągnął Camparelli - że kiedy zszedłeś na 60 metrów wystrzelona przez nich rakieta najpierw wyrównała, potem zgubiła namiar, a w końcu wyłączyła napęd i poleciała w dół. - Dokładnie tak było, sir. - 60 metrów to diabelnie nisko - mruknął X0. - Mała czkawka i kupiłbyś sobie kawałek ziemi w Wietnamie. - Możliwe - odparł skipper i jeszcze raz zaczął przeglądać raport. Jake z trudem powstrzymał się, przed powiedzeniem Wilsonowi, że nad Wietnamem Północnym nie zdarza mu się czkawka. Spojrzał na Kowboja. Ten miał jednak minę nieprzeniknioną. Ktoś, kto nie znałby go bliżej, mógłby pomyśleć, iż jego iloraz inteligencji wynosił dokładnie tyle co jego wiek. Jake spoglądał w twarz skippera, równocześnie kątem oka zerkając na X0. Wyraźna niechęć Wilsona do nocnych lotów była nieraz przedmiotem plotek i drwin, zwłaszcza wśród młodszych oficerów, którzy poza jego plecami zwykli go nazywać Królikiem. McPherson gryzie ziemię, myślał Grafton, a dupki takie jak Wilson nadal się panoszą. Do diabła, Morg, czemu to musiałeś być właśnie ty! - Najbardziej obawiam się tego - odezwał się ponownie skipper -czy żółtki z Północy przypadkiem nie dostali w końcu od Sowietów nowych radarów naprowadzających, które wyłowią nasze samoloty z echa ziemi. Albo dostali pociski naprowadzane na podczerwień. Wtedy mogliby nas ganiać nawet tuż nad ryżowiskami.

Skipper zaczął ssać ołówek, następnie zwróciwszy się do Kowboja, rzekł: - Parker, polecisz tym z zaopatrzenia, by zaczęli ładować do pojemników z metalizowaną folią flary; powiedzmy do czwartego i dwunastego. To powinno wystarczyć przynajmniej na dwie pierwsze rakiety. Jeśli zamontują w nich głowice naprowadzane na podczerwień, to może w ten sposób wywiedziemy je w pole. Kowboj zanotował sobie. - A jeśli chodzi o Chirurga, to skreśl go z grafiku na dzisiejszą noc. Kowboj spojrzał na siedzącego obok Graftona. - Okay, chłopaki. To tyle... Jake, chciałbym jeszcze zamienić z tobą kilka słów. - X0 i Kowboj wyszli. Camparelli poczekał, dopóki nie ucichł odgłos ich kroków na korytarzu, po czym rzekł: - Wiesz chyba, co czuję. Morgan był w porządku. - Rozumiem. - Chciałbym, żebyś napisał list do jego żony. Wyślę go za parę dni, razem z moim. - Tak jest. - Czy jest coś, o czym nie wspomniałeś w swoim raporcie, a o czym chciałbyś mi powiedzieć? Jake nie ukrywał zaskoczenia. - Nie, sir. - Bo jeśli jest coś, o czym powinienem wiedzieć, to lepiej mi to powiedz. Muszę wiedzieć, co się u diabła dzieje w tych samolotach. Mam na głowie 16 maszyn i 18 załóg, i nie chcę ich tracić. Jake przełknął ślinę. - Skipper, lot był prosty, jak po drucie. Po prostu żółtki wyciągnęły szczęśliwy los. Camparelli zapalił papierosa. Jego krótko ostrzyżone włosy zdradzały ślady siwizny, zaś kąciki oczu znaczyły kurze łapki. Jak większość lotników, miał opaloną na brąz twarz, w przeciwieństwie do rąk, schowanych zazwyczaj w ogniotrwałym kombinezonie pilota, które zachowały białą barwę. Pośrodku czoła miał sporą szramę, pamiątkę z młodzieńczych lat, gdy mu się raz zdarzyło lądować na brzuchu, pilotując A-1 Skyraider. Wyrżnął wtedy porządnie głową w celownik. - Jak po drucie? Lekarz stwierdził, że tak ściskałeś szyję McPhersona, że mało nie zmiażdżyłeś mu krtani. A jednocześnie lewą ręką prowadziłeś maszynę tuż nad drzewami. Założę się, że czułeś się jak na górskiej kolejce. - Dmuchnął dymem w kierunku twarzy Graftona. - Jedynym sposobem na zatamowanie krwotoku było. wciśnięcie palca w ranę wlotową, co zamknęłoby tętnicę. Tylko że wówczas McPherson wyzionąłby ducha wskutek niedotlenienia mózgu. Camparelli pochylił się do przodu, oparł łokcie na kolanach i spojrzał Graftonowi prosto w twarz. - Wiem, że nie miałeś pojęcia, jak ciężko ranny był Morgan, ale mogłeś rozwalić maszynę, kiedy bawiłeś się w lekarza. Wtedy obaj z McPhersonem