uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 908
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 027 150

Stephen R.Donaldson - Cykl-Drugie Kroniki Thomasa Covenanta Niedowiarka (3) Władca białe

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Stephen R.Donaldson - Cykl-Drugie Kroniki Thomasa Covenanta Niedowiarka (3) Władca białe.pdf

uzavrano EBooki S Stephen R.Donaldson
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 52 osób, 41 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 411 stron)

Stephen R. Donaldson Władca białego złota White Gold Wielder Drugie Kroniki Thomasa Covenanta Niedowiarka Księga trzecia Przełożył Michał Jakuszewski Wydanie oryginalne: 1983 Wydanie polskie: 2002

„Śmiało podążać za marzeniem” Dla Bruce’a L. Blackiego – bez którego pomocy...

Co wydarzyło się w poprzednich tomach Zraniona Kraina, pierwsza KSIĘGA DRUGICH KRONIK THOMASA COVENANTA NIEDOWIARKA opowiada o powrocie Niedowiarka do Krainy – pełnego magii i niebezpieczeństw królestwa, w którym w przeszłości stoczył straszliwy bój z grzechem oraz obłędem i odniósł w nim zwycięstwo. Używając mocy pierwotnej magii, pokonał lorda Foula Wzgardliwego, starożytnego wroga Krainy, i w ten sposób wywalczył dla niej pokój oraz ocalił własną prawość. Dla Covenanta upłynęło tylko dziesięć lat, lecz w Krainie minęło wiele stuleci i lord Foul odzyskał siły. Przekonany, że jego plan zagarnięcia należącego do Covenanta pierścienia z białego złota – pierwotnej magii – zakończy się powodzeniem, lord Foul przywołuje Covenanta do Krainy. Niedowiarek trafia na Wartownię Kevina, gdzie ongiś usłyszał przepowiednię Foula głoszącą, że zniszczy świat. Wzgardliwy powtarza ją w nowy, straszliwy sposób. W towarzystwie Linden Avery, lekarki, która mimo woli znalazła się razem z nim w Krainie, Covenant schodzi do starożytnej wioski Mithil Stonedown, gdzie po raz pierwszy styka się z ohydną siłą stworzoną przez Wzgardliwego – Słonecznicą. Stanowi ona zepsucie Prawa Natury i sprowadza na Krainę klęski deszczu, suszy, płodności i plag, które następują po sobie w obłąkanym korowodzie. Słonecznica uśmierciła już prastare puszcze, a jej narastająca moc zagraża wszelkim formom życia. By przetrwać, mieszkańcy Krainy zmuszeni są do składania krwawych ofiar, którą mają ją zaspokoić. Widząc ich rozpaczliwe położenie, Covenant wyrusza w podróż, która ma mu umożliwić zrozumienie Słonecznicy i pozwolić znaleźć sposób uzdrowienia Krainy. Prowadzeni przez Sundera, człowieka z Mithil Stonedown, wyruszają z Linden na północ, ku Revelstone, gdzie rezyduje Clave, którego mistrzowie wiedzy najlepiej rozumieją Słonecznicę i potrafią zrobić z niej użytek. Wędrowców ścigają jednak furie, starożytni słudzy lorda Foula. Ich celem jest zatrucie Covenanta niezwykłym jadem, który, zwiększając jego moc, doprowadzi go do obłędu. Unikając niebezpieczeństw Słonecznicy oraz ataków furiów, Covenant, Linden i Sunder wędrują ciągle na północ. Kiedy zbliżają się do Andelain, pięknego ongiś regionu leżącego w

samym sercu Krainy, natrafiają na kolejną wioskę, Kryształowe Stonedown, w której Clave próbuje pozbawić życia młodą kobietę imieniem Hollian z uwagi na jej umiejętność przewidywania Słonecznicy. Wędrowcy ratują dziewczynę, która wyrusza z nimi w dalszą drogę. Hollian informuje Covenanta, że choć Andelain nadal jest piękne, panuje w nim teraz groza. Przerażony tą profanacją Niedowiarek wyrusza sam do Andelain, by stawić czoło kryjącemu się w nim złu. Dowiaduje się jednak, że nie ma tam zła, a jedynie moc sprawiająca, że zmarli skupiają się wokół broniącego drzew Pana Puszczy. Covenant wkrótce spotyka samego Pana Puszczy, który ongiś był człowiekiem o nazwisku Hile Troy, a także kilku dawnych przyjaciół: lordów Mhorama i Elenę, gwardzistę krwi Bannora oraz giganta Słone Serce Pianościgłego. Od Pana Puszczy i zmarłych otrzymuje dary: tajemną wiedzę i rady. Słone Serce Pianościgły daje mu towarzysza – tajemniczą hebanową istotę imieniem Vain, stworzoną w nieznanym celu przez ur-podłych, potomków Demondim. Z Vainem za plecami, Covenant wyrusza na spotkanie towarzyszy, okazuje się jednak, że pod jego nieobecność porwało ich Clave. Rozpoczyna poszukiwania, które omal nie kończą się jego śmiercią, najpierw z rąk zdesperowanych mieszkańców wioski Woodhelven Mocokamienia, a potem ofiar Słonecznicy z osady During Stonedown. Przy pomocy Waynhim udaje mu się jednak dotrzeć do Revelstone, gdzie spotyka Gibbona, władcę Clave, i dowiaduje się, że jego przyjaciół uwięziono, by wykorzystać ich krew do manipulacji Słonecznicą. Pragnąc ich za wszelką cenę uwolnić i zdobyć wiedzę o okrucieństwach, jakich dopuścił się lord Foul, Covenant zgadza się poddać wieszczbie, krwawemu rytuałowi, który odsłania znaczną część prawdy. Wizja ukazuje mu dwa fakty o kluczowym znaczeniu: źródłem Słonecznicy jest zniszczenie Laski Praw, potężnego narzędzia, które ongiś wspierało naturalny porządek, a Clave służy lordowi Foulowi za pośrednictwem Gibbona, którym zawładnął furia. Covenant uwalnia pierwotną magię i oswobadza uwięzionych przyjaciół. Następnie postanawia odnaleźć Jedyne Drzewo, z którego ongiś sporządzono Laskę Praw, aby zrobić nową i wykorzystać ją w walce ze Słonecznicą. Do grupy przyłączają się Brinn, Cail, Ceer i Hergrom Haruchai, członkowie rasy, z której wywodziła się gwardia krwi. W towarzystwie Linden, Sundera, Hollian i Vaina Covenant wyrusza na wschód, ku morzu, w nadziei, że znajdzie tam wskazówki umożliwiające dotarcie do celu. Po drodze spotyka gigantów, zwących siebie poszukiwaczami. Jeden z nich, imieniem Lina Morski Marzyciel, dzięki swemu darowi ziemiowidzenia ujrzał wizję Słonecznicy, co skłoniło ich do wyruszenia do Krainy w celu przeciwstawienia się temu niebezpieczeństwu. Covenant prowadzi ich do Morskiej Rubieży i Coercri, które ongiś było domem mieszkających w Krainie gigantów. Znał ich przodków i wykorzystuje ten fakt, by skłonić ich do użyczenia swego statku na potrzeby jego misji.

Przed opuszczeniem Krainy dokonuje wielkiego aktu rozgrzeszenia zmarłych z Coercri, starożytnych gigantów potępionych za to, że pozwolili, by furia pozbawił ich życia. Następnie odsyła Sundera i Hollian do Krainy, w nadziei, że uda im się skłonić mieszkańców wiosek do stawienia oporu Clave, po czym przygotowuje się do wyruszenia w dalszą drogę. Jedyne Drzewo, druga księga DRUGICH KRONIK THOMASA COVENANTA NIEDOWIARKA, opowiada o tej wyprawie – rejsie statku gigantów zwanego Klejnotem Gwiezdnej Wędrówki w poszukiwaniu Jedynego Drzewa. Już od pierwszej chwili nad podróżą wisi klątwa zdrady. Linden poniewczasie odkrywa, że na pokład dostał się furia. Atakuje on Covenanta, wykorzystując stado szczurów, co doprowadza do nawrotu zatrucia jadem i zwiększa moc Niedowiarka. Pogrążony w delirium Covenant w obawie, że ściągnie na przyjaciół zagładę, zamyka się przed próbami pomocy. Linden jest w stanie go uratować, jedynie podejmując próbę powierzchownego opętania jego ducha. Gdy Niedowiarek wraca do siebie, wędrowcy kierują się w stronę krainy Elohim, tajemniczego, mistycznego ludu, który zdaniem gigantów może wskazać im drogę do Jedynego Drzewa. Gdy jednak Covenant i jego towarzysze docierają do Elemesnedene, ojczyzny Elohim, nie znajdują tam pomocy, a jedynie nieufność i obłudę. Elohim ogłaszają Linden słoneczmistrzem, oczerniają Covenanta, ponieważ brak mu jej zmysłu zdrowia, i zgadzają się zdradzić położenie Jedynego Drzewa wyłącznie pod warunkiem, że Niedowiarek wpuści ich do swego umysłu, by odsłonili wiedzę, ukrytą tam przez Pana Puszczy w Andelain. W rezultacie giganci poznają drogę do Jedynego Drzewa, lecz Covenant traci zmysły. Elohim biorą też do niewoli i więżą Vaina, którego wyraźnie się obawiają. Gdy jednak Linden każe wędrowcom opuścić Elemesnedene, nasieniu Demondim udaje się zbiec. Wróciwszy na Klejnot Gwiezdnej Wędrówki, podróżnicy ruszają ku Jedynemu Drzewu. Ku ich zaskoczeniu przyłącza się do nich jeden z Elohim, Findail Wskazany, wysłany przez swych pobratymców po to, by realizował ich sekretne zamiary i miał na oku Vaina. Linden przekonuje się, że nie jest w stanie uleczyć umysłu Covenanta, nie opętując go całkowicie, a taki uczynek uważa za zło. Uszkodzony przez straszliwy sztorm Klejnot Gwiezdnej Wędrówki jest zmuszony zawinąć do portu w Królestwie Bhrathair, by uzupełnić zapasy i dokonać napraw. Bhrathair są narodem, który przez większą część swej historii toczył wojnę ze straszliwymi piaskowymi gorgonami z Wielkiej Pustyni. Ludem tym włada prastary taumaturg, Kasreyn od Wirów, który pożąda pierścienia Covenanta. Podejmuje on próbę uwolnienia umysłu Niedowiarka, by można go było zmusić do oddania pierścienia. Jego wysiłki kończą się niepowodzeniem, Kasreyn usiłuje więc zmusić Linden do przekazania mu pierścienia, wystawiając Haruchai na przemoc piaskowych gorgon, wskutek czego Hergrom ginie, a Ceer zostaje okaleczony, a następnie wtrącając do lochu wszystkich wędrowców, gdy próbują oni uciec z jego zamku,

