uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 908
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 027 150

Stephen White - Alan Gregory 02 - Prywatna praktyka

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Stephen White - Alan Gregory 02 - Prywatna praktyka.pdf

uzavrano EBooki S Stephen White
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 11 osób, 28 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 298 stron)

Stephen White Prywatna Praktyka (Private Practices) Przełożyła Urszula Gutowska

Moim braciom i siostrze

1 Życiu Claire Draper groziło niebezpieczeństwo. Zdawała sobie z tego sprawę. Lecz tamtego dnia kiedy wysoki mężczyzna pojawił się bez zapowiedzi przed oszklonymi drzwiami mojego gabinetu, waląc w nie z wściekłością, nie znałem jeszcze Claire Draper. I nie wiedziałem, że ten człowiek ma broń. Tuż za nim stała jakaś kobieta. Była roztrzęsiona. Wpatrywała się we mnie nieprzytomnym wzrokiem, zmieszana i zakłopotana, jakby działo się właśnie coś niestosownego. Miała na sobie lekki wełniany kostium w prążki i białą bluzkę z haftowanym kołnierzykiem. Mimo przejmującego chłodu i śniegu, który nie przestawał padać, była bez płaszcza. Stała chwiejąc się na pięciocentymetrowych obcasach. Najwyraźniej, gdy się rano ubierała, nie planowała spaceru podczas śnieżnej burzy. Zanim zdołałem przyjrzeć się dokładniej, wysoki mężczyzna zbliżył usta do szyby, która zaparowała pod jego oddechem. Dłonią w rękawiczce osłonił oczy przed porannym blaskiem, usiłując zajrzeć do środka. Wstałem z krzesła. – Przepraszam na chwilkę, zdaje się, że mamy gości – powiedziałem do siedzącego obok młodego psychoterapeuty i ruszyłem w stronę drzwi. Przekręciłem błyszczącą miedzianą gałkę i uchyliłem jedno skrzydło. Ostry styczniowy wiatr wpadł do środka. Kilka płatków śniegu wylądowało na moich włosach. – Czym mogę panu służyć? – starałem się, by mój głos nie zdradził niepokoju, który poczułem. Mężczyzna był chudy, wynędzniały. Pochylił się i zajrzał mi przez ramię, pomijając pytanie milczeniem. Miał tak dziwny i nieobecny wyraz twarzy, że przez chwilę zastanawiałem się czy w ogóle zna angielski. Wciąż ignorował moją osobę, całą uwagę skupiając na wnętrzu pokoju. Czułem się jak wykidajło w ekskluzywnym nocnym klubie, który próbuje możliwie najuprzejmiej nakłonić natręta do opuszczenia lokalu. Postanowiłem przyjąć bardziej stanowczą postawę. – Do poczekalni wchodzi się od frontu. Proszę wyjść. Frontowe drzwi są otwarte. Może pan tam zaczekać. – Gdzie ona jest?! – wrzasnął. Drgnąłem. Z ust stojącej obok kobiety wyrwał się jęk. – Nie wiem, o czym pan mówi – starałem się nadać mojej wypowiedzi rzeczowy ton. Byłem przyzwyczajony zachowywać spokój wobec niezrównoważonych pacjentów. Usłyszałem odległy dźwięk syreny. Dotarł on również do uszu mężczyzny. – Gdzie jest Claire, do cholery? – ryknął z wściekłością. Jego wąską twarz wykrzywił grymas. Wydatne policzki oszpecone były śladami po przebytym w młodości trądziku, a