kupilibyście sobie po kawałku ziemi. Nie, nie razem rzecz jasna, bo by was rozrzuciło po całym ryżowisku w promieniu kilometra. Oczywiście, chciałeś dobrze, ale ja właśnie jestem tu po to, by ci uświadomić, że bez względu na to, co się dzieje, trzeźwa ocena sytuacji jest jedyną rzeczą, która może ocalić twój tyłek. I nawet ona może ci nie wystarczyć. Camparelli postukał palcami w blat stołu. Głos mu nieco złagodniał. - Nie ma czegoś takiego jak szczęście. Jeśli sobie uroisz, że jesteś cholernym szczęściarzem i zawsze ci będzie sprzyjała fortuna, to znaczy, że długo nie pożyjesz. Wszyscy ci diabelni szczęściarze, których miałem okazję poznać, już leżą w grobie. Bo myśleli, że fortuna otoczyła ich swym złocistym nimbem i chroni magiczną tarczą, której nic nie

zdoła przebić. - Znowu wbił wzrok w Graftona. - A teraz są martwi. - Ostatnie zdanie wypowiedział wolno, akcentując każde słowo. - Tak jest, sir. Zgadzam się z panem, lecz mimo to nie daje mi spokoju myśl - szacunek, jakim Jake darzył Camparelliego, wyraźnie kłócił się z gniewem spowodowanym śmiercią McPhersona - po co u diabła tracimy ludzi i maszyny, atakując jakieś gówniane cele. Jakaś tam „domniemana baza sprzętu zmechanizowanego". Ludzkie życie w zamian za stare rozklekotane ciężarówki. I żeby tam przynajmniej były, co wcale nie jest takie pewne. Przecież u żółtków muszą być lepsze cele do atakowania. Czemu nie możemy bombardować czegoś wartościowego? Dowódca znowu odchylił się do tyłu. - Jeśli chodzi o cele naszych ataków, to nikt na tym okręcie nie ma tu nic do powiedzenia. W tej wojnie to politycy i generałowie wyznaczają cele. - Camparelli z wyraźnym niesmakiem wymówił słowo „politycy". - Czy to jasne? - Tak jest, sir. - I nie potrzeba mi tu mścicieli w stylu Johna Wayne'a. Jake Grafton nic na to nie odpowiedział. - Okay, kładźmy się do łóżek. Tę noc masz wolną, więc weź się za ten list. - Tak jest, sir. Jake, zanim wyszedł, jeszcze raz spojrzał na dowódcę sięgającego do lodówki po puszkę Coca-Coli. - Dziękuję, skipper. - Nie ma sprawy chłopcze. Jak cię ukatrupią, pierwszy nasikam ci na grób. - Rozumiem. Dowódca skinął głową i jednym szarpnięciem zdarł wieczko z puszki. - Wyśpij się dobrze, Jake. Zmierzając do swej kajuty Jake pomyślał, że Frank Camparelli to jednak porządny chłop. Pośle cię najpierw do diabła, ale później uczyni wszystko, byś do niego nie trafił. Jake i Sammy zabierali się do picia. Odwiedził ich lekarz dywizjonu, przynosząc ze sobą dwie miniaturki dwunastoletniego bourbona. Ilekroć słyszał o jakimś parszywym locie, zjawiał się z alkoholem stosowanym do „celów medycznych". - Bardzo mi przykro z powodu McPhersona - przywitał się wręczając im buteleczki. - No cóż, takie wypadki się zdarzają. W tym momencie Grafton prawie go nienawidził. - Tak, to są właśnie uroki latania w marynarce. Jake spostrzegł, że jego sarkastyczna uwaga dotarła do doktora, który wśród lotników znany był jako Szalony Jack Szarlatan z Dżungli, a to z powodu poprzedniej tury, którą spędził w Wietnamie Południowym wraz z oddziałem piechoty morskiej. Wtedy to podłapał jakieś tropikalne paskudztwo, które wżarło mu się w skórę na rękach. Od tej pory jego pacjenci stale przejęci byli myślą, czy aby nie było to zaraźliwe. - Nie chciałem nikogo urazić. Naprawdę bardzo mi przykro. -Przeleciał wzrokiem po małej kajucie, po wymiętoszonych kombinezonach lotniczych zwisających z wieszaków, butach porozrzucanych niedbale w jednym z kątów i papierach walających się na biurku. Mając dobrze po trzydziestce i sporą już fałdę tłuszczu na wysokości bioder, doktor wyraźnie nie pasował do światka pilotów. Na odchodnym Szalony Jack stanął jeszcze w progu i z pewnym wahaniem powiedział: - Gdybyście chcieli jeszcze porozmawiać, albo wpaść... Grafton w ogóle nie zareagował.

