2
Prolog
Zaczyna się tak.
Mówię: mężczyźni to dranie. On czeka, aż powiem więcej. Ja milczę. Może się trochę
kręcę na krześle. Może skubię spódniczkę lub przeczesuję palcami włosy. Dobra, przyznaję,
nie czuję się bezpieczna przy mężczyznach.
Wybrałaś na swojego terapeutę mężczyznę, mówi on. Znowu te same słowa. Sądzę, że
on czeka, żebym coś zmieniła. Chciałabym to zrobić, ale jeszcze nie wiem jak.
Nie czuję się też swobodnie wobec kobiet, mówię. Kobiet? Nie wiem nic o kobietach.
Mężczyzn znam. To wrogowie.
Wiem, że on myśli: no dobrze, ja jestem mężczyzną, co powiesz o mnie? Czemu, do
licha, po prostu nie zapyta? Nie pyta. Świetnie, mówię do siebie, a potem głośno: przy tobie
czuję się bezpieczna. No proszę. I co?
On chyba wie, co myślę. Tak dobrze mnie zna. Wie, że przy nim czuję się bezpieczna.
Nie pozwoliłam się dotknąć żadnemu mężczyźnie od dwóch lat, ale przy nim czuję się tak
bezpieczna, że mógłby mnie dotknąć. Gdyby mnie dotknął, znowu bym ożyła. On może
sprawić, żebym znów poczuła się bezpieczna. Muszę się stopić! A on jest potrzebnym do tego
żarem.
Jest taki oficjalny: marynarka, krawat, wypolerowane półbuty. Aleja lubię rozluźniać
krawaty.
Kiedy wreszcie coś powie?
Chciałby móc mnie dotknąć! Wiem, kiedy mężczyźni mnie pragną. Czasem wiem to
wcześniej od nich. On mnie pragnie. Ja pragnę jego.
On mnie pragnie.
A ja pragnę, żeby mnie pragnął. Tak jest bezpieczniej.
Byliśmy tu już wcześniej.
Mówię mu, że fantazjuję, jakby to było, gdybyśmy spotkali się poza gabinetem.
On mówi: ty masz pewien wzorzec, według którego kusisz mężczyzn. Ja to
przekładam tak: mówisz, że usiłuję przyciągać mężczyzn? Kiwa głową, pozostaje nadal
bardzo oficjalny. Nie musisz stosować tego wobec mnie, zapewnia, nasz wzajemny stosunek
jest inny. Biorąc pod uwagę twoją przeszłość, mówi, nie powinno dziwić żadnego z nas, że
usiłujesz wytworzyć między nami seksualne napięcie. Ale w naszym wzajemnym stosunku
jest to coś, co potrafimy zrozumieć, a nie destrukcyjny wzorzec do ponownego odegrania.
Ty posługujesz się seksem jak walutą, mówi mi już po raz kolejny. Ceń swoją
3
kobiecość, mówi, przestań nią frymarczyć.
Znowu mówi, że nie zaspokoi moich dawnych potrzeb.
Ale chce. Oni zawsze chcą. Nasze relacje są inne. Sam tak powiedział. Wiemy to
oboje.
Jego gabinet jest ciepły. Popołudnia są krótkie. Zmierzch tłumi światło w gabinecie.
Nasze fotele dzieli zaledwie półtora metra. Równie dobrze mógłby je dzielić kilometr.
Ale moje pożądanie potrafi pokonać tę odległość.
Przygląda mi się, czeka. Ja też się przyglądam. Jego pierś z każdym oddechem unosi
się o milimetr wyżej. Po tym poznaję, żejużjestemjego.
Wstaję wolniutko, z wahaniem, którego nie czuję. Moje oczy są przykute do jego
oczu. Jego oczy są zawsze przykute do moich. Nigdy nie błądzą. Ale ja tak.
Teraz błądzę.
Gdy wstaję, jego wzrok opada ku moim piersiom, potem, gdy stoję, patrzy w moje
krocze.
W jego oczach widać zaskoczenie. Mówię: jesteś za daleko. Robię krok i osuwam się
na krawędź stołu, który stoi nieco z boku między naszymi fotelami. Nawet nie obciągam
spódnicy. Nasze kolana są oddalone od siebie zaledwie o trzydzieści centymetrów. Tak jest
lepiej, mówię.
Mija czas. Ale krótki. On mnie prosi, żebym wróciła na swój fotel. Jego głos lekko się
załamuje. Nie zdążył skończyć. Moja ręka opada na jego kolano. Jesteś jedynym
człowiekiem, którego naprawdę obchodzę, mówię. Zamyka oczy na jedną chwilę dłużej niż
mrugnięcie. Zaczynam poruszać palcami.
Zdejmuje moją dłoń z kolana. Ogromnie się stara. Wciąż sobie powtarza, że to jest
słuszne. Jeszcze raz mnie prosi, abym wróciła na miejsce. Mówi: wracaj. I dodaje: proszę.
Musimy, mówi, o tym porozmawiać! Ignoruję prośbę. Wstaję ze stołu i siadam na poręczy
jego fotela. Obejmuję go. Przyciskam pierś do jego barku.
To prawda. Jestem jego.
Wypowiada moje imię tonem, którego nigdy przedtem nie słyszałam. Coś się roztapia.
W jego głosie brzmi błaganie. O co? On jeszcze nie wie. Ja wiem.
Nastąpiła zmiana władzy.
Nie planowałam tego na dziś wieczór. To nie zakończy się uściskami. Nigdy się tak
nie kończy. Wolałabym mieć inną bieliznę. Ale co tam. Nie będzie jej długo oglądał.
Wciąż błaga. Chce, żebym wróciła na swoje miejsce. Mówi, nie, kiedy rozpinam i
zdejmuję bluzkę. Nie niszcz wszystkiego, mówi, gdy szarpię jego krawat.
4
Słyszę go, ale nie słucham. Czemu?
Bo go potrzebuję. Bo on mnie pragnie. Muszę na to zareagować. Muszę. On mnie
pielęgnował, wspierał, pomagał odkryć samą siebie. Tak, on mnie pragnie. A ja nie chcę,
żeby mnie wziął. Lecz część mnie mówi, że na to zasłużył. Nie chcę, żeby mnie opuścił.
I nigdy tego nie powiem. Nigdy nie mówiłam.
Jego protesty ustępują, kiedy ku niemu wypinam pierś. Patrzy z wdzięcznością, gdy
powoli zdejmuję stanik. Wyciągam ku niemu ramiona.
5
Część pierwsza
Domena serca
6
1
Rozległo się pukanie. Cicero szczeknęła i popędziła do drzwi.
Popołudnie późnojesiennej niedzieli. W suchym powietrzu czuło się zaledwie ślad
chłodu, światło było jasne i łagodne. Rano jeździłem na nartach. Wróciłem z Front Range do
domu z zamiarem ukoronowania dnia paroma setami tenisa. I może przejażdżką na rowerze.
Pobiegłem za Cicero. Dziwne, że Peter zapukał, zamiast po prostu wejść i powiedzieć,
że jest gotowy na tenisową rozgrywkę. Wielka Cicero pośliznęła się na drewnianej podłodze,
jak zawsze, kiedy z dużą prędkością próbowała wziąć zakręt z salonu do przedpokoju.
Moje nowe narty stały oparte o drzwi. Długa rysa na ślizgu jednej z nich ciągle
wzbudzała we mnie wyrzuty, że zacząłem jeździć przed sezonem.
Pukanie stało się bardziej natarczywe.
- Już, już, chwileczkę! - wrzasnąłem. W ciągu naszego ośmioletniego sąsiadowania
Peter tylko raz zgrzeszył niecierpliwością. Wypiłem kieliszek wina, które jeszcze nie
skończyło oddychać. Przestawiłem narty i uchyliłem drzwi.
Po drugiej stronie stał nieznajomy mężczyzna.
Był w sportowej marynarce i krawacie. Ja miałem na sobie zielone szorty i żółtą
nylonową bluzę od dresu na kasztanowatej koszulce.
Mój strój wydawał się mniej osobliwy. W Boulder, w niedzielę po południu, widok
kogoś w krawacie był jak dźwięk dzwonka telefonu w środku nocy. Wzbudzał podejrzenie.
Cicero wzmogła czujność. Wydała z siebie dwa głośne szczeknięcia z tenorowymi
niuansami o natężeniu niedopuszczalnym w granicach miasta. Mężczyzna u drzwi nie zwracał
najmniejszej uwagi na czarne czterdziestokilogramowe zwierzę, które powstrzymywałem
kolczatką. Wyjął odznakę i przytrzymał w górze, żebym się jej przyjrzał do woli.
- Detektyw Purdy, z policji w Boulder - powiedział.
Jako mieszkaniec przedmieść przez chwilę zastanawiałem się, dlaczego przyszedł
policjant, a nie szeryf okręgowy. Dopiero potem zadałem sobie pytanie, co w ogóle
sprowadza do mnie przedstawiciela prawa.
- Mogę wejść? - spytał.
- Tak, oczywiście. Chwileczkę - powiedziałem do detektywa, a potem do Cicero: - W
porządku. Dobra psina. Odsuń się. - Cicero zrobiła parę kroków w tył i weszła prosto w narty,
które upadły z trzaskiem na podłogę. Nogą odsunąłem je na bok i zaprosiłem policjanta do
środka.
Poszedł za mną do salonu. Rozejrzał się po wielkim pokoju i popatrzył przez okno na
7
panoramę Front Range. Nie proszony usiadł w moim fotelu z wysokim oparciem, z
turkusowej skóry.
Cicero szarpnęła smycz.
- Spokojnie. Leż! - rozkazałem. Cicero, nie zawsze posłuszna moim poleceniom,
usiadła i bystrym wzrokiem śledziła naszego gościa.
- Jest pan lekarzem, prawda? Psychiatrą, tak?
- Klinicznym psychologiem - uściśliłem.
- Terapeutą. Psychoterapeutą. - Detektyw najwyraźniej stawiał mnie na równo z
kawalarzami z Boulder, metamorficznymi refleksologami, wy-równywaczami energii jin shin
i terapeutami od kolorów, tymi, którzy badają paletę barw w twoim jedzeniu z taką samą
pilnością, z jaką urząd skarbowy przygląda się zeznaniom podatkowym. Wyjął notesik z
naszy-wanej kieszeni na prawym biodrze i zajrzał do środka.
- Ma pan pacjentkę nazwiskiem... Hart? Karen Eileen Hart?
Zawahałem się. Zawsze reagowałem w ten sposób, gdy próbowano ode mnie
wyciągnąć informacje o kimś, kogo poddawałem psychoterapii. Ściągnąłem usta i spojrzałem
na detektywa. Wyglądał, jakby chodził w tym samym ubraniu przez większą część tygodnia.
Oczy miał zmęczone i zaczerwienione, a jego postawa zdradzała zniecierpliwienie.
Podejrzewałem, że co najmniej jeden fałd tłuszczu na jego brzuchu przypadał na każde
dziesięć lat służby w policji. Prawdopodobnie przesłużył w niej dwadzieścia lat i przekroczył
czterdziestkę. Czoło miał kształtne i wielkie niczym stan Nebraska, olbrzymi obszar równiny
sięgał kędzierzawych, lekko rudych włosów. Trzymał łokcie lekko odstawione od boków jak
to zwykle robią bardzo silni ludzie.
- A jeśli mam?
Wydął policzki i powoli wypuścił powietrze.
- To ma pan martwą pacjentkę. Jeżeli nie, to tracę czas. Więc jak?
Opadłem na oparcie kanapy.
- Boże. Karen Hart nie żyje?
Zamknąłem oczy. Detektyw dał mi na moment spokój. Po chwili odzyskałem
równowagę.
- Przepraszam. Nie chciałem przekazać tej wiadomości w taki sposób. - Miał na
twarzy niewyraźny, współczujący uśmiech. Błagał w milczeniu, żebym nie był dupkiem i nie
czepiał się szczegółów.
- Jest moją pacjentką.
- Znaleźliśmy jej ciało dzisiaj rano, po anonimowym telefonie. Facet powiedział, że w
8
pewnym mieszkaniu przy Maxwell Street leży martwa dziewczyna. Pojechaliśmy tam. I
rzeczywiście znaleźliśmy trupa. Wyglądało na przedawkowanie. Teraz po prostu staram się
powiązać luźne końce, bo jestem dokładny.
Maxwell Street? Tak, ona tam mieszka. Karen Hart? Nie, to jakaś pomyłka.
- Karen Hart? - zapytałem z głową wysuniętą w przód.
- Dwadzieścia cztery lata. Włosy ciemne. Oczy niebieskie. Ładniutka dziewczyna. -
Mówił jak ojciec. Miał akcent rodem z Minesoty. Domyślałem się, że ze stron Boba Dylana, z
Iron Range.
Natychmiast pomyślałem o dwóch innych pacjentach w głębokiej depresji i z
dostateczną manią samobójczą, aby się zabić. Karen Hart jest w porządku, myślałem. On się
myli. - Proszę mówić dalej - wydusiłem z siebie.
W kontaktach z policją zwykle zachowywałem się jak idiota. Dotkliwie świadom tej
skłonności usiłowałem ją ukryć.
- Więc co mi pan powie, doktorze? Czy ona popełniła samobójstwo?
- Nie - odparłem. - Cholera. Nie wiem. Nie. Nie. Niemożliwe. - Byłem o tym
przekonany.
- Trwa sekcja zwłok, ale wszystkie fakty przemawiają za samobójstwem. Żadnego
listu. Tylko pusta buteleczka po - zajrzał do swojego notesiku - imipraminie - dokończył, źle
akcentując wyraz. - Zmieszała ją z alkoholem. Jest to podobno śmiertelna dawka KD-50.
Nieuważnie słuchałem wywodu detektywa o ilości leku przeciwdepre-syjnego, jaką
Karen musiałaby przyjąć, aby mieć pięćdziesięcioprocento-wą szansę na śmierć. Oczami
wyobraźni widziałem piękne ciało Karen, rozcięte od szyi po krocze na stole z nierdzewnej
stali, gdzieś w prosektorium po drugiej stronie miasta.
Detektyw dostrzegł ból w mojej twarzy.
- Nie spodziewał się pan tego, co? - zapytał, choć znał odpowiedź.
- Nie. We czwartek czuła się bardzo dobrze. Było z nią coraz lepiej.
Zaczął zapisywać.
- Cierpiała na depresję?
Moje zdecydowanie, by chronić sekrety Karen Hart, załamało się. Detektyw
natychmiast to wykorzystał.
- Tak. Co najmniej dwa lata.
- Czy już kiedyś tego próbowała? - zapytał. - Popełnić samobójstwo - uściślił, gdy nie
padła żadna odpowiedź.
- Nie. Rok temu myślała o tym bez przerwy. Ostatnio jednak nie. Nie miała żadnych
9
samobójczych planów. Żadnych.
- Przeżywała jakiś kryzys?
Pokręciłem głową.
Purdy poprawił się w krześle. Jego marynarka była dobrze skrojona, kiedyś. Teraz
zupełnie nie pasowała do figury otyłego mężczyzny. Jodełka zatracała swoją geometrię,
rozciągając się na szerokich barkach. Detektyw w zamyśleniu przewracał kartki notesika.
- Pan przepisuje leki?
- Psychologowie nie mogą przepisywać leków. Impiramina to stary lek
przeciwdepresyjny. Ktoś pewnie postawił mylną diagnozę, gdy Karen była jeszcze studentką.
