uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

Stephen Gallagher - Huragan

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Stephen Gallagher - Huragan.pdf

uzavrano EBooki S Stephen Gallagher
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 215 stron)

Stephen Gallagher Huragan (The Boat House) Przełożył Mirosław Kościuk

PROLOG: Po Utonięciu (I) Starzy i młodzi, wszyscy odbywamy naszą ostatnią podróż ROBERT LOUIS STEYENSON

Do starego domu McCarthy’ego na Stepie nie zaglądał od prawie roku. Z miejscem tym wiązało się zbyt wiele wspomnień, i to nie tylko tych najświeższych. Dobre oraz złe przemieszały się ze sobą i niekiedy miał wrażenie, że te dobre mogą być niemal równie bolesne. Powrócił myślami do lat dzieciństwa, do wakacji spędzanych w tym lichym, drewnianym domku razem z siostrą i jej rodziną po śmierci rodziców. Potem przemieszkał tu trzy lata z Nerys. Waśnie się pobrali i oboje byli zbyt biedni, by pozwolić sobie na coś lepszego. Każdy grosz odkładali wtedy na zakup udziału w zakładzie. Został jego właścicielem jeszcze zanim Wayne nauczył się chodzić, ale Nerys odeszła dawno temu. To były ciężkie, ale szczęśliwe czasy. Szkoda, że uświadomił to sobie dopiero teraz. Trzymaj się, Ted, powiedział w duchu. Nie załamuj się. Uważając, by nie rozwalić wyrobionej dwójki, skręcił na biegnącą cyplem, usłaną liśćmi drogę. Gdyby tylko... Gdyby tylko można było wymazać to straszliwe ostatnie lato. Nie tyle wypalić z umysłu jednym odmierzonym błyskiem, ile właśnie wymazać, niczym zapisany na tablicy wiersz, który ułożył się jakoś nie tak, i odnaleźć zagubiony rytm, tak jakby nigdy nie wydarzyło się nic złego. Co by za to dał? Odpowiedzi nie musiał szukać gdzieś w zakamarkach duszy. Wszystko. Oddałby wszystko, byleby tylko jego życie wyglądało tak jak dawniej. Wspomnienia mógłby zostawić, bo wtedy by już nie raniły, co więcej, pozwoliłyby, na Boga, docenić w pełni to, co miał. To tyle w kwestii niezałamywania się. Droga była nierówna, a miejscami zaczynała już zarastać. Furgonetka podskakiwała na starych, wyschniętych koleinach, niekiedy w przednią szybę trzepały zwisające nisko gałęzie. Jako dziecko z całej doliny najbardziej upodobał sobie Step, wysoki, zalesiony cypel, wybiegający w głąb jeziora. Chcąc dotrzeć z brzegu na jego szczyt, należało pokonać strome wzniesienie, podjazd drogą był nie mniej uciążliwy. Łatwiejszy dostęp odarłby go po części z tajemniczości, to zaś osłabiłoby czar, a właśnie czar czynił Step miejscem wyjątkowym. Bawił się tutaj, tutaj dorastał. Gdy był tu po raz ostatni, siedział na przeglądających się w wodzie wysokich skałach, płakał w samotności i nie wstydził się łez. Nie potrzebował zgadywać, jaki widok roztacza się dzisiaj z góry. Zobaczy dolinę i czy to w pełni słonecznego blasku, czy też w cieniu pochmurnego dnia, czy wreszcie w strugach deszczu, będzie to ziemia rodzinna, która nigdy nie pozwoli mu odejść. Zbliżał się do końca drogi. Przed sobą miał stary domek, ostatnio należący do McCarthy’ego, choć Pete McCarthy wyprowadził się niemal przed rokiem. Wiosna była całkiem przyjemna, jakkolwiek większość mieszkających w dolinie ludzi uważała, że w tych stronach najlepszą porą roku jest jesień. To wtedy zachody słońca barwiły góry złotem i czerwienią, a okoliczne lasy stały ciemne i mroczne, jakby żywcem przeniesione z jakiejś bajki. Przyjezdni potrafili spędzić godzinę i więcej na tarasie restauracji sióstr Venetz, ze łzami w oczach obserwując wstające z jeziora wieczorne mgły. W tym czasie miejscowi siedzieli zapewne w domach i na kalkulatorach Casio przeliczali pieniądze zdarte w trakcie sezonu. Wielu zastanawiało się, czy po tym roku stać ich już będzie na kupno nowego volvo, a może nawet na zimowy rejs po ciepłych morzach. Ludzie ci pracowali bez wytchnienia przez całe lato, niekiedy tak ciężko, że zapominali unieść głowę i

przypomnieć sobie, dlaczego tak naprawdę są tutaj. Nie dla pieniędzy czy wątpliwej przyjemności obsługi turystów, tylko dla samej doliny, której subtelna obecność zdawała się ich przenikać i nie wypuszczać. Ted Hammond wiedział, że nigdy nie uda mu się odejść. Było już za późno na przerwanie tańca; dolina zbyt długo trzymała go w ramionach. Przyjaciele mogli przychodzić i odchodzić, on pozostanie tu na zawsze. Zaparkował przed starym domkiem, na wprost zabudowanego drewnianego ganku. Kilka metrów dalej zarośnięta droga kończyła się, przechodząc w jeszcze bardziej zarośniętą ścieżkę. Dom stał w ciszy opuszczenia. Drogę i ścieżkę czekał ten sam los. Dom miał kiedyś swoją nazwę, Rosedale, lecz tabliczka dawno się rozpadła i dzisiaj nikt już tego nie pamiętał. Parterowy budynek był zbyt zniszczony, by można go było sprzedać czy choćby wynająć. Co prawda ściany i dach zachowały się w całkiem niezłym stanie, żeby jednak mógł przyciągać tłumy gości, należałoby wymienić parę okien, dokonać drobnych napraw, a całość porządnie odmalować. Taki remont planowała jego siostra. Ostatecznie to ona była właścicielką, nawet jeśli pozwoliła Tedowi zatrzymać klucz i pudełko z papierami. Dzisiaj także przyjechał tutaj dlatego, że go o to prosiła. Miał oczyścić rynny, naprawić piec, który nie chciał ciągnąć, i sprawdzić wszystko, zanim dadzą ogłoszenie. Jeśli chodzi o Teda, to raczej wolałby pozostawić domek własnemu losowi. Już teraz miejsce to przywodziło na myśl zapomniany cmentarny zakątek; martwe róże, porosły mchem ogródek, tłoczące się zbyt blisko drzewa. Domek z piernika zestarzał się i trącił stęchlizną. Byłoby lepiej, gdyby dolina zabrała go z powrotem. Albo, zaświtało mu w głowie, niech wszystko zostanie tak jak jest, do powrotu McCarthy’ego. Wysiadł z furgonetki i popatrzył przez ganek na zamknięte frontowe drzwi. Prawie udało mu się wyobrazić, że drzwi są otwarte, a z nieoświetlonego korytarza wychodzi Pete McCarthy ze starym kartonem po zupie Heinza w dłoniach. W kartonie leżą koszule, a na nich chwiejące się na wszystkie strony radio. Nie był najlepszym mechanikiem, jakiego zdarzyło się Tedowi zatrudniać, ale z pewnością z nikim nie pracowało mu się lepiej. Opowiadając dowcip nieodmiennie zapominał pointy, kiedy zaś gwizdał, wszystkim wokół puchły uszy. A jednak Ted już wtedy wiedział, że będzie mu go brakować. I brakowało. Tęsknił za obojgiem. Bardzo tęsknił. Dlatego przyjechał wtedy, żeby się pożegnać. Ich samochód stał już załadowany. Chłopiec bawił się kierownicą, a oni stali we trójkę na werandzie i rozmawiali o przeróżnych rzeczach, unikając tego, co trzeba było powiedzieć naprawdę. Odwlekali moment rozstania. Byłoby znacznie łatwiej, gdyby po prostu uścisnęli mu dłoń, wsiedli do wozu i odjechali. „Och, Ted”, powiedziała Diane. Postąpiła krok naprzód i mocno się do niego przytuliła. Ted otoczył ją ramionami, uświadamiając sobie nagle, że Diane była w tym samym wieku, co Nerys w chwili śmierci. Właśnie taki wizerunek żony jego pamięć zachowała na zawsze. Od tamtego momentu nie było tygodnia, żeby choć raz nie pragnął jej powrotu i oto teraz, przez krótką chwilę, która pierzchła przed dochodzącym do głosu poczuciem rzeczywistości, miał