Po jego wyjściu obaj piloci zabrali się do picia. Najpierw wysączyli resztkę z miniaturek, po czym Jake otworzył butelkę whisky. Lundeen, który miał lecieć za jakieś 8 lub 10 godzin, poprzestał na Coca-Coli z puszki. Whisky, która była zakazanym towarem na okręcie, trzymali w sejfie na dokumenty. Nie mieli lodówki, więc musieli się obywać bez lodu. Lundeen, który mierzył ponad 190 centymetrów wzrostu, a więc blisko górnego limitu dla pilotów, odznaczał się mocnymi barami i szybkimi ruchami. Będąc jeszcze w koledżu zapowiadał się na niezłego obrońcę, ale był za mały jak na zawodowca. Tu w kabinie sprawiał natomiast imponujące wrażenie. Poza lataniem sprawował w dywizjonie funkcję oficera personalnego, mając pod sobą bosmana i pięciu marynarzy. Jedyną czynnością wśród jego administracyjnych obowiązków, która mu do reszty nie obrzydła, było sporządzanie wniosków w sprawie odznaczeń i składanie ich u X0, czyli Harveya Wilsona. Ten je zatwierdzał i przekazywał dalej drogą służbową. Lundeen stale trzymał na biurku słownik i sięgał po niego, ilekroć przyszło mu sporządzić jakiś nowy wniosek. Nie przepuszczał nigdy okazji, by przeczytać Jake'owi co bardziej kwieciste kawałki. - Trafiliście w coś? - zagadnął Jake'a Lundeen. Wiedział, że Morgan dostał już po zrzuceniu bomb. - Sam wiesz, jak trudno to ocenić nocą. Nie widziałem wtórnych eksplozji. Morgan miał dobry namiar, a aparatura działała bez zarzutu. Jeśli nie trafiliśmy, to, u diabła, na pewno nie dlatego, że nie zrobiliśmy wszystkiego, co było można. Najprawdopodobniej wykarczowaliśmy tylko kilka hektarów lasu, bo jakiemuś dupkowi na górze wydawało się, że może coś tam być. - To jest tak zwana teoria wykałaczkowa - uzupełnił wypowiedź kolegi Sammy. - Zmusimy ich do kapitulacji, gdy całą dżunglę przerobimy na wykałaczki. - Żeby trafić wreszcie w coś porządnego. Przecież musi być w Wietnamie Północnym jakiś obiekt wart bomby. Morgan już w kostnicy, a my nie widzieliśmy nawet wtórnych wybuchów. -Jake dolał sobie bourbona. - I co gorsze, skipper mówi, że nic na to nie poradzimy. Wstał i zaczął chodzić po kajucie. Dobrze wiedział, jak się to wszystko odbywa. Najpierw za dnia ustalano ogólny plan nalotów na kolejną noc. Później ten ogólny plan był rozpracowywany szczegółowo, zaś konkretne cele przydzielane poszczególnym dywizjonom. Wcześniej jednak wędrował on do wydziału do spraw operacji powietrznych, w którym na podstawie specyfiki samolotu oraz liczebności dywizjonu dokonywano szczegółowej selekcji celów. Następnie każdy cel otrzymywał swój numer. Gotową listę przekazywano oficerom operacyjnym, którzy po skonsultowaniu z dowództwem poszczególnych dywizjonów wybierali załogi do konkretnej akcji. Końcowy harmonogram był drukowany i wsuwany załogom pod drzwi, najpóźniej trzy godziny przed każdą akcją. Po zapoznaniu się z harmonogramem piloci A-6 wraz ze swymi bombardierami-nawigatorami udawali się do sekcji planowania lotów bojowych, gdzie otrzymywali zakodowane numery lotów, fotografie, mapy sytuacyjne, jak również zdjęcia radarowe poszczególnych obiektów. Dane te przygotowywali oficerowie wywiadu marynarki. Zgromadziwszy te wszystkie informacje, bombardierzy-nawigatorzy zabierali się do szczegółowego rozplanowania swych lotów; ich piloci przeważnie asystowali przy tym zajęciu, spoglądając im przez ramię. BN starali się tak wybierać trasy przelotów, by uniknąć miejsc znanych ze szczególnie silnej koncentracji obrony przeciwlotniczej. Określali nawigacyjne punkty kontrolne, ustalali kursy i odległości oraz kalkulowali czas przelotu dla poszczególnych odcinków. Z map wynotowywali wszelkie niezbędne informacje, by nakarmić nimi komputer nawigacyjny. Następnie piloci cięli mapę na małe kartki, które poskładane w całość zabierali ze sobą do kabiny. Spędzenie nad tym niezliczonych godzin sprawiło, że bombardierzy potrafili później na podstawie tych informacji określić radarowy wizerunek atakowanego obiektu, wymagane kąt natarcia i pułap. Bombardier usadowiony w maszynie nadlatującej nad

cel z prędkością ponad 900 kilometrów na godzinę, czyli 250 metrów na sekundę, musiał bezbłędnie wyłowić właściwy obiekt spośród setek innych, które wytwarzały echo radarowe. Pomyłka oznaczała pudło, a wówczas cała akcja kończyła się fiaskiem. Jeśli chodzi o radar, przypomniał sobie Jake, McPherson był mistrzem. Posiadał ten niesamowity dar wyłapywania właściwego budynku lub punktu kontrolnego w całym chaosie nalotu. Problemem nie było bombardowanie, ale dobór celów. - Może to już długo nie potrwa - zauważył Sammy, jakby czytając myśli Jake'a. - Co masz na myśli? - Nie słyszałeś? Kissinger właśnie oznajmił, że „pokój jest w zasięgu ręki". Pokazywali to ubiegłej nocy w telewizji. Wojna dobiega końca. Jake poczuł się tak, jakby go ktoś niespodziewanie uderzył w żołądek. - Racja, przecież ty i Morgan byliście wtedy w górze, jak to podali - uświadomił sobie Sammy. - I nikt wam nie powiedział? - Nikt. - Jake zdobył się tylko na szept. 