uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 860 341
  • Obserwuję815
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 101 795

Stephen R.Donaldson - Cykl-Kroniki Thomasa Covenanta Niedowiarka (1) Jad Lorda Foula

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Stephen R.Donaldson - Cykl-Kroniki Thomasa Covenanta Niedowiarka (1) Jad Lorda Foula.pdf

uzavrano EBooki S Stephen R.Donaldson
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 347 stron)

Stephen R. Donaldson Jad Lorda Foula Kroniki Thomasa Covenanta Niedowiarka Księga pierwsza Przełożył Piotr W. Cholewa Tytuł oryginału „Lord Foul’s Bane” Wydanie oryginalne 1977 Wydanie polskie: 1994

Jest w tym jakieś piękno Doktorowi Jamesowi R. Donaldsonowi, którego życie wyraziło współczucie i poświęcenie o wiele lepiej niż słowa

1. Złoty chłopiec Wyszła ze sklepu w samą porę, by zobaczyć, że jej mały synek bawi się na chodniku, którym nadchodzi posępny, chudy mężczyzna. Kroczył samym środkiem niby uszkodzony robot. Na chwilę serce w niej zamarło, potem skoczyła, chwyciła malca za ramię i odciągnęła na bok. Mężczyzna nawet nie odwrócił głowy. – Odejdź stąd! – syknęła kobieta, wpatrzona w jego plecy. – Wynoś się! Jak ci nie wstyd! Thomas Covenant kroczył dalej, niezmiennie, jak nakręcony do oporu mechanizm. Jednak w myślach odpowiedział: Wstyd? Wstyd? Dziko wykrzywił twarz. Strzeżcie się! Idzie nieczysty! Widział, że mijani ludzie – ludzie, których znał, pamiętał ich nazwiska, domy, uściski dłoni – ci ludzie odsuwają się od niego jak najdalej. Niektórzy wyglądali tak, jakby próbowali wstrzymać oddech. Wewnętrzny krzyk ucichł. Oni nie potrzebowali dawnego, rytualnego ostrzeżenia. Z trudem opanował wykrzywiający mu twarz spazmatyczny grymas. Nieustępliwy mechanizm woli krok za krokiem niósł go naprzód. Idąc, Covenant badał wzrokiem swe ciało; sprawdzał, czy na ubraniu nie pojawiły się jakieś rozdarcia albo dziury, czy na dłoniach nie ma zadrapań, czy nic się nie dzieje z blizną sięgającą od grzbietu prawej dłoni do miejsca, gdzie kiedyś miał dwa palce. Pamiętał słowa lekarzy: – WKS, panie Covenant, Wizualna Kontrola Skóry. Od tego zależy pańskie zdrowie. Te martwe nerwy nigdy się nie zregenerują. Jeśli stale nie będzie pan sprawdzał, nie zauważy pan, czy nie ma jakiejś rany. Stale! Niech pan o tym myśli bez przerwy. Następnym razem może pan nie mieć takiego szczęścia. WKS. Ten skrót stał się całym jego życiem. Lekarze, pomyślał zjadliwie. Chociaż bez nich mógłby już nie żyć. Nie zdawał sobie sprawy z zagrożenia. A zaniedbanie mogło go zabić. Obserwując twarze mijanych ludzi, twarze zaskoczone, przestraszone czy obojętne – jakże wiele tych obojętnych w tak małym miasteczku – pragnął tylko, by na jego własnej

twarzy trwał odpowiedni wyraz pogardy. Jednak nerwy policzków miał tylko pozornie żywe. Lekarze zapewniali go wprawdzie, że na obecnym etapie choroby to złudzenie, ale nie mógł już ufać osłonie, jaką wzniósł pomiędzy sobą a światem. Kobiety, które dawniej zapraszały go na dyskusje na temat jego najnowszej powieści, teraz odwracały się ze zgrozą, jakby był upiorem albo duchem. Poczuł zdradziecki ból straty. Zdusił go szybko, zanim naruszyłby równowagę jego umysłu. Zbliżał się już do miejsca przeznaczenia, celu, potwierdzenia, wyzwania, jakie uparcie podejmował. Dwie przecznice dalej widział już szyld: Bell Telephone Company. Przeszedł dwie mile z Haven Farm do miasta, by zapłacić rachunek telefoniczny. Oczywiście, mógł wysłać pieniądze. Wiedział jednak, że byłaby to z jego strony kapitulacja, zgoda na coraz głębszą izolację, na jaką chciano go skazać. Jego żona, Joan, rozwiodła się z nim, kiedy leżał w szpitalu; zabrała syna i wyjechała. Jedynym przedmiotem, który należał również do niego, Thomasa Covenanta, a który odważyła się dotknąć, był samochód. Zabrała go także. Pozostawiła większość ubrań. Później dwaj najbliżsi sąsiedzi, mieszkający pół mili od Haven Farm, głośno skarżyli się na jego obecność. Kiedy odmówił sprzedaży gruntu, jeden z nich wyniósł się z okręgu. Następnie, po trzech tygodniach, sklep spożywczy – właśnie mijał jego zaklejoną plakatami reklamowymi wystawę – zaczął przysyłać zakupy do domu. Nie interesowało ich to, czy je zamawia, a podejrzewał, że również i to, czy ma ochotę zapłacić. Minął gmach sądu. Szare kolumny sprawiały wrażenie dumnych strażników prawa i sprawiedliwości. W tym budynku – przez pełnomocnika, naturalnie – pozbawiono go rodziny. Rozwodu udzielono, gdyż żadne prawo nie mogło zmusić kobiety, by wychowywała dziecko u boku takiego człowieka jak on. Czy roniłaś łzy? – zapytał wspomnienia Joan. Czy byłaś dzielna? Może czułaś ulgę? Stłumił pragnienie ucieczki. Zdawało mu się, że olbrzymie głowy na kolumnach mają mdłości – jakby chciały na niego zwymiotować. W najwyżej pięciotysięcznym miasteczku dzielnica biurowa nie mogła być duża. Covenant minął wystawę magazynu. Przez szybę widział licealistki oglądające tanią biżuterię. Opierały się o ladę w prowokacyjnych pozach. Coś ścisnęło go za gardło. Odczuwał niechęć do tych dziewczęcych bioder i piersi, dostępnych pieszczotom innych mężczyzn. Nie jego. Był impotentem. W procesie rozkładu nerwów jego męskość stała się jeszcze jedną amputowaną kończyną. Odebrano mu nawet szansę rozładowania pożądania. Mógł do granic obłędu przywoływać wizje swych żądzy, ale nic nie mógł z nimi zrobić. Bez ostrzeżenia, w jego umyśle rozbłysło wspomnienie żony, przyćmiewając niemal blask słońca, chodnik i ludzi. Zobaczył ją w jednej z tych półprzejrzystych nocnych koszul, jakie dla niej kupił; kuszący zarys piersi pod cienkim materiałem. Serce krzyczało: Joan! Jak mogłaś? Czy chore ciało jest ważniejsze niż wszystko inne? Naprężył mięśnie ramion i z wysiłkiem odpędził wspomnienia. Takie myśli były słabością, na którą nie mógł sobie pozwolić. Musiał je odsunąć. Lepiej być zgorzkniałym,

pomyślał. Gorycz przetrwa. Pozostała chyba jedynym smakiem, jaki jeszcze potrafił odczuwać. Skonsternowany, zdał sobie sprawę, że się zatrzymał. Drżąc, z zaciśniętymi pięściami stał na środku chodnika. Z najwyższym wysiłkiem zmusił się do marszu. I wpadł na kogoś. Nieczysty! Dostrzegł plamę ochry. Człowiek, z którym się zderzył, miał na sobie coś w rodzaju płaszcza, czerwonobrązowego i brudnego. Covenant nie zatrzymał się i nie przeprosił. Szedł dalej, by nie widzieć lęku i odrazy obcego. Po chwili jego krok odzyskał martwy, mechaniczny rytm. Mijał biura elektrowni – szansa, by osobiście zapłacił za telefon. Dwa miesiące temu wysłał im czek – na niewielką sumę, gdyż prawie nie używał prądu. Odesłali czek z powrotem. Nawet nie otworzyli koperty. Dołączona notka informowała, że ktoś anonimowo wpłacił na jego konto sumę wystarczającą przynajmniej na rok. Po krótkiej walce z sobą uznał, że jeśli się podda, wkrótce nie będzie miał już żadnych powodów, by pojawić się między ludźmi. Dlatego przeszedł pieszo dwie mile, by osobiście uregulować rachunek telefoniczny, by pokazać wszystkim, że nie pozwoli sobie wydrzeć człowieczeństwa. W gniewie chciał przeciwstawić się izolacji, skorzystać z praw, jakie dawała mu zwykła, ludzka krew w jego żyłach. Osobiście, pomyślał. A jeśli jest już za późno? Jeśli ktoś już za niego zapłacił? Co wtedy? Ta myśl ścisnęła lodem jego drżące serce. Szybko wykonał WKS, potem wrócił spojrzeniem do bliskiego już szyldu Bell Telephone Company. Już niedaleko. Chciał uciszyć niepokój i ruszył szybciej. Zauważył, że nuci bezgłośnie w rytm kroków. Po chwili przypomniał sobie słowa: Złoty chłopcze na glinianych nogach, Pozwól sobie pomóc w wędrówce po drogach. Porządne pchnięcie zaniesie cię w dal... Chociaż niezgrabny jesteś, aż żal! Prymitywny wierszyk rozbrzmiewał drwiąco w jego umyśle, a prosty rytm uderzał jak obelga, przy akompaniamencie powolnej, wykonywanej jakby w czasie striptizu melodii. Zastanawiał się, czy gdzieś w tajemniczych niebiosach wszechświata rządzi gruba i ciężka bogini, miażdżąca jego bezsensowny los: porządne pchnięcie i chytry rzut okiem zaniesie cię w dal... niezgrabny jesteś... żal i przerażenie zabarwione drwiną. W porządku, złoty chłopcze. Tej myśli nie potrafił uciszyć drwiną, ponieważ kiedyś był kimś w rodzaju złotego chłopca. Miał szczęśliwe małżeństwo. Miał syna. Z zachwytu i nieświadomości napisał