Piaskowej Twierdzy. Linden zwraca jednak machinacje Kasreyna przeciwko niemu. Przejmuje na siebie szkody wyrządzone umysłowi Covenanta, co pozwala mu odzyskać świadomość i moc na czas, by uratować wędrowców. Niedowiarek podporządkowuje sobie piaskową gorgonę i doprowadza do śmierci Kasreyna. Podczas ucieczki wędrowców z Królestwa Bhrathair ginie Ceer, Linden wraca jednak do siebie po utracie władz umysłowych, którą przejęła od Covenanta, i wyprawa może być kontynuowana. Gdy wędrowcy docierają do Wyspy Jedynego Drzewa, Lina Morski Marzyciel próbuje odwieść Covenanta i Linden od ich zamiaru, lecz niemota nie pozwala mu wyrazić tego, co przekazało mu ziemiowidzenie. W imieniu wszystkich Haruchai i dla sprawy Covenanta Brinn stacza walkę ze Strażnikiem Jedynego Drzewa, by zdobyć dla nich prawo wstępu na wyspę. W rezultacie sam zostaje następnym strażnikiem i pozwala wędrowcom zejść do głębokiej jaskini, w której kryje się Jedyne Drzewo. Tam Morski Marzyciel poświęca życie, by ujawnić tajemnicę kryjącą się za manipulacjami lorda Foula: jad uczynił Covenanta tak potężnym, że nie może on już przywołać pierwotnej magii bez narażenia na niebezpieczeństwo Łuku Czasu. Ponadto Jedynego Drzewa strzeże Czerw Końca Świata. Każda próba dotknięcia Drzewa przebudzi Czerwia i wędrowcy zginą, chyba że Covenant stanie do walki, by ich obronić. Linden dostrzega pułapkę i powstrzymuje Niedowiarka. Covenant próbuje przenieść ją z powrotem do ich świata, by mogła udzielić pomocy jego śmiertelnie rannemu ciału, ona jednak sprawia, że jego zamiar spala na panewce, ponieważ chce z nim pozostać. Zrozpaczeni wędrowcy wracają na Klejnot Gwiezdnej Wędrówki bez nowej Laski Praw, a Wyspa Jedynego Drzewa pogrąża się w morskiej toni. Tu zaczyna się Władca białego złota, trzecia księga DRUGICH KRONIK THOMASA COVENANTA NIEDOWIARKA.

Część I Odwet

1. Blizna kapitana Ociężały z powodu braku grotmasztu Klejnot Gwiezdnej Wędrówki zwrócił się na północ, zostawiając za rufą pełne piasku i piany wody, które pochłonęły Jedyne Drzewo. Na rejach pracowali giganci. Ochrypłe rozkazy Sevinhanda kierowały ich od jednej liny do drugiej, mimo że Morski Marzyciel leżał martwy na pokładzie. Kotwicomistrz, wychudły i zżarty zgryzotą, stał na pokładzie sternika i krzyczał z góry na marynarzy głosem pełnym tłumionego bólu. Jeśli ktoś się ociągał, kotwicomistrza wspierała spiżarmistrz Wichrogniewa, której krzyk przypominał okruch nie obrobionego granitu. Poszukiwacze ponieśli klęskę, a ona nie znała innego sposobu, by sobie z nią poradzić. Dromond płynął na północ jedynie po to, by jak najprędzej oddalić się od grobu wszystkich swych nadziei. Srożyniec Honninscrave, kapitan statku gigantów, skulił się na pokładzie rufowym, trzymając brata w ramionach, i nie odzywał się ani słowem. Jego wielka twarz, tak niezachwianie opierająca się sztormom i innym niebezpieczeństwom, wyglądała teraz jak forteca, która poddała się wrogom, a gdy słońce skłaniało się ku zachodowi, w brodę giganta wplątały się cienie. Obok niego stali Najstarsza Poszukiwaczka oraz Smołowiąz. Pozbawieni przewodnictwa ziemiowidzenia sprawiali wrażenie zagubionych. Był tam również Findail Wskazany, otoczony nieodłączną aurą cierpienia. Wydawało się, że od początku wiedział, co się wydarzy na Wyspie Jedynego Drzewa. Obok niego przystanął Vain. Na drewnianym nadgarstku miał okucie Laski Praw, a bezużyteczna dłoń zwisała bezwładnie. Była tam również Linden Avery, rozdarta między dwiema żałobami. W jej oczach płonął gniew i smutek spowodowany losem Morskiego Marzyciela, a ciało przepełniała tęsknota za Niedowiarkiem. Thomas Covenant ukrył się tymczasem w swej kajucie niby ranione zwierzę i nie chciał wyjść na zewnątrz. Był pokonany. Nie zostało mu już nic. Obolały z odrazy leżał w hamaku i wpatrywał się w sufit. Pomieszczenie było przeznaczone dla giganta i przerastało Niedowiarka, podobnie jak jego przeznaczenie i manipulacje Wzgardliwego. Wpadający przez uchylony bulaj czerwony blask zachodzącego słońca nadawał sklepieniu barwę krwi, aż wreszcie nadszedł zmierzch i ugasił ten pożar.

Covenant jednak pozostawał ślepy. Jego zmysły były tak bardzo okaleczone, że nie dostrzegał swego prawdziwego losu aż do chwili, gdy Linden wykrzyczała mu prosto w twarz: „Tego właśnie chce Foul!” Oto, jak cała jego siła i wszystkie zwycięstwa zostały wykorzystane przeciwko niemu. Nie wyczuwał Caila, pełniącego straż przed jego drzwiami niczym człowiek, którego wierność została odkupiona. Tylko powolne kołysanie się statku gigantów, wypełniający powietrze słony smak daremności oraz odległe poskrzypywanie olinowania i łopot żagli pozwalały mu odróżnić kajutę od lochów Piaskowej Twierdzy albo pełnych zdrady podziemi Revelstone. Każdy kamień był dla niego taki sam: pozbawiony wrażliwości, głuchy na prośby i potrzeby. Gdyby nie powstrzymała go Linden, zniszczyłby Ziemię w chwili zrodzonego z mocy i jadu przesilenia, roztrzaskałby Łuk Czasu, jakby rzeczywiście był sługą Wzgardliwego. Stracił też jedyną szansę ocalenia. Porażony miłością do Linden i obawą o jej bezpieczeństwo, pozwolił, by do niego wróciła i porzuciła jego umierające ciało w tym drugim świecie. W ten sposób skazała go na zgubę, aczkolwiek nie było to jej zamiarem. Brinn rzekł mu: „Dano ci taką łaskę, że potrafisz znieść wszystko, co znieść trzeba”. Było to jednak kłamstwo. Leżał bez ruchu w ciemności. Nie mógł zasnąć, choć gorąco tego pragnął, łaknął zapomnienia i ulgi. Nie przestawał wpatrywać się w sufit, jakby sam był wyryty w martwym kamieniu niby reifikacja szaleństwa i nie spełnionych marzeń, uwięziona wewnątrz wiecznych granic jego przegranej. Gniew i pogarda dla samego siebie mogłyby go skłonić do poszukania starego ubrania, kazać mu wyjść na pokład, gdzie czekała nań rozpacz przyjaciół. Strój został jednak w kajucie Linden, jakby oddał go jej na przechowanie, a tam nie mógł pójść. Miłość, jaką ją darzył, była zanadto zepsuta, zbyt głęboko zafałszowana egoizmem. Okłamał ją tylko raz, na samym początku, a teraz to kłamstwo wróciło, niosąc mu zgubę. Ukrył przed nią jeden ważny fakt, jak tchórz licząc na to, że uniknie najgorszego, że pożądanie, jakie wobec niej czuł, okaże się w końcu dopuszczalne. To przemilczenie nie dało mu nic poza wprowadzeniem Linden w błąd, doprowadzeniem poszukiwaczy do ruiny oraz triumfem Wzgardliwego. Pozwolił, by jego pragnienie oślepiło ich oboje. A nawet jeszcze gorzej. Rzeczywiście jej pragnął, pragnął tak bardzo, że zniszczyło to wszystkie jego osłony. Żyły w nim jednak również inne pragnienia: chciał zostać zbawcą Krainy, stanąć w samym sercu zła lorda Foula i udzielić na nie własnej odpowiedzi, zademonstrować swą wartość śmiertelnika w obliczu całego bólu i rozlewu krwi, które go potępiały. Pogrążył się w izolacji i trądzie tak głęboko i stał się tak bardzo pewien ich znaczenia, że nie sposób już było odróżnić ich od złości. A teraz był pokonany. Nie została mu żadna rozsądna nadzieja, nic, co pomogłoby mu podjąć walkę. Powinien był wiedzieć lepiej. Starzec na Haven Farm nie przemówił do niego, lecz do