Wtedy go dostała. Zanim zacząłem się z nią widywać.
- Mylną diagnozę? Sam pan powiedział, że cierpiała na depresję. A to był lek
przeciwdepresyjny.
Nie byłem w nastroju do wysłuchiwania pouczeń, ale brnąłem naprzód.
- Istnieje mnóstwo rodzajów depresji, wiele etiologii... przyczyn. Niektórzy reagują na
leki przeciwdepresyjne, inni nie. Karen nie reagowała.
- Więc ostatnio ich nie brała.
- Nie. O ile dobrze wiem.
- Gdzie mogę znaleźć jej ojca?
Wzruszyłem ramionami i pokręciłem głową.
- Nie mam tu jej karty. Może jego adres na niej jest, ale bardzo wątpię. W Denver
mieszka serdeczna przyjaciółka Karen. Valerie. Nazwiska nie pamiętam.
- Już z nią rozmawiałem. Czy ktoś jeszcze może wiedzieć, jak odnaleźć rodzinę
denatki?
- Karen pracuje dla... - urwałem. Przez chwilę rozkoszowałem się brzmieniem czasu
teraźniejszego. Nie potrafiłbym użyć przeszłego. - Ona pracuje dla Adamsa i Blounta,
wielkiej firmy adwokackiej w Denver. Może oni wiedzą.
Nie, już tam był.
- Z kim się umawiała?
- Na randki? - zareagowałem, jakby mnie zapytał o Matkę Teresę. Tkwiący we mnie
idiota dał o sobie znać.
Purdy skrzywił się.
- Tak, na randki.
- Z nikim.
- Z nikim - powtórzył jak echo. Gapił się na mnie przez krótką chwilę. Pewnie się
10
zastanawiał, ile może mi powiedzieć.
- No, cóż - odezwał się i znów zajrzał do notesika. - Znaleźliśmy dowody małego
spotkanka w jej mieszkaniu. Dwa kieliszki do wina i dwie filiżanki. Poza tym - uniósł brwi i
spojrzał na mnie - koroner mówił, że tuż przed śmiercią miała stosunek płciowy.
Zazwyczaj wprawnie ukrywam swoje emocje, zwłaszcza podczas rozmowy. Tym
razem się nie udało. Aż mi dech zaparło. Milczałem chyba z minutę.
- Nie wiedziałem... że ona... hm... z kimś się spotyka - odparłem z przejęciem, gdy już
trochę ochłonąłem.
- Zastanawialiśmy się, czy to był zły związek. - Purdy uniósł swoją ciężką głowę i
utkwił we mnie wzrok.
- Proszę pana, nie mogę panu pomóc. Nic nie wiem na ten temat.
- Więc nie zna pan tego faceta?
- Nie.
- Gdzie pan był wczoraj i dziś?
- Dlaczego pan pyta?
- Gdzie?
- Wczoraj i dziś przed południem jeździłem w Cooper na nartach. Zostałem na noc w
mieszkaniu przyjaciela.
- Sam?
- Tak, sam.
- To są bilety na wyciągi? - Wskazał dwa kolorowe kwadraciki zawieszone na
drucikach przy zamku mojego dresu.
Kiwnąłem głową.
- Mogę je wziąć? - ciągnął detektyw.
Byłem bardziej wstrząśnięty śmiercią Karen niż oburzony podejrzeniami.
- Proszę bardzo. - Oderwałem bilety i wyciągnąłem druty z zamka błyskawicznego.
- Czy ona próbowała się z panem skontaktować, gdy pana nie było, doktorze?
- Niewykluczone. Kiedy wróciłem z gór, powiedziano mi w centrali informacyjnej, że
ktoś dzwonił, ale nie chciał podać nazwiska. Myślę, że to mogła być Karen.
Detektyw prawdopodobnie wykonywał swój zawód za długo. Tragedie już na niego
nie działały, ale zdawał sobie sprawę, że inni nie są na nie uodpornieni. Zamknął notesik i
włożył do wewnętrznej kieszeni marynarki. Powoli zakręcił wieczne pióro i popatrzył na
mnie wzrokiem pełnym udawanego współczucia. Byłem mu za to dziwnie wdzięczny.
- Dziękuję panu, doktorze - powiedział. Wstał i skierował się ku drzwiom.
11
- Proszę zaczekać. To wszystko? Czy mógłbym w czymś jeszcze...
Wyciągnął rękę, jakby kierował ruchem ulicznym.
- Sprawa wygląda na samobójstwo. Zamkniemy ją, gdy wróci toksykolog. -
Obserwował, jakie wrażenie wywierają na mnie jego słowa. - Dziękuję, że poświęcił mi pan
trochę czasu.
- Proszę pana, ona... Karen nie popełniła samobójstwa. Wiem to z całą pewnością.
- Doktorze... - Bardzo się starał nie mówić protekcjonalnie, ale niezbyt mu się to
udawało. - Kiedy wy, specjaliści od zdrowia psychicznego chcecie, aby dać wam spokój,
mówicie zawsze takim facetom jak ja, że nie możecie przewidzieć gwałtownego zachowania.
A kiedy zaś chcecie, żeby traktować was poważnie, przekonujecie, że znacie przyszłość tak
dobrze, jak swoje honorarium za godzinę. No więc, jak to jest? - Nie czekał na odpowiedź. I
dobrze, bo jej nie miałem.
Przystanął w progu, wskazał Cicero i spytał:
- Co to jest? Sznaucer olbrzym?
- Nie, owczarek belgijski.
- Bardzo ładny - powiedział i wyszedł.
Patrzyłem, jak wsiada do samochodu. Chwilę siedział i coś pisał, potem odjechał.
Wróciłem z Cicero do salonu. Zadzwoniłem do Petera, żeby odwołać mecz tenisowy.
Skłamałem, że jestem zbyt obolały pojeździe na nartach.
Zmieniłem ubranie i dałem sobie wycisk ostrą jazdą we wschodniej części okręgu
Boulder. Próbowałem nie myśleć o Karen Hart.
Zanim odstawiłem rower na miejsce, niebo na zachodzie, nad Front Range
przypominało płomienistą aureolę. Cicero przyszła za mną do salonu i patrzyła, jak się
wygodnie sadowię na kanapie. Sama usiadła na podłodze i położyła mi łeb na kolanach.
Brudnoróżowa łuna bladła, a na ciemniejącym niebie pojawiały się gwiazdy.
W domu było zimno. Włączyłem piec i schyliłem się, żeby rozpalić ogień w stylowym
kominku, który Merideth uparła się zainstalować kilka zim wcześniej. Wspomnienia żony i
naszego wspólnego życia regularnie przeplatały się w moim umyśle niczym nici sieci.
Od separacji nie minęły jeszcze trzy miesiące.
Nasz mały domek był wielopokoleniową architektoniczną hybrydą z imitacji
niewypalanej cegły i autentycznej płyty żużlowej. Stał na zachodnim stoku punktu
widokowego przy szosie numer trzydzieści sześć prowadzącej do doliny Boulder. Cały urok
domu stanowiły głęboko osadzone okna i rzeźbione drzwi zaokrąglone u góry. Od dolnej
12
strony stoku wystawały szare surowe fundamenty z aluminiowymi ramami okiennymi.
Przybudówka od północy przypominała koszary.
Dom ten należał do mnie za darmo przez cały okres studiów. Musiałem tylko
zajmować się trzema akrami dziko rosnącej trawy. Moja ówczesna gospodyni, Lois,
mieszkała na wschodnim krańcu posiadłości, wyżej na wzgórzu. Razem z mężem zbudowała
tam imponujący dom, rozmiarami przystosowany do ogromnej przestrzeni Gór Skalistych,
które dominowały od wschodniego krańca Boulder. Mąż pani Lois zmarł kilka lat wcześniej,
nim ją poznałem w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym trzecim roku. Zamieściła ogłoszenie,
że szuka pomocy do swego rancza. Kiedy siedziałem z nią w salonie przy herbacie, wyjaśniła,
że gips, jaki ma na ręce, nie pozwala jej robić wielu rzeczy. Lois, wówczas sześćdzie-
sięciojednoletnia kobieta, wspięła się na stary wiąz, który zasłaniał widok na fajerwerki w
dniu Czwartego Lipca, spadła i złamała rękę.
Siedem lat później zdecydowała się wyjechać do ojczyzny męża, Norwegii. Sprzedała
ranczo młodej urolożce i jej mężowi, stolarzowi. Adrien-ne i Peter, obecnie moi przyjaciele i
sąsiedzi, chcieli kupić całą posiadłość, ale Lois oddzieliła dolny akr i sprzedała mi wraz z
mozaikowym budynkiem za pół ceny.
Po ślubie, Merideth i ja zainwestowaliśmy mnóstwo energii, aby nadać wnętrzu
przyjemny wygląd. Każdej wiosny znajdowaliśmy też powody, aby odroczyć znaczniejszą
przebudowę całości. Dom był brzydki, ale funkcjonalny, pełen ciemnych, prymitywnych,
drewnianych mebli zarzuconych poduszkami. Część wyposażenia stanowiły antyki lub po
prostu stare graty. Niektóre meble wykonał zaś Peter za podszeptem jakiegoś pomysłowego
ducha. Merideth rozłożyła wschodnie dywany oraz piękne wełniane chodniki, które
złagodziły surowość zniszczonej dębowej klepki i porysowanych płytek ceramicznych.
Szereg wielkich okien skierowanych na zachód zezwalał, aby Góry Skaliste odgrywały rolę
prawdziwego perymetru naszego mieszkania.
Tego wieczoru, kiedy siedziałem w swoim ulubionym fotelu, ogłuszony wiadomością
o śmierci Karen Hart, nie mogłem dostrzec zarysu krawędzi gór na czarnym niebie. Uroczy
cień Cicero przesuwał się tam i z powrotem w tańcu, który oznaczał, że już najwyższa pora na
wieczorny posiłek. Odmierzyłem kubek karmy z wielkiej zielonej torby w spiżarni.
Sprawdziłem, czy w misce jest dość wody. Sobie nalałem kieliszek wina.
Cicero pochłonęła kolację w mgnieniu oka i zabawiała się obserwowaniem moich
ruchów. Dorzuciłem kawałek drewna białego orzecha do ognia na kominku i przykręciłem
termostat.
Musiałem do kogoś zadzwonić. Przyszła mi do głowy Merideth, ale zniechęciło mnie
13
wspomnienie ostatniej z nią rozmowy. Doszliśmy do takiego etapu naszej separacji, że
zdecydowaliśmy się pozostać przyjaciółmi bez względu na okoliczności.
Łóżko w gościnnej sypialni, w której spałem, było nie pościelone. Złożyłem więc
prześcieradła i wepchnąłem oporną kołdrę w poszwę. Merideth zawsze przed wyjazem
ścieliła łóżko. Inaczej nie wyszłaby z domu. Zatęskniłem teraz za jej obowiązkowością.
Tęskniłem też za innymi rzeczami.
Ze słuchawką na ramieniu chodziłem wokół kuchennego stołu. Nie mogłem się
zdecydować, do kogo zadzwonić. Nalałem sobie jeszcze kieliszek wina. Cierpkie brzęczenie
w słuchawce wkrótce przerwało moją zadumę i przypomniało mi, że powinienem wystukać
jakiś numer.
Zadzwoniłem do swojej wspólniczki, Diany Estevez, i wysłuchałem fugi Bacha, która
towarzyszyła instrukcjom jej męża, Raoula, żebym po usłyszeniu sygnału zostawił
wiadomość.
Odłożyłem słuchawkę i wróciłem na skórzany fotel. Zdecydowałem, że najbardziej
uspokajającą rzeczą, jaką mogę zrobić, to przy trzasku ognia na kominku znaleźć sposób, aby
przekonać samego siebie, że Karen Hart nie mogła popełnić samobójstwa.
Trzy dni wcześniej była w moim gabinecie jak zwykle w czwartek o piątej piętnaście.
Miałem to spotkanie świeżo w pamięci, choć niczym szczególnym nie różniło się od zwykłej
sesji z jakimkolwiek innym pacjentem.
Przyszła punktualnie. Precyzyjnie odmierzyła czas na długi dojazd z firmy prawniczej
w Denver, gdzie pracowała. Zgodnie z wymogami ubierała się jak prawniczka. Jej kostiumy
miały jednak na sobie wymowne dowody niskiego uposażenia właścicielki, a pasta na butach
była zawsze starta od częstego chodzenia na piechotę. W pantoflach na obcasach Karen
dorównywała mi wzrostem. Wysoka, szczupła, bardzo sprawna fizycznie. Wieczorami
ćwiczyła na siłowni, aby odegnać od siebie potwory, które zaczęły ją nękać wkrótce po tym,
jak ją poznałem. Jej długie ciemne włosy, zawsze trochę w nieładzie po dniu pracy, okalały
bladą znużoną twarz o czujnych oczach. Według mnie była pociągająca.
W czwartek, przed śmiercią, Karen Hart wydawała się skrępowana. Zwyczaj
osłaniania ust lewą dłonią, gdy się uśmiechała, stał się bardziej wyrazisty. Przed południem
ortodonta założył jej klamerki na zęby. Uzębienie stanowiło jedyny mankament Karen.
Mówiła nonszalancko o swojej próżności i bardzo wnikliwie o władzy nad mężczyznami, jaką
dawała jej uroda. Minęły trzy miesiące, zanim wyrobiła sobie lepszy stosunek do swego
wyglądu. Jeden z nękającychjądemonów twierdził, że mogłaby skorygować zgryz, tylko ze
14
względu na chęć powiększenia swej atrakcyjności dla mężczyzn.
Uchyliła się od odpowiedzi, jak jej wygląd, uroda mogłaby wpłynąć na mnie.
Powiedziała, że nie jest jeszcze gotowa do rozmowy o swoich uczuciach do mnie. Może
niedługo, odparła z uśmiechem zażenowania. Patrzyłem, jak nieproszone skojarzenie dociera
do jej świadomości. W oczach Karen pojawiły się łzy. Sięgnęła po chusteczki higieniczne.
- Czasami mam ochotę go zabić - wyznała. - Gdyby przyszedł pod moje drzwi,
wbiłabym mu nóż w serce. - Mówiła to już wcześniej.
Karen odwiedziła mnie pierwszy raz niemal dwa lata temu. Była w depresji po
ukończeniu studiów na uniwersytecie Kolorado. Ani jej dolegliwości, ani sposób ich
prezentacji nie były nietypowe. Opisała mi wiele nieudanych związków, nieprzychylne
nastawienie rodziny, sukcesy w szkole, które nie przyniosły zadowolenia. Szkoła średnia i
pierwsze lata na uczelni dały jej niewybredne przeżycia seksualne. Do czasu ukończenia
studiów pozostawała abstynentką.
Minęło niecałe sześć miesięcy. Zaczęła się spóźniać na sesje. Mówiła też, że w ogóle
niechętnie się ze mną widuje. Zarzucała mi, że chcę nią manipulować i usiłuję ograniczyć jej
niezależność. Czułem, tak samo jak ona, że zaczyna się ujawniać coś ważnego. Oboje
podświadomie wiedzieliśmy, o co chodzi. Ona się broniła. Chciała uciec przed
uświadomieniem sobie tego.