powieść, a potem obserwował, jak przez rok nie schodzi z list bestsellerów. Dzięki temu nie brakowało mu teraz pieniędzy. Lepiej bym na tym wyszedł, pomyślał, gdybym wiedział, jaką piszę książkę. Ale nie wiedział. Kiedy pisał, nie wierzył nawet, że znajdzie wydawcę. To było wtedy, kiedy poślubił Joan. Nie myśleli wówczas o pieniądzach i sławie. Jego wyobraźnię rozpalał czysty akt tworzenia, a ciepły blask jej dumy i zaufania podtrzymywały ten płomień – nie przez sekundy czy ułamki sekund, ale przez pięć miesięcy. Pięć miesięcy rozładowywania energii, która wydawała się jedynie mocą swej jasności z niczego kreować pejzaże: wzgórza i turnie, drzewa pod naporem wichru i ludzi wśród nocy. Wszystko to urzeczywistnione w procesie pisania. Kiedy skończył, był wycieńczony i zachwycony, jakby całą miłość życia zawarł w tym jednym akcie. Nie były to łatwe chwile. Przeżywał męki, spoglądając na wzloty i otchłanie, które każdemu napisanemu słowu nadawały wygląd czarnej, zaschniętej krwi. A Covenant nie lubił wzlotów; niełatwo godził się z nie kontrolowanymi emocjami. Ale to było wspaniałe. Ta intensywność przeżyć wydała mu się najczystszym aktem całego życia. Stateczna fregata duszy przepłynęła ponad bezdennym, groźnym oceanem. Kiedy wysłał maszynopis, uczynił to ze spokojną ufnością. Przez miesiące pisania, a potem oczekiwania, żyli z jej dochodów. Ona, Joan Macht Covenant, była spokojną kobietą, która więcej wyrażała oczami niż słowami. Miała lekko złocistą cerę, która nadawała jej wygląd ciepłej, kruchej istoty, jakby sylfidy. Nie była przy tym wysoka ani silna i Thomasa Covenanta nie przestawało zdumiewać, że na ich wspólne życie zarabia ujeżdżaniem koni. Termin „ujeżdżanie” nie oddawał właściwie jej umiejętności. W jej pracy nie zdarzały się próby sił, nie było stających dęba ogierów o szalonych oczach i rozdętych chrapach. Covenant miał wrażenie, że Joan nie ujeżdża, ale uwodzi konie. Od jej dotyku spokój ogarniał drgające mięśnie, jej łagodny głos zmniejszał napięcie widoczne w pochyleniu uszu. Kiedy dosiadała konia na oklep, od ucisku jej kolan znikała wywołana lękiem brutalność zwierzęcia. A kiedy koń wymykał się jej spod kontroli, zsuwała się lekko z grzbietu i czekała, aż minie mu spazm dzikości. Potem zaczynała znowu. Na koniec ruszała wokół Haven Farm wściekłym galopem, by pokazać zwierzęciu, że może wyszaleć się do granic wytrzymałości, nie odmawiając przy tym posłuszeństwa. Talent Joan zniechęcał Covenanta do kontaktu z końmi. Nawet kiedy nauczyła go konnej jazdy, nie potrafił przezwyciężyć lęku przed tymi zwierzętami. Praca Joan nie przynosiła wielkich dochodów, wystarczała jednak, by nie musieli głodować do czasu, kiedy odebrał list od wydawcy. Tego samego dnia zadecydowała, że nadszedł czas, by mieli dziecko. Z powodu zwykłych opóźnień wydawniczych musieli jeszcze prawie rok żyć z zaliczki. Joan pracowała nadal, dopóki nie groziło to bezpieczeństwu poczętego dziecka. Potem, gdy

ciało dało znak, że nadeszła pora, zrezygnowała z pracy zupełnie. Od tej chwili jej życie się uwewnętrzniło, skoncentrowało na rozwoju dziecka tak całkowicie, że często spoglądała na świat pustym, wyczekującym wzrokiem. Kiedy urodził się chłopiec, Joan oznajmiła, że będzie miał na imię Roger – na pamiątkę jej ojca i dziadka. Roger! – Covenant jęknął bezgłośnie, zbliżając się do biura centrali telefonicznej. Nigdy nie lubił tego imienia. Lecz niemowlęca twarz syna, tak pięknie wyrzeźbiona, sprawiała, że serce drżało mu z miłości i dumy... dumy z udziału ojca w tajemnicy życia. A teraz jego syn odszedł, odszedł wraz z Joan. Nie wiedział nawet dokąd. Dlaczego nie potrafi płakać? W następnej chwili czyjaś dłoń chwyciła go za rękaw. – Psze pana! – odezwał się przestraszony, cienki głosik. – Psze pana! Odwrócił się, a w jego krtani narastał krzyk: Nie dotykaj mnie! Nie dotykaj nieczystego! Wyraz twarzy chłopca powstrzymał ten krzyk, nie pozwolił mu wyrwać ręki. Chłopak miał najwyżej osiem, może dziewięć lat... był chyba za mały, żeby się bać. Na jego twarz wystąpiły białe i czerwone plamy – strachu i niechęci – jakby został zmuszony do zrobienia czegoś, co budziło grozę. – Psze pana – powtórzył błagalnie. – Proszę. Niech pan to weźmie. – Wcisnął mu w zdrętwiałe palce kartkę pożółkłego papieru. – On mi kazał oddać ją panu. Powinien pan to przeczytać. Dobrze? Palce Covenanta mimowolnie ścisnęły papier. On? – pomyślał tępo, patrząc na chłopca. On? – On. – Chłopiec wskazał drżącym palcem na chodnik za sobą. Covenant obejrzał się. W pobliżu stał żebrak w brudnym płaszczu koloru ochry. Mamrotał coś, jakby cicho mruczał bezsensowną melodyjkę. Usta miał otwarte, lecz wargi nie poruszały się, by formować słowa. Lekki wiatr poruszał jego splątanymi włosami i brodą. Starzec wzniósł twarz ku niebu, jakby patrzył prosto w słońce. W lewej ręce trzymał drewnianą, żebraczą miskę, w prawej ściskał długą laskę, do której umocowana była tabliczka z dwoma tylko słowami: „Strzeż się”. Strzeż? Przez jedną niezwykłą chwilę same słowa zdawały się promieniować groźbą. Wrzeszcząc jak sępy, niebezpieczeństwa wciskały się poprzez napis, straszliwe zagrożenia płynęły w powietrzu w stronę Covenanta. A między nimi spoglądały przez te krzyki oczy – para oczu jak kły, spróchniałe i śmiercionośne. Patrzyły na niego nieruchomo, z zimną, pożądliwą złośliwością, jakby on i tylko on był padliną, której pragnęły. Ociekały złą wolą niby jadem. Przez tę jedną chwilę Covenant drżał, czując niewytłumaczalną grozę. Strzeż się! Ale to tylko znak, martwy tekst umocowany do drewnianej laski. Covenant zadygotał, a powietrze przed nim odzyskało przejrzystość.

– Powinien pan to przeczytać – powtórzył chłopiec. – Nie dotykaj mnie – wymamrotał Covenant w stronę palców na rękawie. – Jestem trędowaty. Gdy jednak spojrzał ponownie, chłopca już nie było.