wrażenie, że jego marzenia się spełniają. Trzymał ją w objęciach, a ona na powrót stała się Diane, o innym zapachu, innym wyglądzie i przeżyciach. Równie drogą, choć nie tą samą młodą kobietą, która owego listopadowego wieczoru odeszła w milczeniu na zawsze. Kiedy w końcu opuściła ramiona, miała łzy w oczach. Pete wyciągnął rękę. „Do widzenia, Ted”, powiedział z powagą. „Przykro mi z powodu tego, co na ciebie sprowadziłem”. „To nie twoja wina”, odrzekł Ted. „Skąd mogłeś wiedzieć”. Znał jednak Pete’a i wiedział, że zapewne obwinia siebie do dziś. Przekręcając klucz w zamku zastanawiał się, gdzie oni byli teraz, jak sobie radzili. Na początku przysłali mu parę pocztówek, i to wszystko. Dowiedział się, że wylądowali na południowym wybrzeżu, gdzie Pete znalazł pracę na przystani. Ponieważ jednak nie zdołali wynająć nic taniego, przeprowadzili się gdzieś na wschód. Otworzywszy drzwi, poczuł przemożną pewność, że pomimo wszystkiego, co się tutaj stało, oni kiedyś wrócą. Z czasem najgorsze ze wspomnień wypalą się, a zaszczepiona pod skórą obecność doliny ściągnie ich z powrotem. Niech siostra sobie myśli, że szykuje dom do wynajęcia. Nie ma sprawy, przygotuje go jak trzeba, ale powie jej, że dach wymaga naprawy, że część desek przegniła, grożąc zawaleniem. Powie, że postara się rozłożyć prace tak, by zdążyć przed następnym sezonem. Gdyby Pete i Diane wrócili, dom by już na nich czekał. Wciągnął w płuca chłodne, przesycone zapachem pleśni powietrze. W zalegającej wnętrze ciszy każdy dźwięk wydawał się głuchy i przeszywający. W samym środku wiosennego popołudnia wszystko wydawało się być uśpione niczym o czwartej nad ranem. Miał wrażenie, że trafił do domku dla lalek. Po obu stronach korytarza widział drzwi kolejnych pomieszczeń; dwie sypialnie, pokój dzienny, łazienka ze staroświecką, żeliwną wanną, duża kuchnia, wyposażona w opalany drewnem piec, który nie działał, oraz sprawną kuchenkę elektryczną. Wszystkie wychodzące na korytarz drzwi były otwarte. Wszystkie oprócz jednych. Drzwi pokoju Aliny. Skoro już nie mógł tego pominąć, to równie dobrze mógłby zacząć w tym miejscu. Dalsze odwlekanie pozwoliłoby jego wyobraźni posunąć się za daleko. Jednak, kładąc dłoń na gałce, miał dziwne przeczucia. Czy przed wyjazdem Pete i Diane wszystko uprzątnęli? Musieli. Z pewnością któreś z nich coś by wspomniało, gdyby tego nie zrobili. Otworzył drzwi i przestąpił próg. Odetchnął z ulgą, ujrzawszy puste pomieszczenie. Na łóżku został tylko materac, cała pościel była ściągnięta. Nagie ściany i powierzchnia komody. Na wszelki wypadek sprawdził szuflady, ale też były puste. Zupełnie, jakby ona nigdy tu nie mieszkała. Szarpiąc się z otwieranym do góry oknem, z którego widać było zarośnięty ogródek, stwierdził, że właściwie nie wie, co oni zrobili z rzeczami Aliny. Nie mógł sobie wyobrazić, by któreś z nich chciało zabrać je ze sobą. Odpowiedź poznał wkrótce potem, gdy przystąpił do naprawy pieca.

W kuchni było najciemniej, ponieważ drzewom na tyłach domu pozwolono rozrastać się bez przeszkód i teraz wystarczył lekki podmuch wiatru, by ich gałęzie dobijały się do okien. Któregoś razu przywiezie piłę łańcuchową i przytnie je. Tymczasem dzisiaj zajmie się przeczyszczeniem pieca. Zajrzał do paleniska i wówczas okazało się, że ktoś go ubiegł. Przywrócił ciąg pewien czas temu i zrobił z pieca użytek. Pete nie wspominał o tym ani słowem, lecz w zimnym popiele spoczywały dowody. Ted zdjął wiszący na wbitym w ścianę gwoździu pogrzebacz i sięgnął w głąb rusztu. To, co włożono do pieca, nie spaliło się do końca. Ujrzał szpilki do włosów, nadtopiony kawałek grzebienia. Strzępek tkaniny z jeszcze widocznym wzorem. I całe mnóstwo popiołu ze spalonego papieru. Spod jego pokładów wygrzebał rożek pocztówki czy fotografii. Skierował go ku światłu końcem pogrzebacza, lecz rożek nie zawierał żadnych rozpoznawalnych szczegółów. Uformował szczątki w niewielki kopczyk, obłożył go znalezionym tuż za domem chrustem, a następnie podpalił i starannie zamknął drzwiczki. W ten sposób w piecu zapanuje gorąco, ogień zaś zgaśnie dopiero wtedy, gdy na ruszcie nie zostanie nic oprócz popiołu z popiołów. Dla Teda Hammonda jeden strzępek pozostały po Alinie Peterson byłby jednym strzępkiem za dużo. Odczekał, dopóki nie nabrał całkowitej pewności. Potem wyszedł i zamknął drzwi. Już na dworze przypomniał sobie słowa wypowiedziane kiedyś przez Diane. Że spośród wszystkich, którzy znali prawdę, tylko oni zdołali przetrwać. Ujęła to jakoś inaczej, ale chodziło jej właśnie o to, że należeli do klubu ocalonych, czy im się to podobało, czy nie. Wsiadł do furgonetki i uruchomił silnik. Pozwalając mu pracować na jałowym biegu, siedział przez jakiś czas ze wzrokiem utkwionym w zaczynającej się parę jardów dalej, ledwie widocznej ścieżce. Ścieżka biegła lasem ku wysokim skałom, skąd, rozstawszy się z Petem i Diane, podziwiał rozległą taflę jeziora. To właśnie tą ścieżką szła przedtem wielokrotnie Alina. Diane nie miała racji. Nie było ich tylko troje. Inni też wiedzieli, co i w jaki sposób się stało. Ale oni już nigdy tego nie powiedzą.

Część pierwsza I: POCZĄTKI Znany jest nam zaledwie dzień powszedni, oczywisty i bieżący, i to tylko taki, jakim go widzimy, podczas gdy końce oraz początki wciąż stanowią dla człowieka fantastyczną dziedzinę. FIODOR DOSTOJEWSKI, „Dziennik pisarza” Wszystko musi mieć początek... a ów początek musi wiązać się z czymś, co miało miejsce wcześniej. MARY SHELLEY, Wstęp do „Frankensteina”

1 Właściwie nie ma wyraźnego punktu, o którym można powiedzieć: tutaj to się zaczęło. Jest ich wiele. Jak choćby dzień, kiedy Pete McCarthy zjawił się w zakładzie Teda Hammonda, nie posiadając niczego oprócz kartonowej walizki oraz nadziei na sezonową pracę. (Sezon rozciągnął się na rok, potem na następny i wyglądało na to, że trwać będzie bez końca, bo nic nie zniszczy ich coraz silniejszej przyjaźni.) Albo może inny dzień, kilka lat wcześniej, gdy siedmioletnia rosyjska dziewczynka, Alina Pietrowna, wyprowadziła kilkunastoletniego chłopca na rozciągające się w pobliżu jej wioski bagna i wróciła sama. Równie dobrze mógłby to być dzień, w którym Alina, teraz już dorosła, spakowała tyle dobytku, ile była w stanie unieść i podjęła pierwszą, nieudaną próbę przekroczenia granicy ojczystej Karelii. A może, coraz bardziej zbliżając się do teraźniejszości, należałoby wybrać noc, kiedy Pete McCarthy wyruszył z doliny na pogrzeb matki, Alina Pietrowna zaś, którą odbyta kara nauczyła raczej twardości niż pokory, spakowała większość tych rzeczy co poprzednio i spróbowała jeszcze raz. Ten początek będzie chyba najlepszy. Zacznijmy od McCarthy’ego. Podczas gdy kobieta, mająca zmienić całe jego życie, wsiadała do pociągu, Pete MacCarthy robił co mógł, by tchnąć nieco życia w starego grata. Tymczasem kupa żelastwa wyraźnie ignorowała jego wysiłki. Samochód stał w warsztacie pod zwisającymi z sufitu lampami, lichy, ciemny i obojętny. W półmroku mętnie połyskiwały chromy maski, a z głębi sześćdziesięciowatowych reflektorów wyzierał duch przekory. Był to prawie dwudziestoletni czarny zodiac, z pewnością najbrzydszy pojazd, jaki poruszał się po drogach wokół Three Oaks Bay. I cóż z tego, że miał kolor w sam raz na pogrzeb, skoro tkwił bezużytecznie w miejscu. Pete’owi tego tylko brakowało. Po trzech godzinach wcierania, polerowania, glansowania Turtle Waxem, aby przywrócić gratowi jaki taki wygląd. Obdarzył go czułą opieką, poświęcił uwagę. Czego jeszcze można było oczekiwać? Zdjął marynarkę i zawinął rękawy koszuli, w którą przebrał się zaledwie dziesięć minut temu w umywalni na zapleczu. Zwolnił zatrzask maski i miał właśnie unieść ją ku górze, gdy z biura wyszedł pracujący do późna Ted Hammond. – Jakieś kłopoty, Pete? – zagadnął. Pete zacisnął dłonie w pięści, jęknął, po czym uraczył kopniakiem najbliższe koło. Zodiac zareagował wypluciem kołpaka, który spadł na posadzkę i poturlał się wprost do kanału. Wspólnymi siłami rozebrali na kawałki gaźnik. Wtedy na scenie pojawił się Wayne, szesnastoletni syn Teda. Wayne kontemplował silnik najwyżej kilka sekund, a następnie oświadczył, że wie dokładnie o co chodzi. – Potrzebuję trochę forsy – rzucił na odchodnym. Zaraz potem odjechał porozbijaną ciężarówką (brakowało mu tylko siedmiu miesięcy do prowadzenia jej legalnie) i wrócił po kwadransie z beczułką piwa.