O „kazirodczym” czynie przyrodniego brata wspomniała mimochodem, gdy
opowiadała o pobycie w Londynie, w czasach dzieciństwa. Spędziła pewien czas za granicą,
gdzie jej ojciec przebywał w interesach. Pamięć o tym, co się tam zdarzyło, była
wyniszczająca.
Karen studiowała prawo, kiedy zaczęliśmy razem powoli wyzwalać te wspomnienia.
Większość czasu spędzała w domu, w łóżku. Przestała umawiać się na randki. Znów stała się
przerażoną dziewięciolatką, o której zapomniała. I na chwilę mnie znienawidziła. Jako
mężczyznę. I przewodnika. Niewzruszenie towarzyszyłem jej w wędrówce po terytorium,
jakie niechętnie przemierzała.
- Gdyby tu nie było ciebie, nie musiałabym o tym mówić - powiedziała kiedyś.
Ten rozdział w jej życiu nosił tytuł: „Żaden związek nie jest bezpieczny”. I w ciągu
następnego roku napisała tysiąc jego wersji.
Właśnie zaczynała dochodzić do zdrowia, kiedy popełniła samobójstwo.
15
2
Ciężar w mojej głowie przemieszczał się z każdym oddechem. W czasz-j ce
przewalała się luźno ciężka kula. Klepnąłem w radio. Zamilkło.
- Cholera - wymamrotałem do poduszki.
Przez mrok sączył się wczesnoranny hałas. Ptaki. Wiatr. Ruch na szosie numer
trzydzieści sześć.
Lęk.
Odczuwanie rankiem lęku nie było niczym nowym. Merideth wyprowadziła się ode
mnie w sierpniu. Od tamtego czasu codziennie budziłem się ze złymi przeczuciami.
Wiedziałem, że jej strona łóżkajest zimna i pusta.
Lecz tego ranka było coś innego w moim strachu.
Policjant, Karen Hart, wino, które wypiłem.
- Boże - jęknąłem. - Cholera. - Trzy tylenole, gorąca kąpiel i wielki kubek kawy
powinny ulżyć mi w niedoli.
Tylko mój subaru podążał na zachód po South Boulder Road, gdy promienie słońca
zaczęły się wciskać do doliny. Blask odbity od łańcucha Fla-tirons był światłem latarni
morskiej kierującym mnie do Baseline, a potem przez Dziewiątą do Walnut. Zaparkowałem w
śródmieściu Boulder, za przerobionym wiktoriańskim domem, gdzie mieścił się mój gabinet.
Posiedziałem kilka minut przy otwartym oknie. Wysłuchałem w radio porannych
wiadomości.
Poszedłem na Treats, kupiłem egzemplarz „Daily” w automacie i pospacerowałem
trochę, póki nie otwarto piekarni. Zamówiłem kawę, śmietanę, ciastko kawowe i „odę do
cholesterolu”, czyli swoją ulubioną bułeczkę z otrębami.
Z gazetą, białą pergaminową torebką z ciastem i kartonowym pojemnikiem z kawą
ruszyłem z powrotem na Walnut. Do gabinetu wszedłem swoim prywatnym wejściem z
ogrodu. Zamknąłem za sobą oszklone drzwi. Przed odejściem Merideth bardzo sobie ceniłem
tę wczesną porę w gabinecie, zanim pojawiali się pacjenci. Moja wspólniczka, Diana, rzadko
przychodziła przed ósmą trzydzieści. A pani architekt, Dana Beal, zajmująca pomieszczenia
na górze, zjawiała się, kiedy miała ochotę. Domyślałem się jej obecności z drobiazgów: brak
nagromadzonej korespondencji albo kartka z nagryzmolonym zapytaniem, czy mamy
zapasowe żarówki, znaczki... Podejrzewałem, że Dana nie musi praktykować jako architekt.
Przypuszczałem, iż ma jakieś inne źródło dochodu. Diana na pewno znała życiorys naszej
sąsiadki. Kiedyś ją o to zapytam. Zupełnie bezmyślnie zapaliłem jak co dzień światła,
16
ustawiłem termostat i nastawiłem dzbanek z kawą w malutkiej kuchence. Nie otwierałem
frontowych drzwi. Diana to zrobi, gdy przyjdzie. Pierwszy pacjent miał się pokazać dopiero
w połowie przedpołudnia.
Kilka minut później elektroniczny świergot telefonu wyrwał mnie z postępującego
otępienia i bezmyślnego przeglądania wiadomości.
- Alan Gregory - powiedziałem do słuchawki.
Dzwoniła Diana Estevez, doktor filozofii, ze swojego telefonu komórkowego,
ulubionej nowej zabawki. Pędziła po North Broadway, a jej pełen entuzjazmu głos brzmiał
mocno jak zawsze. Na pewno nie słyszała o samobójstwie Karen Hart.
- Dobrze, że już jesteś - powiedziała. - Przybywam o świcie, a już jestem spóźniona,
bo moja pacjentka zawsze przychodzi wcześniej, żeby obejrzeć komiksy w „New Yorker” i w
ten sposób przygotować się na spotkanie. Otwórz, proszę, frontowe drzwi.
- Spóźniasz się, no cóż, wszyscy popełniamy błędy. Nie martw się, otworzę drzwi -
powiedziałem szybko. Postanowiłem zaczekać z wiadomością o śmierci Karen do przyjazdu
Diany.
- Skurwiel - krzyknęła.
Zachowałem spokój.
- Przepraszam - dodała po chwili. - Jakiś dupek jedzie o dziesięć centymetrów od
mojego kufra. Muszę się tym zająć! Dzięki. Do widzenia. - Diana traktowała prowadzenie
samochodu z powagą i strzegła swój nowy wóz turbo 9000 niemal z nabożeństwem.
Wykluczone, żeby mogła darować zagrażającemu jej kierowcy jakiekolwiek wykroczenie.
- Diana - odezwałem się do głuchej słuchawki. - Bądź miła.
Wyszedłem przez drzwi dzielące nasze gabinety od poczekalni, w której dominował
czerwono-niebieski dywan. Zapaliłem górne światła i przekręciłem klucz w zamku starych
dębowych drzwi. Gdy zrobiłem w tył zwrot do gabinetu, pośliznąłem się na jakimś papierze.
Spod orientalnego dywanu, wystawała niebieska koperta z wypisanym moim
imieniem. Nie rozpoznałem charakteru pisma, ale wiedziałem, że przesyłka jest od Karen.
Rzeczywiście.
Drogi Alanie
postanowiłam spróbować się wyzwolić! W końcu umówiłam się na randką.
Lecz on powrócił, tak jak w snach. Nawet nie krzyknęłam.
Pozwoliłam, aby to się stało.
Będę już martwa, gdy weźmiesz ten list do ręki. Muszę być martwa, nim to się znowu
zdarzy. Przykro mi.
17
Zawiodłam cię.
Ty mnie też zawiodłeś! Nie było cię w tym dużym domu.
Śmieszne, że wszystko wydawało się bezpieczne poza powiedzeniem ci, że cię kocham.
No więc, kocham cię, na zawsze.
K.
Dopiero teraz zauważyłem, że wzorek na fasecie w gabinecie Diany był inny niż w
moim. Ale też nie mogłem sobie przypomnieć, żebym kiedykolwiek wcześniej leżał u niej na
kanapie.
Diana weszła, żeby się przywitać. Zastała mnie przy biurku. Cicho płakałem i
bredziłem szeptem najpierw do Merideth, a potem do dziecka Karen. Diana zdecydowała
szybko, że nie powinienem zajmować się terapią zaraz po odkryciu samobójstwa pacjentki.
Zadzwoniła do centrum kontaktowego, podała numery telefonu moich pacjentów i poleciła
odwołać wizyty. Potem wyciągnęła mnie do swojego gabinetu.
- Pogadajmy - zaproponowała.
- Dobrze. - Obróciłem się na bok, aby móc ją widzieć na fotelu obok. - Jak
niewątpliwie się domyślasz, jestem trochę zdenerwowany śmiercią pacjentki. Młoda kobieta,
która przychodziła do mnie od paru lat, popełnia podczas weekendu samobójstwo. Myślę, że
tym razem musiałem coś naprawdę spieprzyć. - Kiedyś, zawsze obarczałem się winą za cudze
nieszczęścia.
- Mów dalej.
- Jestem też zły z innego powodu. Kiedy przyszedł do mnie policjant, zdradziłem mu
kilka poufnych informacji o leczeniu Karen.
- To do ciebie niepodobne.
- No cóż, nie najlepiej sobie radzę z policjantami w swoim salonie i martwymi
pacjentami w prosektorium.
- Sądzę, że można ci wybaczyć pomyłkę. Nie ma szkody, nie ma faulu.
- Jeżeli chodzi o to, co powiedziałem policjantowi, to może tak, ale gdy idzie o to,
czego nie przewidziałem u pacjentki... Sam nie wiem. - Pamiętałem na jakimś poziomie
swojej świadomości, że nie powinienem też rozmawiać o Karen z Dianą, ale wmówiłem
sobie, że to tylko konsultacja. W każdym razie nie ujawniłem nazwiska dziewczyny.
- Ludzie nie zakładają sobie klamerek na zęby, kiedy planują popełnić samobójstwo,
prawda? - To pytanie wcale nie było czysto retoryczne. Czułem się tak roztrzęsiony, jak
młodociany pijak.
18
Zawahała się na chwilę przed odpowiedzią.
- Są wśród nas ludzie dostatecznie próżni, którzy chcą wyglądać jak najlepiej w
oczach przyszłych archeologów. Przesadna dbałość o wygląd może stanowić pozostałość z
czasów matczynych upomnień na temat czystej bielizny i pogotowia ratunkowego. -
Przygładziła włosy i dostrzegła upragniony uśmiech na mojej twarzy. - Nie, nie zakładają
sobie - ciągnęła. - Korygowanie uzębienia i odsysanie tłuszczu są zabiegami rzadko
stosowanymi przez pacjentów z samobójczymi myślami. Fachowa literatura na ten temat
dowodzi słuszności mojego twierdzenia.
Starałem się ignorować próby dowcipu.
- Więc, powiedz mi dlaczego, do cholery. - Mówiłem bez złości, choć słowa były
wciąż gniewne.
- A jak sądzisz?
Miałem gotową odpowiedź.
- Ona była ofiarą kazirodztwa. Myślę, że podczas spotkania ktoś ją zgwałcił. Wywołał
powódź wspomnień. Popadła w depresję. - Powoli już zaczynałem przekonywać siebie
samego.
- To brzmi wiarygodnie.
- Tak, ale coś tu nie pasuje. Ona przestała się czuć ofiarą. Zaczynała panować nad
swoim życiem. Znasz ten etap terapii, kiedy wszystko już zrobione i pozostaje tylko
konsolidacja. Więc ona właśnie była prawie na tym etapie. Nie powinna popełniać
samobójstwa. Nigdy dotąd nie straciłem pacjenta. A ty?
Znałem odpowiedź na to pytanie. Diana potrząsnęła głową. Zaskakująco niewielu
terapeutów doświadczyło samobójstw pacjentów.
- Jakaś część mnie oczekuje, że policja się myli. Że Karen nie jest martwa. Albo że
przynajmniej nie popełniła samobójstwa. Nie wiem. Czuję się, jakbym coś schrzanił. Może
gdybym był w mieście, kiedy mnie potrzebowała...
- Alan, trudno pilnować pacjentów cały czas.
- Ale ty wiesz, że nie byłem tutaj, cały tutaj, od odejścia Merideth. Może coś
przeoczyłem.
- Może. Nie jesteś doskonały, a jedynie cholernie dobry. - Wiedziała, że jej słowa nie
docierają do mnie. - To nie ty ją zabiłeś. Ona sama się zabiła. Hej! Alan! - Całą uwagę
skupiłem na otworach w okiennych złączach.
- Wiem, Diano. - Zacząłem wstawać. - Ale świadomość tego na razie wcale nie
pomaga. Twój pacjent na ósmą trzydzieści już czeka. - Wskazałem malutką czerwoną lampkę
19
nad jej biurkiem.
Diana otworzyła kalendarz z zaznaczonymi wizytami i sprawdziła swój rozkład zajęć.
- Co powiesz na wspólną kolację dziś wieczorem? - zapytała.
- Dziękuję. Zastanowię się. Dam ci znać. - Podszedłem i uściskałem przyjaciółkę.
Przytrzymała mnie chwilę, potem ruszyła w stronę poczekalni.
Po opuszczeniu gabinetu poszedłem na wschód, do Śródmiejskiej Promenady.
Odnowa gospodarcza w latach siedemdziesiątych spowodowała trwałe zamknięcie dla
samochodów odcinka ulicy Głównej do czwartej przecznicy. Kawiarnie, drogerie, magazyny
odstąpiły swoje frontony eleganckim sklepom. Na dawnej, dwupasmowej Pearl Street
ułożono kostkę brukową, postawiono rzeźby i fontanny, zorganizowano place zabaw i
zasadzono mnóstwo drzewek, krzewów i kwiatów. Kiedyś, tutaj, w dzielnicy handlu
detalicznego, sklepikarze sprzedawali dosłownie wszystkie niezbędne do życia rzeczy: siatki
na włosy, młotki, kubki do kawy. Teraz zamiast tego można było kupić tylko wytworne
urządzenia kuchenne albo koszmarnie kosztowną odzież. Odnowione budynki z przełomu
wieków użyczały promenadzie uroku, a panorama Gór Skalistych przydawała poczucia
przestrzeni. Różne cudaki z Boulder zyskały dodatkowe miejsce spotkań. Usiadłem sam w
Bohemia Cafe. Wymieniłem uprzejmości z czeskimi właścicielami i wypiłem kawę.
Zadzwoniłem z telefonu kawiarni do centrali kontaktowej. Zostawiłem wiadomość dla Diany,
że bardzo dziękuję, ale nie skorzystam z propozycji wspólnego zjedzenia kolacji.
Kiedy wywlokłem się z subaru, Cicero już czekała na frontowym ganku. Brak ogona
sprawiał, że sznaucerka energicznie poruszała tylną częścią ciała na znak radości.
Podskakiwała w miejscu na wyprostowanych wszystkich czterech łapach. Zdziwiłem się na
widok terenowego samochodu mojej sąsiadki, Adrienne, urolożki, w poniedziałkowe
przedpołudnie. Cicero popędziła za autem w stronę domu. Ruszyłem za psem. Adrienne
wyjaśniła, że wyznaczona na ten dzień operacja została odłożona, ponieważ pacjent dostał
zapalenia płuc. Zaprosiłem Adrienne na lunch.
- Przepraszam, nie mogę. Jeszcze nie zrobiłam obchodu. Zostawiłam w domu kilka
kart. Mój szef strasznie się piekli. Muszę wrócić do kliniki. Co powiesz na kolację jutro?
Peter przygotowuje coś, co leżało w sodzie od Święta Paschy. Szczerze mówiąc, wolałabym
nie być jedyną odpowiedzialną osobą za przekonanie go, iż jest to świetne.
Uznałem, że przed przyjęciem zaproszenia powinienem powiadomić Adrienne, że nie
jestem w nastroju na świętowanie tego rodzaju okazji. Zauważyła moje wahanie.
- Mam pacjentów, którzy prędzej godzą się na wszczepienie pompki rowerowej w
20
swoje trwale sflaczałe penisy, niż ty akceptujesz zaproszenie na kolację. Pomyśl o tym,
słonko, i daj mi znać! Pa!