Linden. Elohim przywitali ją jako słoneczmistrza, a jego jako zagrażające Ziemi zło. Nawet zmarła Elena w Andelain oznajmiła wyraźnie, że odpowiedzialność za uzdrowienie Krainy nie spoczywa na nim, ale na Linden. On jednak nie chciał dopuścić do siebie tej myśli. Wolał upór. Jego potrzeba, czy może arogancja, była zbyt wielka, by pozwolić mu na zrozumienie. Mimo to, choć obciążała go wina za zniszczenie wszystkiego, co kochał, nie mógłby postąpić inaczej. Za nic w świecie nie oddałby pierścienia – sensu swego życia – Linden albo Findailowi. To było wszystko, co mu jeszcze zostało. Jeśli nie może zwyciężyć, weźmie na siebie winę. Jeżeli nawet nie osiągnie nic więcej, zawsze może nie zgodzić się na to, by go oszczędzono. Dlatego leżał w hamaku niby przeznaczona na rzeź ofiara, otoczony kamieniem, którego nie potrafił odczytać. Skuty okowami swych klęsk, nawet nie próbował się poruszyć. Przed oczyma miał pierwszą noc po nowiu. W Andelain wielki lord Mhoram ostrzegł go: „Powiedział ci, że jesteś jego wrogiem. Pamiętaj, że zawsze próbował wprowadzić cię w błąd”. Okazało się to prawdą. Nie był wrogiem Wzgardliwego, lecz raczej jego sługą. Nawet jego dawny triumf został obrócony przeciwko niemu. Wysysając krew z ran serca, wbił w mrok ślepe spojrzenie i nadal nie ruszał się z miejsca. Nie potrafił ocenić, ile czasu upłynęło, lecz niedługo po zapadnięciu nocy usłyszał pod drzwiami pełen napięcia bas. Nie potrafił zrozumieć słów, lecz odpowiedź Caila była wyraźna. – Ciąży na nim zagłada Ziemi – rzekł Haruchai. – Czyż nie masz dla niego litości? – Naprawdę uważasz, że pragnę jego krzywdy? – zapytał Honninscrave, zbyt znużony, by się spierać albo oburzać. Potem drzwi się otworzyły i Covenant ujrzał w blasku lampy wysoką postać kapitana. Słabe światełko wydawało się niczym wobec niezmożonej nocy świata, rozjaśniło jednak kajutę na tyle, że Covenant poczuł w oczach szczypanie przywodzące na myśl łzy, których nie przelał. Nie odwrócił jednak głowy ani nie zasłonił twarzy, lecz nadal wpatrywał się tępo w sufit. Honninscrave postawił lampę na stole. Wydawał się mały, jak na tak wielką kajutę. Już pierwszego dnia rejsu meble gigantów zastąpiono stołem i krzesłami lepiej dopasowanymi do wzrostu Niedowiarka. W rezultacie cień hamaka padał na sufit. Wyglądało to tak, jakby Covenant spoczywał wewnątrz echa własnej ciemności. – Mój brat nie żyje. – Ta świadomość nadal była dla niego udręką. – Po śmierci rodziców został mi tylko on. Kochałem go, a teraz nie żyje. Wizja, jaką było ziemiowidzenie, dała nam nadzieję, choć jego poraziła bólem. A teraz nadzieja umarła, a on nigdy nie będzie wolny. Tak samo jak zmarli z Boleści opuścił życie porażony grozą. Nigdy nie będzie wolny. Mój brat Lina Morski Marzyciel, obdarzony ziemiowidzeniem, odszedł do grobu niemy i waleczny. Covenant nie odwrócił głowy, zamrugał jednak, czując, że oczy go szczypią. Po chwili cień ponad nim złagodził nieco ból. Droga nadziei i zagłady stoi przed tobą otworem –

pomyślał otępiały. Być może w jego przypadku te słowa były prawdą. Być może gdyby był szczery z Linden albo posłuchał Elohim, droga do Jedynego Drzewa mogłaby przynieść mu nadzieję. Dla Morskiego Marzyciela nie było jednak żadnej nadziei. A mimo to gigant spróbował ściągnąć całą zagładę na siebie. A w ostatniej chwili zdołał odnaleźć głos i ostrzec ich wszystkich. – Błagałem Wybraną, by zwróciła się do ciebie z prośbą, lecz nie chciała tego uczynić – ciągnął ochrypłym głosem Honninscrave. – Kiedy powziąłem zamiar, by przyjść do ciebie osobiście, naskoczyła na mnie, żądając, bym tego zaniechał. „Czyż mało jeszcze wycierpiał? Czy nie masz litości?”, krzyczała. – Przerwał na chwilę, po czym podjął cichszym głosem. – Wybrana dzielnie dźwiga swe brzemię. Nie jest już kruchą, przerażoną kobietą, która lękała się czatownika z Sarangrave. Łączyła ją też jednak z mym bratem więź, która rozdziera teraz jej duszę. Aczkolwiek mu odmówiła, zdawał się darzyć ją szacunkiem. – Cóż mi jednak po miłosierdziu i wyrozumiałości? – kontynuował. – To dla mnie zbyt wielkie słowa. Wiem tylko jedno. Lina Morski Marzyciel nie żyje. Nigdy nie będzie wolny, jeśli ty nie dasz mu wolności. Covenant wzdrygnął się z zaskoczenia i bólu, słysząc te słowa. Jeśli nie dam...? Zrobiło mu się niedobrze od jadu i sprzeciwu. Jak mogę dać mu wolność? Gdyby objawienie, trwoga i Linden nie nauczyły go powściągliwości podczas walki z aurą Czerwia Końca Świata, podpaliłby teraz powietrze wokół siebie jedynie dlatego, że cierpiał od bezsilności mocy. Jak mogę to znieść? Powstrzymał się jednak. Honninscrave siedział na podłodze wsparty o ścianę, tuląc w piersi nieutuloną żałobę. Wydawał się nienaturalnie skurczony. Gigant był przyjacielem Covenanta. W tym świetle można by go wziąć za awatar Słonego Serca Pianościgłego, który oddał Covenantowi wszystko. Niedowiarek miał jeszcze w sobie tyle współczucia, by zachować milczenie. – Przyjacielu Gigantów – rzekł kapitan, nie unosząc głowy – czy znasz opowieść o tym, skąd wzięła się blizna mojego brata, Liny Morskiego Marzyciela? Jego oczy kryły się pod krzaczastymi brwiami. Broda opadała mu na pierś. Cień stołu odcinał sylwetkę giganta na wysokości torsu, lecz widać było jego dłonie, które ściskały się nawzajem. Mięśnie przedramion i barków napinały się z wyczerpania i niepokoju. – To ja byłem temu winien – wydyszał w rozświetloną pustkę. – Naznaczyły go żywotność i szaleństwo mej młodości, by wszyscy ujrzeli, że naraziłem go na niebezpieczeństwo. Był moim bratem, młodszym o sporo lat, choć według pojęć gigantów różnica wieku między nami nie była wielka. Z pewnością obaj liczyliśmy sobie więcej lat niż ty teraz, lecz nadal byliśmy młodzi. Dopiero niedawno weszliśmy w wiek męski i zaciągnęliśmy się jako uczniowie na statek, by poznać zawód żeglarza, który umiłowaliśmy. Nie otrzymał jeszcze wówczas daru ziemiowidzenia, nie dzieliło nas więc nic poza różnicą