Dochodziła północ, kiedy Ted znalazł wreszcie usterkę. Przyczyna tkwiła w nowym zestawie przerywaczy, założonym przez Pete’a podczas ostatniego przeglądu. Gdyby zostawił stare, nie miałby żadnych problemów. Na szczęście, nikt nie był na tyle nietaktowny, żeby powiedzieć to głośno. Gdyby zresztą tylko spróbowali, posłałby im spojrzenie, z którym laser z trudem mógłby konkurować. Poskładali wszystko do kupy, a Pete wystroił się znowu. Ponieważ w warsztacie nie było żadnych krzeseł, pootwierali drzwi zodiaca i, siedząc w wozie, we trójkę opróżnili beczułkę. Prawdę powiedziawszy, zajęli się tym głównie Ted i Wayne, rozparci na tylnym siedzeniu. Pete przekrzywił wsteczne lusterko i bezskutecznie usiłował zawiązać pożyczony czarny krawat. Ted powiedział: – Wayne może przejechać się codziennie do domku i przypilnować wszystkiego podczas twojej nieobecności. – Wayne uniósł styropianowy kubek i głośno siorbnął na znak zgody. – Nie przejmujcie się tym – odrzekł Pete. – Jeśli kogoś tak przyciśnie, by kraść moje rzeczy, to niech mu będzie na zdrowie. – Jeszcze raz zerknął do lusterka, po czym obrócił się nieco w fotelu i spojrzał na dwójkę z tyłu. Ojciec i syn siedzieli cierpliwie jak niedowidzące jury. Ted w postrzępionym starym swetrze przypominał dzbanek w kształcie karzełka. Na koszulce wciśniętego w kąt Wayne’a szczerzyła się czaszka pod napisem Judge Death. – Jak wyglądam? – zapytał Pete. – Chcesz znać prawdę? – powiedział Ted. – Niekoniecznie. – Wyglądasz doskonale. – Wyglądasz, jakby właśnie wypuścili cię z więzienia – usłużnie dodał Wayne. – Dzięki. Tego mi było trzeba. – Potem, chcąc zasygnalizować, że krótkie pożegnalne party dobiegło kresu, wysiadł z samochodu, przeszedł do tyłu i zatrzasnął klapę bagażnika. Jazda, którą miał przed sobą, pochłonie resztę nocy. Brat obiecał, że załatwi mu nockę, teraz jednak będzie musiał z niego zrezygnować i odespać zaległości później. Wielki brat Michael, szanowany przez całą rodzinę, który wziął na siebie przygotowania do pogrzebu, zapewne nie będzie zadowolony ze zmiany w harmonogramie, lecz Pete’a zupełnie to nie wzruszało. Mike był zawsze taki spięty, że chyba nawet nie mógł pierdnąć bez pomocy łyżki do butów. Ted Hammond z Waynem wysiedli i Pete obszedł zodiaca dookoła, zatrzaskując drzwi. Wayne podążył za nim, patrząc powątpiewająco. No cóż, nie dało się ukryć, że samochód był właściwie kupą złomu. W przeszłości Pete przyspawał do blachy podwozia tyle nakładek, że teraz spokojnie mógłby najechać na minę i nie zrobić sobie krzywdy. – Myślisz, że ci się uda? – zapytał Wayne. – Chyba żartujesz. To idzie jak marzenie. Wayne cofnął się nieco, chcąc ogarnąć samochód jednym sojrzeniem; zaśniedziała krata na wlocie powietrza, pożółkłe reflektory, mały odprysk na przedniej szybie, który jakoś się nie powiększał, antena przymocowana do karoserii zwojem czarnej taśmy. – Taaa – powiedział w końcu bez entuzjazmu. – Miałem kiedyś takie marzenie. – Skierował się ku dużym, podwójnym drzwiom warsztatu, a Pete usiadł za kierownicą.

Ted nachylił się ku na wpół uchylonej szybie. – W każdym razie – powiedział cichym, poważnym głosem – przykro mi z powodu twojej matki. – Ano tak. Spodziewaliśmy się tego, ale... – Pete wzruszył ramionami. Nie potrafił dokończyć tej myśli w żaden rozsądny sposób od chwili, gdy przed trzema dniami zadzwonił Michael i przekazał mu wiadomość o śmierci matki. Ted postąpił krok do tyłu. Wayne otworzył drzwi na oścież i teraz stał na progu, próbując nie drżeć od chłodu marcowej nocy. Pete skinął Tedowi, posłał mu krótki uśmiech, po czym sięgnął ku stacyjce i przekręcił kluczyk. Zodiac ruszył w zasnutą mgłami znad jeziora noc, gładko i bezszelestnie, pchany przez Teda i Wayne’a. Wcześniejsze zmagania z silnikiem rozładowały akumulator, rozrusznik zaś do silników łodzi znajdował się dopiero na przystani. Stękając i sapiąc, wypchnęli wóz na kamienistą drogę, biegnącą ku szosie. Po przebyciu kilku następnych jardów silnik szarpnął, obrócił się i przemówił ożywionym kaszlem. Włączyły się też światła wyławiając spomiędzy kadłubów łodzi, naczep i częściowo zdemontowanych jachtów motorowych, stojących na poboczu, jakieś przedziwne kształty. Pete dodał gazu, zostawiając za sobą zdyszaną dwójkę. Odprowadzili wzrokiem tylne światło wozu aż do chwili, gdy zniknął za przesłaniającymi zakręt drzewami. Wkrótce potem dał się słyszeć wibrujący zaśpiew trących o metal opon – znak, że zodiac przemknął przez żelazny most łączący ich z Three Oaks Bay, usytuowaną na brzegu jeziora miejscowością wypoczynkową, dzięki której firmie nie brakowało roboty. Trwało to najwyżej sekundę, po czym na powrót zapanowała cisza. Ted położył dłoń na ramieniu Wayne’a i razem ruszyli w stronę warsztatu. Skrzywił się boleśnie, gdy gdzieś w oddali głośno wystrzelił gaźnik. Wysokie ściany doliny pochwyciły huk i odbiły go echem, jak gdyby ktoś pociągnął spust karabinu w ogromnym, pustym budynku. – Nie martw się – rzucił Wayne. – Potraktuj to jako rodzaj reklamy. – Jak to? – Jeżeli potrafi utrzymać tego rzęcha na chodzie, to prawdopodobnie naprawi wszystko co ma koła. Wayne przyciągnął wielkie wrota warsztatu i przekręcił rygiel, zamykając je od środka. Ted stał przy tylnym wyjściu z ręką na wyłączniku światła. Myślał o tym, że dziwnie będzie tu wyglądać podczas nieobecności Pete’a. Miał wprawdzie jeszcze jednego mechanika, cichego, skrytego mężczyznę nazwiskiem Frank Lowry, lecz stosunki między nimi układały się zupełnie inaczej. W ciągu czterech lat przepracowanych w warsztacie Pete stał mu się bliski niczym drugi syn, był też kimś w rodzaju starszego brata dla Wayne’a. Może nie byli standardową rodziną, lecz w świecie, gdzie prawie każdy wydawał się być z takich lub innych względów nieszczęśliwy, zdołali stworzyć całkiem miły zakątek na wysypisku śmieci. Oczywiście, stan taki nie mógł trwać wiecznie. Wayne zaczynał powoli rozwijać skrzydła. Zamienił Custom Bike na Playboya i wchodził w związek z Sandy, co sprowadzało się do wzajemnego kuszenia, obrażania na przemian i słuchania muzyki tak głośnej, że aż sięgającej progu bólu. A Pete... Pete zwiąże się w końcu z kimś, kto go naprawdę doceni, a