Miałem jej właśnie powiedzieć o samobójstwie mojej pacjentki, lecz Adrienne
ucałowała Cicero i wsiadła do ogromnego samochodu, zanim zdążyłem cokolwiek z siebie
wydusić.
Adrienne stwierdziła kiedyś, że w potrzebie nie jestem szczególnie skłonny zwracać
się do przyjaciół o pomoc. Ta krytyka była uzasadniona, ale ciąg zdarzeń, który ostatnio
rujnował mi życie, pomagał również być lepszym w szukaniu pociechy. Cóż, praktyka
wiedzie do doskonałości.
Wróciłem z Cicero ze spaceru. W domu panował okropny zaduch. Przed wyjściem nie
przykręciłem termostatu-jeszcze jeden z całego szeregu grzechów zaniedbania.
Cicero wiedziała tylko, że Merideth wyjechała. Nie miała zielonego pojęcia o Karen
Hart, a ja nie zawracałem jej tym głowy. Płakaliśmy natomiast już chyba po raz tysięczny nad
odejściem Merideth. Temu wielkiemu psisku brakowało Merideth tak samo, jak mnie. Pod
koniec dnia sznaucerka często siadywała przed rzeźbionymi drzwiami i nadsłuchiwała
znajomego warkotu samochodu swojej pani. Niekiedy towarzyszyłem Cicero. Innym razem
wykazywałem, że takie czekanie jest daremne.
Tego wieczoru wróciliśmy do domu wcześnie. Po pewnym czasie usłyszeliśmy w dole
dziarski okrzyk Petera. Sąsiad, mężczyzna z długimi blond włosami, stał na szutrowym
podjeździe i wzywał nas na kolację. Z mieszanymi uczuciami opuściłem dom i ruszyłem na
wzgórze, Cicero skakała obok mnie. Niosłem butelkę czerwonego i butelkę białego wina. Nie
wiedziałem, które bardziej pasuje do solanki.
21
3
Codzienne obcowanie z nieszczęściem i rozpaczą pacjentów uczyło mnie pokory i
pozostawiało uczucie zależności od losu. Z doświadczenia wiedziałem, że każdy duch,
narażony na dostateczną presję lub dostatecznie ostry cios, w końcu się załamuje. Od niemal
dziesięciu lat z mozołem umacniałem i wspierałem tych, których jaźń była już osłabiona,
nadwerężona lub nie istniejąca, nim jeszcze poszli do przedszkola. Uczyłem tych, których nie
tknięte psychiki załamały się pod wpływem wydarzeń, jakie ja zniósłbym bez szwanku.
Niosłem ulgę tym, których silny układ psychiczny ulegał stresom tak niezasłużonym i
monumentalnym, że ich organiczna moc stawała się mało znacząca.
Wobec ogromu nieszczęść empatia była czymś nieadekwatnym, kon-dolencje stawały
się pustymi słowami, litość okazywała się bezpomocna. Często mogłem zaoferować tylko
czułość i chęć powtarzania podstawowych, znajomych głosów moim pacjentom, aż ich opór
ustanie, a mechanizmy obronne zezwolą, aby te dźwięki stały się słyszalne. I być może,
leczyły. Zawsze pragnąłem dawać przede wszystkim bezpieczeństwo, środowisko wolne od
przypadkowej infekcji. Po pierwsze, upominał Hipo-krates, nie szkodzić.
Czułem głęboki smutek z powodu okrucieństw życia, jakie przydarzały się ludziom,
których leczyłem, zawsze wdzięczny za hart ducha.
Gdy moja odporność zaczynała słabnąć, pocieszałem się, że nie może mi się przytrafić
nic dużo gorszego jak to, że żona mnie rzuciła, a pacjentka popełniła samobójstwo.
Myliłem się.
Diana, która miała więcej informatorów niż Mosad, jak zwykle pierwsza usłyszała
pogłoski.
Początkowo moi koledzy odnosili się do mnie ze współczuciem z powodu
samobójczej śmierci Karen Hart. W końcu jednak myślę, że wielu z nich chciało dopatrzyć
się w jej śmierci mojego zaniedbania. Gdyby samobójstwo pacjentki nie było okolicznością
terapeutycznie do uniknięcia, wówczas moi koledzy mogli też być narażeni na podobne
zdarzenie w ich praktyce, a każdy wolałby tego uniknąć. Tak czy inaczej, czułem się
chwilowo zawieszony w prawach członka bractwa kompetentnych i dbałych terapeutów.
Boulder to stosunkowo małe miasto. Niektórzy terapeuci na pewno szczegółowo
analizowali przyczyny śmierci Karen Hart, inni szybko wysnuwali wniosek, że nie potrafiłem
przewidzieć u niej wysokiego ryzyka samobójstwa. Trudno się spierać. Chętnie jednak bym
podważył ten punkt widzenia, ale poufny charakter posiadanych informacji nie pozwalał mi
na włączenie się do debaty.
22
Tymczasem życie płynęło jak zwykle. Ilekroć jesień udawała lato, jeździłem na
rowerze. Wybierałem się na narty, kiedy pogoda stawała się zimowa. Przeważnie nie
myślałem o Karen Hart. W pierwsze Boże Narodzenie bez Merideth czułem się bardzo
samotny. Ale jakoś przeżyłem.
Złe wieści usłyszałem po raz pierwszy we wczesny niedzielny poranek styczniowy. U
schyłku sezonu świątecznego, który rozpoczął się przed Świętem Dziękczynienia i
samobójczą śmiercią Karen.
W artykule zacytowano szczególnie obraźliwe słowa pewnego psychiatry z Denver.
Mówił o tragicznych konsekwencjach nadużywania zaufania pacjentek przez
profesjonalistów. Sugerował, że jeśli pomówienia o seksualne ekscesy są prawdziwe,
wówczas moj e zachowanie posiada związek przyczynowy z samobójstwem Karen.
Zdawałem sobie sprawę, że gdybym to czytał o jakimkolwiek innym psychologu, a nie o
sobie, kiwałbym głową na znak pełnej zgody z uwagami. Przeszedłem z kubkiem kawy do
salonu. Zastanawiałem się, ilu przyjaciół, kolegów i pacjentów, zdążyło już przeczytać ten
nekrolog, w którym żegnano mnie jako profesjonalistę.
Wielkie szyby wibrowały i huczały w starych ramach od siły pulsującego wichru.
Widnokrąg był czysty. Śnieżne czapy na Indiańskich Szczytach lśniły w słońcu.
Wrzasnąłem na Cicero, żeby zlazła z dywanika, na którym pozwoliłem jej leżeć,
odkąd Merideth wyjechała. Ryknąłem na cholerną wichurę, żeby ucichła. Cicero usłuchała
polecenia, wichura mnie zignorowała. Zadzwonił telefon. Krzyknąłem, żeby zamilkł. Nie za
dobrze wszystko znosiłem. Z przesadnym spokojem wstałem i wyłączyłem aparat.
Cicero szczeknęła basem i pomknęła ku drzwiom wejściowym. Ja nie słyszałem
pukania, dopóki sznaucerka nie wyrżnęła w ścianę koło przedpokoju. Znów nie wyrobiła się
na zakręcie.
Na popękanej betonowej płycie przed drzwiami moja przyjaciółka wyglądała jak
podrzutek. Miętowozielona jedwabna koszula nocna wystawała spod obszernego swetra z
kołnierzem golfowym. Kolory z włóczki zupełnie nie pasowały do miętowej zieleni. Na
nogach Adrienne miała czerwone pantofle z wełny i brązowej skóry. Futrzane nauszniki
zakrywały uszy.
Kształty Adrienne były delikatnie zaznaczone. Wyjątek stanowiły rozłożyste biodra,
dzięki którym mogłaby urodzić, jak utrzymywała, troje dzieci jednocześnie. Bardzo krótko
przystrzyżone włosy kolorem przypominały czekoladowe, cętkowane tęczówki. Niemal
ciągle rozszerzone czarne źrenice sprawiały, że oczy Adrienne wydawały się jeszcze
ciemniejsze. Jej nosek był małym kulfonem, a rzadko zamknięte usta wyglądały jak pozioma
23
krecha. Jednak uśmiech Adrienne miał siłę uśmiechu niemowlęcia. Mówiła z manhattańskim i
brooklińskim akcentem. Często bardzo się rozkoszowała kontrastem swej wielkomiejskości z
tutejszym westernowym stylem.
- Życie jest okropne, co?
Nie mogłem powstrzymać uśmiechu.
- Tak, Ren, masz rację.
- Może wpuścisz mnie do domu i uchronisz przed nadciągającym huraganem? - Po
latach życia w Kolorado jeszcze się nie nauczyła właściwych nazw powietrznych żywiołów.
Otworzyłem szerzej drzwi. Cicero powitała swą przybraną matkę z radością.
- Napijesz się kawy? - zapytałem.
- Bardzo chętnie.
Kiedy wróciłem z kawą, stwierdziłem, że Adrienne zaprosiła Cicero na kanapę w
salonie, choć obie wiedziały, że psu nie wolno na nią wchodzić. Cicero na ogół brakowało
dyscypliny, niemniej zachowywała się dużo lepiej niż Adrienne. Sznaucerka bacznie
spoglądała na mnie. Oczekiwała, że zaraz zostanie wyrzucona, ale ja czułem się winny, że ją
niesłusznie wcześniej złajałem, więc teraz nie zareagowałem. Olbrzymia suka skurczyła się i
wkręciła niemal jedną ósmą ciała na kolana Adrienne.
Adrienne wypiła łyczek kawy i kiwnęła głową z aprobatą.
- Zrobiłeś to? - Wskazała gazetę.
Zaśmiałem się.
- Jezu, Adrienne, jaka ty bywasz bezceremonialna.
- Żyję z tego, że każę ludziom zdejmować spodnie. A ty co, oczekiwałeś, że będę
owijać w bawełnę?
Milczałem.
Nie ustępowała.
- To było poważne pytanie.
- Wiem. Wolno popijałem z kubka. Nie, nie zrobiłem tego. - Wreszcie to stwierdzenie
padło z moich ust.
- Ale coś czuję, że miałeś ochotę - skomentowała Adrienne bez nuty oskarżenia w
głosie.
- Chcesz wiedzieć, czy odczuwałem pokusę?
Wzruszyła ramionami.
- Ona była piękna, Adrienne. - Zauważyłem, że powiedziałem to w czasie przeszłym. -
Tak, i bardzo ponętna. Czy pragnąłem się z nią przespać!? Nie. Traktowałem ją jak pacjentkę.
24
- Nie bądź przy mnie taki świętoszkowaty, doktorze Gregory. - Rzuciła mi ironiczne
spojrzenie. - Pokaż mi ginekologa, który nie lubi czasem zbadać piersi. No, spróbuj. Dobra,
bez Aronsona. Wiesz, że to pedał? - Zauważyłem pewne wahanie, reakcję nietypową dla
Adrienne. - Nawet ja czasami odczuwałam chęć, aby u niektórych pacjentów wykonać inne,
bardziej intymne zabiegi na organach płciowych. A jestem szczęśliwie poślubiona
człowiekowi o libido wielkości Oklahomy, gdzie nigdy, dzięki Bogu, nie byłam. A ty, który
od pięciu miesięcy nie zostałeś nawet ukłuty przez samicę owada, twierdzisz, że nie odczułeś
najmniejszej pokusy, aby przelecieć tę piękną młodą damę!? Jeżeli powtórzysz Peterowi
naszą rozmowę, to przysięgnę, że jesteś psycholem i że dawałam ci recepty na haldol. -
Zamilkła na chwilę. - W każdym razie, mój przyjacielu, czasami my, profesjonaliści, trafiamy
na przepięknych, uwodzicielskich pacjentów.
- Ale ich nie pieprzymy, Ren - odparłem z naciskiem.
Zignorowała moją uszczypliwość.
- Nie. Lecz zauważamy.
Zacząłem chodzić tam i z powrotem.
- Pacjenci obdarzająnas zaufaniem. Wiedzą, że bez względu na wszystko, nie
przekroczymy pewnej granicy. Nawet gdyby ta pacjentka - machnąłem ręką w stronę gazety -
lub jakakolwiek inna weszła do mojego gabinetu, zaczęła się rozbierać i błagała mnie, żebym
się z nią przespał, moim obowiązkiem byłoby kazać jej się ubrać i wyjść. Uwodzicielstwo
stanowiło tylko część patologii Karen.
Adrienne patrzyła w kubek i drapała Cicero pod pyskiem.
- Ale masz prawo zainteresować się daną kobietą, a nawet dać się zauroczyć
uczynioną propozycją.
- Do czego zmierzasz?
- Nie wmawiaj sobie, że musisz być czysty, aby być niewinny. To, że nie spałeś z
pacjentką, jest dostatecznie niewinne.
- Nie, to nie wystarczy. Potrzebuję pewności, że wszelkie uczucia, jakie do niej żywię,
nie wywrą ujemnego wpływu na jej leczenie i nie zrobią krzywdy.
- A zrobiły?
- Od śmierci Karen zadawałem sobie to pytanie z tysiąc razy. Nie sądzę, abym
zaniedbał coś w leczeniu. Wręcz przeciwnie, jestem dumny z przebiegu terapii. Z
psychologicznego punktu widzenia ta dziewczyna nie powinna popełnić samobójstwa. Wiem,
że na pewno nie zignorowałbym oznak samobójczych myśli. Zamierzałem nawet wytropić
faceta, z którym była umówiona tamtego wieczoru, żeby się dowiedzieć, co naprawdę zaszło.
25
- Wydaje się mało prawdopodobne, że na siłę wlał jej w gardło środki
przeciwdepresyjne.
- Może wziął ją siłą. Ona wciąż jeszcze była zbyt słaba na seks.
- Może tak. Może nie. Może po prostu się zabiła. Nawet niektórzy z twoich pacjentów
dostają raka, doktorze.
- Słuszna uwaga, Ren, lecz ona przetrwała operację, naświetlanie i chemioterapię, a
potem niespodziewanie umarła podczas remisji. Ale to pozostawia wiele pytań bez
odpowiedzi.
- Jedno wyklucza drugie. Albo miała skłonności samobójcze i ty je przeoczyłeś, albo
nie miała tych skłonności i stało się coś, co je wywołało. Nie możesz ciągle sprawdzać, w
którym przypadku ponosisz większą odpowiedzialność. Chociaż możesz, ale wtedy ja nie
dam ci spokoju.
Nie zareagowałem wesołością. Adrienne oderwała moje palce od kubka.
- Dobrze się czujesz?
Potrząsnąłem głową.
- Pewnie to brzmi samolubnie, ale te kłopoty wcale mi nie są teraz potrzebne.
Chwilę popatrzyła na mnie, potem się uśmiechnęła.
- A to nawet nie jest połowa tego, co cię czeka. Jeszcze zostaniesz zaskarżony do sądu
- ostrzegła z szelmowskim uśmiechem. Znowu się zawahała, ucałowała Cicero i wyszła ze
słowami:
- Przyjdź do mnie, jak będziesz chciał porozmawiać.
Po raz kolejny przeczytałem artykuł. I znów ogarnęła mnie złość.