wieku oraz głupotą, z której wyrósł szybciej ode mnie. Szybko osiągnął pełen wzrost, a ja przed czasem położyłem kres jego młodości. W owych dniach doskonaliliśmy swe świeżo nabyte umiejętności na pokładzie małego statku, jakiemu nasi pobratymcy nadają nazwę tyrscull. Są to kamienne stateczki zbliżone rozmiarami do znanych ci długich łodzi. Mają jeden żagiel, obrotowy bom i wiosła, na wypadek gdyby wiatr ucichł albo był nie sprzyjający. Jeden wprawny gigant potrafi pokierować tyrscullem, lecz na ogół jego załoga składa się z dwóch żeglarzy. Dlatego Morski Marzyciel i ja uczyliśmy się i pracowaliśmy razem. Nasz tyrscull nazwaliśmy Pianolatawcem i był on radością naszych serc. Nie jest rzadkością, że uczniowie poddają się nawzajem próbom, doskonaląc swe umiejętności w najrozmaitszych wyścigach i popisach. Najpopularniejszy z nich jest wyścig po wyznaczonej trasie wewnątrz wielkiego portu Domu – wystarczająco daleko od lądu, by czuć się jak na pełnym morzu, a zarazem na tyle blisko, by każdy był w stanie dopłynąć do brzegu, gdyby któryś z uczniów wywrócił łódź do góry dnem. Byliśmy wówczas bardzo młodzi i podobny wypadek zawstydziłby nas straszliwie. W przerwach między wyścigami oddawaliśmy się ćwiczeniom, szukając nowych sposobów na pokonanie towarzyszy. Trasa była zaznaczona w prosty sposób. Jeden z jej narożników stanowiła boja, którą umieszczono tam w tym właśnie celu, drugi zaś biała od osadów soli skała, którą zwaliśmy Słonym Zębem, jako że była nadzwyczaj stroma i wyszczerbiona. Okrążaliśmy ją raz czy dwa, czy może wiele razy, ucząc się robić użytek z wiatru tak, by dawał nam nie tylko szybkość, lecz również zwrotność. Głos Honninscrave’a brzmiał teraz nieco łagodniej. Wspomnienia pozwoliły mu zapomnieć na chwilę o żalu. Nie uniósł jednak głowy, a Covenant nie oderwał od niego wzroku. Prosta opowieść giganta, dla której akompaniamentem był stłumiony szum fal, wypełniła kajutę atmosferą oczekiwania. – Pływaliśmy we dwójkę tym kursem częściej niż większość pozostałych załóg, byliśmy bowiem spragnieni morza. Dzięki temu zdobyliśmy wysoką pozycję wśród rywalizujących ze sobą uczniów. Mój brat czuł się tym usatysfakcjonowany, jako że miał w sobie prawdziwą gigancią radość, która niekoniecznie wymaga zwycięstwa. Ja jednak byłem mniej godny swego ludu. Nigdy nie przestałem łaknąć triumfu ani poszukiwać nowych metod, które miały do niego doprowadzić. Zdarzyło się więc, że pewnego dnia przyszła mi do głowy wspaniała myśl. Pogratulowałem sobie w duchu i skłoniłem Morskiego Marzyciela do jak najszybszego powrotu na statek, ponieważ chciałem wypróbować ów pomysł i udoskonalić go przed najbliższym wyścigiem. Nie podzieliłem się nim jednak z bratem, był bowiem znakomity i chciałem zachwycać się nim w samotności. Morski Marzyciel posłuchał mnie, nie zadając pytań, albowiem był spragniony prostej przyjemności pobytu na morzu. Razem dopłynęliśmy do boi, a potem pomknęliśmy na pełnej prędkości ku wyniosłemu Słonemu Zębowi. Pogoda była równie wspaniała jak mój pomysł. – Opowiadał tak, jakby widział to wszystko gdzieś za zasłoną spowijających kajutę cieni. – Na niebie nie było najmniejszej skazy, a porywisty wiatr dawał nam prędkość i ryzyko, pokrywając grzbiety fal białą pianą. Wkrótce ujrzeliśmy przed

sobą Słony Ząb. Przy tak silnym wietrze zawrócenie tyrsculla wymagało nie lada umiejętności i było niebezpieczne nawet dla biegłych uczniów. Niemniej właśnie w tym miejscu rozstrzygały się wyścigi, albowiem błędny manewr mógł sprawić, że łódź za daleko zboczy z kursu, lub nawet wywrócić ją do góry dnem. Ja jednak myślałem jedynie o tym zakręcie i nie obawiałem się wiatru. Zostawiłem rumpel i bom Morskiemu Marzycielowi, nakazując mu podpłynąć do Słonego Zęba tak blisko, jak tylko się odważy. Wszyscy uczniowie wiedzieli, że to szaleństwo, gdyż manewr wykonany zbyt blisko skały zniesie łódź daleko od kursu, ja jednak uciszyłem protesty brata i przeszedłem na dziób Pianolatawca. Nadal nie zdradziłem mu swej tajemnicy. Ukrywając dłonie przed jego spojrzeniem, uwolniłem kotwicę i przygotowałem jej linę. Kapitan umilkł nagle i znieruchomiał. Jedną dłoń trzymał na kolanach, zaciśniętą w pięść, drugą zaś szarpał brodę, starając się dodać sobie w ten sposób odwagi. Po chwili jednak zaczerpnął głęboko tchu i powoli wypuścił powietrze przez zęby. Był gigantem i nie potrafił porzucić opowieści nie ukończonej. – Morski Marzyciel był tak wprawnym żeglarzem, że przemknęliśmy na wyciągnięcie ramienia od Słonego Zęba, aczkolwiek wiatr odpychał nas mocno od skały i nawet najdrobniejszy boczny poślizg mógłby wielce zaszkodzić Pianolatawcowi. Mój brat jednak bezbłędnie wyczuwał wiatr i po chwili zrealizowałem swój zamiar. Gdy mknęliśmy na pełnej prędkości, podniosłem się i rzuciłem kotwicę na skałę, a potem zwolniłem linę. W ten sposób zamierzałem zawrócić tak szybko, że żaden inny tyrscull nie mógłby nas doścignąć. Robotę za nas miały wykonać nasza prędkość, kotwica i Słony Ząb. Co prawda, nie zastanawiałem się zbytnio nad tym, w jaki sposób mam uwolnić kotwicę, kiedy już zakręcimy. Nie powiedziałem jednak Morskiemu Marzycielowi, co zamierzam. – Jego głos przeszedł w ochrypły, gardłowy szept goryczy. – Skupił się całkowicie na tym, by ominąć Słony Ząb bez wypadku, i mój uczynek zaskoczył go całkowicie. Zaczął się podnosić, by ruszyć w moją stronę, przekonany, że oszalałem. I nagle lina się napięła, a Pianolatawiec zawrócił tak raptownie, że maszt omal nie został wyrwany. Kapitan znowu umilkł. Mięśnie barków miał napięte. Kiedy ponownie zaczął mówić, jego głos był tak cichy, że Covenant ledwie go słyszał. – Każde dziecko mogłoby mi powiedzieć, co się stanie, ja jednak się nad tym nie zastanawiałem. Bom przemknął nad rufą Pianolatawca z impetem tak wielkim, że mógłby skruszyć granit. A mój brat Morski Marzyciel znalazł się na jego drodze. Wiatr i szaleństwo, które mną zawładnęło, sprawiły, że nie zauważyłbym wypadku, gdyby nie krzyknął w chwili uderzenia. Odwróciłem się i zobaczyłem, jak wypada za burtę. Ach, mój bracie! – Brzmienie jego głosu zniekształcił jęk. – Choć skoczyłem za nim do morza, utonąłby, gdyby nie to, że znalazłem w wodzie ślad jego krwi i podążyłem za nim. Zwisał bez czucia w mych ramionach, gdy wypływałem z nim na powierzchnię. Morze pokrywały wielkie fale i nie widziałem nic z jego obrażeń poza krwią, póki nie wgramoliłem się z nim na pokład

Pianolatawca. Tam przekonałem się, że rana wygląda straszliwie. Byłem przekonany, że oczy ma wbite w czaszkę. Ogarnął mnie obłęd i przez pewien czas sam byłem równie szalony jak mój plan. Do dziś nie mogę sobie przypomnieć, jak udało mi się wrócić do nabrzeży Domu. Nie odzyskałem rozsądku aż do chwili, gdy przemówił do mnie uzdrowiciel, by mnie zawiadomić, że mój brat nie utracił wzroku. Gdyby oberwał samym bomem, zapewne zginąłby na miejscu, uderzyła go jednak opleciona wokół bomu lina, która trafiła tuż poniżej oczu. Honninscrave umilkł po raz kolejny i skrył twarz w dłoniach, jakby chciał powstrzymać krwotok, o którym pamiętał. Covenant przyglądał mu się bez słowa. Brakowało mu odwagi w obliczu takich opowieści, nie mógł znieść ich słuchania. Honninscrave był jednak gigantem i jego przyjacielem, a od czasów Pianościgłego Niedowiarek nie potrafił już zamykać swego serca. Choć był bezradny i zrozpaczony, zachował milczenie i pozwolił kapitanowi uczynić to, czego ów pragnął. Po chwili Honninscrave opuścił dłonie i zaczerpnął tchu z dźwiękiem przypominającym westchnienie. – Nie leży w zwyczaju gigantów wymierzanie kary za tego rodzaju szalone uczynki – zaczął – choć sprawiedliwa kara przyniosłaby mi pocieszenie. A Morski Marzyciel był gigantem nad gigantami i nie obwiniał mnie za nieostrożność, która na zawsze naznaczyła jego życie. – Jego głos nabrał twardszych tonów. – Ja jednak o tym nie zapomniałem. To była moja wina. Choć na swój sposób również jestem gigantem, moje uszy nie znalazły dotąd w tej opowieści radości. Często myślałem też, że moja wina może być większa, niżby się z pozoru zdawało. Ziemiowidzenie jest tajemnicą. Nikt nie potrafi powiedzieć, dlaczego wybiera sobie tego giganta, a nie tamtego. Być może ów los spadł na mojego brata z powodu jakiejś ukrytej szkody lub zmiany wywołanej mocarnym uderzeniem. Nawet za młodu giganci niełatwo tracą przytomność. Honninscrave podniósł nagle wzrok. Jego spojrzenie przeszyło kaleką empatię Covenanta złowieszczym przeczuciem. W skrytych w cieniu krzaczastych brwi oczach gorzało jakieś gwałtowne pożądanie, a otaczające je świeże bruzdy były głębokie niby blizny. – Dlatego właśnie do ciebie przyszedłem – rzekł powoli, jakby nie widział, że Covenant kuli się ze strachu. – Pragnę dla niego odnowy, której dokonanie nie leży w mojej mocy. Muszę uśmierzyć mój ból. Zwyczajem naszego ludu jest oddawać zmarłych falom, lecz mój brat Lina Morski Marzyciel spotkał swój kres porażony grozą i morze nie da mu wolności. Podobnie jak zmarli z Boleści, jest skazany na wieczny ból. Jeśli jego duch nie otrzyma caamora... – głos załamał mu się na chwilę – ...nie przestanie mnie straszyć, dopóki z Łuku Czasu pozostanie choć kamień na kamieniu. Spuścił wzrok ku podłodze. – Na całym świecie nie znajdę jednak ognia tak gorącego, by mógł przynieść mu ulgę. Jest gigantem i nawet po śmierci zachował odporność na działanie płomieni.