2 Oba światełka ostrzegania pożarowego jarzyły się jaskrawym blaskiem. Jake nie panował już nad samolotem, choć hydraulika miała jeszcze odpowiednie ciśnienie. Nos samolotu to wznosił się, to opadał, miotany jakąś dziką siłą, cała zaś maszyna waliła się na lewe skrzydło. Pilot napierał z całych sił na drążek, lecz przechył nadal się utrzymywał. Spojrzał na Morgana, który nie miał już głowy, a z jego rozdartej szyi tryskała małymi strumyczkami krew. Wicher szalał po kabinie. Samolot już nie reagował na stery. Przeciążenie i wiatr sprawiły, że ciałem pilota szarpało to w przód, to w tył. Widząc, że wskazówka wysokościomierza opada jak szalona, próbował wymacać między nogami dźwignię katapulty. Nie było jej tam! Obiema rękami sięgnął do umieszczonej nad głową głównej rączki, ale i ona gdzieś zniknęła. Nie był w stanie oderwać oczu od opadającej w dół z szaleńczą prędkością wskazówki wysokościomierza. Zdołał jeszcze wydać z siebie przeraźliwy skowyt... Zbudził go własny krzyk. Zdezorientowany miotał się w pościeli. Macając po omacku w poszukiwaniu kontaktu, który powinien być tuż przy koi, wyrżnął po ciemku ręką w ścianę. Poczuł dotkliwy ból. W końcu udało mu się zrzucić z siebie pościel i postawić nogi na podłodze. Cały był zlany potem. Trzęsącymi się rękami zapalił papierosa. Była trzecia nad ranem. Sammy Lundeen leciał gdzieś nad Wietnamem Północnym, a Morgan McPherson spoczywał zapakowany w foliowy worek w okrętowej kostnicy. Musiał wypić za dużo bourbona. Bolała go głowa, dłonie drżały. Wyprostował się i sięgnął do apteczki w poszukiwaniu aspiryny. Następnie zmoczył chustkę, przyłożył do czoła i legł z powrotem na koi. Światła nie gasił. Bał się ciemności. Zaczął wsłuchiwać się w monotonne odgłosy wydawane przez płynący po morzu okręt. Słyszał skrzypienie metalu. Rytmiczny, ledwie wyczuwalny ruch wielkiego cielska raz w tył, raz w przód pod wpływem nieustannego falowania wody. Dźwięki wydawane przez ludzi i maszyny. Uderzenia młotka dobiegające z warsztatu tuż pod jego kajutą. W duchu przeklinał tego, kto nim stukał. Był pewien, że to spec od boilera próbuje w ten sposób wyregulować precyzyjne urządzenie.

Obsesyjnie powracał myślami do tamtego tragicznego lotu. Kula, która przeszyła Morga, mogła równie dobrze przypaść jemu. Pięć centymetrów niżej i przeszłaby Morganowi pod podbródkiem i dostałbym prosto w ucho. Tylko lekkie plaśnięcie... I koniec. Czuł jakby krzyk ciszy wokół siebie; wzbierały w nim mdłości. Dość tego! Jeśli będziesz wciąż o tym myśleć, skończysz tak jak McPherson. Zsunął się z koi, chwycił ręcznik i wąskim korytarzem poszedł pod prysznic. Woda była racjonowana, gdyż stale mieli problemy z odsalaczami. Napis umieszczony na drzwiach informował, że kąpiel była dozwolona od 6 do 7 rano i w tych samych godzinach wieczorem. Jake zignorował to. Sprawdził tylko, czy kurki działały,, a potem stał pod strumieniem wody dobre dziesięć minut. Pieprzyć marynarkę! Pieprzyć tego dupka, który nie potrafi zająć się jak należy tymi cholernymi odsalaczami. Włożył czysty mundur khaki. Przeszedł obok sali odpraw - nie był w nastroju do rozmów - i udał się wprost na pokład hangarowy. Pięćsetka piątka stała w pobliżu windy numer dwa. Dwaj mechanicy wymieniali właśnie uszkodzony wiatrochron, stojąc na rusztowaniu ustawionym obok nosa. Na widok Graftona jeden z nich, Jake znał go z widzenia, zwrócił się do niego: - Szkoda porucznika McPhersona. Rzeczywiście, szkoda. - A poza tym ani jednej dziurki w całym samolocie, panie Grafton. Dobre pół godziny go sprawdzaliśmy, żeby zobaczyć, czy was jeszcze gdzieś nie trafili. Pilot skinął głową i poszedł dalej w kierunku lewej burty, gdzie nad powierzchnię wody wystawał sponson usytuowany mniej więcej w środku okrętu. Jedyne światło dobiegało z odkrytego włazu prowadzącego do hangaru. Dwa ogromne kabestany stały gotowe na przyjęcie lin w momencie, gdy będą cumować lewą burtą okrętu do nabrzeża. Jake usiadł na jednym z nich. W oddali, pięć mil od lotniskowca, dostrzegł światła niszczyciela eskorty. Wiatr był przesycony zapachem soli. Po pół godzinie wrócił pod pokład i wszedł po schodni na poziom 0-3, usytuowany nad hangarem, tuż pod pokładem startowym. Zamiast słonego powietrza czuł teraz farbę i smar pokrywające zawiasy grodzi. Krążąc w labiryncie wąskich przejść, odnalazł kajutę młodszych oficerów, w której jeszcze do niedawna zakwaterowany był McPherson. Drzwi ośmioosobowej kabiny stały otworem. Dostrzegł na podłodze ustawione rzędem szare, metalowe szafki, jakich zwykle używa się do przechowywania butów. Mały Augie Odegard wraz ze swym bombardierem, Joe Canfieldem, właśnie upychali w nich kombinezony. Jake przysiadł na koi, naprzeciwko pilota, i zapytał: - Jak wam leci, chłopaki? - Właśnie spakowaliśmy Morga. Parszywa robota - odparł Mały Augie. - Trzeba to wszystko poukładać, by wysłać jego żonie, gdy za trzy dni zawiniemy na Filipiny. - Pakowanie rzeczy poległych lub zaginionych kolegów zawsze należało do ich współlokatorów. To z tego między innymi powodu nie wolno było obu członkom tej samej załogi dzielić razem dwuosobowej kajuty. Canfield siedział przy biurku McPhersona, porządkując listy i pamiątki zgromadzone przez bombardiera w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. Canfielda żartobliwie nazywano Wielkim Augie, gdyż 'był o całe pięć centymetrów wyższy od swego miniaturowego pilota. Obaj podobni byli też do siebie niczym dwie krople wody i to pomimo faktu, że pilot był biały, a bombardier czarny.