2. „Nie ma nadziei” Zaskoczony, rozejrzał się po ulicy, ale chłopiec zniknął bez śladu. Spojrzał jeszcze raz na starego żebraka, lecz wtedy dostrzegł drzwi ze złoconą tabliczką: Bell Telephone Company. Nagły atak lęku oddalił wszelkie inne myśli. Przypuśćmy... Tu był jego cel, przybył tu osobiście, by domagać się ludzkiego prawa do płacenia własnych rachunków. Ale przypuśćmy... Otrząsnął się. Był trędowaty; nie mógł sobie pozwolić na przypuszczenia. Odruchowo wcisnął papier do kieszeni. Z posępną starannością przeprowadził WKS, uspokoił się i ruszył do drzwi. Wychodzący pospiesznie mężczyzna niemal się z nim zderzył, potem rozpoznał go i odstąpił na bok. Twarz poszarzała mu ze strachu. Covenant niemal krzyknął na głos: trędowaty, nieczysty! Zatrzymał się znowu. Mężczyzna był adwokatem Joan w sprawie rozwodowej: niski, tęgi osobnik, pełen sztucznej dobroduszności, w jakiej specjalizują się prawnicy i księża. Covenant potrzebował dłuższej chwili, by dojść do siebie po tym lęku, jaki dostrzegł we wzroku adwokata. Mimo woli poczuł się zawstydzony, że jest przyczyną takiej konsternacji. Przez moment nie potrafił w sobie wzbudzić zapału, który sprowadził go do miasta. Lecz niemal natychmiast ogarnął go gniew. W myślach wstyd i złość splatały się nierozerwalnie. Nie pozwolę im na to, syknął. Do diabła! Nie mają prawa! Niełatwo jednak było wymazać z pamięci minę adwokata – jego obrzydzenie było faktem, tak jak i trąd, obojętnym w obliczu prawa czy sprawiedliwości. A nade wszystko, trędowatemu nie wolno zapominać o śmiertelnie groźnej wymowie faktów. Chyba powinienem napisać wiersz, pomyślał Covenant. Są takie blade śmierci, które ludzie nazywają życiem: mimo zapachu rosnącej zieleni każdy oddech jest tylko tchnieniem grobu.

Podskakują ciała jak zwłoki marionetek, a piekło skrada się ze śmiechem... Ze śmiechem – to naprawdę dobre. Ognie piekielne! Czy cały śmiech życia zawrę w tej jednej chwili? Czuł, że zadał ważne pytanie. Śmiał się, kiedy przyjęto jego powieść... śmiał się z cieni głębokich, niemych myśli płynących niby morskie prądy po twarzy Rogera... śmiał się nad wydaną już książką... śmiał się z jej pozycji na liście bestsellerów. Tysiące spraw ważnych i drobnych napełniało go radością. Kiedy Joan spytała, z czego się tak cieszy, mógł tylko powiedzieć, że każdy oddech dostarcza mu pomysłów na nową powieść. Płuca pobudzały wyobraźnię i energię. Chichotał, gdy nie mógł już zawrzeć w sobie całej radości. Lecz Roger miał sześć miesięcy, gdy powieść stała się sławna, a po kolejnych sześciu Covenant wciąż jeszcze nie zaczął pisać. Miał zbyt wiele pomysłów. Jakoś nie potrafił z nich czegoś wybrać. Joan nie pochwalała bezproduktywnej pomysłowości. Spakowała Rogera i zostawiła męża w nowo kupionym domu, z pracownią urządzoną w małej, dwupokojowej chatce nad strumykiem w lesie porastającym Haven Farm. Zostawiła go z poleceniem, by zaczął pisać, gdy ona z Rogerem będzie składać wizyty u krewnych. To był punkt zwrotny: chwila, gdy głaz zaczął się toczyć pod jego gliniane nogi. Głuche grzmoty zwiastowały uderzenie, które podcięło go tak dokładnie jak chirurg atakujący gangrenę. Słyszał ostrzeżenia, ale ignorował je. Nie wiedział, co oznaczają. Nie... zamiast szukać przyczyny tego grzmotu, z uczuciem żalu i miłości pomachał Joan na pożegnanie. Wiedział, że ma rację: jeśli na jakiś czas nie zostanie sam, nie weźmie się do pracy. Podziwiał jej zdolność do działania, choć serce go bolało, przygniecione ciężarem rozłąki. Kiedy więc pomachał znikającemu na horyzoncie samolotowi, wrócił do Haven Farm, zamknął się w pracowni, włączył elektryczną maszynę do pisania i ułożył dedykację następnej powieści: Joan, która była mi strażnikiem tego, co możliwe. Palce ześlizgiwały mu się niepewnie z klawiszy. Dopiero przy trzeciej próbie uzyskał bezbłędny tekst. Nie znał jednak mórz i nie potrafił dostrzec nadchodzącego sztormu. Na tępy ból kostek i nadgarstków także nie zwrócił uwagi. Tupał tylko mocno, by usunąć chłód, który koncentrował się w stopach. A kiedy znalazł purpurową plamkę na prawej dłoni, u nasady małego palca, nie myślał o niej. Po dwudziestu czterech godzinach od wyjazdu Joan pochłonęła go fabuła powieści. Jego umysł wyrzucał kaskady nowych wizji. Palce szperały po klawiaturze, plącząc najprostsze słowa, lecz wyobraźnia go nie zawodziła. Nie miał czasu zajmować się ropiejącą ranką, jaka powstała w środku tej purpurowej plamy. Joan przywiozła Rogera do domu po trzech tygodniach rodzinnych wizyt. Nie zauważyła niczego aż do wieczora, gdy mały zasnął, a ona wtuliła się w ramiona męża. Zamknęli

okiennice, odcinając dom od błądzącego po farmie chłodnego zimowego wiatru. I wtedy, w stojącym powietrzu w saloniku, Joan poczuła słodkawy, mdlący zapach infekcji. Gdy po wielu miesiącach patrzył na antyseptyczne ściany leprozorium, przeklinał się za to, że nie zajodynował ręki. Nie żałował dwóch straconych palców. Operacja, która pozbawiła go części dłoni, była tylko symbolem odcięcia, odizolowania go od dawnego życia, usunięcia go z własnego świata, jakby był złośliwą infekcją. I wprawdzie dłoń cierpiała wspomnieniem utraconych palców, jednak ból ten nie był większy, niż powinien. Przeklinał swoją niedbałość, gdyż pozbawiła go ona ostatniego uścisku Joan. Trzymając ją w ramionach tej ostatniej zimowej nocy, nie uświadamiał sobie takiej możliwości. Opowiadał o nowej książce i przytulał Joan do siebie, zadowolony z dotyku jej jędrnego ciała, świeżego zapachu jej włosów i ciepłego blasku uczucia. Jej nagła reakcja zaskoczyła go. Zanim zrozumiał, co ją zaniepokoiło, stała już i ściągała go z sofy. Chwyciła jego prawą dłoń, wskazała rankę, a w jej głosie zabrzmiał gniew i troska. – Och, Tom! Dlaczego na siebie nie uważasz? Nie wahała się. Poprosiła jedną z sąsiadek, by przypilnowała Rogera, a potem w lekkim lutowym śniegu odwiozła męża do szpitala. Nie odchodziła, póki nie przyjęto go na oddział i nie przeprowadzono badań. Wstępna diagnoza brzmiała: gangrena. Joan spędziła przy nim prawie cały dzień, z wyjątkiem okresów, gdy zabierano go na badania. Następnego ranka o szóstej Covenant trafił na salę operacyjną. Odzyskał świadomość trzy godziny później, w szpitalnym łóżku, bez dwóch palców. Otępiały po narkozie, dopiero w południe zatęsknił za Joan. Jednak nie zjawiła się przez cały dzień. A nazajutrz rano weszła do pokoju zupełnie odmieniona. Była blada, jakby serce szczędziło jej krwi; kości czaszki zdawały się rozsadzać jej głowę. Przypominała schwytane w pułapkę dzikie zwierzę. Zignorowała jego wyciągniętą rękę. Mówiła cichym, pełnym napięcia głosem, jak gdyby najwyższym wysiłkiem woli zmuszała się do tego. Stojąc możliwie daleko, martwym wzrokiem spoglądała przez okno na mokre ulice i przekazała mu nowe wieści. Wykryli u niego trąd. Otępiały ze zdumienia, powiedział tylko: – Chyba żartujesz. Wtedy odwróciła się. – Nie udawaj głupiego! – krzyknęła. – Lekarz chciał ci powiedzieć, ale się nie zgodziłam. Wolałam sama. Myślałam o tobie. Ale nie mogę... nie zniosę tego. Masz trąd! Wiesz, co to znaczy? Dłonie i stopy gniją, ramiona i nogi będziesz miał poskręcane, a twoja twarz stanie się brzydka niczym stary grzyb. Będziesz miał wrzody na oczach, a po pewnym czasie stracisz wzrok. Nie zniosę tego... dla ciebie to bez różnicy, bo ty niczego nie będziesz czuł, do diabła! I... och, Tom, Tom... to jest zakaźne!