Covenant wreszcie zrozumiał. Wszystkie jego obawy powróciły w jednej chwili: lęk, który czaił się w nim od momentu, gdy Honninscrave rzekł: Jeśli ty nie dasz mu wolności”, oraz przerażenie własnym losem, który kazał mu zniszczyć Ziemię bądź też skazać ją na zagładę poprzez oddanie pierścienia lordowi Foulowi. Wzgardliwy oznajmił mu: „Spotka cię bowiem los, który sam uznajesz za najstraszliwszy. Z własnej, nieprzymuszonej woli dasz mi do ręki białe złoto”. Albo to, albo zniszczy Łuk Czasu. Nie miał innego wyjścia. Był pokonany. Dlatego, że ukrył przed Linden prawdę, starając się jej zaprzeczyć. A Honninscrave prosił go...! – Chcesz go skremować? – Paraliżujący strach nadał jego głosowi ochrypłe brzmienie. – W ogniu mojego pierścienia? Czy postradałeś zmysły? Honninscrave skrzywił się wyraźnie. – Zmarli z Boleści... – zaczął. – Nie! – przerwał mu Covenant. Wszedł w ogień po to, by uratować ich z powtarzającego się bez końca piekła, teraz jednak nie mógł już podejmować podobnego ryzyka. I tak miał na sumieniu zbyt wiele ofiar. – Kiedy już zatopię statek, nie będę mógł przestać! Na chwilę ucichł nawet szum morza, porażony jego gwałtownością. Wydawało się, że dromond zatrzymał się w miejscu. Lampa zamigotała, jakby za chwilę miała zgasnąć. Być może z oddali dobiegały brzmiące jak stłumiony lament nawoływania, lecz Covenant nie był tego pewien. Jego zmysły były skazane na postrzeganie jedynie powierzchni. Cała reszta statku gigantów pozostawała przed nim ukryta. Jeśli nawet kapitan coś słyszał, nie zareagował na to. Głowę wciąż trzymał pochyloną. Podniósł się ciężko, jakby całe ciało miał poranione. Choć hamak wisiał wysoko nad podłogą, głowa i ramiona giganta i tak górowały nad Niedowiarkiem. Nadal unikał jego gniewnego spojrzenia. Lampa paliła się poniżej, za jego plecami. Zbliżył się o krok. Na mrocznej, skrytej w cieniu twarzy miał wypisaną śmierć. – Tak, Przyjacielu Gigantów – rzekł słabym, ochrypłym głosem. W tytule, którym go obdarzył, dała się słyszeć nutka sarkazmu. – Postradałem zmysły. Jesteś władcą pierścienia, jak rzekli Elohim. Twa moc zagraża Ziemi. Cóż wobec tego znaczy ból jednego czy dwóch gigantów? Wybacz mi. Covenant zapragnął krzyknąć na cały głos, rozdarty między miłością a klęską niczym Kevin Niszczyciel Krainy. Nagle jednak ktoś zbiegł, tupiąc głośno, po zejściówce tuż za kajutą i dopadł do drzwi, które otworzyły się bez słowa protestu ze strony Caila. Jedna z gigantów wsunęła głowę do środka. – Kapitanie, jesteś potrzebny – zawołała pełnym napięcia głosem. – Opadły nas nicor.

2. Nadzieja trędowatego Honninscrave wyszedł powoli z kajuty. Zachowywał się jak ktoś, kto reaguje wyłącznie odruchowo, nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji. Być może nie rozumiał już, co się dzieje wokół niego. Mimo to odpowiedział na zew statku. Gdy kapitan dotarł do zejściówki, Cail zamknął za nim drzwi. Wydawało się, że instynkt podpowiedział Haruchai, iż Covenant nie podąży za Honninscrave’em. Nicor! – pomyślał Niedowiarek. Serce tłukło mu się wściekle. Ogromne morskie bestie przypominające węże były ponoć potomstwem Czerwia Końca Świata. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki przepływał przez wypełnione nimi wody, zmierzając ku Wyspie Jedynego Drzewa. Wówczas dromond ich nie obchodził, jak jednak będzie teraz, gdy Wyspa zatonęła, a Czerw był niespokojny? Jak jeden kamienny statek mógł stawić czoło tak wielkiej liczbie tych kolosalnych stworzeń? Co zrobi Honninscrave? Niedowiarek nie opuścił jednak hamaka. Wpatrywał się bez ruchu w mroczny sufit. Był pokonany, pobity. Nie odważy się podjąć ryzyka konfrontacji z zagrażającym statkowi gigantów niebezpieczeństwem. Gdyby Linden nie powstrzymała go pod Jedynym Drzewem, już stałby się drugim Kevinem, odprawiłby rytuał profanacji przerastający wszelkie inne zło. Groźba nicor bladła w porównaniu z tą, którą sam stanowił. Podjął świadomą próbę wycofania się w głąb siebie. Nie chciał wiedzieć, co się dzieje na zewnątrz kajuty. Jak mógłby znieść to wszystko? Mówił, że dość ma poczucia winy, lecz takie zapewnienia nic nie znaczyły. Nawet jego krew zatruły wina i jad. Tylko bezsilni mogli być niewinni, a on nie był bezsilny. Nie był nawet prawdomówny. To samolubna miłość doprowadziła go do tej sytuacji. Stawką było jednak życie jego przyjaciół i nie potrafił odizolować się od grożącego dromondowi niebezpieczeństwa. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki kołysał się lekko na wodzie, jakby w ogóle przestał się posuwać naprzód. Po odejściu Honninscrave’a przez pewien czas słychać było krzyki i kroki, teraz jednak na statku gigantów zaległa cisza. Gdyby władał zmysłami Linden, mógłby nawet przez kamień wyczuć, co się dzieje, był jednak ślepy i osamotniony, odcięty od podstawowego ducha świata. Zacisnął zdrętwiałe dłonie na brzegach

hamaka. Mijał czas. Był tchórzem i wszelkie jego mroczne obawy kłębiły się teraz wokół niego, jakby lęgły się w cieniach nad jego głową. Powstrzymał się przed myślami o zagładzie, unieruchomił przekleństwami, wciąż jednak wracała do niego twarz Honninscrave’a: broda niby wyrastający z policzków ból, masywne czoło, pokryte gruzłami cierpienia, zaciśnięte dłonie. Był przyjacielem Covenanta. Podobnie jak Pianościgły. „Mój brat spotkał swój kres porażony grozą”. Nie był w stanie znieść myśli, że nie wolno mu odpowiedzieć na taką potrzebę. A teraz jeszcze nicor...! Nawet człowiek pokonany może nadal czuć ból. Covenant podciągnął się nagle, siadając w hamaku. – Cail! – zawołał głosem ochrypłym od przymusu i strachu. Drzwi otworzyły się natychmiast i Haruchai wszedł do środka. Lewe ramię od barku aż po łokieć znaczyła mu blizna po ranie zadanej przez ostrogę rumaka, widoczny symbol wierności. Jego lico było równie obojętne jak zawsze. – Ur-lordzie? – zapytał bez wyrazu. Z jego beznamiętnego tonu nikt by się nie domyślił, że jest ostatnim Haruchai, który służy Covenantowi. – Co tam się dzieje, do diabła? – zapytał ze stłumionym jękiem Niedowiarek. Spojrzenie Caila przesunęło się lekko, lecz jego głos nadal nic nie wyrażał. – Nie wiem. Aż do poprzedniej nocy, kiedy to Brinn opuścił wędrowców, by przejąć funkcję ak-Haru Kenaustin Ardenola, Cail nigdy nie pełnił służby samotnie, a mentalna więź łącząca ze sobą jego ziomków informowała go o tym, co dzieje się wokół. Teraz jednak został sam. Zwycięstwo Brinna nad poprzednim Strażnikiem Jedynego Drzewa było wielkim triumfem dla niego osobiście i dla wszystkich Haruchai, Caila jednak skazało na izolację, jakiej nie potrafił sobie wyobrazić nikt, kto nie zaznał podobnej umysłowej spójni. Jego proste „nie wiem” uciszyło Covenanta niby przyznanie się do słabości. Cail – spróbował powiedzieć Niedowiarek. Nie chciał porzucać Haruchai w jego samotności. Brinn jednak rzekł mu: „Cail zastąpi mnie u twego boku, dopóki słowa gwardzisty krwi Bannora nie wypełnią się do końca”. Żadne prośby ani sprzeciwy nie mogłyby skłonić Caila do zejścia ze ścieżki, którą wytyczył dla niego Brinn. W Covenancie ciągle żyło bolesne wspomnienie Bannora i nie potrafiłby uwierzyć, że Haruchai kiedykolwiek mogliby osądzać siebie według jakichkolwiek kryteriów poza własnymi. Nadal jednak cierpiał. Nawet trędowaci i mordercy nie byli odporni na ból. – Przynieś mi moje stare ubranie – polecił ze ściśniętym gardłem. – Jest w jej kajucie. Cail skinął głową, jakby nie widział w tej prośbie nic dziwnego. Wychodząc, zamknął za sobą drzwi. Covenant położył się w hamaku, zaciskając zęby. Nie chciał wkładać tego ubrania, nie chciał wracać do pełnego głodu i nieukojenia życia, jakie wiódł, nim odnalazł miłość Linden.