- Spójrz no tylko, Jake. Morg to była chodząca przyzwoitość. Żadnego pornusa ani bodaj jednego listu od jakiejś dawnej cizi. Wyobrażasz sobie? Niech no tylko który dorwie się do mojego biurka, to mu oczy spuchną od czytania. Otworzył kolejną kopertę, upewnił się, że list był od żony, włożył go na powrót, a kopertę rzucił na sporą już kupkę innych kopert, które miały ostatecznie wylądować w jednej z metalowych skrzynek. - Widząc, jaki z tego Morga był porządny gość, sam uszlachetniam się moralnie. - To był naprawdę równy facet - przytaknął Jake. - Będzie go nam brakować. - Mały Augie uniósł wysoko brwi, spojrzawszy na Jake'a. - A co tam u ciebie? - Nie najgorzej. Skipper dał mi wolne tej nocy, ale od jutra znowu będę w rozkładzie. - Do Subic Bay już tylko kilka dni - wpadł mu w słowo Wielki. - Rozwalę się przy basenie i będę sączył dżin z tonikiem - rozmarzył się przez moment Mały. Mały Augie starannie składał mundury, bieliznę i cywilne ubranie, zanim umieścił je w skrzynkach. Gdy spakowali wszystkie osobiste rzeczy McPhersona i uporali się z listami, to tak jakby naprawdę już go pochowali. Czy jego, Jake'a, też tak będą chować? - Sądzicie, chłopcy, że wojna się lada dzień zakończy? - Masz na myśli to oświadczenie Kissingera: „Pokój jest w zasięgu ręki'? - zaśmiał się Mały. - Dokładnie - głos Graftona zabrzmiał tak cicho, że Wielki obrzucił go długim badawczym spojrzeniem. - Nie skończy się, dopóki układ nie zostanie podpisany, a żółtki nie puszczą do domu jeńców - zaoponował Mały. - A to nie nastąpi z dnia na dzień. - Tak uważasz? - Jasne. Trzy lata już tak negocjują, szlag by to trafił. Okrągły rok debatowali nad kształtem stołu, przy którym będą siedzieć. Przy takim tempie zawrą ten cholerny układ pod koniec tego stulecia - dodał Wielki. - Morgan nie będzie ostatnim, Jake, nie obwiniaj się. Jeszcze wielu kupi farmy w Wietnamie, zobaczysz. Jake podniósł się. - Głowa do góry - rzekł mu Mały na odchodnym. - Jeszcze masz dwadzieścia cztery godziny do swego lotu. Strzel sobie porządnego drinka - poradził mu Wielki. - Już to zrobiłem. - To popraw drugim. Po powrocie do swej kajuty Jake zdjął mundur i opuścił poruszającą się na zawiasach część umieszczonej w przepierzeniu szafki, która w takiej pozycji służyła jako blat biurka. We wnętrzu przechowywał papiery i książki. Znajdował się tam także sejf na poufne dokumenty. Jake sięgnął ręką w głąb szafki tam, gdzie była świetlówka, umieszczona w taki sposób, by oświetlać tylko samo miejsce pracy, resztę kajuty pozostawiając w mroku. Jej nieco przyćmione światło przydawało pomieszczeniu pewnej szczególnej atmosfery odosobnienia, wydającego się czymś niezwykłym na lotniskowcu o wyporności 96.000 ton z pięciotysięczną załogą. Jake pogasił inne światła, pogrążając się w świecie lampki fluorescencyjnej. O czym miał właściwie napisać Sharon McPherson? „Droga Sharon. Przykro mi cię zawiadomić, że przeze mnie twój mąż stracił życie". Jej świat legnie w gruzach, a jemu będzie „przykro". Ręce nadal mu się trzęsły. Wiedział, że to na skutek szoku poadrenalinowego. Sięgnął po kartkę i położył na opuszkach rozpostartych palców. Papier wyraźnie drżał. Tak naprawdę, pomyślał, na tym świecie człowiek nie ma nad niczym władzy, ani nad sobą, ani nad celami, w które musi trafić, nie mówiąc o tym, co spotkało Morgana... dosłownie nad niczym. Pogrążony w myślach, patrzył na cienie snujące się po kajucie. Miał przed oczami twarz Morgana, jego nieme

usta i krew; wszędzie krew. Ileż to krwi mieści się w ludzkim ciele, iluż to ludzi - tych uśmierconych przez niego i McPhersona - zeszło z tego świata wykrwawiwszy się na śmierć. A może zginęli od razu, w chwili wybuchu bomby? Tego nigdy się nie dowie. Czuł, że w głowie ma pustkę, kompletną pustkę... taką jak na tej kartce leżącej przed nim. Cóż mógłby powiedzieć wdowie i matce? „Droga Sharon, udało nam się trafić w cel niewarty złamanego szeląga. Za to twój mąż gnije teraz w foliowym worku w okrętowej kostnicy. Och, jakże mi przykro, jak bardzo przykro, że on jest martwy i zimny jak głaz, i że żadne ubolewanie nie przywróci go już do życia. I że ty, twój mały synek i ja będziemy musieli z tym żyć". Cóż miałby powiedzieć żonie kogoś, kto wcześniej sam ocalił mu życie. Wtedy byli nieco młodsi i nie marzyli nawet o lotniskowcu. Tego samego dnia ukończyli szkolenie w jednym z dywizjonów rezerwy. Zbiegiem okoliczności przydzielono ich do tej samej jednostki. Lot bez instruktora był dla nich w dalszym ciągu nowym doświadczeniem. Dopiero się nawzajem poznawali, jak nowożeńcy w podróży poślubnej... Skończyła się ona tamtej