Do tej pory żadne zarzuty oskarżające doktora Gregory’ego o nadużycia seksualne nie
wpłynęły do Komisji Skarg i Zażaleń Stanowej Rady Psychologów. Zbadana przed pięciu laty
skarga została oddalona jako bezpodstawna. W świetle obecnego prawa stanu Kolorado,
kontakty seksualne między psychologiem a pacjentem stanowią przestępstwo, ale do
prokuratora okręgowego również nie wpłynęły wnioski przeciwko doktorowi Gregory’emu.
Doktor Gregory nie skorzystał z okazji wypowiedzenia się w powyższej kwestii.
Ojciec panny Hart również odmówił komentarza na ten temat i nie wyjawił, czy zamierza
podjąć jakieś kroki prawne.
Oświadczenie, że odmówiłem rozmowy z „Daily” było bliskie prawdy. W dzień po
śmierci Karen, w listopadzie, pewien reporter, Joseph Abiado, przyszedł do mnie po
wypowiedź do artykułu. Odmówiłem udzielenia wywiadu. Wyjaśniłem, że poufny charakter
1 Stephen White Informacje zastrzeżone
2 Prolog Zaczyna się tak. Mówię: mężczyźni to dranie. On czeka, aż powiem więcej. Ja milczę. Może się trochę kręcę na krześle. Może skubię spódniczkę lub przeczesuję palcami włosy. Dobra, przyznaję, nie czuję się bezpieczna przy mężczyznach. Wybrałaś na swojego terapeutę mężczyznę, mówi on. Znowu te same słowa. Sądzę, że on czeka, żebym coś zmieniła. Chciałabym to zrobić, ale jeszcze nie wiem jak. Nie czuję się też swobodnie wobec kobiet, mówię. Kobiet? Nie wiem nic o kobietach. Mężczyzn znam. To wrogowie. Wiem, że on myśli: no dobrze, ja jestem mężczyzną, co powiesz o mnie? Czemu, do licha, po prostu nie zapyta? Nie pyta. Świetnie, mówię do siebie, a potem głośno: przy tobie czuję się bezpieczna. No proszę. I co? On chyba wie, co myślę. Tak dobrze mnie zna. Wie, że przy nim czuję się bezpieczna. Nie pozwoliłam się dotknąć żadnemu mężczyźnie od dwóch lat, ale przy nim czuję się tak bezpieczna, że mógłby mnie dotknąć. Gdyby mnie dotknął, znowu bym ożyła. On może sprawić, żebym znów poczuła się bezpieczna. Muszę się stopić! A on jest potrzebnym do tego żarem. Jest taki oficjalny: marynarka, krawat, wypolerowane półbuty. Aleja lubię rozluźniać krawaty. Kiedy wreszcie coś powie? Chciałby móc mnie dotknąć! Wiem, kiedy mężczyźni mnie pragną. Czasem wiem to wcześniej od nich. On mnie pragnie. Ja pragnę jego. On mnie pragnie. A ja pragnę, żeby mnie pragnął. Tak jest bezpieczniej. Byliśmy tu już wcześniej. Mówię mu, że fantazjuję, jakby to było, gdybyśmy spotkali się poza gabinetem. On mówi: ty masz pewien wzorzec, według którego kusisz mężczyzn. Ja to przekładam tak: mówisz, że usiłuję przyciągać mężczyzn? Kiwa głową, pozostaje nadal bardzo oficjalny. Nie musisz stosować tego wobec mnie, zapewnia, nasz wzajemny stosunek jest inny. Biorąc pod uwagę twoją przeszłość, mówi, nie powinno dziwić żadnego z nas, że usiłujesz wytworzyć między nami seksualne napięcie. Ale w naszym wzajemnym stosunku jest to coś, co potrafimy zrozumieć, a nie destrukcyjny wzorzec do ponownego odegrania. Ty posługujesz się seksem jak walutą, mówi mi już po raz kolejny. Ceń swoją
3 kobiecość, mówi, przestań nią frymarczyć. Znowu mówi, że nie zaspokoi moich dawnych potrzeb. Ale chce. Oni zawsze chcą. Nasze relacje są inne. Sam tak powiedział. Wiemy to oboje. Jego gabinet jest ciepły. Popołudnia są krótkie. Zmierzch tłumi światło w gabinecie. Nasze fotele dzieli zaledwie półtora metra. Równie dobrze mógłby je dzielić kilometr. Ale moje pożądanie potrafi pokonać tę odległość. Przygląda mi się, czeka. Ja też się przyglądam. Jego pierś z każdym oddechem unosi się o milimetr wyżej. Po tym poznaję, żejużjestemjego. Wstaję wolniutko, z wahaniem, którego nie czuję. Moje oczy są przykute do jego oczu. Jego oczy są zawsze przykute do moich. Nigdy nie błądzą. Ale ja tak. Teraz błądzę. Gdy wstaję, jego wzrok opada ku moim piersiom, potem, gdy stoję, patrzy w moje krocze. W jego oczach widać zaskoczenie. Mówię: jesteś za daleko. Robię krok i osuwam się na krawędź stołu, który stoi nieco z boku między naszymi fotelami. Nawet nie obciągam spódnicy. Nasze kolana są oddalone od siebie zaledwie o trzydzieści centymetrów. Tak jest lepiej, mówię. Mija czas. Ale krótki. On mnie prosi, żebym wróciła na swój fotel. Jego głos lekko się załamuje. Nie zdążył skończyć. Moja ręka opada na jego kolano. Jesteś jedynym człowiekiem, którego naprawdę obchodzę, mówię. Zamyka oczy na jedną chwilę dłużej niż mrugnięcie. Zaczynam poruszać palcami. Zdejmuje moją dłoń z kolana. Ogromnie się stara. Wciąż sobie powtarza, że to jest słuszne. Jeszcze raz mnie prosi, abym wróciła na miejsce. Mówi: wracaj. I dodaje: proszę. Musimy, mówi, o tym porozmawiać! Ignoruję prośbę. Wstaję ze stołu i siadam na poręczy jego fotela. Obejmuję go. Przyciskam pierś do jego barku. To prawda. Jestem jego. Wypowiada moje imię tonem, którego nigdy przedtem nie słyszałam. Coś się roztapia. W jego głosie brzmi błaganie. O co? On jeszcze nie wie. Ja wiem. Nastąpiła zmiana władzy. Nie planowałam tego na dziś wieczór. To nie zakończy się uściskami. Nigdy się tak nie kończy. Wolałabym mieć inną bieliznę. Ale co tam. Nie będzie jej długo oglądał. Wciąż błaga. Chce, żebym wróciła na swoje miejsce. Mówi, nie, kiedy rozpinam i zdejmuję bluzkę. Nie niszcz wszystkiego, mówi, gdy szarpię jego krawat.
4 Słyszę go, ale nie słucham. Czemu? Bo go potrzebuję. Bo on mnie pragnie. Muszę na to zareagować. Muszę. On mnie pielęgnował, wspierał, pomagał odkryć samą siebie. Tak, on mnie pragnie. A ja nie chcę, żeby mnie wziął. Lecz część mnie mówi, że na to zasłużył. Nie chcę, żeby mnie opuścił. I nigdy tego nie powiem. Nigdy nie mówiłam. Jego protesty ustępują, kiedy ku niemu wypinam pierś. Patrzy z wdzięcznością, gdy powoli zdejmuję stanik. Wyciągam ku niemu ramiona.
5 Część pierwsza Domena serca
6 1 Rozległo się pukanie. Cicero szczeknęła i popędziła do drzwi. Popołudnie późnojesiennej niedzieli. W suchym powietrzu czuło się zaledwie ślad chłodu, światło było jasne i łagodne. Rano jeździłem na nartach. Wróciłem z Front Range do domu z zamiarem ukoronowania dnia paroma setami tenisa. I może przejażdżką na rowerze. Pobiegłem za Cicero. Dziwne, że Peter zapukał, zamiast po prostu wejść i powiedzieć, że jest gotowy na tenisową rozgrywkę. Wielka Cicero pośliznęła się na drewnianej podłodze, jak zawsze, kiedy z dużą prędkością próbowała wziąć zakręt z salonu do przedpokoju. Moje nowe narty stały oparte o drzwi. Długa rysa na ślizgu jednej z nich ciągle wzbudzała we mnie wyrzuty, że zacząłem jeździć przed sezonem. Pukanie stało się bardziej natarczywe. - Już, już, chwileczkę! - wrzasnąłem. W ciągu naszego ośmioletniego sąsiadowania Peter tylko raz zgrzeszył niecierpliwością. Wypiłem kieliszek wina, które jeszcze nie skończyło oddychać. Przestawiłem narty i uchyliłem drzwi. Po drugiej stronie stał nieznajomy mężczyzna. Był w sportowej marynarce i krawacie. Ja miałem na sobie zielone szorty i żółtą nylonową bluzę od dresu na kasztanowatej koszulce. Mój strój wydawał się mniej osobliwy. W Boulder, w niedzielę po południu, widok kogoś w krawacie był jak dźwięk dzwonka telefonu w środku nocy. Wzbudzał podejrzenie. Cicero wzmogła czujność. Wydała z siebie dwa głośne szczeknięcia z tenorowymi niuansami o natężeniu niedopuszczalnym w granicach miasta. Mężczyzna u drzwi nie zwracał najmniejszej uwagi na czarne czterdziestokilogramowe zwierzę, które powstrzymywałem kolczatką. Wyjął odznakę i przytrzymał w górze, żebym się jej przyjrzał do woli. - Detektyw Purdy, z policji w Boulder - powiedział. Jako mieszkaniec przedmieść przez chwilę zastanawiałem się, dlaczego przyszedł policjant, a nie szeryf okręgowy. Dopiero potem zadałem sobie pytanie, co w ogóle sprowadza do mnie przedstawiciela prawa. - Mogę wejść? - spytał. - Tak, oczywiście. Chwileczkę - powiedziałem do detektywa, a potem do Cicero: - W porządku. Dobra psina. Odsuń się. - Cicero zrobiła parę kroków w tył i weszła prosto w narty, które upadły z trzaskiem na podłogę. Nogą odsunąłem je na bok i zaprosiłem policjanta do środka. Poszedł za mną do salonu. Rozejrzał się po wielkim pokoju i popatrzył przez okno na
7 panoramę Front Range. Nie proszony usiadł w moim fotelu z wysokim oparciem, z turkusowej skóry. Cicero szarpnęła smycz. - Spokojnie. Leż! - rozkazałem. Cicero, nie zawsze posłuszna moim poleceniom, usiadła i bystrym wzrokiem śledziła naszego gościa. - Jest pan lekarzem, prawda? Psychiatrą, tak? - Klinicznym psychologiem - uściśliłem. - Terapeutą. Psychoterapeutą. - Detektyw najwyraźniej stawiał mnie na równo z kawalarzami z Boulder, metamorficznymi refleksologami, wy-równywaczami energii jin shin i terapeutami od kolorów, tymi, którzy badają paletę barw w twoim jedzeniu z taką samą pilnością, z jaką urząd skarbowy przygląda się zeznaniom podatkowym. Wyjął notesik z naszy-wanej kieszeni na prawym biodrze i zajrzał do środka. - Ma pan pacjentkę nazwiskiem... Hart? Karen Eileen Hart? Zawahałem się. Zawsze reagowałem w ten sposób, gdy próbowano ode mnie wyciągnąć informacje o kimś, kogo poddawałem psychoterapii. Ściągnąłem usta i spojrzałem na detektywa. Wyglądał, jakby chodził w tym samym ubraniu przez większą część tygodnia. Oczy miał zmęczone i zaczerwienione, a jego postawa zdradzała zniecierpliwienie. Podejrzewałem, że co najmniej jeden fałd tłuszczu na jego brzuchu przypadał na każde dziesięć lat służby w policji. Prawdopodobnie przesłużył w niej dwadzieścia lat i przekroczył czterdziestkę. Czoło miał kształtne i wielkie niczym stan Nebraska, olbrzymi obszar równiny sięgał kędzierzawych, lekko rudych włosów. Trzymał łokcie lekko odstawione od boków jak to zwykle robią bardzo silni ludzie. - A jeśli mam? Wydął policzki i powoli wypuścił powietrze. - To ma pan martwą pacjentkę. Jeżeli nie, to tracę czas. Więc jak? Opadłem na oparcie kanapy. - Boże. Karen Hart nie żyje? Zamknąłem oczy. Detektyw dał mi na moment spokój. Po chwili odzyskałem równowagę. - Przepraszam. Nie chciałem przekazać tej wiadomości w taki sposób. - Miał na twarzy niewyraźny, współczujący uśmiech. Błagał w milczeniu, żebym nie był dupkiem i nie czepiał się szczegółów. - Jest moją pacjentką. - Znaleźliśmy jej ciało dzisiaj rano, po anonimowym telefonie. Facet powiedział, że w
8 pewnym mieszkaniu przy Maxwell Street leży martwa dziewczyna. Pojechaliśmy tam. I rzeczywiście znaleźliśmy trupa. Wyglądało na przedawkowanie. Teraz po prostu staram się powiązać luźne końce, bo jestem dokładny. Maxwell Street? Tak, ona tam mieszka. Karen Hart? Nie, to jakaś pomyłka. - Karen Hart? - zapytałem z głową wysuniętą w przód. - Dwadzieścia cztery lata. Włosy ciemne. Oczy niebieskie. Ładniutka dziewczyna. - Mówił jak ojciec. Miał akcent rodem z Minesoty. Domyślałem się, że ze stron Boba Dylana, z Iron Range. Natychmiast pomyślałem o dwóch innych pacjentach w głębokiej depresji i z dostateczną manią samobójczą, aby się zabić. Karen Hart jest w porządku, myślałem. On się myli. - Proszę mówić dalej - wydusiłem z siebie. W kontaktach z policją zwykle zachowywałem się jak idiota. Dotkliwie świadom tej skłonności usiłowałem ją ukryć. - Więc co mi pan powie, doktorze? Czy ona popełniła samobójstwo? - Nie - odparłem. - Cholera. Nie wiem. Nie. Nie. Niemożliwe. - Byłem o tym przekonany. - Trwa sekcja zwłok, ale wszystkie fakty przemawiają za samobójstwem. Żadnego listu. Tylko pusta buteleczka po - zajrzał do swojego notesiku - imipraminie - dokończył, źle akcentując wyraz. - Zmieszała ją z alkoholem. Jest to podobno śmiertelna dawka KD-50. Nieuważnie słuchałem wywodu detektywa o ilości leku przeciwdepre-syjnego, jaką Karen musiałaby przyjąć, aby mieć pięćdziesięcioprocento-wą szansę na śmierć. Oczami wyobraźni widziałem piękne ciało Karen, rozcięte od szyi po krocze na stole z nierdzewnej stali, gdzieś w prosektorium po drugiej stronie miasta. Detektyw dostrzegł ból w mojej twarzy. - Nie spodziewał się pan tego, co? - zapytał, choć znał odpowiedź. - Nie. We czwartek czuła się bardzo dobrze. Było z nią coraz lepiej. Zaczął zapisywać. - Cierpiała na depresję? Moje zdecydowanie, by chronić sekrety Karen Hart, załamało się. Detektyw natychmiast to wykorzystał. - Tak. Co najmniej dwa lata. - Czy już kiedyś tego próbowała? - zapytał. - Popełnić samobójstwo - uściślił, gdy nie padła żadna odpowiedź. - Nie. Rok temu myślała o tym bez przerwy. Ostatnio jednak nie. Nie miała żadnych
9 samobójczych planów. Żadnych. - Przeżywała jakiś kryzys? Pokręciłem głową. Purdy poprawił się w krześle. Jego marynarka była dobrze skrojona, kiedyś. Teraz zupełnie nie pasowała do figury otyłego mężczyzny. Jodełka zatracała swoją geometrię, rozciągając się na szerokich barkach. Detektyw w zamyśleniu przewracał kartki notesika. - Pan przepisuje leki? - Psychologowie nie mogą przepisywać leków. Impiramina to stary lek przeciwdepresyjny. Ktoś pewnie postawił mylną diagnozę, gdy Karen była jeszcze studentką. Wtedy go dostała. Zanim zacząłem się z nią widywać. - Mylną diagnozę? Sam pan powiedział, że cierpiała na depresję. A to był lek przeciwdepresyjny. Nie byłem w nastroju do wysłuchiwania pouczeń, ale brnąłem naprzód. - Istnieje mnóstwo rodzajów depresji, wiele etiologii... przyczyn. Niektórzy reagują na leki przeciwdepresyjne, inni nie. Karen nie reagowała. - Więc ostatnio ich nie brała. - Nie. O ile dobrze wiem. - Gdzie mogę znaleźć jej ojca? Wzruszyłem ramionami i pokręciłem głową. - Nie mam tu jej karty. Może jego adres na niej jest, ale bardzo wątpię. W Denver mieszka serdeczna przyjaciółka Karen. Valerie. Nazwiska nie pamiętam. - Już z nią rozmawiałem. Czy ktoś jeszcze może wiedzieć, jak odnaleźć rodzinę denatki? - Karen pracuje dla... - urwałem. Przez chwilę rozkoszowałem się brzmieniem czasu teraźniejszego. Nie potrafiłbym użyć przeszłego. - Ona pracuje dla Adamsa i Blounta, wielkiej firmy adwokackiej w Denver. Może oni wiedzą. Nie, już tam był. - Z kim się umawiała? - Na randki? - zareagowałem, jakby mnie zapytał o Matkę Teresę. Tkwiący we mnie idiota dał o sobie znać. Purdy skrzywił się. - Tak, na randki. - Z nikim. - Z nikim - powtórzył jak echo. Gapił się na mnie przez krótką chwilę. Pewnie się
10 zastanawiał, ile może mi powiedzieć. - No, cóż - odezwał się i znów zajrzał do notesika. - Znaleźliśmy dowody małego spotkanka w jej mieszkaniu. Dwa kieliszki do wina i dwie filiżanki. Poza tym - uniósł brwi i spojrzał na mnie - koroner mówił, że tuż przed śmiercią miała stosunek płciowy. Zazwyczaj wprawnie ukrywam swoje emocje, zwłaszcza podczas rozmowy. Tym razem się nie udało. Aż mi dech zaparło. Milczałem chyba z minutę. - Nie wiedziałem... że ona... hm... z kimś się spotyka - odparłem z przejęciem, gdy już trochę ochłonąłem. - Zastanawialiśmy się, czy to był zły związek. - Purdy uniósł swoją ciężką głowę i utkwił we mnie wzrok. - Proszę pana, nie mogę panu pomóc. Nic nie wiem na ten temat. - Więc nie zna pan tego faceta? - Nie. - Gdzie pan był wczoraj i dziś? - Dlaczego pan pyta? - Gdzie? - Wczoraj i dziś przed południem jeździłem w Cooper na nartach. Zostałem na noc w mieszkaniu przyjaciela. - Sam? - Tak, sam. - To są bilety na wyciągi? - Wskazał dwa kolorowe kwadraciki zawieszone na drucikach przy zamku mojego dresu. Kiwnąłem głową. - Mogę je wziąć? - ciągnął detektyw. Byłem bardziej wstrząśnięty śmiercią Karen niż oburzony podejrzeniami. - Proszę bardzo. - Oderwałem bilety i wyciągnąłem druty z zamka błyskawicznego. - Czy ona próbowała się z panem skontaktować, gdy pana nie było, doktorze? - Niewykluczone. Kiedy wróciłem z gór, powiedziano mi w centrali informacyjnej, że ktoś dzwonił, ale nie chciał podać nazwiska. Myślę, że to mogła być Karen. Detektyw prawdopodobnie wykonywał swój zawód za długo. Tragedie już na niego nie działały, ale zdawał sobie sprawę, że inni nie są na nie uodpornieni. Zamknął notesik i włożył do wewnętrznej kieszeni marynarki. Powoli zakręcił wieczne pióro i popatrzył na mnie wzrokiem pełnym udawanego współczucia. Byłem mu za to dziwnie wdzięczny. - Dziękuję panu, doktorze - powiedział. Wstał i skierował się ku drzwiom.