rozwarte w krzyku usta sięgały niemal długiego nosa. Za to zęby miał wspaniałe. Błyskawicznie obrzuciłem spojrzeniem pokój i zobaczyłem głowę mego asystenta ponad oparciem jednego z foteli. Dziwne, że Erie Petrosjan nie obejrzał się, by obserwować rozgrywającą się scenę. Od niedawna sprawowałem nadzór nad jego pracą kliniczną; poprzedni promotor zginął tragicznie podczas urlopu, który spędzał w górach na nartach. Miało to być drugie umówione z Petrosjanem spotkanie; nie znałem go na tyle dobrze żeby zrozumieć, dlaczego nie reaguje. – Wezwij policję, Erie! Ale to już! – wrzasnąłem i dostrzegłem z ulgą, że wstał i podszedł do biurka. Wtedy zobaczyłem broń. Mężczyzna przystawił mi lufę do policzka. – Mów szybko, ty chłystku, gdzie jest ta doktorka, ta mała suka, która mąci w głowie mojej żonie! Doktorka. Domyśliłem się od razu, że chodzi o moją długoletnią wspólniczkę, Diane Estavez. – Tu jej nie ma, sam się przekonaj! – Wykrzyknąłem łudząc się, że Diane jakimś cudem usłyszy mnie przez dźwiękoszczelną ścianę. Drzwi do jej pokoju były tuż za moimi. On cię szuka, moja droga przyjaciółko. Ale może w jakiś sposób dotrze do twoich uszu to, co się tu dzieje. I może uda ci się uciec. Uchyliłem drzwi nieco szerzej, by mężczyzna mógł obejrzeć cały pokój i przekonać się na własne oczy, że nie ma w nim Claire. Szedłem tuż za nim, gdy zaglądał w każdy kąt. Zauważyłem z ulgą, że Erie Petrosjan przesunął się za naszymi plecami za biurko i szeptał coś do słuchawki telefonu. Dźwięk syren nasilił się. Wyły coraz głośniej, coraz bliżej. A drab z czerwoną gębą i ze srebrzystym pistoletem w dłoni w dalszym ciągu panoszył się w moim gabinecie. Popchnął brutalnie idącą przed nim kobietę, jakby zapominając o obecności mojej i Erica. Włosy zakładniczki pokrywały płatki śniegu, jej twarz to czerwieniała, to bladła z zimna i przerażenia. Ilekroć popychał ją, popiskiwała i starała się utrzymać chwiejną równowagę. Gdy, ciągle poszturchiwana, znalazła się pośrodku gabinetu, cofnął ramię i przystawił lufę pistoletu do jej szyi. Powoli odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi prowadzących na korytarz. – Nie ruszaj się, bo ją zabiję, zrozumiałeś? – powiedział do mnie, ignorując Erica. – Jesteś bardzo zdenerwowany – zacząłem. – Może pomogłoby ci... – Zrozumiałeś?! – wrzasnął. Żyły nabrzmiały mu na skroniach. Przełknąłem ślinę. – Tak, zrozumiałem. Cofnął się ku drzwiom na korytarz i kryjąc się za swoją zakładniczką zatrzasnął je za sobą. Erie Petrosjan wciąż tkwił skulony za biurkiem. Miejsce dobre jak każde inne w tym pokoju. Gabinet doktor Dianw Estavez znajdował się tuż obok mojego, na tyłach odnowionego wiktoriańskiego domu z końca ubiegłego stulecia; miały w nim siedzibę dwa gabinety

psychologii klinicznej. Mój mieścił się po wschodniej stronie zaplecza budynku – miał oszklone drzwi wychodzące na podwórze. Gabinet Diane był od zachodu, dębowe drzwi prowadziły na mały taras z cedrowego drewna. Gabinety łączyły drzwi wewnętrzne. Do poczekalni wchodziło się od frontu. Krzyknąłem do Erica, żeby nie ruszał się z miejsca, a sam wybiegłem na zewnątrz przez oszklone drzwi. Natychmiast miałem w butach pełno lodowatego śniegu. Wskoczyłem na wąski taras przed gabinetem Diane, łudząc się rozpaczliwie, że uda mi się ją ostrzec, zanim szaleniec ją dopadnie. Za późno. Przez szybę dostrzegłem, jak facet z bronią wpycha swoją zakładniczkę do środka. Dziewczyna potknęła, się o dywan. Na twarzy dryblasa pojawił się obłęd. Wymachiwał pistoletem to przed Diane, to przed jej pacjentką, która przyszła na psychoterapię. Domyśliłem się, że tą pacjentką była Claire. Siedziała w rogu kanapy koloru ciemnego burgunda. Prawą ręką zasłaniała usta, lewą obejmowała brzuch, jakby w geście samoobrony. Długie, kasztanowe włosy powiewały z lekka, gdy potrząsała powoli głową. Jej twarz nie wyrażała śmiertelnego przerażenia. Malował się na niej lęk połączony z rezygnacją. Był to wyraz twarzy sponiewieranej kobiety, która zobaczyła uniesioną w górę pięść. Diane wsuwała się powoli między pacjentkę a mężczyznę z bronią. Coś mówiła, by uspokoić tego człowieka. Patrzyłem na usta Diane, wypowiadające starannie przemyślane zdania, i prosiłem ją w myśli, by zeszła z linii ognia. Facet wpadł w szał po jakiejś domowej awanturze. Był mężem Claire, a Claire była pacjentką Diane. Nie miałem pojęcia, kim jest kobieta w kostiumie. Obserwowałem przez szybę, jak Diane nieprzerwanie porusza ustami, wpatrując się uważnie w rozwścieczoną twarz człowieka z bronią. Wiedziałem, że te spokojne, budzące zaufanie słowa Diane wypowiada ciepłym tonem. Ale wiedziałem również, że w pewnym momencie jej głos mimo wszystko zadrży. Próbowałem delikatnie poruszyć klamką. Zimny metal ani drgnął. Przenikliwy odgłos syren znowu przewiercił mi uszy. Nagle wszystko umilkło, samochody zatrzymały się tuż, tuż, możliwe, że przed naszą poradnią. Po chwili policyjne krążowniki ruszyły, tym razem z wyłączonymi sygnałami. Jechały długim podjazdem i skręciły za rogiem na dziedziniec. Drzwi jednego z wozów patrolowych otworzyły się gwałtownie. Z auta wyskoczyli dwaj uzbrojeni policjanci. Trzymali lufy pistoletów skierowane w górę. – Zmiataj pan stąd! – syknął jeden z nich pod moim adresem. Stałem na tarasie jak osłupiały. W końcu przyłożyłem palec do ust pokazując, by się uciszył. – Ilu? – zapytał szeptem. Nie zrozumiałem. – Co „ilu”? – Ilu zakładników? – Ostra nuta w jego głosie dała mi do myślenia. Musiał być zły, że to ja, a nie on, zaglądałem przez okno. Uniosłem w górę trzy palce. – Ilu porywaczy?