nocy. Lecieli na południe, wzdłuż wybrzeża stanu Waszyngton, nad oceanem, niespełna dwadzieścia mil od lądu. Słońce ginęło po zachodniej stronie horyzontu. Niebo na prawo od nich ustępowało powoli miejsca nocy, zasnuwane żółtawymi, pomarańczowymi i czerwonymi cieniami. Po lewej stronie powłoka chmur kłębiastych odbijała słabnące światło, resztkę odchodzącego dnia. Lecąc między błękitnymi i purpurowymi powłokami, pogrążali się coraz bardziej w ciemności. Minęli ujście rzeki Columbia, przelecieli jeszcze sześćdziesiąt mil na południe, po czym Jake cofnął dźwignię ciągu i zaczął obniżać pułap. Na wysokości 1.500 metrów McPherson nakazał skręt. Pilot wykonał zwrot na wschód, ku lądowi, ciągle schodząc niżej. Dopiero na wysokości 300 metrów wyrównali, zaś Jake zredukował prędkość do 600 kilometrów na godzinę. Lecieli teraz pod chmurami, a gdy przekroczyli linię brzegową, zgasł ostatni promyk światła. Jake dostroił VDI do zakresu pracy radaru śledzenia terenu, ustawiając zasięg za pomocą specjalnej podziałki na 300 metrów. Komputer sporządził graficzny obraz terenu przed nimi na podstawie analizy echa radarowego. Wskaźnik monitorowy wyświetlił graficzny profil trasy. Obraz tworzyło spektrum różnych zmiennych geometrycznych, dających złudzenie trójwymiarowości. Najbliższy punkt na ekranie widoczny był na tle pionowej skali. By zachować należytą ostrość obrazu, skala musiała być odpowiednio ustawiona, co dokonywało się automatycznie wraz z każdorazową zmianą pułapu. Samolot wszedł w chmury, jeszcze zanim bardziej zagłębili się nad ląd. Migające nieprzerwanie światełko pozycyjne odbijało się od chmur, wywołując na wiatrochronie nieprzyjemne odblaski. Pilot wyłączył je. Morgan McPherson z twarzą wciśniętą w osłonę radaru nawet nie zauważył, że wpadli w gęstą powłokę chmur. Instrukcja szkoleniowa dywizjonu wyraźnie mówiła, iż ten fragment trasy treningowej prowadzący przez góry łańcucha Coast Rangers nie mógł być pokonywany na przyrządach. Grafton dobrze o tym wiedział, ale tej nocy postanowił rzucić wyzwanie własnemu strachowi. Po kilku minutach samolot snuł nitkę spalin ponad doliną. Jake pocił się obficie, koncentrując uwagę na aparaturze VDI. Dane zmieniały się co chwila, co chwila więc musiał dokonywać prawidłowej oceny skali zmian ukształtowania terenu i w razie konieczności korygować kierunek lotu, zachowując równocześnie kontrolę nad samolotem. Pot skapywał mu ciurkiem po czole, szczypiąc w oczy. McPherson, cały czas z głową w osłonie radaru, zasypywał bezustannie Graftona nowymi informacjami.

- Jesteśmy nad doliną... droga wolna jeszcze przez osiem kilometrów... zbocza po obu stronach... dolina skręci w prawo... my skręcimy za trzy i pół kilometra... wysokość prawidłowa... zacznij skręcać w prawo... jeszcze bardziej... tak trzymaj... Przemknęli nad doliną. Po pięciu minutach minęli przełęcz i wpadli w inną dolinę, prowadzącą ku rozległej równinie pustyni. W miarę jak dolina stawała się coraz szersza i ubywało w niej zakoli, pozwolił zejść maszynie niżej, aż wskazówka wysokościomierza radarowego zatrzymała się na 300 metrach. - Jest tak jak trzeba... utrzymuj ten kurs. Mamy dobry prześwit. Obrali kurs, który po 120 kilometrach powinien doprowadzić ich do jeziora. W połowie drogi do niego McPherson odsunął się od osłony radaru i zaczął wystukiwać na klawiaturze komputera współrzędne następnego punktu orientacyjnego, w którym mieli dokonać skrętu. Piętnastominutowa niesamowita koncentracja spowodowała u pilota mimowolne odprężenie. Odetchnął kilka razy głęboko, następnie sprawdził przyrządy nadzorujące pracę silnika oraz wskaźnik stanu paliwa. McPherson nadal stukał w klawiaturę, co chwila zaglądając do podręcznego notatnika. Usatysfakcjonowany, że komputer potwierdził wprowadzone do niego dane, wcisnął głowę ponownie w osłonę monitora i nagle Jake usłyszał jego krzyk: - W górę! Jake spojrzał natychmiast na odczyt. Obaj byli już trupami. Kwadracik z kodem ich samolotu znalazł się grubo powyżej kreski oznaczającej zetknięcie z ziemią, prawie u samej góry ekranu. Z całych sił pchnął dźwignię ciągu, a jednocześnie błyskawicznym ruchem ściągnął drążek na siebie. Oczy śmignęły w kierunku wysokościomierza radarowego. Wskazówka opadła już poniżej 60 metrów. Koniec! Odezwał się sygnał ostrzegawczy. Strzałka minęła 30 metrów. Drążek był ściągnięty do oporu. Wiedzieli już, jakie to uczucie, gdy się umiera. Wskazówka zatrzymała się na kilkunastu metrach; zawahała się przez chwilę, a następnie zaczęła marsz w górę. Oczy pilota podążyły ku monitorowi. Nos samolotu wznosił się pod kątem 20° w górę. Pilot nadal utrzymywał maksymalne wychylenie drążka. Wskazówka wysokościomierza poruszała się zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Jake nadal nie zmniejszał nacisku na drążek. Nos samolotu miał już czterdziestostopniowe wychylenie... 