Jakże inaczej mógłby jednak opuścić kajutę? Ten niezbędny, znienawidzony strój był jedyną prawdą, jaka mu jeszcze pozostała. Każdy inny ubiór równałby się kłamstwu. Gdy Cail wrócił, nie był sam. Przed nim do pomieszczenia wszedł Smołowiąz i Covenant natychmiast zapomniał o zawiniątku, które przyniósł Haruchai. Skrzywienie kręgosłupa, które zniekształcało pierś i sprawiało, że na plecach wyrastał garb, czyniło Smołowiąza nienaturalnie niskim, jak na giganta. Głową nie sięgał nawet hamaka. Niski wzrost wynagradzała jednak niepowstrzymana wesołość, malująca się na zniekształconej twarzy. Gigant podszedł, utykając, do Covenanta, by go pozdrowić. Płonęło w nim podniecenie. – Czyż nie zapewniałem cię, że jest dobrze Wybrana? – zaczął bez zbędnych wstępów. – Nigdy w to nie wątp, Przyjacielu Gigantów! Być może jest to tylko jeden cud pośród wielu, jako że w naszej podróży z pewnością widzieliśmy wiele niezwykłości, lecz nawet mi się nie śni, bym mógł ujrzeć coś wspanialszego. Kamień i morze, Przyjacielu Gigantów! Na nowo nauczyła mnie nadziei. Covenant tylko wytrzeszczył oczy. Przeszył go jakiś dopiero rodzący się lęk. Jakiego nowego zadania podjęła się Linden, podczas gdy on nadal nie wyznał jej prawdy? Spojrzenie Smołowiąza złagodniało. – Ale ty przecież nie rozumiesz, o czym mówię. Nie możesz rozumieć, skoro nie widziałeś, jak morze wypełniły nicor, rojące się w świetle gwiazd, a potem Wybrana uspokoiła je swym śpiewem. Covenant nadal się nie odzywał. Nie potrafił oblec w słowa skomplikowanej mieszaniny dumy, ulgi i gorzkiego poczucia utraty, która go przepełniała. Kobieta, którą kochał, uratowała statek gigantów. A on, choć ongiś pokonał w walce Wzgardliwego, nic już nie znaczył. Smołowiąz westchnął, przyglądając się twarzy Covenanta, po czym wznowił relację, spokojniejszym już tonem. – Był to uczynek godny długiej opowieści, ja jednak będę się streszczał. Wiadomo ci, że giganci w pewnych sytuacjach potrafią przywołać nicor. Uczyniliśmy to dla ciebie, gdy ostatnio leżałeś opętany jadem furii. – Covenant nic z tego nie pamiętał. Był wówczas nieprzytomny, bliski śmierci. Opowiadano mu jednak o tym. – Jednakowoż nie umiemy rozmawiać z nicor. Nasz dar języków tego nie obejmuje. Dźwięków, które pozwalają je przywołać, nauczyliśmy się dzięki wielu pokoleniom pływających po morzu żeglarzy. Produkujemy jednak owe dźwięki na oślep, nie znając ich znaczenia. A statek gigantów, który wypływa na morze pełne rozwścieczonych nicor, raczej nie potrzebuje ich wzywać. Rozciągnął usta w lekkim uśmieszku, lecz nie przestał mówić. – To Linden Avery Wybrana znalazła sposób, by do nich przemówić i uzyskać dla nas ocalenie. Brakowało jej siły rąk, by spełnić swój zamiar, poprosiła więc o pomoc Krzepką Wichrogniewę. Obie zeszły na samo dno kadłuba dromondu, gdzie Wybrana odczytała przez kamień gniew nicor i udzieliła nań odpowiedzi. Wyklaskała dłońmi rytm, który następnie

powtórzyła Wichrogniewa, waląc młotami w kadłub. Gigant znów na chwilę poddał się entuzjazmowi. – I wysłuchały jej! – zawołał. – Nicor rozstąpiły się przed nami, kierując swój gniew na południe. Wyszliśmy z tego bez najmniejszej szkody! – Zacisnął dłonie na brzegu hamaka i zakołysał nim, jakby chciał w ten sposób przyciągnąć uwagę Covenanta. – Jest jeszcze na świecie nadzieja. Póki żyjemy i są wśród nas Wybrana oraz Przyjaciel Gigantów, jest nadzieja! Zapewnienia Smołowiąza były jednak zanadto bezpośrednie. Covenant wzdrygnął się przed nimi. Skrzywdził zbyt wielu ludzi i nie widział już dla siebie nadziei. Jakąś częścią jaźni pragnął krzyknąć głośno na znak sprzeciwu. Czy to właśnie będzie musiał na koniec uczynić? Oddać Linden pierścień, który był sensem jego życia, mimo że nigdy nie widziała Krainy wolnej od Słonecznicy i nie wiedziała, jak ją kochać? – Powiedz to Honninscrave’owi – wymamrotał słabo. – Przyda mu się odrobina nadziei. Oczy Smołowiąza pociemniały na te słowa, gigant nie odwrócił jednak wzroku. – Kapitan wspomniał, że mu odmówiłeś. Nie wiem, gdzie w takich sprawach leży dobro, a gdzie zło, serce mi jednak podpowiada, iż uczyniłeś to, co musiałeś, i że dobrze się stało. Niech ci się nie zdaje, że nie czuję żałoby po Morskim Marzycielu albo że nie współczuję kapitanowi w jego bólu. Twa moc wiąże się jednak z ogromnym ryzykiem. Ponadto, któż mógłby zgadnąć, jak nicor przyjęłyby podobny ogień, nawet jeśli pozostawiły już nas za sobą? Nikt nie potrafi osądzić przeznaczenia, które opadło teraz na twe barki. Na swój sposób sprawiłeś się dobrze. Covenanta paliły oczy od szczerej empatii Smołowiąza. Doskonale wiedział, że nie sprawił się dobrze. Ból, taki jak ten, który dręczył Honninscrave’a, nigdy nie powinien spotykać się z odmową. Wciąż jednak przepełniały go strach i rozpacz, które blokowały wszystko inne. Nie mógł nawet spojrzeć Smołowiązowi w oczy. – Ach, Przyjacielu Gigantów – wydyszał po chwili kaleka. – Twa żałoba również przekracza granice wytrzymałości, a ja nie potrafię dać ci pocieszenia. – Pochylił się nagle i uniósł rękę, kładąc na hamaku skórzany bukłak. – Jeśli nie pomogła ci opowieść o Wybranej, to może chociaż wypijesz trochę diamentrunku, by dać odpoczynek swemu ciału? Twoja opowieść czeka jeszcze na swą kolej. Nie bądź dla siebie tak surowy. Jego słowa obudziły wspomnienie zmarłej Atiaran, którą spotkał w Andelain. Matka kobiety, którą Covenant zgwałcił i wpędził w obłęd, rzekła mu wówczas ze srogim współczuciem: „Karząc siebie, zasługujesz na karę. Na tym polega złość”. Covenant nie chciał jednak myśleć o Atiaran. Nie znajdę spokoju... Poniewczasie wyobraził sobie Linden, która zeszła w otchłanie dromondu, by walczyć o ocalenie poszukiwaczy. Nie słyszał rytmu odwagi kobiety, widział jednak jej twarz. Otoczone pszenicznymi włosami lico zastygło w wyrazie skupienia. Czoło miała zmarszczone, a po obu stronach ust bruzdy zrodzone z surowości, lecz w jego oczach każdy szczegół jej rysów był piękny.

Upokorzony tym, czego dokonała, by uratować statek, uniósł bukłak do ust i pociągnął spory łyk. Kiedy się ocknął, kajutę wypełniał blask popołudniowego słońca. Czuł jeszcze na języku smak diamentrunku. Statek gigantów znowu zmierzał naprzód. Covenant nie pamiętał, by coś mu się śniło. Czas drzemki wydawał mu się pustą plamą, znieczuleniem trędowatego doprowadzonym do logicznego końca. Miał ochotę przetoczyć się na drugi bok, znowu zasnąć i nigdy się już nie obudzić. Gdy jednak rozejrzał się zaspanymi oczyma po rozświetlonym słońcem pomieszczeniu, zauważył, że na jednym z krzeseł siedzi Linden. Głowę miała spuszczoną, a otwarte dłonie trzymała na kolanach. Wydawało się, że czeka tak już od dawna. Włosy kobiety lśniły czystością, nadając jej wygląd kogoś, kto wyszedł cało z ciężkiej próby – być może oczyszczony, lecz nie umniejszony. Covenant jęknął w duchu, przypominając sobie, co rzekł jej starzec na Haven Farm: „Na świecie jest również i miłość”. A w Andelain zmarła Elena, córka Covenanta, powiedziała mu: „Dbaj o nią, ukochany, by na koniec mogła uleczyć nas wszystkich”. Ścisnęło go w piersi na widok Linden. Ją również utracił. Nie zostało mu już nic. Wydawało się, że nagle wyczuła, iż na nią patrzy. Podniosła wzrok, odruchowo odgarniając loki z twarzy. Zobaczył, że ona również ucierpiała. Oczy miała zapadnięte i wypełnione zmęczeniem, policzki blade, a bliźniacze bruzdy łączące z obu stron usta z nosem wyglądały tak, jakby pozostawił je nie tylko czas, lecz również łzy. Wezbrał w nim bezgłośny sprzeciw. Czyżby siedziała tu już od chwili odejścia nicor? Przecież potrzebowała odpoczynku! Gdy tylko spojrzał jej w oczy, wstała z krzesła. Jej czoło naznaczył mars niepokoju bądź gniewu. Zbliżyła się do hamaka, badając Covenanta swym zmysłem zdrowia. To, co wyczuła, kazało jej zacisnąć usta w surowym grymasie. – O co chodzi? – zapytała. – Czyżbyś postanowił się poddać? Covenant wzdrygnął się bez słowa. Czy jego klęska była aż tak wyraźnie widoczna? Na jej twarzy natychmiast uwidocznił się żal. Linden spuściła wzrok, a jej dłonie wykonały jakiś bezcelowy, nie dokończony gest, jakby przytłoczyły ją własne niepowodzenia. – Nie chciałam tego powiedzieć. Nie po to tu przyszłam. Nie byłam pewna, czy w ogóle powinnam tu przyjść. Ucierpiałeś tak bardzo. Chciałam dać ci czas. Ponownie podniosła wzrok i zauważył, że była teraz bardziej stanowcza. Linden zjawiła się tu dlatego, że ona również miała coś do powiedzenia – w sprawie nadziei i w sprawie Covenanta. – Najstarsza chciała jednak to zrobić i pomyślałam, że była teraz bardziej stanowcza. – Przeszyła Niedowiarka wzrokiem, jakby chciała go w ten sposób wyciągnąć z łoża