– Zakaźne? – Nie rozumiał, o czym ona mówi. – Tak! – warknęła. – Większość ludzi choruje, ponieważ... – Na chwilę zakrztusiła się trwogą, która doprowadziła do tego wybuchu. – Ponieważ mieli kontakt w dzieciństwie. Dzieci są bardziej podatne od dorosłych. Roger... nie mogę ryzykować... muszę chronić Rogera! A kiedy uciekła, kiedy wybiegła z pokoju, powiedział: – Tak, oczywiście. Nie miał nic więcej do powiedzenia. Wciąż nie rozumiał. Umysł miał pusty. Dopiero po kilku tygodniach zaczął pojmować, jaką część duszy odjęła mu Joan. Ale wtedy był tylko przerażony. Czterdzieści osiem godzin po operacji chirurg stwierdził, że Covenant zniesie podróż. Wysłali go do leprozorium w Luizjanie. W drodze z lotniska lekarz, który po niego wyjechał, bezbarwnym tonem opowiadał o trądzie. Mycobacterium leprae została zidentyfikowana przez Armauera Hansena w 1874 roku, jednak badania nie posunęły się naprzód, gdyż uczeni nie zdołali zrealizować dwóch spośród czterech etapów analizy, określonych przez Kocha: nikt nie potrafił sztucznie wyhodować bakterii i nikt nie odkrył, jaką drogą choroba ta jest przekazywana. Ostatnio pewne obiecujące wyniki otrzymał dr O. A. Skinsnes na Hawajach. Covenant słuchał nieuważnie. Słyszał abstrakcyjne wibracje grozy w słowie „trąd”, jednak nie miały one siły przekonywania. Przypominały groźbę wypowiedzianą w obcym języku: istniała tylko intonacja, same słowa nic nie znaczyły. Obserwował poważną twarz lekarza tak samo, jak wcześniej patrzył na niezrozumiały wybuch Joan. I nic nie mówił. Gdy jednak wprowadził się do pokoju – kwadratowej celi z białym łóżkiem i antyseptycznymi ścianami – lekarz podjął jeszcze jedną próbę. – Panie Covenant – oświadczył nagle. – Pan chyba nie rozumie, o co toczy się gra. Proszę ze mną. Chcę panu coś pokazać. Covenant ruszył za nim korytarzem. – Ma pan to, co nazywamy pierwotnym przypadkiem choroby Hansena – mówił lekarz. – Przypadek rodzimy, który nie ma żadnej... etiologii. Osiemdziesiąt procent zachorowań w tym kraju to imigranci, ludzie, którzy kontakt z chorobą mieli w dzieciństwie, za granicą – w klimacie tropikalnym. Wiemy przynajmniej, gdzie się zarazili, choć nie mamy pojęcia jak. Naturalnie, pierwotna czy wtórna, choroba rozwija się podobnie. Z reguły jednak ludzie z przypadkami wtórnymi dorastali w miejscach, gdzie choroba Hansena jest mniej egzotyczna niż tutaj. Kiedy zachorowali, potrafili to rozpoznać. To znaczy, że mieli większą szansę, by odpowiednio wcześnie szukać pomocy. Przerwał na chwilę. – Chcę panu przedstawić jednego z naszych pacjentów – podjął. – To jedyny prócz pana przypadek pierwotny, jaki w tej chwili mamy u nas. Pacjent był kimś w rodzaju pustelnika. Mieszkał samotnie, daleko od cywilizacji, w górach zachodniej Wirginii. Nie miał pojęcia, co

się z nim dzieje, dopóki armia nie zaczęła go szukać. Chcieli go zawiadomić, że na wojnie stracił syna. Kiedy oficer go zobaczył, wezwał pogotowie. A stamtąd przysłano pacjenta do nas. Lekarz zatrzymał się przed drzwiami całkiem podobnymi do drzwi pokoju Covenanta. Zapukał, ale nie czekał na odpowiedź. Nacisnął klamkę, chwycił Covenanta za łokieć i wprowadził do środka. Zaraz za progiem w nozdrza Covenanta uderzył gryzący odór, smród jakby gnijącego mięsa rzuconego do latryny. Zapachy maści i kwasu karbolowego nie mogły go stłumić. Źródłem odoru była skulona postać, siedząca w groteskowej pozie na białej pościeli. – Dzień dobry – odezwał się lekarz. – To pan Thomas Covenant. Ma pierwotny przypadek choroby Hansena i chyba nie bardzo rozumie, co mu grozi. Pacjent wolno uniósł ramiona, jakby chciał objąć przybysza. Jego dłonie były nabrzmiałymi kikutami, pozbawionymi palców bryłami różowego, chorego ciała, poznaczonego pęknięciami i wrzodami, z których spod warstw maści sączyła się żółta wydzielina. Bryły wisiały na chudych, krzywych patykach rąk. Nogi, choć częściowo osłonięte szpitalną piżamą, wyglądały jak sękate gałęzie. Chory nie miał połowy jednej stopy, a w jej miejscu otwierała się jątrząca rana. Pacjent poruszył wargami, by coś powiedzieć. Covenant spojrzał mu w twarz. Mętne, pokryte kataraktą oczy tkwiły w niej niby centra erupcji ropy. Skóra policzków o typowej dla albinosów białoróżowej barwie była nabrzmiała i zlewała się, jak gdyby ktoś podgrzał ją do temperatury topnienia. A grzbiety fałd skóry znaczyły szerokie guzy. – Zabij się – straszliwie zachrypiał chory. – Lepsza śmierć niż to. Covenant wyrwał się lekarzowi. Wybiegł na korytarz. Zawartość jego żołądka niby wściekła struga chlusnęła na czyste ściany i podłogę. W taki sposób podjął decyzję: chce przeżyć. Thomas Covenant spędził w leprozorium sześć miesięcy. Jak zagubione widmo krążył po korytarzach. Ćwiczył WKS i inne niezbędne dla życia zabiegi; z ponurą miną brał udział w konsyliach, słuchał wykładów o trądzie, terapii i rehabilitacji. Szybko się dowiedział, że zdaniem lekarzy kluczowym elementem leczenia jest psychika pacjenta. Chcieli go o tym przekonać. On jednak nie chciał rozmawiać o sobie. Gdzieś w głębi narastała w nim nieposkromiona furia. Jakaś sztuczka nerwów sprawiała, że dwa odcięte palce wydawały się bardziej realne niż pozostałe. Prawy kciuk wiecznie ku nim sięgał i wciąż na nowo odkrywał pooperacyjną bliznę. Pomoc lekarzy przypominała inną wersję tej samej sztuczki. Kilka jałowych wizji nadziei sprawiało wrażenie odnalezionych po omacku przez pozbawioną palców wyobraźnię. Dlatego rozmowy, jak też wykłady, kończyły się długimi przemowami ekspertów na temat problemów, jakie czekały jego, Thomasa Covenanta. Powtarzane całymi tygodniami zdania zaczęły wreszcie mu się śnić po nocach. Ostrzeżenia opanowały spustoszone pole umysłu i zamiast o powieści, śnił o wykładach.