wtedy nadejdzie koniec owych wieczorów z piwem, prażoną kukurydzą, mrożoną pizzą i wypożyczonymi kasetami wideo; tymi wszystkimi szczegółami, składającymi się na wyłącznie męski obraz Dobrego Życia. Obaj odejdą, a on zostanie sam. Ale może jeszcze nie w tym roku, pomyślał z nadzieją. Kiedy wyszli z terenu zakładu, Ted zamknął na klucz wejście. Zamek był słaby, ale w zupełności wystarczał. Z wyjątkiem najzimniejszych nocy, po terenie biegały swobodnie Chuck i Bob, dwa owczarki niemieckie. „Ocaleni będą ścigani sądownie” napisał kiedyś Wayne kredą na bramie głównej, lecz Ted kazał mu to wymazać. Wayne Hammond dawał się lubić, podobnie jak jego ojciec w tym wieku. Nie był olśniewająco zdolny, ale dobry w dziedzinach, które się naprawdę liczyły. Przewyższał ojca wzrostem, miał smukłe ciało pływaka oraz przeciętnie miłą twarz. Nie byłby zdolny do złamania czyjegoś serca, ale też nie wstrzymałby czasu w biegu. Patrząc na niego czasami, Ted miał przez chwilę wrażenie, że znów widzi jego matkę. Gdy ojciec i syn zbliżali się do nieoświetlonego domu (Wayne po to, by spustoszyć lodówkę przed powrotem do swego dwupokojowego królestwa nad warsztatem), kobieta, której pisane było zniszczyć ich życie oraz całą dolinę, w odległości przeszło dwóch tysięcy mil zbliżała się do zupełnie innego celu. Przez kilka pierwszych godzin Nikołaj siedział i bez przerwy się w nią wpatrywał, dopóki nie uświadomił sobie, że ją denerwuje. Zaraz też wdrapał się na górną leżankę i wyciągnął na całą długość. Alina została na dole sama, zapatrzona w mijane krajobrazy. Były niezmiennie monotonne; ciemne brzozowe i sosnowe lasy w świetle księżyca. Niekiedy drzewa rzedły, ustępując miejsca osadom niskich, drewnianych domów o małych oknach i przykrytych śniegiem dachach. Było to jakby ruchome tło dla ich marzeń oraz lęków. Uwielbiał ją. Wyglądało na to, że spełni się przynajmniej jedno z jego pragnień. Denerwował się ich obecną sytuacją, ale to wszystko. Teraz było inaczej, niż w ponurych latach przeszłości, kiedy ludzi wypuszczano bardzo niechętnie, a i to tylko wówczas, gdy istniała pewność, że więzy rodzinne zmuszą ich do powrotu. Nikołaj wiedział, że gdyby chciał wyjechać sam, zapewne nie miałby kłopotów z uzyskaniem zezwolenia. Kontrola graniczna złagodniała, mur berliński padł, wszystko zaczynało wyglądać inaczej. Problemem była Alina. Miała za sobą kryminalną przeszłość i jak mówiła, wciąż ciążyły na niej jakieś zarzuty. Gdyby ją złapali, trafiłaby wprost na salę rozpraw. Nigdy nie pytał, o co była oskarżona. Ufał jej. Wiedział tylko, że spędziła jakiś czas w więziennym szpitalu psychiatrycznym, że jakoś się stamtąd wydostała i była poszukiwana. Zanim się poznali, już od dwóch lat żyła bez jakichkolwiek dokumentów i stałego miejsca zamieszkania. Nie potrafił wyobrazić sobie siebie w podobnej sytuacji, ale widział, ile ją to kosztowało. Nie ulegało wątpliwości, że musiała uciekać. Pomimo krótkiej znajomości stało się dla niego oczywiste, iż będzie uciekać razem z nią. Usłyszawszy ostre pukanie w ścianę obok drzwi, zsunął się z leżanki na podłogę. Alina była już na nogach. Do przedziału wszedł strażnik, młodziutki żołnierz w stalowoszarym

mundurze, z policzkiem przeciętym głęboką blizną. W jednej ręce trzymał krótką drabinkę, a w drugiej ich paszporty. Ustawiwszy drabinkę na podłodze, przekręcając, przeczytał ich nazwiska i przyjrzał się fotografiom. Paszporty były francuskie; a kradzież nie została jeszcze zgłoszona, natomiast wizy po prostu sfałszowane. W przedziale brakowało miejsca. Alina stała tuż obok Nikołaja, sięgając mu głową zaledwie do ramienia, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Nikołaj poczuł, jak gdzieś w głębi jego duszy zapala się niewielki płomyk niepokoju. Płomyk przybrał na sile, kiedy strażnik, prosto po szkole, ale już twardy i niesympatyczny, spojrzał znad fotografii w jej umykające oczy. Nikołaj poczuł strach. Wcale nie musiał tutaj być. Sam dokonał takiego wyboru, zgodził się podjąć ryzyko. Zamiast podróżować legalnie pod własnym nazwiskiem, postanowił skorzystać ze sfałszowanych papierów, gdyż dzięki temu Alina mniej będzie się rzucać w oczy. Jeśli jednak jej nerwy teraz zawiodą, jeśli się zdradzi, cały trud pójdzie na marne. Alina uniosła głowę i popatrzyła strażnikowi prosto w oczy. Wszystko wróciło na miejsce. Znowu była opanowana, zimna i twarda. Miała około dwudziestu ośmiu lat, czystą cerę mieszkańców północy oraz zebrane do tyłu, nie sięgające ramion włosy. Dokładne określenie jej wieku nastręczało trudności, ponieważ była niska, szczupła i wdzięczna niczym tancerka, i niemal wszędzie, gdzie się pojawiła, brano ją za nastolatkę. Włosy były kiedyś dłuższe. Pewnego razu, w jednym z owych rzadkich momentów, kiedy się nieco odsłaniała i opowiadała o sobie, wyjawiła mu, że w szpitalu ostrzygli ją na krótko. Usiłował wyobrazić ją sobie, wycieńczoną i przybitą, ale nie potrafił. Najgorsze mieli za sobą. Żołnierz oddał im paszporty, a następnie wspiął się na drabinkę, żeby sprawdzić półkę na bagaże oraz kratki wentylacyjne. Potem odpiął wiszącą u pasa latarkę i oświetlił przestrzeń pod dolną leżanką. Zakończywszy ten rytuał, wyszedł na korytarz, zamykając za sobą drzwi. Nawet nie zajrzał do ich bagaży. Pociąg toczył się powoli. Alina położyła się w ciemnym kącie dolnej leżanki, a Nikołaj zajął miejsce obok. Krajobraz za oknem pustoszał coraz bardziej. Las odsunął się daleko od torów, co było najlepszym dowodem, że dojeżdżali do granicy. Ujrzał za oknem ruiny starych, betonowych bunkrów. Wiele z nich nie miało dachów, a wszystkie przykrywała gruba warstwa śniegu. Pociąg przejechał niemal bezszelestnie obok śladów pozostawionych przez patrol na nartach, a potem pojawiła się droga odśnieżona przez spychacz. Odrzucony na boki śnieg przypominał brudny beton. Zrobiło się jasno jak w dzień, kiedy wjechali pod pierwszą z całego szeregu obwieszonych reflektorami kratownic. Ramy takie ustawiono nad torami co pięćdziesiąt metrów i mijające tysiącwatowe światła dawały efekt powolnego pulsowania. Na sąsiednich torach widać było inne pociągi. Wszystkie złożone z wagonów towarowych, wszystkie tkwiące w bezruchu. To było jak zapomniana stacja, na której wszystkie te upiorne składy zakończyły swój bieg. Jedyną oznaką życia było małe ognisko, rozpalone pod jedną ze spalinowych lokomotyw w celu rozmrożenia hamulców. Pilnująca ognia sylwetka podniosła

się, by popatrzeć na ich przejazd; była jak cień człowieka bez oczu i twarzy. Alina podniosła się i przysunęła bliżej okna. Pociąg zwalniał w rzece światła. Mijali właśnie wieżę strażniczą, której czarna sylwetka wyrastała z ciemności po drugiej stronie torów, wznosząc się ponad wierzchołki sosen. Alina nie spuszczała z niej szeroko otwartych oczu. Nawet w ostrym świetle reflektorów wyglądała niczym Madonna. Nikołaj poczuł radosny skurcz serca. Zupełnie nie rozumiał władzy, jaką nad nim posiadała i nie starał się o to. Jeżeli był zgubioną duszą, to z radością przyjmie potępienie. Przystanęli na krótko wśród rzadko rosnących drzew, by mógł wysiąść patrol straży granicznej. Pociąg toczył się już, kiedy żołnierze ustawili się w rzędzie, według stopni, dwaj młodzi na końcu, po czym ruszyli wydeptaną w śniegu ścieżką w kierunku pomalowanego na zielono budynku, oddalonego o jakieś sto metrów. Ściana drzew zamknęła się za nimi. Alina patrzyła teraz prosto w oczy widzianemu w szybie własnemu odbiciu. – Nie ciesz się za wcześnie – powiedziała, może do Nikołaja, a może bardziej do siebie. – Dotąd już raz dojechałam. Nie zdawał sobie sprawy, że zapadł w sen. Kiedy się obudził, pociąg stał, Alina zaś dopinała guziki płaszcza. Wyjrzał przez okno. Ciemności ustąpiły teraz przed dziwnym brzaskiem północy, który wszystko nieco odbarwiał, ale wyostrzał kontury, ukazując świat w odcieniach opalizującej szarości. Nie było to jeszcze światło dnia, czy choćby świtu, czuło się jednak, że dzień jest niedaleko. – Co się dzieje? – zapytał, lecz nie uzyskał odpowiedzi. – Ściągnij torbę – poleciła. Zeskoczyli ze stopni wagonu w śnieg i przeniknął ich chłód przedświtu. Nikołaj przystanął, żeby się rozejrzeć. Głębiej wsunął dłonie w rękawiczki, wyżej podciągnął suwak kurtki. Mgiełka oddechu z jego ust unosiła się w szare powietrze. Na pierwszy rzut oka znajdowali się w nieokreślonym miejscu w samym sercu pustkowia. Po obu stronach toru ciągnęły się lasy, odcinające widok na wszystko, co znajdowało się dalej. Z przodu, przy lokomotywie, powoli zbierał się tłum. Alina już do niego dołączała. Pospieszył w ślad za nią. Szedł po przykrywającym żwir śniegu, który ścieki z przejeżdżających pociągów upstrzyły brązowymi plamami. W prawie każdym z mijanych okien widział ludzkie twarze. Ludzie wychylali się również z pootwieranych drzwi na końcach wagonów. Wszyscy byli zaspani, wymięci i lekko poruszeni pobudką o takiej porze. Podnosząc wysoko nogi, przeszedł ponad obwisłym drutem otaczającego las ogrodzenia i stanął u boku Aliny. Dwóch fińskich policjantów w futrzanych czapkach i zimowych kurtkach robiło wszystko co w ich mocy, by uniknąć kłótni z piątką kolejarzy, którzy wprawdzie głośno protestowali, lecz równocześnie rozglądali się niespokojnie dookoła. Dopiero teraz Nikołaj zorientował się, że wcale nie stali w głębi pustkowia, tylko na peryferiach jakiegoś miasteczka, złożonego z drewnianych domków, paru murowanych magazynów oraz szarego, metalowego masztu radiowego. Na jedynym w zasięgu wzroku przejeździe stała blokująca tory furgonetka z napisem „Poliisi”. Zniżywszy głos do niepewnego szeptu, Nikołaj powiedział:

– Oni niczego nie szukają. Jednak Alina brała pod uwagę najgorsze możliwości. – Nie. Ale czekają na kogoś, kto poszuka. Ludzie nie bardzo wiedzieli, co robić. Część pasażerów, którym dokuczało zimno, wracała do przedziałów, na ich miejsce zaś zjawiali się następni. Paru mężczyzn pomaszerowało w głąb lasu, aby załatwić się poza zasięgiem wzroku pasażerów, choć i tak każdy widział, że odchodzą. Rozległ się warkot pędzących samochodów. Po chwili spoza zakrętu wypadły trzy wozy z zapalonymi światłami. Na widok furgonetki zahamowały gwałtownie z piskiem śniegowych opon, wyrzucając w górę żwir. Nic nie wskazywało na ich przynależność do policji. Wyglądały jak zwyczajne samochody osobowe. W każdym z niech siedziało czterech mężczyzn, którzy teraz równocześnie zaczęli wysiadać. Nikołaj nie mógł wprost uwierzyć własnym oczom. To byli Rosjanie, i to nie pogranicznicy, ale najzwyklejsi milicjanci. W samochodach z rosyjską rejestracją przejechali na drugą stronę granicy. Niektórzy wciąż jeszcze mieli na sobie milicyjne mundury, na które narzucili w pośpiechu cywilne kurtki. Zdawali sobie sprawę, że działają poza własnym terytorium i że teoretycznie może się to skończyć dyplomatycznym skandalem. Przewodzący im starszy mężczyzna w cywilu ubrany był zbyt ciepło, nawet jak na taką pogodę. Pod płaszczem przeciwdeszczowym miał grubą jesionkę, a pod nią z kolei kurtkę i co najmniej dwa obszerne swetry. Wszystko było porozpinane, szalik zwisał luźno, mimo tego mężczyzna zdawał się parować. Jedno ze szkieł jego staroświeckich okularów było zmatowione, jakby stracił oko, albo przynajmniej nic na nie nie widział. Zbliżył się do Finów i zaczął rozmowę. Finowie nie wyglądali na zachwyconych. Przygraniczną współpracę Rosjanie posunęli do ostatecznych granic, a może nawet je przekroczyli. – Żaden z nich nas nie zna – stwierdził Nikołaj. – A właśnie, że zna – odparła Alina. – Jest z nimi Paweł. Spoglądała w stronę ostatniego z trzech samochodów. Podążywszy za jej wzrokiem, Nikołaj ujrzał młodego milicjanta w najniższym stopniu. Wysiadł on z wozu na samym końcu i natychmiast zaczął zaglądać do okien pociągu, a w jego oczach malowała się determinacja, jak gdyby trafił w to miejsce gnany przymusem silniejszym niż służbowy obowiązek. Gdyby tylko popatrzył niżej, na zebrany przy lokomotywie tłum, od razu by ich dostrzegł. Pomiędzy Finami a gośćmi zza miedzy trwała teraz nieomal sprzeczka, gromadząca wokół wszystkich milicjantów, z wyjątkiem młodego szeregowca, który w dalszym ciągu lustrował pociąg, a jego usta poruszały się lekko jak gdyby prowadził rachunki albo odmawiał modlitwę. Rozejrzawszy się badawczo wokół siebie, Alina postąpiła kilka kroków do tyłu, po czym odwróciła się i ruszyła w stronę drzew Zorientowawszy się w ostatniej chwili, Nikołaj podążył za nią Kilka głów odwróciło się, ale nikt nie krzyknął, a tłum skrył ich przed milicją. Dogonił ją w chwili, gdy wchodziła między pierwsze, rzadko rozsiane, bezlistne, srebrne brzozy. Spodziewając się, że lada moment zabrzmi krzyk, przygięty ku ziemi popędził przed siebie, zupełnie jakby głos miał go uderzyć z materialną siłą między łopatki. Kiedy potknął

się i zwolnił, poczuł na ramieniu uspokajający dotyk dłoni Aliny. Z zaskakującą siłą pociągnęła go do przodu, zmuszając, by przyspieszył kroku. Wspinali się na zbocze wzgórza, zostawiając tory daleko za sobą. W pewnej chwili Nikołaj stracił równowagę i omal nie pociągnął Aliny za sobą w dół. Kiedy wreszcie stanęli, oboje dyszeli ciężko a zimne powietrze raziło płuca Nikołaja, niczym okruchy szkła. Przezwyciężając ból, obejrzał się za siebie, ku torom i nastawił uszu. Poranne powietrze wypełniała cisza, od czasu do czasu mącona jedynie skrzypnięciem zrzucających śnieg gałęzi Po pewnym czasie usłyszeli jednak dźwięk, na który tak bardzo czekali. Pociąg odjeżdżał. Bez nich. Nikołaj powiedział: – Dlaczego mam wrażenie, że o czymś mi nie powiedziałaś? – Nie powiedziałam ci o wielu rzeczach, głównie dlatego, żeby cię ochronie – odpowiedziała Alina. – No więc, kim jest Paweł? Przyjrzała mu się przez pierzasty obłok oddechu. Jej twarz przypominała doskonałą, twardą maskę. Obca twarz o oczach szarych jak kawałki łupka w świetle brzasku. – To mężczyzna, z którym żyłam. Nikołaj poczuł, jak ziemia usuwa mu się spod nóg. Nim jednak któreś z nich zdążyło coś powiedzieć, powietrze rozdarł odległy gwizd. Nikołaj chciał powiedzieć: to tylko ptak, ale jakoś sam nie mógł w to uwierzyć. Alina ponownie przejęta inicjatywę: – Domyślili się. Zostawili kogoś. Drugi gwizdek odezwał się bardziej z boku. Dźwięk był bliższy, choć mniej wprawny. Z pewnością nie był to ptak. Alina popatrzyła mu prosto w oczy. – Posłuchaj, Nikołaj – powiedziała. – I tak bym cię zostawiła po przybyciu do Anglii. Nie byłbyś ze mną szczęśliwy, a ja w końcu zrobiłabym ci krzywdę. Wykorzystałam cię i jest mi przykro, ale nie mogę pozwolić, żeby zabrali mnie z powrotem. Prędzej umrę. – Wciąż jeszcze może nam się udać – nalegał. – Może tobie się uda. Bądź szczęśliwy, Nikołaju. Popchnęła go mocno, znacznie mocniej, niż mógł się spodziewać. Potknął się na śliskiej ścieżce i omal nie upadł. Gdy złapał równowagę na tyle, by znowu zaoponować, Alina zniknęła.