Porywaczy? Nadałem dłoni kształt pistoletu i wskazałem drugą ręką. Znowu skupiłem się na obserwowaniu wnętrza gabinetu. Facet z bronią nie rozmawiał już ze swoimi zakładniczkami. Pomyślałem z przerażeniem, że albo wyjdzie stąd razem ze swoją żoną, albo ją zabije. Tymczasem mężczyzna nie szykował się do wyjścia. Wyglądało na to, że porywacz zaślepiony wściekłością nie myśli nawet o ucieczce przed policją. Pojawili się następni gliniarze: jeden schował się za samochodem Diane, drugi – za moim starym subaru. Raptem, bez żadnego ostrzeżenia, czyjeś ramię chwyciło mnie za łydkę i jednym szarpnięciem zwaliło z tarasu. Usiłowałem się podnieść, jednak gliniarz złapał mnie za ramiona i zaczaj ciągnąć w stronę głównego wejścia. – Coś pan za jeden, do cholery? – zapytał, kiedy wylądowaliśmy za rogiem domu. – Alan Gregory, lekarz. Mam tu gabinet. Moja wspólniczka jest w środku, z tym wariatem. – Gliniarz raczył w końcu na mnie spojrzeć. Ze zdziwieniem zauważyłem, że to kobieta. Była trochę niższa ode mnie i miała w ręku strzelbę. Podniesiony kołnierz zimowej kurtki przysłaniał jasno-blond włosy. – Może pani już iść. Nie zamierzam uciekać. – Hydrauliczny ucisk na moim ramieniu zelżał. Zaprowadziłem ją do rzeźbionych dębowych drzwi starego domu. W poczekalni zastaliśmy jeszcze dwie policjantki. Zastanawiały się, jak rozwalić drzwi oddzielające poczekalnię od gabinetu. – Proszę – zadzwoniłem kluczami. – Czy wiecie, że w środku jest uzbrojony facet? I zakładniczki? A może potrzebujecie planu pokoju? – Nawet w tak ekstremalnej sytuacji nie mogłem sobie odmówić sarkazmu. Policjantka ze strzelbą najwyraźniej pełniła funkcję dowódcy. – Chwileczkę – powiedziała ostrym tonem. – Czekajcie tutaj, dopóki nie przyjedzie grupa operacyjna. Niech któraś zadzwoni i upewni się, że wiedzą o zakładnikach. Potrzebny nam negocjator. Trzeba sprawdzić czy po niego posłano. W ciągu paru minut powinni tu być. – Potrząsnęła nieznacznie głową i dodała łagodnym tonem: – Mam nadzieję. – Jakby chciała uspokoić swoje podwładne. – Skąd to całe zamieszanie, Charlie? – zapytała niższa, pilnująca drzwi. Charlie trzymała przy uchu radiotelefon. Słychać było zakłócenia na linii. Po ostatnim pisku odwróciła się do koleżanek. – W gmachu sądu przed salą rozpraw podejrzany napadł na panią adwokat, wrzucił ją do swojego auta, przyjechał tutaj i włamał się do gabinetu. Porywacz jest uzbrojony – chyba w małokalibrowy półautomatyczny pistolet – i ma teraz trójkę zakładników: panią adwokat, terapeutkę i niezidentyfikowaną kobietę. – Claire! – wyrwałem się nieproszony. – Ma na imię Claire. Jest pacjentką doktor Estavez. Przypuszczam, że to jego żona. – Dzięki za pomoc – ironicznie odpowiedziała dama ze strzelbą.