– Trąd – słyszał noc po nocy – jest chyba najbardziej tajemniczą z ludzkich przypadłości. Jest tajemnicą, jak jest nią niezwykła, płynna granica między żywą a martwą materią. Oczywiście, coś jednak wiemy. Trąd nie jest chorobą śmiertelną, nie zaraża żadną konwencjonalną drogą. Działa niszcząc nerwy, zwykle w kończynach i rogówce oka. Powoduje deformacje, ponieważ blokuje zdolność ciała do obrony poprzez czucie i reakcję na ból. Efektem może być całkowite kalectwo, krańcowe zniekształcenie twarzy i kończyn, ślepota. Proces jest nieodwracalny, ponieważ martwe nerwy się nie regenerują. Wiemy też, że we wszystkich niemal przypadkach właściwe leczenie z użyciem DDS – diamino-difenylo- sulfonu – i nowych, syntetycznych antybiotyków może zatrzymać postęp choroby. Kiedy przerwie się postępujący proces martwicy nerwów, właściwe leki i terapia mogą zapanować nad schorzeniem do końca życia pacjenta. Nie wiemy natomiast, dlaczego i w jaki sposób konkretna osoba ulega chorobie. Nie możemy wykazać, skąd choroba przychodzi i jakie są jej przyczyny. Ale ten, kto zachoruje, nie ma nadziei na wyleczenie. Te słowa we śnie wcale nie były przesadą. Mogły bez żadnych zmian znaleźć się w każdym z dwudziestu wykładów czy dyskusji. Lecz ich brzmienie niosło wizje tak potworne, że nigdy nie powinny zostać wypowiedziane. – Po latach badań przekonaliśmy się, że choroba Hansena jest źródłem dwóch wyjątkowych problemów – kontynuował bezosobowym głosem lekarz. – Te powiązane ze sobą komplikacje nie występują przy żadnych innych schorzeniach. Sprawiają, że psychiczny aspekt choroby jest o wiele ważniejszy od fizycznego. Chodzi przede wszystkim o stosunki z innymi ludźmi. W przeciwieństwie do białaczki dzisiaj, a gruźlicy w zeszłym stuleciu, trąd nie jest i nigdy nie był chorobą „poetycką”, chorobą romantyczną. Wręcz przeciwnie. Trędowaty zawsze budził lęk i odrazę, nawet w społeczeństwach, które mniej niż Amerykanie nienawidzą swoich chorych. Z powodu rzadkiej bakterii, której zachowania nikt nie potrafi przewidzieć ani kontrolować, chorego odrzucały nawet najbliższe osoby. Trąd nie jest chorobą śmiertelną i przeciętnie pacjent może z nią przeżyć trzydzieści do pięćdziesięciu lat. W połączeniu z wywołanym chorobą postępującym kalectwem sprawia to, że chorzy na trąd bardziej niż inni potrzebują ludzkiego wsparcia. A praktycznie wszystkie społeczności skazują trędowatych na izolację i życie w rozpaczy. Traktują ich jak przestępców i degeneratów, zdrajców i złoczyńców. Wypychają ich poza nawias ludzkości tylko z tego powodu, że nauka nie zdołała rozwikłać tajemnicy ich schorzenia. W prawodawstwie każdego kraju, w każdej kulturze, trędowaty uważany jest za uosobienie wszystkiego, co ludzi – indywidualnie i we wspólnocie – przeraża i odpycha. Reagują tak z kilku przyczyn. Po pierwsze, efektem choroby jest brzydota i odór, obie rzeczy są zdecydowanie nieprzyjemne. Po drugie, mimo wyników badań całych pokoleń uczonych, ludzie wciąż nie mogą uwierzyć, że coś tak widocznego, ohydnego i tajemniczego nie jest zakaźne. Ich lęk wzmaga jeszcze nasza niewiedza na temat tego mikroba. Nie wiemy na pewno, czy choroba nie jest przenoszona przez dotyk, powietrze, jedzenie czy wodę. Wobec braku naturalnych,

możliwych do udowodnienia przyczyn zachorowań, ludzie tłumaczą je w inny sposób – zawsze źle: jako dowód zbrodni, zepsucia, perwersji, kary bożej, przerażający przejaw psychicznej, duchowej czy moralnej zgnilizny lub winy. I uparcie twierdzą, że trąd jest zaraźliwy, mimo wszelkich dowodów na to, że nawet dzieciom zagraża on tylko w minimalnym stopniu. Wielu z was musi żyć samotnie bez jednej ludzkiej istoty, która pomogłaby nieść ten ciężar. Dlatego właśnie taki nacisk kładziemy na przygotowanie psychologiczne: chcemy was nauczyć, jak sobie radzić z samotnością. Wielu pacjentów opuszczających tę instytucję nie dożywa swego wieku. Szok izolacji sprawia, że tracą motywację, zapominają o profilaktyce, nabierają biernych lub czynnych skłonności samobójczych. Spory odsetek z czasem powraca tutaj. Przeżyją ci pacjenci, którzy potrafią znaleźć kogoś, kto pomoże im rozbudzić chęć życia. Albo w sobie znajdą dość sił, by przetrwać. Jednak którąkolwiek drogę wybierzecie, jeden fakt nie ulega zmianie: od dzisiaj aż do śmierci trąd jest najważniejszym elementem waszego istnienia. Od przebudzenia do zaśnięcia musicie niezmiennie uważać na wszelkie ostre zakręty życia. Od tego nie ma ucieczki. Nie możecie szukać odpoczynku w marzeniach, w zamyśleniu. Wszystko, co uderza, bije, parzy, łamie, drapie, haczy czy kłuje, może was zranić, okaleczyć, a nawet zabić. A myśli o życiu, jakiego nie możecie już prowadzić, mogą was doprowadzić do rozpaczy i samobójstwa. Widywałem takie rzeczy. Puls Covenanta tętnił szaleńczym rytmem, pościel przykleiła się do jego lepkiej od potu skóry. Głos z koszmaru nie zmienił się – nie próbował straszyć, lęk słuchacza nie dawał mu satysfakcji – jednak teraz słowa były czarne jak nienawiść, za nimi zaś ziała wielka, otwarta rana pustki. – I tu dochodzimy do drugiego problemu. Rzecz wydaje się prosta, lecz przekonacie się o jej niszczącej sile. Większość ludzi jest mocno uzależniona od zmysłu dotyku. W istocie dotyk skupia całe obszary reakcji na rzeczywisty świat. Ludzie mogą wątpić w to, co widzą i słyszą, ale gdy czegoś dotkną, są przekonani, że to jest prawdziwe. Nieprzypadkowo najgłębszą część naszej jaźni, nasze emocje, wyrażamy w kategoriach dotyku. Smutne opowieści nas wzruszają. Coś przykrego może nas dotknąć lub zranić. To nieuniknione, bo jesteśmy organizmami biologicznymi. Musicie walczyć, by zmienić to nastawienie. Jesteście istotami inteligentnymi, każdy z was posiada rozum. Wykorzystajcie go, by rozpoznać niebezpieczeństwo. Wykorzystajcie, by nauczyć się, jak dalej żyć. Covenant budził się samotny w szpitalnym łóżku, zlany potem, z szeroko otwartymi oczami. Napięte wargi powstrzymywały jęk, próbujący się wydostać zza zaciśniętych zębów. Sen po śnie, tydzień po tygodniu powtarzało się to samo. Dzień po dniu musiał gniewnie zmuszać się, by opuścić nieskuteczną kryjówkę swego pokoju. Jednak nie zmienił swej zasadniczej decyzji. Spotykał pacjentów, którzy przebywali w leprozorium po kilka razy – nieszczęsnych recydywistów, którzy nie potrafili wypełnić podstawowego wymogu: trzymać się życia, nie żądając żadnej rekompensaty, która

nadawałaby mu jakąś wartość. Ich cyklicznie postępująca degeneracja przekonała go, że senny koszmar zawiera wszelkie niezbędne dla przeżycia surowce. Noc po nocy sen wbijał w jego myśli brutalne i nieodwołalne prawa trądu; cios za ciosem ukazywał, że absolutne poddanie się tym prawom jest jedyną obroną przed zgnilizną, ropieniem i ślepotą. W piątym i szóstym miesiącu pobytu w leprozorium z maniakalnym uporem ćwiczył WKS i inne zabiegi. Patrzył na nagie, aseptyczne ściany pokoju, jakby chciał się zahipnotyzować. W głębi umysłu odliczał godziny pomiędzy kolejnymi dawkami leków. A kiedy się mylił, kiedy gubił rytm swej obrony, chłostał się przekleństwami. Po siedmiu miesiącach lekarze nabrali przekonania, że jego upór nie jest chwilowy. Byli też w miarę pewni, że powstrzymali rozwój choroby. Odesłali go do domu. Wracając pod koniec lata do Haven Farm, sądził, że jest gotów na wszystko. Przygotował się na brak wszelkich kontaktów z Joan, na strach i odrazę ze strony dawnych przyjaciół i znajomych – choć to wciąż nękało go mdlącymi nawrotami gniewu i niesmaku. Widok porzuconych rzeczy Joan i Rogera, a także pusta stajnia, gdzie kiedyś Joan trzymała konie, jak żrący kwas kąsały serce. Lecz psychiczna zbroja chroniła go przed cierpieniami. A jednak nie przygotował się... na wszystko. Następny wstrząs przekraczał jego możliwości. Dwu-, a nawet trzykrotnie sprawdził, że nie przyszła żadna poczta od Joan. Przez telefon rozmawiał z panią mecenas, która prowadziła jego sprawę – przez elektryczny przewód rozpoznawał jej zakłopotanie. A potem poszedł do chaty w lesie, usiadł i przeczytał fragmenty swej nowej książki. Ślepota i nędza słów wprawiły go w osłupienie. Komplementem byłoby określenie powieści śmiesznie naiwną. Z trudem potrafił uwierzyć, że sam jest odpowiedzialny za ten pełen zadufania śmieć. W nocy przeczytał też swoją pierwszą powieść, bestseller. Potem z najwyższą ostrożnością rozpalił ogień w kominku i spalił jedno i drugie: książkę i maszynopis. Ogień, myślał. Oczyszczenie. Jeśli nie napiszę więcej ani słowa, przynajmniej uwolnię się od tych kłamstw. Jak mogłem być taki zarozumiały? Patrzył, jak kartki zamieniają się w szary popiół, i wrzucał z nimi do ognia wszelkie myśli o dalszej twórczości. Po raz pierwszy zrozumiał tę część wykładów lekarzy: musi zgnieść własną wyobraźnię. Nie może sobie na nią pozwolić. Mogłaby mu ukazać Joan, radość, zdrowie... Jeśli będzie się dręczył nieosiągalnymi marzeniami, przestanie przestrzegać praw, które pozwalają przeżyć. Wyobraźnia mogła zabić, mogła pokusą lub oszustwem doprowadzić go do samobójstwa. Obraz wszystkich rzeczy, których nie może już posiadać, wzbudzi jego rozpacz. Kiedy zgasł ogień, rozdeptał popiół, jakby chciał uczynić zniszczenie nieodwracalnym. Od następnego ranka zaczął na nowo organizować swoje życie. Najpierw odszukał starą brzytwę. Jej długie ostrze z nierdzewnej stali lśniło drwiąco w jarzeniowym świetle łazienkowej lampy; mimo to naostrzył ją starannie, namydlił twarz,