Część druga II: Uprzejmość Obcych

2 O zmroku Pete siedział przy oknie w przylegającej do stacji benzynowej kawiarni i obserwował, jak trzypasmową szosą pędzą na północ samochody. Jego twarz okrywał zarost, a ciemny garnitur wyglądał tak, jakby przespała się na nim sfora psów. Poprzedniej nocy Wayne powiedział mu, że wyglądem przypomina kogoś, kto przed chwilą opuścił więzienie. Pete pomyślał, że teraz bardziej wygląda na kogoś, kto właśnie się tam udaje. Najgorsze miał już za sobą, przed nim zaś, na laminowanym blacie stolika, spoczywała filiżanka, resztki kanapki oraz otrzymany od Mike’a klucz. Miał się z nim udać pod wskazany adres, w miejsce zupełnie sobie nieznane. Mike pracował w handlu nieruchomościami – sprzedaż, wynajem, leasing, remonty – i choć Pete nie znał jego dochodów, to brata stać było na utrzymanie trzech samochodów oraz coroczny, dwumiesięczny pobyt w apartamencie na Wyspach Kanaryjskich. Nie trzeba dodawać, że sam fakt wręczenia tego klucza Pete’owi był czymś niezwykłym. Ich matka zawsze powtarzała, że Mike stworzony jest do pracy, natomiast Pete do marzeń. Tyle tylko, że Mike miał talent do korzystania z pracy innych, podczas gdy marzenia Pete’a skończyły się samoistnie w wieku młodzieńczym, zdominowanym przez szybkie, używane samochody i komiksy. Po samochodach zostało mu parę pożytecznych umiejętności, kolekcję zaś komiksów sprzedał dawno temu na pchlim targu. Staruszka była dumna z Mike’a, ale Pete ją martwił. Irytowało go to wówczas, dziś jednak dostrzegał, że kryło się za tym coś więcej i już zaczynał tęsknić za tamtym uczuciem. Nawet jeśli dzieliła ich duża odległość, to wystarczała sama świadomość. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek znajdzie się ktoś, kto zechce martwić się o niego. Rodzinne pogrzeby. Jedyną ich jasną stroną był fakt, że w przeciwieństwie do wesel, rodziny nie zamierzały zaprzestać walki. Pete rozejrzał się dokoła. O tej porze w kafejce panował spokój. Na pobliskich stolikach stały brudne naczynia, a część sali, odgrodzona linką, była zupełnie ciemna. Nieliczni goście przybyli tutaj chyba prosto z lotniska. Od portu lotniczego dzieliło ich dziesięć mil i wyglądało, że ci ludzie po wieczornym lądowaniu wracają do domów, gdzie czekają na nich puste lodówki. Jedni wyróżniali się narciarską opalenizną, inni nosili krzykliwe koszule z jakiejś tropikalnej plaży. Nieco na uboczu młoda kobieta w płaszczu studiowała menu. Popatrzył na klucz. Nie miał żadnej gwarancji, że będzie to cztero gwiazdkowy hotel, albo coś w tym rodzaju. Mike mógł równie dobrze uznać, że wystarczy mu nocleg pośród płacht folii i worków gipsu. To nic cię nie kosztuje, podpowiadała logika, więc powinieneś być wdzięczny. Brat Pete’a potrafił wyświadczyć przysługę tak, by wyglądało to jak napiwek dla windziarza. Miał ochotę przycisnąć gaz i przekonać się, czy zdoła dotrzeć do doliny przed świtem. Zodiac wciąż powodował problemy, a w ten sposób uniknąłby zmagań z silnikiem wyziębionym przez noc pod gołym niebem. Przesuwając klucz po blacie stołu, zaczął kreślić wzór w rozsypanym cukrze. To dziwne, ale dolina o wiele silniej kojarzyła mu się z domem niż miejsce, gdzie spędził młodość. Inna

sprawa, że tamto miasto i przedmieścia zmieniły się nie do poznania. Nowe ulice, nowe budynki, centrum handlowe, które podupadło, nim minęło pięć lat od chwili jego otwarcia. Otrzepał klucz i wrzucił go do kieszeni, a następnie popatrzył z góry na niekończącą się rzekę świateł, do której miał dołączyć. U jego boku wyrosła zjawa. Oczywiście, było to wywołane odbiciem złudzenie, niemniej bardzo go poruszyło. Odwrócił twarz ku kobiecie stojącej przy stoliku. Ciemny zarys wypełnił się i nabrał życia. – Przepraszam – powiedziała. – Czy ma pan samochód? Z daleka wydawała się młodziutką dziewczyną, teraz jednak uznał, że prędzej jest w jego wieku. Twarz miała gładką, ale szare oczy ukazywały głębię, jaką może dać tylko doświadczenie. Poza tym, jej głos zdradzał pewien akcent, zbyt słaby, by można go było od razu określić, a zarazem wystarczający, by proste pytanie przekształciło się w coś dziwnego i nieoczekiwanego. – Tak – ostrożnie przytaknął Pete. W tej sytuacji trudno było powiedzieć coś więcej. – I jest pan sam? – Chyba tak. – Przyglądał się jej, przeczuwając, co będzie dalej. Do przydrożnych autostopowiczów odnosił się tak samo jak dziewięćdziesiąt dziewięć procent kierowców. Dodawał gazu, czując przez chwilę wyrzuty sumienia, a potem o wszystkim zapominał. Ale teraz sytuacja wyglądała inaczej, kontakt był osobisty. No i wreszcie, mówiąc szczerze, Pete wiedział, że ma naturę przeciętnego Miłego Faceta z powszechnych wyobrażeń. Zawsze był właśnie taki i nic na to nie mógł poradzić. Tam do diabła, dziewczyna wydawała się być w porządku. Normalna, czysta i zapewne przyzwoita. Mogłaby mu nawet pomóc rozproszyć senność. – Czy mogę się z panem zabrać? – Przecież nawet pani nie wie, dokąd jadę? – To nie ma znaczenia. Uśmiechnęła się i podejrzenia Pete’a momentalnie zniknęły, niczym powracający ku głębinom topielec. Wyszli w noc przez duże, przeszklone drzwi. Parking był dobrze oświetlony i, podobnie jak kawiarnia, prawie pusty. Część najbliższych zatok zajmowało wprawdzie kilkadziesiąt pojazdów, lecz poza nimi aż po zamykające horyzont wzgórze ciągnęły się całe akry oznakowanego liniami placu. Powietrze wypełniał monotonny szum autostrady, niebo zaś ponad niewidocznym spoza drzew lotniskiem rozświetlała żółta łuna sodowych lamp. Zodiac stał w całkowitej samotności, zupełnie jak gdyby samochody z sąsiednich stanowisk odczekały, aż nikt nie patrzył, i cichutko odjechały. – To ten – powiedział Pete, gdy znaleźli się dostatecznie blisko, by było jasne, o którym mówi. – Nie chce pani zrezygnować? – Nie – odrzekła bez zastanowienia. Niczym nie dała poznać, że traktuje poobijanego grata jak coś gorszego. – Czy to amerykański? – Nie – rzucił, otwierając drzwi. – Nasz. Jest to jeden z tych samochodów, o których

zazwyczaj ludzie mówią, że dzisiaj już takich się nie robi, a zaraz potem żegnają się i dodają „dzięki Bogu”. Ma pani jakieś bagaże? – Tylko to – uniosła wyżej trzymaną w dłoni żółtą torbę. – Dokąd jedziemy? – Naprawdę nie robi to pani różnicy? – Można powiedzieć, że na razie zwiedzam kraj. Jeszcze nie zdecydowałam, gdzie osiądę na dłużej. No cóż, zapewne to nie był jego interes, pomyślał jednak, z jak wielkim niebezpieczeństwem wiązało się takie podróżowanie. Okolica mogła roić się od szajbusów, dla których noc była porą największej aktywności. Ale dlaczego miałby się tym przejmować? Dziewczyna była pełnoletnia, a u jego boku przez parę najbliższych godzin nic jej nie groziło. Posprawdzał wszystkie drzwi, po czym usiadł obok niej. Złożywszy dłonie na kolanach czekała na odjazd. Zodiac nieco grymasił, ale w końcu jakoś zapalił. Nie patrząc w stronę kobiety, Pete zagadnął: – Skąd pani pochodzi? – Jeśli powiem, i tak mi pan nie uwierzy. – Proszę spróbować. Milczała przez chwilę, więc włączywszy światła Pete zwrócił ku niej głowę. Napotkał spojrzenie, którego wyrazu, z powodu wypełniającego wnętrze wozu półcienia, nie był w stanie określić. Mógł się mylić, ale dostrzegał w nim coś niezwykłego. – Jestem Rosjanką – powiedziała. – Przyjechałam tu dzisiaj, na skradzionym paszporcie. Myślę, że oni złapali chłopaka, z którym byłam, ale ja uciekłam. Przypatrywała mu się nadal, aż w końcu nie wytrzymał i odwrócił wzrok. – No jasne – rzucił, gdy wóz ruszył z miejsca i skręcili we wjazd na autostradę. Ostatecznie, mógł przyjąć to równie dobrze jak cokolwiek innego.