50°... 60°... 70°... Przy osiemdziesięciu poczuł, że bolą go palce, tak mocno zacisnął je na drążku. Samolot zaczął przeciągać. Wznosili się najpierw z prędkością około 400 kilometrów na godzinę i coraz bardziej zwalniali, przekraczając pułap 3.000 metrów. Jake spojrzał na przyrządy. Musiał wykonać kolejny manewr. Do tej pory wznosili się prawie prostopadle w górę, stale wytracając prędkość. - Jake, zrób coś - usłyszał spokojny głos Morgana. Pilot wykonał pętlę i pozwolił, by nos zaczął opadać w kierunku horyzontu. Im bardziej się obniżał, tym prędkość stopniowo rosła. Gdy znalazł się na pułapie 4.000 metrów, wyrównał. Wstrząsały nim niekontrolowane dreszcze. Co on najlepszego zrobił? Tylko cudem uszli śmierci! Zaczęli krążyć po okręgu prowadzeni przez automatycznego pilota. Jake nadal się trząsł, a bombardier przemawiał do niego. Co wówczas mówił, tego Jake nie byłby w stanie sobie teraz przypomnieć. Mówił zresztą tylko po to, by Jake słyszał dźwięk jego głosu: łagodny i uspokajający. Mówił dopóty, dopóki Jake nie odzyskał równowagi. A potem, już na lotnisku, McPherson nie wspomniał o tym zdarzeniu nikomu, nikomu też nie zameldował, że omal się nie rozbili. Już na pasie uścisnął Jake'owi rękę i uśmiechnął się. Tak, wtedy ocalił ich obu.

A teraz nie żyje. Równe dwa lata i setki tysięcy wspólnie przelecianych kilometrów odeszło w przeszłość... a on wraz z nimi. Jake zaczął pisać. Trzy pierwsze wersje wyrzucił i dopiero czwarta zaczęła przypominać coś, co było już do przyjęcia, ale jeszcze nie to. Wreszcie po dwóch kolejnych próbach był gotów złożyć swój podpis pod czymś, co brzmiało następująco: Droga Sharon Już Cię zapewne powiadomiono o śmierci Morgana w akcji. Stracił życie podczas nocnego nalotu na cel w Wietnamie Północnym, służąc jak mógł najlepiej ojczyźnie. Fakt ten nigdy jednak nie wypełni pustki, która po nim pozostała. Latałem z Morganem przez ponad dwa lata. Spędziliśmy razem w powietrzu ponad sześćset godzin. Poznałem go tak dobrze, jak tylko jeden człowiek może poznać drugiego. Obaj kochaliśmy latanie i ta wspólna miłość nadawała nowy wymiar naszej przyjaźni. Znając go tak dobrze, wiem, jak głęboko kochał ciebie i Bobby'ego. Tym bardziej więc pojmuję ogrom tragedii, jaką jest jego odejście. Przyjmij moje najgłębsze i najszczersze wyrazy współczucia. Jake Cóż mogła sobie myśleć, czytając te słowa? Czy zachowa ten list, by wyjąć go, ilekroć odczuje potrzebę powspominania? Może za dziesięć lub dwadzieścia lat, pewnego chłodnego wiosennego dnia, robiąc porządki na strychu, odnajdzie ten list z przeszłości, która odeszła w zapomnienie. Ujrzy wyblakły, pożółkły papier. Może przypomni sobie, jak wyglądał, gdy go otrzymała, by jej donieść, że człowiek, którego kochała, stracił życie gdzieś daleko w nieznanym kraju, walcząc w obcej sprawie. Może go pokaże synowi, gdy ten zapyta o ojca. Przyglądał się swemu odbiciu w lustrze wiszącym nad umywalką. Gdzie on sam będzie za dwadzieścia lat? Martwy jak McPherson i ci bezimienni ludzie, co zginęli pod jego bombami? A może będzie handlował polisami ubezpieczeniowymi, by spłacić obciążoną hipotekę? Jego życie wypełnią codzienne obowiązki, będące jakże beznadziejną pustką. Zgasił światło i wyciągnął się na koi. Mimo zmęczenia, sen nie nadchodził. Ciągle przywoływał w pamięci tamten lot, od jego rozpoczęcia aż po zakończenie. Na pewno mógł coś zrobić inaczej. Pocisk nadleciał znikąd; nie mógł go uniknąć. Teraz Morgan był martwy i w imię czego? Gdyby mógł dopaść tych skośnookich sukinsynów i odpłacić im za to. Pomyślał o zrzuceniu Rockeye na ich działa. Jak świetnie wyczuł odpowiedni moment. Poczęstował ich czterema bombami kasetowymi i to w najwłaściwszej chwili. Jaka szkoda, że A-6 nie ma działka, tak jak A-7 Corsair. Gdyby je posiadał, mógłby wówczas pochylić nos maszyny, wymierzyć od odrobinę poniżej celu i nacisnąć spust. Leżąc na koi, czuł niemal odrzut działka kalibru 20 mm M61A Yulcan. Wrażenie było tak realne, że aż zdjął go strach i musiał zapalić światło. Gdy zrobiło się jasno, ponownie był w swej małej kajucie. Odnalazł butelkę Lundeena, usiadł na jego krześle za biurkiem i pociągnął duży łyk. Przypomniały mu się słowa Camparelliego: „... nie potrzeba mi tu mścicieli w stylu Johna Wayne'a". Jakże cholernie trudno mu było nie myśleć o odwecie: oko za oko, ząb za ząb, śmierć za śmierć...