samotności. – Chce się dowiedzieć, dokąd płyniemy. Dokąd...? Covenant zamrugał porażony bólem. Nie wycofała swego pytania, a po prostu nadała mu nową postać. Dokąd? Serce ścisnął mu spazm bólu. To okrutne słowo zawierało w sobie cały jego los. Dokąd mógł się udać? Był pokonany. Cała jego moc została obrócona przeciw niemu. Nie miał dokąd płynąć i nic już nie mógł zrobić. Przez chwilę bał się, że załamie się na jej oczach, pozbawiony nawet tej godności, którą daje samotność. – Musimy wyznaczyć sobie jakiś cel – mówiła. – Słonecznica nie zniknęła. Lord Foul nie zniknął. Straciliśmy Jedyne Drzewo, lecz poza tym nic się nie zmieniło. Nie możemy przez resztę życia żeglować w kółko. Mogłoby się wydawać, że go błaga, próbuje pokazać mu coś, co sama doskonale widzi. On jednak nie zważał na jej słowa. Niemal bez fazy przejściowej, jego ból przerodził się w urazę. Linden traktowała go okrutnie, choć mogła nie zdawać sobie z tego sprawy. Zdradził już wszystko, co kochał, przez swe błędy, porażki i kłamstwa. Za co jeszcze miałby wziąć na siebie odpowiedzialność? – Słyszałem, że uratowałaś nas przed nicor – odparł z goryczą. – Nie jestem ci już potrzebny. Skrzywiła się boleśnie, słysząc jego ton. – Nie mów tak! – zaprotestowała z naciskiem. Rozwarła szeroko oczy, zdając sobie sprawę z tego, co się z nim dzieje. Słyszała wszystkie jęki jego zdruzgotanego ducha. – To nieprawda. Poczuł, że jego rozpacz szybko przechodzi w histerię. Brzmiało to niby radość zanoszącego się triumfalnym rechotem Wzgardliwego. Być może zaszedł już na tej drodze tak daleko, że sam stał się Wzgardliwym, jego idealnym narzędziem bądź awatarem, wykonawcą woli lorda Foula. Słowa Linden kazały mu jednak cofnąć się znad brzegu przepaści. Widział ją teraz bardzo wyraźnie. Zanadto wyraźnie, by mógł ją traktować w ten sposób. Kochał ją i sprawił jej już zbyt wiele bólu. Zakręciło mu się na moment w głowie na myśl o upadku, którego z trudem uniknął. Wszystko, co widział w kajucie, wydało się nagle niewyraźne, przesadnie rozświetlone słonecznym blaskiem. Potrzebował cienia, mroku, w którym mógłby się ukryć przed wszystkim, co go przerasta. Linden jednak wciąż stała bez ruchu, jakby była środkiem ciężkości, wokół którego orbitowała jego głowa. Bez względu na to, czy coś mówiła czy nie, pozostawała jedynym żądaniem, którego nie mógł odrzucić. Nie czuł się jednak gotowy wyznać prawdy, którą przed nią ukrył. Jej reakcja byłaby kulminacją całej dręczącej go trwogi. Szukał instynktownie jakiegoś punktu zaczepienia, prostego wyrzutu sumienia czy namiętności, które mogłyby się stać dla niego kotwicą. Zmrużył powieki, spoglądając w słońce i zapytał ochryple: – Co zrobili z ciałem Morskiego Marzyciela? Linden opadła z sił, jakby udało się jej zażegnać kryzys.

– Honninscrave chciał go skremować – odparła słabo. – Gdyby tylko było to możliwe. – Wychodzące z jej ust słowa wydawały się przepełnione wspomnieniem o cierpieniu. – Ale Najstarsza rozkazała gigantom pochować go w morzu. Przez chwilę obawiałam się, że Honninscrave ją zaatakuje. Potem jednak coś w nim pękło. Nie w sensie fizycznym, niemniej wyczułam to. – Jej ton sugerował, że poczuła się wówczas tak, jakby to jej pękło serce. – Pokłonił się jej, jakby nie wiedział, co innego mógłby zrobić z całym swym bólem. Potem przeszedł na pokład sternika. Wrócił do swoich zadań. – Wzruszyła ramionami w pełnym bólu geście. – Jeśli nie patrzeć mu w oczy, można nie zauważyć, że coś w nim jest nie w porządku. Gdy jednak oddawali Morskiego Marzyciela falom, nie chciał im pomóc. Kiedy Covenant jej słuchał, oczy zaszły mu mgłą. Było tu za jasno, by mógł ją widzieć wyraźnie. Morskiego Marzyciela powinno się spalić, uwolnić od grozy w caamora białego ognia. Na samą myśl o tym po ciele Covenanta przebiegły jednak mroczne ciarki. Stał się tym, czego nienawidził. Z powodu kłamstwa. Wiedział – albo powinien był wiedzieć – co się z nim stanie, lecz samolubna miłość kazała mu ukryć tę prawdę przed Linden. Nie mógł nawet na nią spojrzeć. – Dlaczego musiałaś to zrobić? – wycedził przez zęby. – Zrobić...? Zmysł zdrowia nie czynił jej jasnowidzącą. Skąd mogła wiedzieć, o czym mówił? – Rzuciłaś się w ogień. – Wyjaśnienie przyszło mu z trudem. Słowa wyciskały mu z gardła żal i pretensja do samego siebie. To nie była jej wina. Nikt nie miał prawa jej oskarżać. – Odesłałem cię, byś spróbowała uratować mi życie. Nie wiedziałem, co jeszcze mógłbym zrobić. Nie wiedziałem, czy już nie jest za późno na cokolwiek innego... czy Czerw już się nie obudził, a ja nie zniszczyłem... – Gardło ścisnęło mu imadło bólu. Przez chwilę nie był w stanie powiedzieć: „Nie wiedziałem, jak mam cię ratować”. Potem przełknął konwulsyjnie ślinę i zaczął mówić dalej. – Dlatego cię odesłałem. A ty rzuciłaś się w ogień. Łączyła mnie z tobą więź stworzona przez magię. Moje zmysły otworzyły się po raz pierwszy, ale widziałem tylko to, że rzuciłaś się w ogień. Dlaczego zmusiłaś mnie, bym cię sprowadził z powrotem? Odpowiedziała mu tak gwałtownie, jakby trafił w obnażony nerw. – Dlatego, że tam nie mogłam ci pomóc! – Nagle zaczęła krzyczeć. – To było tylko twoje ciało, nie ty! Tylko umierające mięso! Nawet gdybyś był w szpitalu, gdyby można było natychmiast zrobić ci transfuzję i operację, i tak nie zdołałabym cię uratować! Chciałam, żebyś ze mną wrócił. Jak inaczej mogłam przyciągnąć twoją uwagę? Ból zawarty w jej słowach kazał mu ponownie na nią spojrzeć. Ten widok przeszył całą jego istotę, tak jak szczelina przecina kamień, podążając za słabymi punktami aż do serca. Linden stała na podłodze kajuty z zaciśniętymi pięściami i twarzą skąpaną w jaskrawym blasku słońca. Nigdy nawet nie śnił o tak zdeterminowanej, bezkompromisowej kobiecie. Nie ponosiła winy za jego sytuację, choć z pewnością oskarżała siebie. Dlatego nie mógł dłużej taić przed nią prawdy.