niepewnie wsparł się o umywalkę i przyłożył brzytwę do swej krtani. Poczuł zimną linię ognia na szyi, lodowatą groźbę krwi, gangreny, nawrotu trądu. Gdyby dłoń o trzech palcach ześliznęła się lub drgnęła, konsekwencje mogły być tragiczne. Mimo to świadomie podjął ryzyko. Miało to wzmocnić dyscyplinę, wymusić uznanie twardych warunków przetrwania, zdusić opór. Golenie brzytwą uczynił swym osobistym rytuałem, codzienną konfrontacją z chorobą. Z tych samych powodów zaczął nosić przy sobie ostry scyzoryk. Kiedy tylko miał wrażenie, że niknie zdecydowanie, kiedy czuł się zagrożony przez wspomnienia, nadzieję czy miłość, wyjmował nóż i sprawdzał ostrze na nadgarstku. Ogolony, przystąpił do pracy. Uporządkował dom, przestawił meble, by zmniejszyć zagrożenie z powodu wystających kantów, ostrych krawędzi i ukrytych przeszkód. Wyeliminował wszystko, o co mógłby się potknąć, zaczepić czy zranić, aby nawet w ciemności pokoje były bezpieczne. Jak tylko potrafił, upodobnił dom do swojej salki w leprozorium. Wszystko, co mogło mu zagrozić, przeniósł do pokoju gościnnego, a kiedy skończył, zamknął drzwi i wyrzucił klucz. Następnie poszedł do chaty i także ją zamknął. Wykręcił bezpieczniki, by stare przewody nie spowodowały pożaru. Wreszcie zmył pot z rąk. Starannie, niemal obsesyjnie mydlił dłonie. Nie umiał się powstrzymać – zbyt silne było wrażenie brudu. Trędowaty, nieczysty. Przez całą jesień niepewnie omijał zalążki obłędu. Mroczna pasja pulsowała w nim jak wbita w żebra pika, zmuszająca do bezsensownej aktywności. Odczuwał nieukojone pragnienie snu, ale nie mógł mu ulec, gdyż senne marzenia zmieniłyby się w koszmar gnicia. Mimo drętwoty miał wrażenie, że coś wyżera mu ciało. Zaś na jawie stawał wobec obłędnego, nierozwiązywalnego paradoksu: nie wierzył, że bez pomocy i zachęty innych zniesie ciężar walki przeciw grozie i śmierci; jednak groza i śmierć tłumaczyły, niemal usprawiedliwiały izolację, pozbawiającą go pomocy i zachęty. Jego zmagania miały źródło w tych samych namiętnościach, które powodowały odrzucenie. Nienawidził się za to, że musi toczyć niemożliwą do wygrania, nieskończoną wojnę. Nie potrafił jednak nienawidzić ludzi, którzy do ostatecznych granic doprowadzili jego moralne osamotnienie. Oni dzielili z nim jego własny lęk. Jedynym rozwiązaniem tego dylematu była złość. Gorycz i gniew stały się tarczą przeciw szaleństwu; potrzebował wściekłości, by przetrwać, by trzymać się życia. Bywały dni, gdy od wschodu do zachodu słońca ani na chwilę nie opuszczał go gniew. Z czasem jednak nawet to zaczęło zawodzić. Izolacja była jego własnym prawem, niezaprzeczalnym faktem, tak absolutnie realnym i koniecznym jak grawitacja, zakażenie, brak czucia. Nie przeżyje, jeśli nie zdoła dostosować się do faktów.

Kiedy spoglądał na farmę, miał wrażenie, że niepokonana otchłań oddziela go od drzew wyznaczających granicę terenu. Nie było rozwiązania. Gdy o tym myślał, palce drgały mu bezradnie, niemal zaciął się przy goleniu. Bez gniewu nie potrafił walczyć – a jednak gniew zwracał się przeciw niemu. W miarę jak mijała jesień, coraz rzadziej przeklinał ograniczające go bariery. Włóczył się po lesie za Haven Farm: wysoki, szczupły mężczyzna o dzikim spojrzeniu, mechanicznym kroku, bez dwóch palców u prawej dłoni. Każda kamienista ścieżka, ostra skała czy strome zbocze przypominały mu, że tylko ostrożność trzyma go przy życiu. Wystarczy na chwilę zmniejszyć czujność, a spokojnie, bezboleśnie, nie opłakiwany przez nikogo, pozostawi za sobą wszystkie problemy. Żal narastał, gdy próbował dotknąć kory drzewa i nie czuł niczego. Wyraźnie dostrzegał czekający go koniec: serce stanie się równie nieczułe jak ciało. Wtedy będzie zgubiony na dobre. Gdy jednak dowiedział się, że ktoś zapłacił za niego rachunek, nagle odniósł wrażenie, że wszystko się zogniskowało, skrystalizowało. Nieoczekiwany prezent uświadomił mu, co się dzieje. Ludzie z miasteczka nie tylko go unikają, ale czynnie usuwają wszelkie preteksty, jakie mógłby podać, by znaleźć się wśród nich. W pierwszej reakcji na zagrożenie chciał otworzyć szeroko okno i krzyknąć w zimowy pejzaż: – Idźcie do diabła! Nie potrzebuję was! Sprawa jednak nie była prosta i nie mógł jej załatwić wybuch gniewu. Gdy zima ustąpiła wczesnej marcowej wiośnie, doszedł do wniosku, że musi podjąć jakieś działania. Był człowiekiem jak inni. Miał ludzkie serce. Nie będzie spokojnie patrzył, jak rwą się wszelkie jego kontakty. Kiedy nadszedł rachunek telefoniczny, zebrał się na odwagę, ogolił starannie, wybrał ubranie z grubego materiału, mocno zasznurował solidne buty i wyruszył na dwumilowy spacer do miasta, by osobiście wpłacić należność. Dotarł do biura Bell Telephone Company, a lęk otaczał go niby burzowa chmura. Stał przed drzwiami ze złoconą tabliczką i myślał: Są takie blade śmierci... Roześmiał się w duchu. Potem opanował się, niby nagły podmuch wiatru szarpnął drzwi i ruszył do dziewczyny w okienku, jak gdyby wyzwała go na pojedynek. Uspokoił drżące dłonie, kładąc je na kontuarze. Na moment dziko wyszczerzył zęby. – Nazywam się Thomas Covenant – oznajmił.

Dziewczyna była elegancko ubrana i trzymała ręce skrzyżowane pod biustem tak, by wyglądały możliwie najlepiej. Patrzyła obojętnie, jakby go nie zauważyła. Kiedy szukał na jej twarzy jakiegoś przejawu odrazy, nagle spojrzała wprost na niego. – Tak? – spytała. – Chciałbym zapłacić za telefon – wyjaśnił. Nie wie, pomyślał; nic nie słyszała. – Oczywiście, proszę pana – odparła. – Jaki ma pan numer? Powiedział, a ona odeszła z gracją, by sprawdzić akta. Kiedy zniknęła, poczuł, że fale strachu zaciskają mu krtań. Musiał jakoś odwrócić swoją uwagę, zająć się czymś innym. Sięgnął do kieszeni i wyjął kartkę papieru, którą dostał od chłopca. Powinien pan to przeczytać. Wygładził ją na kontuarze i spojrzał. Wyblakłym drukiem napisano: Prawdziwy człowiek – prawdziwy we wszystkim, co uznajemy za prawdziwe – nagle zostaje wyrwany ze swego świata i znajduje się w fizycznej sytuacji, która nie może istnieć: dźwięki mają aromat, zapachy kolor i głębię, widoki fakturę, dotyk ma wysokość i barwę tonu. Bezcielesny głos informuje go, że trafił w to miejsce jako reprezentant swojego świata i musi walczyć na śmierć i życie z reprezentantem innego. Jeśli przegra, zginie, a jego świat – prawdziwy świat – zostanie zniszczony, gdyż brak mu wewnętrznej siły, by przetrwać. Człowiek nie daje wiary, że to, co mu powiedziano, jest prawdą. Zakłada, że albo śni, albo ma halucynacje. Nie zgadza się na podjęcie „fałszywej” walki, skoro nie istnieje żadne „realne” zagrożenie. Jest nieprzejednany w swym postanowieniu, by nie wierzyć w pozorną sytuację. Nie broni się, gdy atakuje go przedstawiciel innego świata. Pytanie: Czy zachowanie tego człowieka było odważne czy tchórzliwe? To fundamentalny problem etyki. Etyka, parsknął Covenant. Kto wymyśla takie rzeczy? Po chwili wróciła wyraźnie zdumiona kasjerka. – Thomas Covenant? Z Haven Farm? Na pańskie konto wpłynął przelew, który na kilka miesięcy pokrywa wszelkie koszty. Czy ostatnio nie wysłał nam pan czeku na większą sumę? Covenant zachwiał się jak uderzony, chwycił się kontuaru i stanął odchylony w bok, niby wyrzucony na mieliznę galeon. Nieświadomie zgniótł kartkę papieru. W głowie mu się kręciło. W myślach słyszał echo słów: Praktycznie wszystkie społeczeństwa skazują, oskarżają, izolują... nie ma nadziei.