3 Mniej więcej w godzinę później powiedział: – Mówiła pani prawdę, no nie? W tym czasie niewiele posunęli się do przodu, głównie dlatego, że Pete wybrał niewłaściwy zjazd z autostrady i musieli przejechać przez całe miasto, zanim znaleźli miejsce, gdzie mogli zawrócić. Nie potrafił podróżować bez mapy. Nawet na drogach, które znał, zachowywał się jak obcy. Oświetlenie autostrady nadawało nocnej podróży posmak czegoś nierealnego, a on nie był do tego przyzwyczajony. Rozmawiał ze swoją pasażerką o wielu sprawach, unikając przy tym starannie pytań o jej przeszłość. Być może działo się tak za sprawą sposobu, w jaki przekazała informację o sobie, a następnie umilkła, podczas gdy całą jej postać otoczyła aura uczciwości, niewymagającej jakichkolwiek analiz. „Jestem Rosjanką. Przyjechałam tu dzisiaj, na skradzionym paszporcie”. Czy takie historie mogły się zdarzać? Mogły i się zdarzały, niekiedy w pełnym kolorze, prezentowane w wiadomościach o szóstej. Tyle tylko, że dotychczas żadna z nich nie wpłynęła w sposób znaczący na życie Pete’a. Dziewczyna nie miała w sobie niczego szczególnego. Była inna, ale nie rzucała się w oczy. Wyglądała przyzwoicie, ale bez trudu mogłaby się ukryć w tłumie. „Myślę, że oni złapali chłopaka, z którym byłam, ale ja uciekłam”. Od jakiegoś czasu narastała w nim wiara w prawdomówność dziewczyny, a teraz nadszedł moment, gdy uczucie to zdominowało wszystkie inne. Zaczynało robić się późno, a oni wciąż podróżowali bocznymi drogami, ale Pete miał instynkt wynajdywania niemal pustych lokali, pracujących poza normalnymi godzinami. Ta kawiarnia znajdowała się w jednym ciągu ze starymi sklepami, na zapleczu których leżał półakrowy plac po wyburzonych domach. Spychacze nieco go wyrównały i teraz służył jako prymitywny, nieoświetlony parking dla wielkich ciężarówek. Pete i dziewczyna ostrożnie wyszukiwali drogę pomiędzy cegłami, odłamkami szkła oraz nadpalonymi deskami. Zarysy niektórych ulic były jeszcze widoczne. Zamontowane w tylnej ścianie kawiarni wentylatory wyrzucały kłęby pary, przesyconej zapachem rozgrzanego tłuszczu i bekonu. Przystanęli na chwilę przed drzwiami. Jakby odpowiadając na zadane pytanie, dziewczyna rzekła: – Myśli pan, że takie rzeczy się nie zdarzają? – Nie ludziom, których znam. Uśmiechnęła się lekko, jak gdyby to, czy jej wierzy, czy nie, nie miało żadnego znaczenia, gdyż jego wiara bądź jej brak nie mogły zmienić faktów. – No więc właśnie spotkał pan pierwszego – stwierdziła, po czym weszli do środka. Była jedyną kobietą w lokalu, lecz nikt się tym nie przejmował. Niewiele stolików pasowało, do siebie, a krzesła zgromadzono zupełnie dowolnie. Jedne i drugie stały na nagiej posadzce, przy czym stoliki przykryto plastikowymi obrusami w kratkę. Jakiś rozmiłowany w twórczości Willie’go Nelsona kierowca zapamiętale wyzbywał się drobnych przy grającej szafie; Pete podszedł do lady, by złożyć zamówienie, a dziewczyna z zainteresowaniem

zaczną oglądać ustawione pod ścianą automaty do gry. Najwięcej krzykliwych świateł posiadała gra o nazwie Sun Runner, Wróciwszy, Pete zastał ją właśnie przy. tej maszynie. Wrzucił do środka monetę i pokazał, na czym polega gra. Automat był stary, miał spękane szkło i parę przepalonych żarówek w środku. Zapewne został wyparty z jakiegoś holu przez nowsze, atrakcyjniejsze gry wideo. Spróbował spojrzeć na to bardzo przeciętne miejsce i zdezelowany automat jej oczami, lecz nie potrafił sobie z tym poradzić. – Co zamierza pani robić? – zapytał. Wzruszyła ramionami, nie odrywając wzroku od srebrnej kulki, która w swej wędrówce po blacie zdobyła w pewnej chwili tysiącpunktową premię. Zamigotały lampki, rozdzwoniły się dzwonki, a kulka szybko poturlała się wzdłuż lewej bandy do narożnika, gdzie nie sięgały dźwignie maszyny. – Czy zna tu pani kogoś? – nie dawał za wygraną. – Czy ma pani dokąd pójść? Nie odpowiedziała także i teraz. Nie musiała. – Jakieś pieniądze? – Przeszło siedemdziesiąt funtów. – To za mało. – Wiem, ale jestem szczęśliwa. Ostatnie kulka przemknęła przez blat i zniknęła, nie zdobywszy żadnego punktu. Na ladzie zjawiło się zamówione przez nich jedzenie, przeszli więc z nim do stolika przy oknie. Za szybą lśnił czerwony neon, a jego poświata przypominała zachodzące słońce. Podczas jazdy nie miał okazji przyjrzeć się jej dokładniej, dlatego zaczął odrabiać zaległości przy automacie i kontynuował to teraz. Nawet w miękkim, czerwonym świetle widać było, że jest zmęczona, że ten elegancki i delikatny mechanizm został poddany zbyt wielkim obciążeniom Przez moment zastanawiał się, jak przyjęto by ją w dolinie. Po chwili dał spokój. – Powinna pani zgłosić się na policję – powiedział. Jej odpowiedź była szybka i zdecydowana. – Nie. – Oni wiedzą, jak sobie z czymś takim poradzić. – Żadnej policji. Pomysł z policją wzbudził w niej autentyczny strach, więc dał za wygraną. Po raz pierwszy okazała jakieś silniejsze uczucie, a on odebrał je jak straszliwe gorąco, przed którym musiał się cofnąć. Wyglądało na to, że nie miała najlepszych doświadczeń w kontaktach z władzą. Przy stoliku zapanowała niezręczna cisza i Pete zaczął myśleć, w jaki sposób mógłby poprawić jej nastrój, który niemal udało mu się zniszczyć. Polubił jej towarzystwo i choć zdawał sobie sprawę, że rozstaną się przed końcem nocy, nie chciał pozostawić po sobie złych wspomnień. Dziewczyna potarła oczy. Dopiero teraz Pete dostrzegł, jak bardzo jest wyczerpana. Coś trzymało ją w ryzach, lecz nie potrafił określić, co. Potem zaświtała mu pewna idea. – Mam pomysł – powiedział.

4 Wysłuchawszy go do końca, wyciągnęła ponad stołem rękę, jak gdyby chciała uścisnąć mu dłoń. Ale dotknęła tylko jego rękawa, zastępczym gestem, odpowiednim dla dwojga ludzi znających się zbyt słabo, by zdobyć się na prawdziwy. W pięć minut później wracali już do samochodu. Po drodze Pete uświadomił sobie, jak bardzo musiała jej ciążyć samotność. Przeżycia minionego dnia sprawiły, że doskonale wczuwał się w jej obecne położenie. Outsider i banitka. Doprawdy, tworzyli znakomitą parę. Tym razem wolał nie sprawdzać swoich zdolności nawigacyjnych i wygrzebał spod fotela stary atlas. W ciągu pół godziny powinni dotrzeć na miejsce. Jeśli zostawiwszy ją będzie jechać przez resztę nocy, to wciąż jeszcze ma szansę znaleźć się o świcie w dolinie. Przejechali powoli wzdłuż budynku, szukając miejsca do parkowania. Gdy stanęli, Pete zapalił światło i sprawdził adres zapisany przez Mike’a na kartce papieru. Byli na miejscu. Rosjanka spoglądała przez szybę na rozpoczynające się tuż za ulicą osiedle niskich bloków, wzniesionych prawdopodobnie w połowie lat siedemdziesiątych, z mieszkaniami do wynajęcia i wyjątkowo niedbałą obsługą. – Dlaczego pan to robi? – zapytała. Do głowy przyszła mu tylko jedna odpowiedź. – A dlaczego poprosiła mnie pani o podwiezienie? Jadąc tutaj, minęli duży, podmiejski szpital. Sądząc po tabliczkach przy domofonie, większość mieszkań zajęta była przez samotny personel medyczny. Otrzymanym od Mike’a kluczem Pete otworzył drzwi wejściowe. Mieszkanie znajdowało się na trzecim piętrze. Brakowało windy. Wspięli się na najwyższy podest i odszukali właściwy numer. W momencie otwierania drzwi zgasło światło na klatce, ale byli już w środku. Rosjanka spojrzała na niego, chcąc się upewnić, że postępuje słusznie, i ruszyła naprzód. A więc takie lokum przygotował mu brat. Szczerze mówiąc, nie było najgorsze. Krótki korytarzyk prowadził do niewielkiego, standardowo umeblowanego saloniku. Miał on wygląd sporego pokoju w tanim hotelu z łukowato zakończoną tylną ścianą i miejscem do spania oddzielonym parawanem. Brakowało telefonu. Obszedł mieszkanie dookoła i pozapalał wszystkie światła. Sprawdził też, czy z kranów w kuchni płynie woda. Rosjanka podeszła do okna i spoza na wpół zaciągniętych zasłon wyjrzała na zewnątrz. – Może pani tu zostać przez parę dni – powiedział Pete – ale sam nie wiem, co będzie potem. Mimo wszystko lepiej pomieszkać tutaj, niż błąkać się po ulicy. Może pani przemyśleć, co robić dalej. – Nie wie pan, co to dla mnie znaczy – odrzekła cicho, nie odwracając się od okna. Pete stanął u jej boku. – Wiem. Jestem święty. Zajmowali mieszkanie na tyłach budynku. W dole rozciągały się niewielkie ogródki. Oświetlona ścieżka biegła w stronę parkingu, do którego przylegało kilka garaży z pustaków,