Morg jest martwy i nic go już nie wskrzesi. Zginął bombardując kępę drzew w jakimś zapomnianym przez wszystkich miejscu, w gównianej wojnie, której nawet nie mieli odwagi wygrać. On, Jake, może teraz jedynie położyć flagę na trumnie swojego BN-a. Jezu, straciłeś go tak łatwo, więc cóż ci pozostało, jak tylko ta flaga. A jednak nie daje ci spokoju myśl, że jeśli już musiał zginąć, to niech by przynajmniej zginął za coś, co byłoby tego warte. Byś mógł wówczas otwarcie powiedzieć; by Sharon także mogła powiedzieć; by jego syn mógł kiedyś z dumą powiedzieć: on zginął za... Mój tata miał swój udział w wygraniu tej wojny dla... Zginął w imię... No właśnie, czego? Ano, niczego. Rany Boskie, Jake, więc ty akceptujesz jednak tę śmierć, byle by tylko miała jakiś sens i jakieś uzasadnienie. A może ty sam mógłbyś uczynić coś w tej sprawie, by jego śmierć nabrała sensu. Mógłbyś przeniknąć pewnej ciemnej nocy nad Północ i rąbnąć w coś, co byłoby warte tej wycieczki. Porządnie dokopać żółtkom. Znowu się podniósł i zaczął krążyć po kajucie. To mogłoby się udać, powtarzał w duchu. Na pewno. Po przekroczeniu plaży tylko twój bombardier-nawigator wiedziałby, dokąd naprawdę zmierzasz. Swoi nie mieliby cię już na radarze, a żółtki zielonego pojęcia, dokąd lecisz. Mógłbyś lecieć dokąd przyszłaby ci ochota i zaatakować jakikolwiek pieprzony obiekt. Nachodzą cię zwariowane myśli! Spróbuj tylko wykręcić taki numer, a od razu masz sąd wojenny... Pieprzyć to! I cóż z tego? Przecież McPherson też już jest trupem. Potrzeba mi takiego celu, by żółtkom naprawdę upuścić krwi, tak jak oni upuścili Morganowi, i Sharon, i mnie... Znowu położył się na koi, ale światła nadal nie gasił. Przez cały czas słyszał skrzypnięcia i sieknięcia wydawane przez płynący okręt, ilekroć jego stalowe poszycie ruszało na spotkanie kolejnej fali. Kolejna parszywa noc w tropikach. Tuż po zmierzchu ponownie lunął deszcz. Na mostku „Shiloha" oficer wachtowy dokonywał wpisu do dziennika okrętowego. Po kilku minutach wydał polecenie uruchomienia wycieraczek, sam natomiast zaczął wypatrywać w ciemnościach świateł niszczyciela, który powinien znajdować się trzy mile przed lotniskowcem. - Daj mi znać, gdy „Fannon" zmieni kurs - polecił młodszemu oficerowi, następnie skontaktował się z centrum informacji bojowej i powtórzył ten sam rozkaz oficerowi obserwacyjnemu, który pełnił dyżur w swoim pomieszczeniu otoczony konsolami radarów. Powietrze na mostku było przesycone wilgocią. Stuprocentowa względna wilgotność uniemożliwiała normalne parowanie; przepocone włosy, koszule i bielizna przydawały każdemu człowiekowi na pokładzie charakterystycznego zapaszku zgnilizny. Oficer wachtowy przeszedł na tę stronę mostku, która była usytuowana nad lewą burtą, i spojrzał na zalewany deszczem pas startowy znajdujący się poniżej. Samoloty stały stłoczone w bladoczerwonym świetle. Ich sterczące pionowo w górę, złamane w połowie skrzydła, przypominały wzniesione w błagalnym geście ręce. Dla samolotów tropikalna ulewa była prawdziwym dobrodziejstwem, gdyż spłukiwał z nich wszelki brud i sól. Odgłos deszczu bębniącego po stalowym mostku i miarowy szelest wycieraczek sprawiały, iż oficer odnosił wrażenie, że jest całkiem sam pośród tej nocy. Już za dwa dni skończy się to krążenie po morzu, a okręt opuści swój stały akwen na morzu i zawinie do Subic Bay, by załoga i personel latający mogli odpocząć. Wcześniej jednak czekał ich jeszcze niemal dwudniowy rejs po Morzu Południowochińskim. Wkrótce nastanie cudowny poranek, gdy zniknie ten monotonny widok horyzontu, a z morza wyłonią się pokryte dżunglą góry otaczające bazę floty amerykańskiej w Subic Bay. Dla większości z nich szykuje się pięć beztroskich dni i nocy, pełnych nieskrępowanej swobody. Nawet ci, dla których będzie to nadal okres wytężonej pracy, będą mogli wieczorami zrobić mały wypad na brzeg.