Próbował pohamować wściekłość, koncentrując uwagę na obolałych stopach i kostkach. Z wystudiowaną ostrożnością położył na kontuarze zmięty papier i z wysiłkiem zachowując obojętny ton, oznajmił: – To nie jest zakaźne, wie pani? Nie zarazi się pani ode mnie. Nie ma się czego obawiać. Zupełnie niegroźne. Najwyżej dla dzieci. Dziewczyna zamrugała, jakby zaskoczona. Przygarbił się, dusząc w sobie gniew. Odwrócił się z godnością, na jaką było go jeszcze stać, i wyszedł na ulicę, pozwalając, by drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Ognie piekielne! – zaklął pod nosem. Ognie piekielne i potępienie! Oszołomiony złością, rozejrzał się po ulicy. Ze swego miejsca widział całe złowrogie miasteczko. W kierunku Haven Farm po obu stronach drogi ciągnęły się małe sklepiki, podobne do wyszczerzonych zębów. Ostre słońce budziło uczucie, że jest zupełnie odsłonięty i nagi. Szybko sprawdził, czy na dłoniach nie pojawiły się zadrapania i otarcia, po czym ruszył swoją drogą krzyżową. Drętwe stopy niepewnie stąpały po chodniku. Był przekonany, że demonstruje wyjątkową odwagę, nie rzucając się do ucieczki. Po chwili wyrósł przed nim gmach sądu. Na chodniku przed wejściem stał żebrak. Nie poruszył się. Wciąż spoglądał w słońce, wciąż mamrotał coś pod nosem. Jego tabliczka głosiła: Strzeż się. Niepotrzebnie. Ostrzeżenie przyszło za późno. Covenant stwierdził, że ten staruch zupełnie tu nie pasuje. Żebracy i fanatycy, świątobliwi pustelnicy i prorocy apokalipsy nie należą do świata ulic zalanych słońcem. Zmarszczone, srogie twarze na kamiennych filarach nie tolerowały takiej staroświeckiej egzaltacji. A nieliczne wyżebrane monety nie wystarczyłyby nawet na jeden solidny posiłek. Widok ten poruszył w Covenancie ukrytą strunę współczucia. Niemal wbrew własnej woli zatrzymał się przed starcem. Żebrak nie wykonał najmniejszego gestu, nie przerwał kontemplacji słońca. Lecz jego głos uległ zmianie, a przez niewyraźny bełkot przedarło się jedno słowo: – Daj. Polecenie było chyba skierowane specjalnie do Covenanta. Jak na rozkaz spuścił wzrok i spojrzał na miskę. Lecz to żądanie, przymus, na nowo rozbudziły złość. Nic ci nie jestem winien, warknął w myślach. Zanim odszedł, starzec znowu przemówił: – Ostrzegałem cię. Nieoczekiwanie stwierdzenie uderzyło Covenanta jak wnikliwe, intuicyjne podsumowanie wszystkich przeżyć minionego roku. Mimo gniewu natychmiast podjął decyzję. Z wykrzywioną twarzą sięgnął po ślubną obrączkę. Nigdy dotąd nie zdejmował tego kółka z białego złota. Wciąż nosił je na palcu, mimo rozwodu, mimo milczenia Joan. Było ono symbolem jego tożsamości. Przypominało, gdzie

był kiedyś i gdzie jest teraz... przypominało o złożonych i złamanych przyrzeczeniach, o utracie żony, bezradności... i o resztkach własnego człowieczeństwa. Zerwał obrączkę z palca i rzucił ją do miski. – To więcej warte niż jakieś drobne – burknął odchodząc. – Czekaj. W słowie zawarta była taka moc, że Covenant przystanął. Nieruchomy, rozniecał swój gniew, póki nie poczuł na ramieniu dłoni starca. Wtedy odwrócił się i spojrzał w bladoniebieskie oczy, tak puste, jakby wciąż studiowały tajemny ogień słońca. Starzec urósł nagle. Niewyjaśnione poczucie zagrożenia, wrażenie, że zbliżył się do spraw, których nie pojmuje, rozbudziły jego niepokój. Covenant odsunął te myśli. – Nie dotykaj mnie. Jestem trędowaty. Nieobecny wzrok omijał go, jakby nie istniał albo jakby te oczy były ślepe. Jednak głos starca był czysty i pewny. – Potępiają cię, synu. Covenant zwilżył wargi językiem. – Nie, staruszku. To normalne... ludzie są tacy. Daremna sprawa. – Daremność to klucz życia, powiedział do siebie, jakby cytował prawo trądu. – Takie jest życie. Tyle że ja widzę fakty wyraźniej niż większość ludzi. – Taki młody... a taki zgorzkniały. Covenant od tak dawna nie spotkał się z sympatią, że te słowa poruszyły go do głębi. Gniew zniknął, pozostawiając suche, ściśnięte gardło. – Daj spokój, staruszku – mruknął. – Nie stworzyliśmy tego świata. Musimy tylko w nim żyć. Siedzimy w tej samej łódce... tak czy inaczej. – Naprawdę nie stworzyliśmy go? Nie czekając na odpowiedź, żebrak znów zaczął nucić swoją dziwaczną melodię. Covenant stał nieruchomo, póki nie nastąpiła przerwa w piosence. Wtedy w głosie starca zabrzmiała nowa nuta, agresywny ton uderzający w nagle bezbronnego Covenanta. – Dlaczego się nie zabijesz? Covenant poczuł ucisk w piersi, nagły skurcz serca. Spojrzenie bladoniebieskich oczu niosło jakieś nieokreślone zagrożenie. Ukłuł go lęk. Covenant chciał wyszarpnąć się spod tego wzroku, przeprowadzić WKS, upewnić się, że jest bezpieczny... nie potrafił. Oczy pochwyciły go mocno. – To zbyt łatwe – wykrztusił wreszcie. Ta odpowiedź nie napotkała sprzeciwu, lecz jego niepokój ciągle narastał. Unieruchomiony z woli starca, stanął nad otchłanią przyszłości i spojrzał w dół na ostre zygzaki zagrożeń – szorstkie przekleństwa sterczące daleko w dole. Rozpoznał różne możliwe rodzaje śmierci trędowatego. Lecz ta panorama uspokoiła go. Była jak sprawdzian orientacji