Początkowo sądził, że robi to dla jej dobra, ukrywa przed nią tę informację dlatego, iż nie potrafiłaby udźwignąć jej ciężaru. Teraz wiedział już, że się mylił. Zachował ową wiadomość dla siebie z tego prostego powodu, że nie chciał, by była prawdą. I w ten sposób skaził ich związek fałszem. – Powinienem był ci o tym powiedzieć – wyszeptał zawstydzony. – Wszystkie inne fakty próbowałem ci przekazać, ale to za bardzo mnie bolało. Przeszyła go wściekłym spojrzeniem, jakby wyczuwała między nimi obecność czegoś straszliwego. Covenant nie odwrócił jednak wzroku. – Zawsze tak było. Nic, co dzieje się tutaj, nie wpływa na fizyczną ciągłość świata, z którego przybyliśmy. Kraina jest odrębną całością. Za każdym razem wyglądało to tak samo. Trafiałem do Krainy, być może umierający. Trędowaty. I znajdowałem w niej uzdrowienie. Dwukrotnie już uwalniałem się od trądu. Odzyskiwałem zdolność czucia, jakby moje nerwy... – To wspomnienie przeszyło mu serce gwałtownym bólem. Wspomnienie i dojmująca rozpacz, która pojawiła się nagle w oczach Linden. – Przed opuszczeniem Krainy zawsze jednak spotykało mnie coś, co przywracało mnie do poprzedniego stanu. Zdarzało się, że moje ciało przeniesiono. Że przestawałem krwawić albo jeszcze mi się pogarszało. Zawsze jednak mój fizyczny stan prezentował się dokładnie tak samo, jak wyglądałby, gdybym trafił do Krainy. Nadal też jestem trędowaty. Trąd jest nieuleczalny. Tym razem, kiedy oberwałem nożem i znaleźliśmy się w Krainie, uleczyłem swą ranę przy użyciu pierwotnej magii. To samo zrobiłem później z ranami, które zadało mi Clave. – Przecięli mu żyły, by zdobyć krew do swej wieszczby, lecz blizny na nadgarstkach były już niemal niewidoczne. – Wszystko to jednak nic nie zmienia. To, co dzieje się tutaj, w żaden sposób nie wpływa na sytuację po drugiej stronie. Zmieniają się tylko nasze uczucia. Wstydził się tak bardzo, że nie był już w stanie patrzeć jej w oczy. – Dlatego właśnie nic ci nie powiedziałem. Na początku, na samym początku, uważałem, że i tak masz już wystarczająco wiele zmartwień. Że jeszcze nadejdzie właściwy moment. Potem jednak zaszła we mnie zmiana. Już nie chciałem, byś się dowiedziała. Uznałem, że nie mam prawa żądać, żebyś pokochała umarłego. Na te słowa jej szok przerodził się w gniew. – Chcesz powiedzieć, że od samego początku zamierzałeś umrzeć? – zawołała, gdy tylko przerwał na chwilę. Jej głos przeszył ciszę płynącego po morzu statku nagłą gwałtownością. – Że nawet nie próbowałeś znaleźć jakiegoś wyjścia, które pozwoliłoby ci ocalić życie? – To nie tak! – zawołał. W swej desperacji próbował się bronić. – Jak ci się zdaje, dlaczego tak bardzo pragnąłem zrobić nową Laskę Praw? To było dla mnie jedyną nadzieją. W ten sposób mógłbym walczyć za Krainę, nie ryzykując użycia pierwotnej magii. I odesłać cię z powrotem. Jesteś lekarzem, prawda? Chciałem, żebyś mnie uratowała. – Ból w jej oczach nie znikał jednak. Nie był w stanie w nie patrzeć. Nie potrafił udawać, że to, co zrobił, było usprawiedliwione. – Próbowałem – błagał ją. Błaganie nie mogło jednak wystarczyć. –

Nie powiedziałem ci o tym dlatego, że chciałem choć przez chwilę cię kochać. To wszystko. Usłyszał, że się poruszyła. Ogarnął go lęk, że opuści kajutę, na zawsze odwróci się do niego plecami. Nie uczyniła tego jednak. Podeszła do krzesła i usiadła na nim, jakby coś się w niej złamało. Zgarbiła się i skryła twarz w dłoniach. Jej barki poruszały się gwałtownie, ale nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Jak przy łożu śmierci matki, zachowała łkanie dla siebie. Gdy wreszcie przemówiła, jej głos drżał. – Dlaczego zawsze zabijam tych, którzy są mi bliscy? Jej żal był jak żrący kwas wylany na jego poczucie winy. Za to również on był odpowiedzialny. Pragnął zejść z hamaka, podejść do niej, wziąć ją w ramiona, utracił już jednak prawo do tego. Mógł jedynie zwalczyć własny żal i oświadczyć: – To nie twoja wina. Próbowałaś. Powinienem ci powiedzieć. Uratowałabyś mnie, gdybyś mogła. Zaskoczyła go gwałtowność jej reakcji. – Przestań! – warknęła. – Mam oczy! Umiem myśleć! Nie jestem jakimś bezbronnym dzieciakiem, którego mógłbyś osłaniać. – Jej twarz zalśniła w promieniach słońca. – Odkąd wróciliśmy na pokład, cały czas leżysz w tym hamaku, jakbyś to ty był wszystkiemu winien. A tak nie jest. To Foul wszystko zaaranżował. To jego manipulacje do tego doprowadziły. I co próbujesz teraz zrobić? Udowodnić, że miał rację? – Nic na to nie poradzę! – skontrował poirytowany jej zarzutami, które działały na jego bezsilność jak sól wcierana w rany. – Oczywiście, że miał rację. Jak ci się zdaje, kim on jest? Foul to ja. Jest tylko uzewnętrznieniem tej części mojej jaźni, która gardzi. Tej części, która... – Nieprawda. – Jej sprzeciw uciszył nagle Covenanta, mimo że nie krzyknęła. Była zbyt napięta i rozgniewana, by mogła krzyczeć, zanadto zdeterminowana, by był w stanie się jej sprzeciwić. – On nie jest tobą. To nie on umrze. – Równie dobrze mogłaby powiedzieć: „To ja zabijam”. Słowa te były wyraźnie wypisane na jej licu. Gwałtowna pasja nie pozwoliła jej jednak zauważyć tego faktu. Mogłoby się zdawać, że jest ona dla Linden jedyną obroną. – Wszyscy popełniają błędy. Ty tylko próbowałeś walczyć o to, co kochasz. Znasz odpowiedź. Ja jej nie znam. – W pełnych żaru słowach Linden nie słyszało się śladu współczucia dla siebie. – Odkąd to wszystko się zaczęło, nie potrafię znaleźć żadnej odpowiedzi. Nie znam Krainy tak dobrze jak ty. Nie władam mocą. Jedyne, co mogłam dotąd zrobić, to trzymać się ciebie. – Uniosła dłonie, zaciskając je w pięści. – Jeśli już musisz zginąć, to przynajmniej postaraj się, żeby to coś dało! Nagle, jak dotknięcie lodu, spadła na niego świadomość, że Linden nie przyszła tu jedynie dlatego, że Najstarsza chciała, by powiedział jej, dokąd skierować statek. Pragnie poznać moje zamiary – pomyślał. Jej ojciec popełnił samobójstwo i obciążył ją winą za to, matkę zabiła własnymi rękami, a teraz śmierć Covenanta wydawała się równie nieunikniona jak profanacja Ziemi. Wszystko to jednak dało jej poczucie celu, które on utracił. Linden odzyskała swą dawną surowość – nieustępliwą, skłonną do umartwień determinację, z którą

sprzeciwiała mu się już od chwili ich pierwszego spotkania. Ogień gorejący w jej oczach był jednak czymś nowym. Covenant go poznawał. Był to nieukojony gniew zrodzony z jej żałoby, który pragnął walki tak mocno, że zapominał o kosztach. „Czyżbyś postanowił się poddać?” To pytanie przerodziło poczucie porażki w paraliżujący ból. Mógłby krzyknąć: „Nie mam wyboru! Pokonał mnie! Nie mogę już zrobić nic więcej!” Wiedział jednak, że to nieprawda. Wiedział dlatego, że był trędowaty. Trąd również był klęską, totalną i nieuleczalną. Niemniej jednak nawet trędowaci potrafili znaleźć powody, by żyć. Atiaran powiedziała mu, że zadaniem żywych jest nadanie znaczenia poświęceniom umarłych, teraz jednak zrozumiał, że prawda sięga dalej. Musiał nadać znaczenie własnej śmierci. I cenie zapłaconej przez ludzi, których kochał. W imię twardej nieustępliwości Linden usiadł w hamaku i zapytał ochrypłym głosem: – Czego ode mnie chcesz? Te słowa wyraźnie ją uspokoiły. Nacisk, jaki wywierało na Covenanta jej gorzkie poczucie utraty, złagodniał nieco. – Chcę, żebyś wrócił do Krainy – odparła nieustępliwym głosem. – Do Revelstone. Powstrzymał Clave. Zgasił Słonecznicowy Ogień. Wypuścił z sykiem powietrze przez zęby, porażony zuchwałością tych żądań, Linden jednak mówiła dalej, nie zważając na niego. – Jeśli to zrobisz, Słonecznica nie będzie już rosła tak szybko. Może nawet zacznie się cofać. To da nam czas na poszukanie lepszego rozwiązania. Ponownie go zaskoczyła, gdyż nagle opuściła ją pewność. – Możliwe, że nie zależy mi na Krainie tak bardzo jak tobie – dokończyła, nie patrząc mu w oczy. – Bałam się wejść do Andelain. Nigdy nie widziałam Krainy taką, jaka była ongiś. Potrafię jednak rozpoznać chorobę. Nawet gdybym nie była lekarzem, Słonecznica odcisnęłaby się we mnie piętnem tak głębokim, że nigdy nie zdołałabym jej zapomnieć. Chcę coś w tej sprawie zrobić. Tylko ty możesz mi umożliwić podjęcie walki. Na jej słowa w żyłach Covenanta zatańczyły echa mocy. Rozumiał, co chciała mu powiedzieć, lecz strach kazał mu wrócić do punktu wyjścia. Powstrzymać Clave? Zgasić Słonecznicowy Ogień? – To dopiero byłaby zabawa – odparł, nie kryjąc lęku. – Skąd, do diabła, przyszło ci do głowy, że mógłbym nawet pomyśleć o czymś takim, nie narażając na niebezpieczeństwo Łuku Czasu? Odpowiedziała mu skwaszonym uśmieszkiem, pozbawionym wesołości, lecz niezachwianie pewnym. – Stąd, że umiesz już się powstrzymywać. Poczułam to. Wtedy, gdy skupiłeś całą tę pierwotną magię, żeby mnie odesłać. Jesteś teraz bardziej niebezpieczny niż kiedykolwiek dotąd. Dla lorda Foula.