11 - Proszę zaczekać. To wszystko? Czy mógłbym w czymś jeszcze... Wyciągnął rękę, jakby kierował ruchem ulicznym. - Sprawa wygląda na samobójstwo. Zamkniemy ją, gdy wróci toksykolog. - Obserwował, jakie wrażenie wywierają na mnie jego słowa. - Dziękuję, że poświęcił mi pan trochę czasu. - Proszę pana, ona... Karen nie popełniła samobójstwa. Wiem to z całą pewnością. - Doktorze... - Bardzo się starał nie mówić protekcjonalnie, ale niezbyt mu się to udawało. - Kiedy wy, specjaliści od zdrowia psychicznego chcecie, aby dać wam spokój, mówicie zawsze takim facetom jak ja, że nie możecie przewidzieć gwałtownego zachowania. A kiedy zaś chcecie, żeby traktować was poważnie, przekonujecie, że znacie przyszłość tak dobrze, jak swoje honorarium za godzinę. No więc, jak to jest? - Nie czekał na odpowiedź. I dobrze, bo jej nie miałem. Przystanął w progu, wskazał Cicero i spytał: - Co to jest? Sznaucer olbrzym? - Nie, owczarek belgijski. - Bardzo ładny - powiedział i wyszedł. Patrzyłem, jak wsiada do samochodu. Chwilę siedział i coś pisał, potem odjechał. Wróciłem z Cicero do salonu. Zadzwoniłem do Petera, żeby odwołać mecz tenisowy. Skłamałem, że jestem zbyt obolały pojeździe na nartach. Zmieniłem ubranie i dałem sobie wycisk ostrą jazdą we wschodniej części okręgu Boulder. Próbowałem nie myśleć o Karen Hart. Zanim odstawiłem rower na miejsce, niebo na zachodzie, nad Front Range przypominało płomienistą aureolę. Cicero przyszła za mną do salonu i patrzyła, jak się wygodnie sadowię na kanapie. Sama usiadła na podłodze i położyła mi łeb na kolanach. Brudnoróżowa łuna bladła, a na ciemniejącym niebie pojawiały się gwiazdy. W domu było zimno. Włączyłem piec i schyliłem się, żeby rozpalić ogień w stylowym kominku, który Merideth uparła się zainstalować kilka zim wcześniej. Wspomnienia żony i naszego wspólnego życia regularnie przeplatały się w moim umyśle niczym nici sieci. Od separacji nie minęły jeszcze trzy miesiące. Nasz mały domek był wielopokoleniową architektoniczną hybrydą z imitacji niewypalanej cegły i autentycznej płyty żużlowej. Stał na zachodnim stoku punktu widokowego przy szosie numer trzydzieści sześć prowadzącej do doliny Boulder. Cały urok domu stanowiły głęboko osadzone okna i rzeźbione drzwi zaokrąglone u góry. Od dolnej
12 strony stoku wystawały szare surowe fundamenty z aluminiowymi ramami okiennymi. Przybudówka od północy przypominała koszary. Dom ten należał do mnie za darmo przez cały okres studiów. Musiałem tylko zajmować się trzema akrami dziko rosnącej trawy. Moja ówczesna gospodyni, Lois, mieszkała na wschodnim krańcu posiadłości, wyżej na wzgórzu. Razem z mężem zbudowała tam imponujący dom, rozmiarami przystosowany do ogromnej przestrzeni Gór Skalistych, które dominowały od wschodniego krańca Boulder. Mąż pani Lois zmarł kilka lat wcześniej, nim ją poznałem w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym trzecim roku. Zamieściła ogłoszenie, że szuka pomocy do swego rancza. Kiedy siedziałem z nią w salonie przy herbacie, wyjaśniła, że gips, jaki ma na ręce, nie pozwala jej robić wielu rzeczy. Lois, wówczas sześćdzie- sięciojednoletnia kobieta, wspięła się na stary wiąz, który zasłaniał widok na fajerwerki w dniu Czwartego Lipca, spadła i złamała rękę. Siedem lat później zdecydowała się wyjechać do ojczyzny męża, Norwegii. Sprzedała ranczo młodej urolożce i jej mężowi, stolarzowi. Adrien-ne i Peter, obecnie moi przyjaciele i sąsiedzi, chcieli kupić całą posiadłość, ale Lois oddzieliła dolny akr i sprzedała mi wraz z mozaikowym budynkiem za pół ceny. Po ślubie, Merideth i ja zainwestowaliśmy mnóstwo energii, aby nadać wnętrzu przyjemny wygląd. Każdej wiosny znajdowaliśmy też powody, aby odroczyć znaczniejszą przebudowę całości. Dom był brzydki, ale funkcjonalny, pełen ciemnych, prymitywnych, drewnianych mebli zarzuconych poduszkami. Część wyposażenia stanowiły antyki lub po prostu stare graty. Niektóre meble wykonał zaś Peter za podszeptem jakiegoś pomysłowego ducha. Merideth rozłożyła wschodnie dywany oraz piękne wełniane chodniki, które złagodziły surowość zniszczonej dębowej klepki i porysowanych płytek ceramicznych. Szereg wielkich okien skierowanych na zachód zezwalał, aby Góry Skaliste odgrywały rolę prawdziwego perymetru naszego mieszkania. Tego wieczoru, kiedy siedziałem w swoim ulubionym fotelu, ogłuszony wiadomością o śmierci Karen Hart, nie mogłem dostrzec zarysu krawędzi gór na czarnym niebie. Uroczy cień Cicero przesuwał się tam i z powrotem w tańcu, który oznaczał, że już najwyższa pora na wieczorny posiłek. Odmierzyłem kubek karmy z wielkiej zielonej torby w spiżarni. Sprawdziłem, czy w misce jest dość wody. Sobie nalałem kieliszek wina. Cicero pochłonęła kolację w mgnieniu oka i zabawiała się obserwowaniem moich ruchów. Dorzuciłem kawałek drewna białego orzecha do ognia na kominku i przykręciłem termostat. Musiałem do kogoś zadzwonić. Przyszła mi do głowy Merideth, ale zniechęciło mnie
13 wspomnienie ostatniej z nią rozmowy. Doszliśmy do takiego etapu naszej separacji, że zdecydowaliśmy się pozostać przyjaciółmi bez względu na okoliczności. Łóżko w gościnnej sypialni, w której spałem, było nie pościelone. Złożyłem więc prześcieradła i wepchnąłem oporną kołdrę w poszwę. Merideth zawsze przed wyjazem ścieliła łóżko. Inaczej nie wyszłaby z domu. Zatęskniłem teraz za jej obowiązkowością. Tęskniłem też za innymi rzeczami. Ze słuchawką na ramieniu chodziłem wokół kuchennego stołu. Nie mogłem się zdecydować, do kogo zadzwonić. Nalałem sobie jeszcze kieliszek wina. Cierpkie brzęczenie w słuchawce wkrótce przerwało moją zadumę i przypomniało mi, że powinienem wystukać jakiś numer. Zadzwoniłem do swojej wspólniczki, Diany Estevez, i wysłuchałem fugi Bacha, która towarzyszyła instrukcjom jej męża, Raoula, żebym po usłyszeniu sygnału zostawił wiadomość. Odłożyłem słuchawkę i wróciłem na skórzany fotel. Zdecydowałem, że najbardziej uspokajającą rzeczą, jaką mogę zrobić, to przy trzasku ognia na kominku znaleźć sposób, aby przekonać samego siebie, że Karen Hart nie mogła popełnić samobójstwa. Trzy dni wcześniej była w moim gabinecie jak zwykle w czwartek o piątej piętnaście. Miałem to spotkanie świeżo w pamięci, choć niczym szczególnym nie różniło się od zwykłej sesji z jakimkolwiek innym pacjentem. Przyszła punktualnie. Precyzyjnie odmierzyła czas na długi dojazd z firmy prawniczej w Denver, gdzie pracowała. Zgodnie z wymogami ubierała się jak prawniczka. Jej kostiumy miały jednak na sobie wymowne dowody niskiego uposażenia właścicielki, a pasta na butach była zawsze starta od częstego chodzenia na piechotę. W pantoflach na obcasach Karen dorównywała mi wzrostem. Wysoka, szczupła, bardzo sprawna fizycznie. Wieczorami ćwiczyła na siłowni, aby odegnać od siebie potwory, które zaczęły ją nękać wkrótce po tym, jak ją poznałem. Jej długie ciemne włosy, zawsze trochę w nieładzie po dniu pracy, okalały bladą znużoną twarz o czujnych oczach. Według mnie była pociągająca. W czwartek, przed śmiercią, Karen Hart wydawała się skrępowana. Zwyczaj osłaniania ust lewą dłonią, gdy się uśmiechała, stał się bardziej wyrazisty. Przed południem ortodonta założył jej klamerki na zęby. Uzębienie stanowiło jedyny mankament Karen. Mówiła nonszalancko o swojej próżności i bardzo wnikliwie o władzy nad mężczyznami, jaką dawała jej uroda. Minęły trzy miesiące, zanim wyrobiła sobie lepszy stosunek do swego wyglądu. Jeden z nękającychjądemonów twierdził, że mogłaby skorygować zgryz, tylko ze
14 względu na chęć powiększenia swej atrakcyjności dla mężczyzn. Uchyliła się od odpowiedzi, jak jej wygląd, uroda mogłaby wpłynąć na mnie. Powiedziała, że nie jest jeszcze gotowa do rozmowy o swoich uczuciach do mnie. Może niedługo, odparła z uśmiechem zażenowania. Patrzyłem, jak nieproszone skojarzenie dociera do jej świadomości. W oczach Karen pojawiły się łzy. Sięgnęła po chusteczki higieniczne. - Czasami mam ochotę go zabić - wyznała. - Gdyby przyszedł pod moje drzwi, wbiłabym mu nóż w serce. - Mówiła to już wcześniej. Karen odwiedziła mnie pierwszy raz niemal dwa lata temu. Była w depresji po ukończeniu studiów na uniwersytecie Kolorado. Ani jej dolegliwości, ani sposób ich prezentacji nie były nietypowe. Opisała mi wiele nieudanych związków, nieprzychylne nastawienie rodziny, sukcesy w szkole, które nie przyniosły zadowolenia. Szkoła średnia i pierwsze lata na uczelni dały jej niewybredne przeżycia seksualne. Do czasu ukończenia studiów pozostawała abstynentką. Minęło niecałe sześć miesięcy. Zaczęła się spóźniać na sesje. Mówiła też, że w ogóle niechętnie się ze mną widuje. Zarzucała mi, że chcę nią manipulować i usiłuję ograniczyć jej niezależność. Czułem, tak samo jak ona, że zaczyna się ujawniać coś ważnego. Oboje podświadomie wiedzieliśmy, o co chodzi. Ona się broniła. Chciała uciec przed uświadomieniem sobie tego. O „kazirodczym” czynie przyrodniego brata wspomniała mimochodem, gdy opowiadała o pobycie w Londynie, w czasach dzieciństwa. Spędziła pewien czas za granicą, gdzie jej ojciec przebywał w interesach. Pamięć o tym, co się tam zdarzyło, była wyniszczająca. Karen studiowała prawo, kiedy zaczęliśmy razem powoli wyzwalać te wspomnienia. Większość czasu spędzała w domu, w łóżku. Przestała umawiać się na randki. Znów stała się przerażoną dziewięciolatką, o której zapomniała. I na chwilę mnie znienawidziła. Jako mężczyznę. I przewodnika. Niewzruszenie towarzyszyłem jej w wędrówce po terytorium, jakie niechętnie przemierzała. - Gdyby tu nie było ciebie, nie musiałabym o tym mówić - powiedziała kiedyś. Ten rozdział w jej życiu nosił tytuł: „Żaden związek nie jest bezpieczny”. I w ciągu następnego roku napisała tysiąc jego wersji. Właśnie zaczynała dochodzić do zdrowia, kiedy popełniła samobójstwo.