w fantastycznych okolicach; dzięki niej powrócił na znajomy teren. Teraz mógł już zapomnieć o strachu. – Czy mogę panu pomóc? – zapytał. – Jedzenie? Dach nad głową? Wszystko, co mam, jest do pańskiej dyspozycji. Jakby na dźwięk jakiegoś kluczowego hasła, z oczu starca zniknęła groźba. – Zbyt wiele już uczyniłeś. Takie dary zwracam ofiarodawcy. Podsunął Covenantowi żebraczą miskę. – Zabierz pierścień. Bądź wierny. Nie zawiedź. Łagodna prośba zastąpiła rozkazujący ton. Covenant zawahał się, niepewny, czego chce starzec. Musiał jednak zareagować. Wziął obrączkę i wsunął ją na palec lewej ręki. – Wszyscy zawodzą – powiedział. – Ale ja zamierzam przeżyć... jak długo zdołam. Starzec zgarbił się, jakby zrzucił na barki Covenanta ciężar proroctwa czy przykazania. – Tak być może – odparł słabym głosem. Po czym odwrócił się i odszedł bez słowa, wsparty na lasce niby zmęczony prorok, wycieńczony przekazywaniem swych wizji. Laska dziwnie stukała o chodnik, jak gdyby drewno było twardsze od cementu. Póki starzec nie zniknął za rogiem, Covenant spoglądał za trzepoczącym na wietrze ochrowym płaszczem i rozwianymi włosami. Potem otrząsnął się, zaczął WKS i przerwał, gdy jego oczy spoczęły na obrączce. Luźno opinała palec, jakby była za duża na tę dłoń. Potępiają, pomyślał. Wpłynął depozyt. Muszę coś zrobić, zanim zaczną barykadować przede mną ulice. Przez chwilę stał w miejscu, rozważając możliwości działania. Z roztargnieniem spoglądał na kolumny sądu i wieńczące je głowy. Miały puste oczy, a na wargach wyrzeźbione na wieczność skrzywienie niesmaku, nieodparte i zawsze nie dokończone. Nasunęły mu pewien pomysł. Pożegnał je bezgłośnym przekleństwem i ruszył przed siebie. Postanowił odwiedzić swojego adwokata; zażąda, by ta kobieta, pilnująca jego kontraktów i spraw finansowych, znalazła jakiś prawny zakaz tego szantażu dobroczynności, który izolował go od miasta. Niech zablokuje wpłaty, pomyślał. To przecież niemożliwe, żeby bez mojej zgody płacili moje należności. Kancelaria mieściła się przy skrzyżowaniu na rogu po drugiej stronie ulicy. Po minucie szybkiego marszu Covenant dotarł do jedynego w mieście skrzyżowania ze światłami. Spieszył się. Chciał podjąć działania, zanim nieufność wobec adwokatów i machiny prawa przekona go, że ta determinacja to głupota. Z trudem się powstrzymał, by nie przejść ulicy na czerwonym świetle. Sygnały zmieniały się powoli, ale w końcu miał zielone światło. Wszedł na jezdnię. Syrenę usłyszał, nim zdążył zrobić trzy kroki. W blasku czerwonych lamp policyjny radiowóz wyskoczył zza zakrętu i skręcił w główną ulicę. Wóz zarzucił na zakręcie i skierował się prosto w serce Covenanta.

Covenant zatrzymał się niby pochwycony niewidzialną dłonią. Chciał iść dalej, ale mógł tylko stać nieruchomo, zapatrzony w maskę pędzącego wozu. Przez ułamek sekundy słyszał rozpaczliwy zgrzyt hamulców. A potem upadł. Miał niejasne wrażenie, że przewraca się za szybko, że jeszcze nie został potrącony. Ale nie potrafił temu zaradzić; za bardzo się bał – bał się, że samochód go zmiażdży. Zginąć w taki sposób, mimo wszystkich procedur ochronnych... Nagle uświadomił sobie przepaść czerni za blaskiem słońca, lśniącymi szybami wystaw i piskiem opon. Światło i asfalt pod jego głową zdawały się zaledwie malowidłami na czarnym tle, a teraz tło kondensowało się, sięgało do wnętrza i ściągało go do siebie. Czerń przebijała dzień niby lodowaty promień nocy. Uznał, że przeżywa koszmar. Usłyszał słowa żebraka: Bądź wierny. Nie zawiedź. Ciemność przelała się, tłumiąc dzień. Covenant widział tylko pojedynczy czerwony błysk światła policyjnego wozu – czerwony grot, gorący, czysty i śmiercionośny, niby włócznia przebijający mu czoło.

3. Zaproszenie do zdrady Przez długi czas, odmierzany tylko uderzeniami serca, Covenant trwał zawieszony w ciemności. Czerwone, przenikliwe światło było jedynym stałym punktem kotłującego się wokół niego wszechświata. Czuł, że mógłby obserwować potężne ruchy nieba i Ziemi... gdyby tylko wiedział, gdzie patrzeć. Lecz czerń i gorący czerwony promień na czole nie pozwalały mu się odwrócić; sprawiły, że wirujące wokół prądy pozostały niewidzialne. Pod naporem okrutnego światła wyraźnie odczuwał w skroniach każde uderzenie pulsu, jakby to nie serce, a umysł wybijał rytm życia – rytm powolny, zbyt powolny jak na dręczący go lęk. Nie mógł pojąć, co się z nim dzieje. Lecz każde uderzenie wstrząsało nim, jak gdyby atakowało samą strukturę mózgu. Nagle krwawa włócznia światła zadrgała i rozszczepiła się na dwie części. Covenant sunął w stronę jej źródła – albo to ono się zbliżało. Dwa płomienne punkty stały się oczami. W następnej chwili usłyszał śmiech – wysoki, piskliwy chichot, tryumfalny i złośliwy. Głos skrzeczał jak złowieszcze pianie koguta, zwiastujące świt piekła. Puls Covenanta stracił rytm. – Udało się! – skrzeczał głos. – Ja! Sam! Znów rozległ się zgrzytliwy rechot. Covenant był już tak blisko, że wyraźnie widział te oczy. Nie miały białek ani źrenic – oczodoły wypełniały czerwone kule, a światło wrzało w nich jak lawa. Ich żar parzył mu czoło. Oczy gorzały, zdawały się rozpalać powietrze. Strzeliły płomienie, spowijając Covenanta złowieszczym blaskiem. Znalazł się w głębokiej skalnej grocie. Ściany chwytały i odbijały światło, tak że jasność trwała po każdym rozbłysku oczu. Skały były gładkie, choć rozbite na setki nieregularnych powierzchni, niby wyrzeźbione niepewnym dłutem. Dookoła otwierały się wejścia do bocznych korytarzy. Ze stropu zwisały stalaktyty, lecz podłoże było wygładzone jakby przez setki przechodzących stóp. Stalaktyty odbijały światło i cały strop roił się od czerwonych błysków.

Cała grota cuchnęła; kwaśny odór zmieszany z czymś słodkomdłym – opary siarki i smród gnijącego mięsa. Covenant zakrztusił się; wstrzymał oddech na widok istoty, która spoglądała na niego czerwonymi oczami. Na niskiej platformie pośrodku jaskini stał stwór o długich, chudych rękach, dłoniach wielkich i szerokich jak łopaty, chudym, zgarbionym tułowiu i głowie przypominającej taran. Kiedy przykucnął, kolana sięgały mu niemal do uszu. Jedną rękę opierał o skałę, w drugiej trzymał długą drewnianą laskę okutą metalem i całą rzeźbioną. Siwy pysk stwora stężał w szyderczym uśmiechu, a w czerwonych ślepiach bulgotała lawa. – Ha! Dokonałem tego! – wrzasnął znowu. – Przywołałem go! Moją mocą. Zabiję ich wszystkich! – Głos wzniósł się, a na wargi stwora wystąpiła piana. – Lord Drool! Mistrz! Ja! Stwór skoczył na równe nogi, pusząc się obłąkaną dumą. Podszedł do swej ofiary, a Covenant zadrżał z nieopanowanego wstrętu. – Zabiję cię! – wrzasnął stwór, oburącz ściskając laskę. – Odbiorę ci moc! Zmiażdżę ich wszystkich! Będę Lordem! Podniósł laskę, jakby chciał nią uderzyć Covenanta. W jaskini rozległ się inny głos – głęboki i wibrujący, wystarczająco potężny, by bez wysiłku wypełnić całą przestrzeń, i złowieszczy, jakby przemawiała otchłań. – Cofnij się, Skalny Robaku! – rozkazał. – Dla ciebie to zbyt wielka zdobycz. Żądam go dla siebie. Stwór zwrócił twarz ku sklepieniu. – Mój! – krzyknął. – Moja Laska! Widziałeś! Ja go przywołałem! Widziałeś! Covenant podążył wzrokiem za spojrzeniem czerwonych oczu, ale dostrzegł tylko zamglone światłocienie stalaktytów. – Otrzymałeś pomoc – oznajmił głęboki głos. – Laska była dla ciebie zbyt trudnym narzędziem. Zniszczyłbyś ją w gniewie, gdybym nie pokazał ci pewnych jej zastosowań. Ale moja pomoc ma swoją cenę. Rób, co tylko chcesz, lecz ja żądam tej nagrody. Należy do mnie. Wściekłość stwora opadła, jakby nagle uświadomił sobie swą ukrytą przewagę. – Moja Laska – mruknął posępnie. – Mam ją. Nie jesteś bezpieczny. – Grozisz mi? – Głos nagle zabrzmiał ostro, gniew zawirował tuż pod powierzchnią. – Patrz i strzeż się, Droolu Skalny Robaku. Zbliża się twoja zguba. Patrz! Zacząłem! Rozległ się głuchy zgrzyt, jakby tarły o siebie wielkie zęby, a przed oczy Covenanta spłynęła zimna mgła. Wirowała i gęstniała, aż przestał widzieć Droola. Z początku mgła jaśniała blaskiem płonących kamieni, lecz po chwili czerwień wyblakła w wilgotną, zwyczajną szarość. Wstrętny odór zmienił się w bardziej słodki zapach – kadzidło, aromat pogrzebów. Mimo chwilowej ślepoty Covenant wiedział, że już nie jest w grocie Droola. Zmiana nie przyniosła mu ulgi. Strach i oszołomienie wciągały go, jakby tonął w koszmarze. Bezcielesny głos przerażał. Mgła płynęła wokół, a on, chwiejąc się, opadł na kolana.