wyglądało jednak na to, że większość mieszkańców zostawiała samochody pod gołym niebem. Pomiędzy nimi stał również zodiac. Wszystko wokół spowijała cicha, spokojna noc. – Nawet nie znam pańskiego imienia. – Pete. Pete McCarthy. – Alina Pietrowna. Nie miał pojęcia jak do tego doszło. To przyszło nagle i niespodziewanie, niczym lawina. Stali ramię w ramię, a już w następnym momencie ona tuliła się do niego z zapierającą oddech siłą. Zupełnie nie wiedział co robić. Obejmował ją niezręcznie, jak nastolatek, który po raz pierwszy w życiu poprosił dziewczynę do tańca; W końcu poklepał ją po ramieniu, jak gdyby chciał powiedzieć: No już dobrze, dobrze. Wszystko jakoś się ułoży. Próbując zlekceważyć całe zajście, powiedział: – Nie powinniśmy tego robić. Prawie pani nie znam. Nacisk zelżał. Spojrzała mu prosto w oczy, a jej własne były smutne i jakieś odległe. – Proszę mi wierzyć – powiedziała. – Tak jest najlepiej. W godzinę później nadal był z nią. Dziewczyna leżała na twardej sofie i chyba spała, choć nie był tego pewien. W sypialni znalazł biały, bawełniany pokrowiec na kołdrę. Nawet się nie poruszyła, gdy ją nim przykrył. Potem pogasił większość świateł. Wiedział, że teraz powinien cicho wyślizgnąć się z mieszkania. Zostawić ją i odejść. I tak zrobił więcej, niż uczyniłaby to większość ludzi. Przez jego głowę wciąż od nowa przewijały się dziwne sylaby imienia dziewczyny. Odkrył również, że bez konkretnego powodu po raz drugi zastanawia się, jak zostałaby przyjęta przez mieszkańców doliny. Nie powinien w ogóle myśleć o pojawieniu się razem, to było więcej niż pewne. Oznaczałoby szalone komplikacje. Wszyscy doszliby do fałszywych wniosków. Nawet Ted Hammond. Zwłaszcza Ted Hammond, troszczący się o Pete’a niczym kwoka o swoje pisklęta. Co rusz czynił aluzje do tego, że Pete, mając wszystko w porządku z hormonami, nie rozgląda się za jakąś młodszą dziewczyną, zwłaszcza że w samej dolinie kandydatek do żeniaczki było jak na lekarstwo. Co prawda, w lecie sytuacja ulegała zmianie, lecz Pete nie odczuwał pociągu do posyłających mu uwodzicielskie spojrzenia znudzonych bogatych kobiet (czy też raczej znudzonych kobiet, posiadających bogatych mężów) w pewnym wieku. Mężczyźni bawili się swoimi wielkimi łódkami, a ich żony wodziły wzrokiem wzdłuż kei i dostrzegały Pete’a. Być może to za sprawą sposobu, w jaki po wejściu na pokład wtykał końcówkę dystrybutora do otworu wlewu paliwa podczas tankowania, w ich głowach rodziły się przeróżne pomysły. Co prawda, nie musiał odganiać kobiet kijem, ale niektóre były tak bezpośrednie, że wprawiały go w zakłopotanie. Wszystkie nosiły kosztowne ciuchy, miały szczupłe, zadbane figury i skórę, która po wielu latach opalania na siłę wyglądała jak torebka z krokodyla. Dziękuję, ale nie skorzystam. Chociaż taka Diane Jackson... to zupełnie co innego. Była mężatką, lecz z tego, co udało się mu ustalić, dawno temu wygoniła męża z domu, wyrzucając za nim kapelusz. Do doliny

zawitała zaledwie przed kilkoma miesiącami i podjęła pracę w posiadłości Listona na końcu jeziora. Zamieszkała w dużym domu, a na przystań wpadała niekiedy w sprawach posiadłości. Można powiedzieć, że się sobie wówczas przyglądali i choć właściwie nic się nie zdarzyło, miał wrażenie, że z czasem może między nimi do czegoś dojść. Wyczuwał to w powietrzu, podobnie jak nadciągającą burzę. A może tylko tak mu się zdawało. Może, pomimo całego tego swego myślenia, był zaledwie zwyczajnym statystą w dramacie jej życia. Wypowie kilka linijek tekstu, a ona nawet nie zapamięta jego imienia. Tak czy inaczej, jednego mógł być absolutnie pewien. Niech no tylko przyholuje ze sobą zgrabną nieznajomą, a jego szanse u Diane Jackson czy kogokolwiek innego spadną do zera z chwilą, gdy plotkarki wezmą go na języki. A niech tam. Wtedy powróciłby do swoich marzeń o Debbie Harry i nacieraniu oliwką dla niemowląt i cierpliwie poczeka, aż życie otworzy przed nim nowe perspektywy. Ręka Aliny wysunęła się spod pokrowca i obróciła tak, że oświetlała ją słaba smuga światła z niedomkniętych drzwi łazienki. Rękaw sukienki przesunął się do góry, odsłaniając przedramię pokryte szeregiem drobnych, wypukłych blizn. Zmarszczył czoło. Zawsze istniała ewentualność, że miał do czynienia z narkomanką, a opowiedziana przez nią historia od początku do końca była kłamstwem. Blizny były jednak białe, długo leczone i raczej stanowiły dowód ciężkich przejść w przeszłości. A zatem, wszystko, co mówiła, było zapewne prawdą. Teraz już w to nie wątpił. – Szkoda, że nie mogę zrobić nic więcej – wyszeptał. Ale ona go usłyszała. – Sam nie wiesz, co wygadujesz – odrzekła z ciemności. Mówiła miękko, ale zupełnie przytomnie. – Na szczęście, to nie ma znaczenia. Więcej mnie nie zobaczysz. – O co ci chodzi? Uniosła się na łokciu, a pokrowiec zsunął się z jej ramienia. – O to, że skrzywdziłabym cię. Jestem rusałką. – Czym? – Taką uwodzicielką. Wiem o tym z najlepszego źródła. Obszedł sofę, przykucnął tuż obok. Twarz Aliny niknęła w mroku i tylko połyskujące oczy zdradzały jej obecność. – Posłuchaj, nie martw się o mnie – powiedział. – Jakoś sobie poradzę. – To nie o to chodzi. Nie jestem zwykłym zbiegiem. Sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Mogę stać się najgorszą rzeczą, jaka cię kiedykolwiek spotkała. Wykorzystuję ludzi, a potem ich zdradzam. Wybór nie należy do mnie, ale coś takiego ciągle się zdarza. Potrząsnął głową z niepewnym uśmiechem. – Nic nie rozumiem. – To prawda. Nie rozumiesz. W tym momencie ktoś mocno zapukał do drzwi. Alinę błyskawicznie odeszła wszelka senność. Skoczyła na równe nogi, napięta niczym kotka, która pochwyciła woń ścigających ją psów. – To pewnie nic takiego – powiedział Pete. Wstał z podłogi i ruszył do drzwi, czując za sobą jej ostrożną, czujną obecność. Tak

naprawdę, sam również nie czuł się zbyt pewnie. Ściśle rzecz biorąc, nie miał prawa tutaj przebywać. Nie dysponował niczym, oprócz słowa Mike’a, a to w przypadku jakichś komplikacji mogło nie wystarczyć. Mike był zresztą tego typu osobą, że gdybyś wpakował się w gówno, to najpierw wzruszyłby ramionami, a potem zaproponowałby ci kupno mydła. Za drzwiami stała kobieta w szlafroku. Widok Pete’a wyraźnie ją zaskoczył. Miała około czterdziestki, była zadbana i dobrze zakonserwowana, a na jej twarzy malował się niepokój. – Przepraszam – powiedziała. – Zobaczyłam światło, więc pomyślałam sobie... pomyślałam, że wrócił doktor Singer. – Jestem jego bliskim przyjacielem – zełgał na poczekaniu. – Och – zawahała się. – Przepraszam, że pytam, ale... – Czy coś się stało? Zaczęła mówić, starannie dobierając słowa, nie chcąc być opacznie zrozumiana przez kogoś, kogo nie znała. – No cóż... Na zewnątrz kręci się jakiś podejrzany typ. Nie jestem pewna, ale on chyba zagląda do wszystkich okien. Pete poczuł ulgę. Podglądacz? Wolał rozprawić się z nim niż udowadniać, że nie jest dzikim lokatorem. – Proszę chwilę zaczekać – rzucił wchodząc do środka. Alina zapaliła lampkę na stoliku obok sofy. Wyglądało, że nadal jest napięta i słyszała, o czym była mowa. – Muszę wyjść na parę minut – poinformował Pete. – Poradzisz sobie? – Oczywiście – odparła, zerkając na kobietę w drzwiach. – Przepraszam – powiedziała tamta. – Nie zabieram go na długo. Alina skinęła głową, jak gdyby chciała potwierdzić, że nie ma nic przeciwko temu. Wychodząc, Pete polecił jej dobrze zamknąć drzwi, tak na wszelki wypadek. Już na schodach pomyślał o zachowaniu kobiety. Ona usprawiedliwiała się przed Aliną. Pożyczała jej mężczyznę. Zeszli piętro niżej.