15 2 Ciężar w mojej głowie przemieszczał się z każdym oddechem. W czasz-j ce przewalała się luźno ciężka kula. Klepnąłem w radio. Zamilkło. - Cholera - wymamrotałem do poduszki. Przez mrok sączył się wczesnoranny hałas. Ptaki. Wiatr. Ruch na szosie numer trzydzieści sześć. Lęk. Odczuwanie rankiem lęku nie było niczym nowym. Merideth wyprowadziła się ode mnie w sierpniu. Od tamtego czasu codziennie budziłem się ze złymi przeczuciami. Wiedziałem, że jej strona łóżkajest zimna i pusta. Lecz tego ranka było coś innego w moim strachu. Policjant, Karen Hart, wino, które wypiłem. - Boże - jęknąłem. - Cholera. - Trzy tylenole, gorąca kąpiel i wielki kubek kawy powinny ulżyć mi w niedoli. Tylko mój subaru podążał na zachód po South Boulder Road, gdy promienie słońca zaczęły się wciskać do doliny. Blask odbity od łańcucha Fla-tirons był światłem latarni morskiej kierującym mnie do Baseline, a potem przez Dziewiątą do Walnut. Zaparkowałem w śródmieściu Boulder, za przerobionym wiktoriańskim domem, gdzie mieścił się mój gabinet. Posiedziałem kilka minut przy otwartym oknie. Wysłuchałem w radio porannych wiadomości. Poszedłem na Treats, kupiłem egzemplarz „Daily” w automacie i pospacerowałem trochę, póki nie otwarto piekarni. Zamówiłem kawę, śmietanę, ciastko kawowe i „odę do cholesterolu”, czyli swoją ulubioną bułeczkę z otrębami. Z gazetą, białą pergaminową torebką z ciastem i kartonowym pojemnikiem z kawą ruszyłem z powrotem na Walnut. Do gabinetu wszedłem swoim prywatnym wejściem z ogrodu. Zamknąłem za sobą oszklone drzwi. Przed odejściem Merideth bardzo sobie ceniłem tę wczesną porę w gabinecie, zanim pojawiali się pacjenci. Moja wspólniczka, Diana, rzadko przychodziła przed ósmą trzydzieści. A pani architekt, Dana Beal, zajmująca pomieszczenia na górze, zjawiała się, kiedy miała ochotę. Domyślałem się jej obecności z drobiazgów: brak nagromadzonej korespondencji albo kartka z nagryzmolonym zapytaniem, czy mamy zapasowe żarówki, znaczki... Podejrzewałem, że Dana nie musi praktykować jako architekt. Przypuszczałem, iż ma jakieś inne źródło dochodu. Diana na pewno znała życiorys naszej sąsiadki. Kiedyś ją o to zapytam. Zupełnie bezmyślnie zapaliłem jak co dzień światła,
16 ustawiłem termostat i nastawiłem dzbanek z kawą w malutkiej kuchence. Nie otwierałem frontowych drzwi. Diana to zrobi, gdy przyjdzie. Pierwszy pacjent miał się pokazać dopiero w połowie przedpołudnia. Kilka minut później elektroniczny świergot telefonu wyrwał mnie z postępującego otępienia i bezmyślnego przeglądania wiadomości. - Alan Gregory - powiedziałem do słuchawki. Dzwoniła Diana Estevez, doktor filozofii, ze swojego telefonu komórkowego, ulubionej nowej zabawki. Pędziła po North Broadway, a jej pełen entuzjazmu głos brzmiał mocno jak zawsze. Na pewno nie słyszała o samobójstwie Karen Hart. - Dobrze, że już jesteś - powiedziała. - Przybywam o świcie, a już jestem spóźniona, bo moja pacjentka zawsze przychodzi wcześniej, żeby obejrzeć komiksy w „New Yorker” i w ten sposób przygotować się na spotkanie. Otwórz, proszę, frontowe drzwi. - Spóźniasz się, no cóż, wszyscy popełniamy błędy. Nie martw się, otworzę drzwi - powiedziałem szybko. Postanowiłem zaczekać z wiadomością o śmierci Karen do przyjazdu Diany. - Skurwiel - krzyknęła. Zachowałem spokój. - Przepraszam - dodała po chwili. - Jakiś dupek jedzie o dziesięć centymetrów od mojego kufra. Muszę się tym zająć! Dzięki. Do widzenia. - Diana traktowała prowadzenie samochodu z powagą i strzegła swój nowy wóz turbo 9000 niemal z nabożeństwem. Wykluczone, żeby mogła darować zagrażającemu jej kierowcy jakiekolwiek wykroczenie. - Diana - odezwałem się do głuchej słuchawki. - Bądź miła. Wyszedłem przez drzwi dzielące nasze gabinety od poczekalni, w której dominował czerwono-niebieski dywan. Zapaliłem górne światła i przekręciłem klucz w zamku starych dębowych drzwi. Gdy zrobiłem w tył zwrot do gabinetu, pośliznąłem się na jakimś papierze. Spod orientalnego dywanu, wystawała niebieska koperta z wypisanym moim imieniem. Nie rozpoznałem charakteru pisma, ale wiedziałem, że przesyłka jest od Karen. Rzeczywiście. Drogi Alanie postanowiłam spróbować się wyzwolić! W końcu umówiłam się na randką. Lecz on powrócił, tak jak w snach. Nawet nie krzyknęłam. Pozwoliłam, aby to się stało. Będę już martwa, gdy weźmiesz ten list do ręki. Muszę być martwa, nim to się znowu zdarzy. Przykro mi.
17 Zawiodłam cię. Ty mnie też zawiodłeś! Nie było cię w tym dużym domu. Śmieszne, że wszystko wydawało się bezpieczne poza powiedzeniem ci, że cię kocham. No więc, kocham cię, na zawsze. K. Dopiero teraz zauważyłem, że wzorek na fasecie w gabinecie Diany był inny niż w moim. Ale też nie mogłem sobie przypomnieć, żebym kiedykolwiek wcześniej leżał u niej na kanapie. Diana weszła, żeby się przywitać. Zastała mnie przy biurku. Cicho płakałem i bredziłem szeptem najpierw do Merideth, a potem do dziecka Karen. Diana zdecydowała szybko, że nie powinienem zajmować się terapią zaraz po odkryciu samobójstwa pacjentki. Zadzwoniła do centrum kontaktowego, podała numery telefonu moich pacjentów i poleciła odwołać wizyty. Potem wyciągnęła mnie do swojego gabinetu. - Pogadajmy - zaproponowała. - Dobrze. - Obróciłem się na bok, aby móc ją widzieć na fotelu obok. - Jak niewątpliwie się domyślasz, jestem trochę zdenerwowany śmiercią pacjentki. Młoda kobieta, która przychodziła do mnie od paru lat, popełnia podczas weekendu samobójstwo. Myślę, że tym razem musiałem coś naprawdę spieprzyć. - Kiedyś, zawsze obarczałem się winą za cudze nieszczęścia. - Mów dalej. - Jestem też zły z innego powodu. Kiedy przyszedł do mnie policjant, zdradziłem mu kilka poufnych informacji o leczeniu Karen. - To do ciebie niepodobne. - No cóż, nie najlepiej sobie radzę z policjantami w swoim salonie i martwymi pacjentami w prosektorium. - Sądzę, że można ci wybaczyć pomyłkę. Nie ma szkody, nie ma faulu. - Jeżeli chodzi o to, co powiedziałem policjantowi, to może tak, ale gdy idzie o to, czego nie przewidziałem u pacjentki... Sam nie wiem. - Pamiętałem na jakimś poziomie swojej świadomości, że nie powinienem też rozmawiać o Karen z Dianą, ale wmówiłem sobie, że to tylko konsultacja. W każdym razie nie ujawniłem nazwiska dziewczyny. - Ludzie nie zakładają sobie klamerek na zęby, kiedy planują popełnić samobójstwo, prawda? - To pytanie wcale nie było czysto retoryczne. Czułem się tak roztrzęsiony, jak młodociany pijak.
18 Zawahała się na chwilę przed odpowiedzią. - Są wśród nas ludzie dostatecznie próżni, którzy chcą wyglądać jak najlepiej w oczach przyszłych archeologów. Przesadna dbałość o wygląd może stanowić pozostałość z czasów matczynych upomnień na temat czystej bielizny i pogotowia ratunkowego. - Przygładziła włosy i dostrzegła upragniony uśmiech na mojej twarzy. - Nie, nie zakładają sobie - ciągnęła. - Korygowanie uzębienia i odsysanie tłuszczu są zabiegami rzadko stosowanymi przez pacjentów z samobójczymi myślami. Fachowa literatura na ten temat dowodzi słuszności mojego twierdzenia. Starałem się ignorować próby dowcipu. - Więc, powiedz mi dlaczego, do cholery. - Mówiłem bez złości, choć słowa były wciąż gniewne. - A jak sądzisz? Miałem gotową odpowiedź. - Ona była ofiarą kazirodztwa. Myślę, że podczas spotkania ktoś ją zgwałcił. Wywołał powódź wspomnień. Popadła w depresję. - Powoli już zaczynałem przekonywać siebie samego. - To brzmi wiarygodnie. - Tak, ale coś tu nie pasuje. Ona przestała się czuć ofiarą. Zaczynała panować nad swoim życiem. Znasz ten etap terapii, kiedy wszystko już zrobione i pozostaje tylko konsolidacja. Więc ona właśnie była prawie na tym etapie. Nie powinna popełniać samobójstwa. Nigdy dotąd nie straciłem pacjenta. A ty? Znałem odpowiedź na to pytanie. Diana potrząsnęła głową. Zaskakująco niewielu terapeutów doświadczyło samobójstw pacjentów. - Jakaś część mnie oczekuje, że policja się myli. Że Karen nie jest martwa. Albo że przynajmniej nie popełniła samobójstwa. Nie wiem. Czuję się, jakbym coś schrzanił. Może gdybym był w mieście, kiedy mnie potrzebowała... - Alan, trudno pilnować pacjentów cały czas. - Ale ty wiesz, że nie byłem tutaj, cały tutaj, od odejścia Merideth. Może coś przeoczyłem. - Może. Nie jesteś doskonały, a jedynie cholernie dobry. - Wiedziała, że jej słowa nie docierają do mnie. - To nie ty ją zabiłeś. Ona sama się zabiła. Hej! Alan! - Całą uwagę skupiłem na otworach w okiennych złączach. - Wiem, Diano. - Zacząłem wstawać. - Ale świadomość tego na razie wcale nie pomaga. Twój pacjent na ósmą trzydzieści już czeka. - Wskazałem malutką czerwoną lampkę
19 nad jej biurkiem. Diana otworzyła kalendarz z zaznaczonymi wizytami i sprawdziła swój rozkład zajęć. - Co powiesz na wspólną kolację dziś wieczorem? - zapytała. - Dziękuję. Zastanowię się. Dam ci znać. - Podszedłem i uściskałem przyjaciółkę. Przytrzymała mnie chwilę, potem ruszyła w stronę poczekalni. Po opuszczeniu gabinetu poszedłem na wschód, do Śródmiejskiej Promenady. Odnowa gospodarcza w latach siedemdziesiątych spowodowała trwałe zamknięcie dla samochodów odcinka ulicy Głównej do czwartej przecznicy. Kawiarnie, drogerie, magazyny odstąpiły swoje frontony eleganckim sklepom. Na dawnej, dwupasmowej Pearl Street ułożono kostkę brukową, postawiono rzeźby i fontanny, zorganizowano place zabaw i zasadzono mnóstwo drzewek, krzewów i kwiatów. Kiedyś, tutaj, w dzielnicy handlu detalicznego, sklepikarze sprzedawali dosłownie wszystkie niezbędne do życia rzeczy: siatki na włosy, młotki, kubki do kawy. Teraz zamiast tego można było kupić tylko wytworne urządzenia kuchenne albo koszmarnie kosztowną odzież. Odnowione budynki z przełomu wieków użyczały promenadzie uroku, a panorama Gór Skalistych przydawała poczucia przestrzeni. Różne cudaki z Boulder zyskały dodatkowe miejsce spotkań. Usiadłem sam w Bohemia Cafe. Wymieniłem uprzejmości z czeskimi właścicielami i wypiłem kawę. Zadzwoniłem z telefonu kawiarni do centrali kontaktowej. Zostawiłem wiadomość dla Diany, że bardzo dziękuję, ale nie skorzystam z propozycji wspólnego zjedzenia kolacji. Kiedy wywlokłem się z subaru, Cicero już czekała na frontowym ganku. Brak ogona sprawiał, że sznaucerka energicznie poruszała tylną częścią ciała na znak radości. Podskakiwała w miejscu na wyprostowanych wszystkich czterech łapach. Zdziwiłem się na widok terenowego samochodu mojej sąsiadki, Adrienne, urolożki, w poniedziałkowe przedpołudnie. Cicero popędziła za autem w stronę domu. Ruszyłem za psem. Adrienne wyjaśniła, że wyznaczona na ten dzień operacja została odłożona, ponieważ pacjent dostał zapalenia płuc. Zaprosiłem Adrienne na lunch. - Przepraszam, nie mogę. Jeszcze nie zrobiłam obchodu. Zostawiłam w domu kilka kart. Mój szef strasznie się piekli. Muszę wrócić do kliniki. Co powiesz na kolację jutro? Peter przygotowuje coś, co leżało w sodzie od Święta Paschy. Szczerze mówiąc, wolałabym nie być jedyną odpowiedzialną osobą za przekonanie go, iż jest to świetne. Uznałem, że przed przyjęciem zaproszenia powinienem powiadomić Adrienne, że nie jestem w nastroju na świętowanie tego rodzaju okazji. Zauważyła moje wahanie. - Mam pacjentów, którzy prędzej godzą się na wszczepienie pompki rowerowej w
20 swoje trwale sflaczałe penisy, niż ty akceptujesz zaproszenie na kolację. Pomyśl o tym, słonko, i daj mi znać! Pa! Miałem jej właśnie powiedzieć o samobójstwie mojej pacjentki, lecz Adrienne ucałowała Cicero i wsiadła do ogromnego samochodu, zanim zdążyłem cokolwiek z siebie wydusić. Adrienne stwierdziła kiedyś, że w potrzebie nie jestem szczególnie skłonny zwracać się do przyjaciół o pomoc. Ta krytyka była uzasadniona, ale ciąg zdarzeń, który ostatnio rujnował mi życie, pomagał również być lepszym w szukaniu pociechy. Cóż, praktyka wiedzie do doskonałości. Wróciłem z Cicero ze spaceru. W domu panował okropny zaduch. Przed wyjściem nie przykręciłem termostatu-jeszcze jeden z całego szeregu grzechów zaniedbania. Cicero wiedziała tylko, że Merideth wyjechała. Nie miała zielonego pojęcia o Karen Hart, a ja nie zawracałem jej tym głowy. Płakaliśmy natomiast już chyba po raz tysięczny nad odejściem Merideth. Temu wielkiemu psisku brakowało Merideth tak samo, jak mnie. Pod koniec dnia sznaucerka często siadywała przed rzeźbionymi drzwiami i nadsłuchiwała znajomego warkotu samochodu swojej pani. Niekiedy towarzyszyłem Cicero. Innym razem wykazywałem, że takie czekanie jest daremne. Tego wieczoru wróciliśmy do domu wcześnie. Po pewnym czasie usłyszeliśmy w dole dziarski okrzyk Petera. Sąsiad, mężczyzna z długimi blond włosami, stał na szutrowym podjeździe i wzywał nas na kolację. Z mieszanymi uczuciami opuściłem dom i ruszyłem na wzgórze, Cicero skakała obok mnie. Niosłem butelkę czerwonego i butelkę białego wina. Nie wiedziałem, które bardziej pasuje do solanki.
21 3 Codzienne obcowanie z nieszczęściem i rozpaczą pacjentów uczyło mnie pokory i pozostawiało uczucie zależności od losu. Z doświadczenia wiedziałem, że każdy duch, narażony na dostateczną presję lub dostatecznie ostry cios, w końcu się załamuje. Od niemal dziesięciu lat z mozołem umacniałem i wspierałem tych, których jaźń była już osłabiona, nadwerężona lub nie istniejąca, nim jeszcze poszli do przedszkola. Uczyłem tych, których nie tknięte psychiki załamały się pod wpływem wydarzeń, jakie ja zniósłbym bez szwanku. Niosłem ulgę tym, których silny układ psychiczny ulegał stresom tak niezasłużonym i monumentalnym, że ich organiczna moc stawała się mało znacząca. Wobec ogromu nieszczęść empatia była czymś nieadekwatnym, kon-dolencje stawały się pustymi słowami, litość okazywała się bezpomocna. Często mogłem zaoferować tylko czułość i chęć powtarzania podstawowych, znajomych głosów moim pacjentom, aż ich opór ustanie, a mechanizmy obronne zezwolą, aby te dźwięki stały się słyszalne. I być może, leczyły. Zawsze pragnąłem dawać przede wszystkim bezpieczeństwo, środowisko wolne od przypadkowej infekcji. Po pierwsze, upominał Hipo-krates, nie szkodzić. Czułem głęboki smutek z powodu okrucieństw życia, jakie przydarzały się ludziom, których leczyłem, zawsze wdzięczny za hart ducha. Gdy moja odporność zaczynała słabnąć, pocieszałem się, że nie może mi się przytrafić nic dużo gorszego jak to, że żona mnie rzuciła, a pacjentka popełniła samobójstwo. Myliłem się. Diana, która miała więcej informatorów niż Mosad, jak zwykle pierwsza usłyszała pogłoski. Początkowo moi koledzy odnosili się do mnie ze współczuciem z powodu samobójczej śmierci Karen Hart. W końcu jednak myślę, że wielu z nich chciało dopatrzyć się w jej śmierci mojego zaniedbania. Gdyby samobójstwo pacjentki nie było okolicznością terapeutycznie do uniknięcia, wówczas moi koledzy mogli też być narażeni na podobne zdarzenie w ich praktyce, a każdy wolałby tego uniknąć. Tak czy inaczej, czułem się chwilowo zawieszony w prawach członka bractwa kompetentnych i dbałych terapeutów. Boulder to stosunkowo małe miasto. Niektórzy terapeuci na pewno szczegółowo analizowali przyczyny śmierci Karen Hart, inni szybko wysnuwali wniosek, że nie potrafiłem przewidzieć u niej wysokiego ryzyka samobójstwa. Trudno się spierać. Chętnie jednak bym podważył ten punkt widzenia, ale poufny charakter posiadanych informacji nie pozwalał mi na włączenie się do debaty.
22 Tymczasem życie płynęło jak zwykle. Ilekroć jesień udawała lato, jeździłem na rowerze. Wybierałem się na narty, kiedy pogoda stawała się zimowa. Przeważnie nie myślałem o Karen Hart. W pierwsze Boże Narodzenie bez Merideth czułem się bardzo samotny. Ale jakoś przeżyłem. Złe wieści usłyszałem po raz pierwszy we wczesny niedzielny poranek styczniowy. U schyłku sezonu świątecznego, który rozpoczął się przed Świętem Dziękczynienia i samobójczą śmiercią Karen. W artykule zacytowano szczególnie obraźliwe słowa pewnego psychiatry z Denver. Mówił o tragicznych konsekwencjach nadużywania zaufania pacjentek przez profesjonalistów. Sugerował, że jeśli pomówienia o seksualne ekscesy są prawdziwe, wówczas moj e zachowanie posiada związek przyczynowy z samobójstwem Karen. Zdawałem sobie sprawę, że gdybym to czytał o jakimkolwiek innym psychologu, a nie o sobie, kiwałbym głową na znak pełnej zgody z uwagami. Przeszedłem z kubkiem kawy do salonu. Zastanawiałem się, ilu przyjaciół, kolegów i pacjentów, zdążyło już przeczytać ten nekrolog, w którym żegnano mnie jako profesjonalistę. Wielkie szyby wibrowały i huczały w starych ramach od siły pulsującego wichru. Widnokrąg był czysty. Śnieżne czapy na Indiańskich Szczytach lśniły w słońcu. Wrzasnąłem na Cicero, żeby zlazła z dywanika, na którym pozwoliłem jej leżeć, odkąd Merideth wyjechała. Ryknąłem na cholerną wichurę, żeby ucichła. Cicero usłuchała polecenia, wichura mnie zignorowała. Zadzwonił telefon. Krzyknąłem, żeby zamilkł. Nie za dobrze wszystko znosiłem. Z przesadnym spokojem wstałem i wyłączyłem aparat. Cicero szczeknęła basem i pomknęła ku drzwiom wejściowym. Ja nie słyszałem pukania, dopóki sznaucerka nie wyrżnęła w ścianę koło przedpokoju. Znów nie wyrobiła się na zakręcie. Na popękanej betonowej płycie przed drzwiami moja przyjaciółka wyglądała jak podrzutek. Miętowozielona jedwabna koszula nocna wystawała spod obszernego swetra z kołnierzem golfowym. Kolory z włóczki zupełnie nie pasowały do miętowej zieleni. Na nogach Adrienne miała czerwone pantofle z wełny i brązowej skóry. Futrzane nauszniki zakrywały uszy. Kształty Adrienne były delikatnie zaznaczone. Wyjątek stanowiły rozłożyste biodra, dzięki którym mogłaby urodzić, jak utrzymywała, troje dzieci jednocześnie. Bardzo krótko przystrzyżone włosy kolorem przypominały czekoladowe, cętkowane tęczówki. Niemal ciągle rozszerzone czarne źrenice sprawiały, że oczy Adrienne wydawały się jeszcze ciemniejsze. Jej nosek był małym kulfonem, a rzadko zamknięte usta wyglądały jak pozioma
23 krecha. Jednak uśmiech Adrienne miał siłę uśmiechu niemowlęcia. Mówiła z manhattańskim i brooklińskim akcentem. Często bardzo się rozkoszowała kontrastem swej wielkomiejskości z tutejszym westernowym stylem. - Życie jest okropne, co? Nie mogłem powstrzymać uśmiechu. - Tak, Ren, masz rację. - Może wpuścisz mnie do domu i uchronisz przed nadciągającym huraganem? - Po latach życia w Kolorado jeszcze się nie nauczyła właściwych nazw powietrznych żywiołów. Otworzyłem szerzej drzwi. Cicero powitała swą przybraną matkę z radością. - Napijesz się kawy? - zapytałem. - Bardzo chętnie. Kiedy wróciłem z kawą, stwierdziłem, że Adrienne zaprosiła Cicero na kanapę w salonie, choć obie wiedziały, że psu nie wolno na nią wchodzić. Cicero na ogół brakowało dyscypliny, niemniej zachowywała się dużo lepiej niż Adrienne. Sznaucerka bacznie spoglądała na mnie. Oczekiwała, że zaraz zostanie wyrzucona, ale ja czułem się winny, że ją niesłusznie wcześniej złajałem, więc teraz nie zareagowałem. Olbrzymia suka skurczyła się i wkręciła niemal jedną ósmą ciała na kolana Adrienne. Adrienne wypiła łyczek kawy i kiwnęła głową z aprobatą. - Zrobiłeś to? - Wskazała gazetę. Zaśmiałem się. - Jezu, Adrienne, jaka ty bywasz bezceremonialna. - Żyję z tego, że każę ludziom zdejmować spodnie. A ty co, oczekiwałeś, że będę owijać w bawełnę? Milczałem. Nie ustępowała. - To było poważne pytanie. - Wiem. Wolno popijałem z kubka. Nie, nie zrobiłem tego. - Wreszcie to stwierdzenie padło z moich ust. - Ale coś czuję, że miałeś ochotę - skomentowała Adrienne bez nuty oskarżenia w głosie. - Chcesz wiedzieć, czy odczuwałem pokusę? Wzruszyła ramionami. - Ona była piękna, Adrienne. - Zauważyłem, że powiedziałem to w czasie przeszłym. - Tak, i bardzo ponętna. Czy pragnąłem się z nią przespać!? Nie. Traktowałem ją jak pacjentkę.
24 - Nie bądź przy mnie taki świętoszkowaty, doktorze Gregory. - Rzuciła mi ironiczne spojrzenie. - Pokaż mi ginekologa, który nie lubi czasem zbadać piersi. No, spróbuj. Dobra, bez Aronsona. Wiesz, że to pedał? - Zauważyłem pewne wahanie, reakcję nietypową dla Adrienne. - Nawet ja czasami odczuwałam chęć, aby u niektórych pacjentów wykonać inne, bardziej intymne zabiegi na organach płciowych. A jestem szczęśliwie poślubiona człowiekowi o libido wielkości Oklahomy, gdzie nigdy, dzięki Bogu, nie byłam. A ty, który od pięciu miesięcy nie zostałeś nawet ukłuty przez samicę owada, twierdzisz, że nie odczułeś najmniejszej pokusy, aby przelecieć tę piękną młodą damę!? Jeżeli powtórzysz Peterowi naszą rozmowę, to przysięgnę, że jesteś psycholem i że dawałam ci recepty na haldol. - Zamilkła na chwilę. - W każdym razie, mój przyjacielu, czasami my, profesjonaliści, trafiamy na przepięknych, uwodzicielskich pacjentów. - Ale ich nie pieprzymy, Ren - odparłem z naciskiem. Zignorowała moją uszczypliwość. - Nie. Lecz zauważamy. Zacząłem chodzić tam i z powrotem. - Pacjenci obdarzająnas zaufaniem. Wiedzą, że bez względu na wszystko, nie przekroczymy pewnej granicy. Nawet gdyby ta pacjentka - machnąłem ręką w stronę gazety - lub jakakolwiek inna weszła do mojego gabinetu, zaczęła się rozbierać i błagała mnie, żebym się z nią przespał, moim obowiązkiem byłoby kazać jej się ubrać i wyjść. Uwodzicielstwo stanowiło tylko część patologii Karen. Adrienne patrzyła w kubek i drapała Cicero pod pyskiem. - Ale masz prawo zainteresować się daną kobietą, a nawet dać się zauroczyć uczynioną propozycją. - Do czego zmierzasz? - Nie wmawiaj sobie, że musisz być czysty, aby być niewinny. To, że nie spałeś z pacjentką, jest dostatecznie niewinne. - Nie, to nie wystarczy. Potrzebuję pewności, że wszelkie uczucia, jakie do niej żywię, nie wywrą ujemnego wpływu na jej leczenie i nie zrobią krzywdy. - A zrobiły? - Od śmierci Karen zadawałem sobie to pytanie z tysiąc razy. Nie sądzę, abym zaniedbał coś w leczeniu. Wręcz przeciwnie, jestem dumny z przebiegu terapii. Z psychologicznego punktu widzenia ta dziewczyna nie powinna popełnić samobójstwa. Wiem, że na pewno nie zignorowałbym oznak samobójczych myśli. Zamierzałem nawet wytropić faceta, z którym była umówiona tamtego wieczoru, żeby się dowiedzieć, co naprawdę zaszło.
25 - Wydaje się mało prawdopodobne, że na siłę wlał jej w gardło środki przeciwdepresyjne. - Może wziął ją siłą. Ona wciąż jeszcze była zbyt słaba na seks. - Może tak. Może nie. Może po prostu się zabiła. Nawet niektórzy z twoich pacjentów dostają raka, doktorze. - Słuszna uwaga, Ren, lecz ona przetrwała operację, naświetlanie i chemioterapię, a potem niespodziewanie umarła podczas remisji. Ale to pozostawia wiele pytań bez odpowiedzi. - Jedno wyklucza drugie. Albo miała skłonności samobójcze i ty je przeoczyłeś, albo nie miała tych skłonności i stało się coś, co je wywołało. Nie możesz ciągle sprawdzać, w którym przypadku ponosisz większą odpowiedzialność. Chociaż możesz, ale wtedy ja nie dam ci spokoju. Nie zareagowałem wesołością. Adrienne oderwała moje palce od kubka. - Dobrze się czujesz? Potrząsnąłem głową. - Pewnie to brzmi samolubnie, ale te kłopoty wcale mi nie są teraz potrzebne. Chwilę popatrzyła na mnie, potem się uśmiechnęła. - A to nawet nie jest połowa tego, co cię czeka. Jeszcze zostaniesz zaskarżony do sądu - ostrzegła z szelmowskim uśmiechem. Znowu się zawahała, ucałowała Cicero i wyszła ze słowami: - Przyjdź do mnie, jak będziesz chciał porozmawiać. Po raz kolejny przeczytałem artykuł. I znów ogarnęła mnie złość. Do tej pory żadne zarzuty oskarżające doktora Gregory’ego o nadużycia seksualne nie wpłynęły do Komisji Skarg i Zażaleń Stanowej Rady Psychologów. Zbadana przed pięciu laty skarga została oddalona jako bezpodstawna. W świetle obecnego prawa stanu Kolorado, kontakty seksualne między psychologiem a pacjentem stanowią przestępstwo, ale do prokuratora okręgowego również nie wpłynęły wnioski przeciwko doktorowi Gregory’emu. Doktor Gregory nie skorzystał z okazji wypowiedzenia się w powyższej kwestii. Ojciec panny Hart również odmówił komentarza na ten temat i nie wyjawił, czy zamierza podjąć jakieś kroki prawne. Oświadczenie, że odmówiłem rozmowy z „Daily” było bliskie prawdy. W dzień po śmierci Karen, w listopadzie, pewien reporter, Joseph Abiado, przyszedł do mnie po wypowiedź do artykułu. Odmówiłem udzielenia wywiadu. Wyjaśniłem, że poufny charakter