– Cholera! – powiedziałem. – W gabinecie jest jeszcze mój asystent. To ten pokój z oszklonymi drzwiami wychodzącymi na wschodnią część dziedzińca. Facet nazywa się Erie Petrosjan. Przekazała tę informację przez radiotelefon. – Zatem chce się pan na coś przydać. Widać to po pańskiej minie – stwierdziła. Skinąłem głową. – W takim razie proszę narysować plan pomieszczeń. Obszedłem poczekalnię w poszukiwaniu jakiegoś papieru, ale nie znalazłem nic poza kolorowymi magazynami. Wziąłem więc ołówek i nakreśliłem plan zaplecza domu na ścianie poczekalni. – Drzwi są z solidnego drewna, szczelne, zamki automatyczne. Wszystkie ściany mają podwójną wykładzinę – dodałem. Charlie była wyraźnie zakłopotana. I zła. – Są dźwiękoszczelne – wyjaśniłem. Zachowała spokój, ale wyczytałem z jej twarzy: „Po co zabierasz mi czas tymi głupstwami?” – Myślałem, że wam się to przyda. – Moje słowa nie poprawiły jej nastroju. Zdałem sobie sprawę, że pominąłem jedną rzecz. – Chwileczkę. Na górze może być jeszcze Dana Beal. To architekt, też ma tu gabinet. – Wskazałem na klatkę schodową. – Wszystko zostało zabezpieczone. Nikogo tam nie znaleźliśmy. Nie zdziwiłem się. Za wczesna pora jak na Dane. – Czy jest tam telefon? – pytanie Charlie skierowane było do mnie. – W gabinecie Diane? – Nie. W garażu. – Podejrzewała chyba, że przywędrowałem tutaj z jakiegoś zakładu pracy chronionej. – Oczywiście mam na myśli jej gabinet. – Tak. – Podałem numer. – Zorganizujcie mi komórkę – warknęła opryskliwie do radiotelefonu. Sądziłem, że ton, jakim zwracała się do mnie, jest zastrzeżony dla cywilów. Widocznie byłem w błędzie. Stojąc przy sporządzonym przeze mnie planie, zaproponowałem pewną taktykę działania: – Moim zdaniem możecie bezpiecznie wejść w głąb tego korytarza. Ktoś z tyłu w tym czasie będzie patrzeć przez okno, czy wewnętrzne drzwi do gabinetu Diane są otwarte. Jeśli nie, to facet nie zobaczy tej części domu i nie usłyszy waszych kroków, ponieważ ściany są dźwiękoszczelne. Według mnie to dobry pomysł. Żachnęła się na moje rady. Odniosłem wrażenie, że ma już dość słuchania o dźwiękoszczelnych ścianach. – Proszę mi dać klucz – powiedziała. Wykręciłem klucz z kółka. Umocowała radio przy pasie i chwyciła klucz. Przez cały czas nie wypuszczała strzelby z lewej ręki. Wyjęła nadajnik z futerału przy pasie i powiedziała coś. Chwilę słuchała, potem zaczęła się z

kimś sprzeczać. W końcu zwróciła się do dwóch stojących obok policjantek: – Zajmijcie pozycje w korytarzu, przed gabinetem. I czekajcie na rozkazy. – Uniosła do ust radiotelefon. – Jak za drzwiami, w porządku? – Odpowiedź była widocznie jednoznaczna. – Idziemy – zwróciła się do funkcjonariuszek. Głos miała płaski, bez wyrazu. Próbowały, ale drzwi były zamknięte. Popatrzyły na nią wyczekująco. Pomajstrowała i zamek ustąpił. Spojrzała na mnie z satysfakcją. Policjantki zajmowały pospiesznie stanowiska w korytarzu na dole. Spojrzałem za ich plecami na drzwi gabinetu Diane – były w dalszym ciągu zamknięte. Charlie wsunęła radio do futerału. Trzymała teraz w dłoni komórkę, a ja rozglądałem się po poczekalni. – Podejrzany nie odpowiada – mruknęła pod nosem. Chyba nie była ciekawa, co ja mam na ten temat do powiedzenia. Wiedziałem, że Diane wyłączyła telefon, by nikt jej nie przeszkadzał podczas sesji, zachowałem to jednak dla siebie. Wymieniła komórkę na radiotelefon i powtórzyła do słuchawki, że podejrzany nie odbiera. Wśród trzasków radia, wskazując strzelbą najdalszy kąt poczekalni, poleciła mi „tam iść”. Chciała się mnie pozbyć. – Negocjator jest już w drodze. Lada chwila tu będzie. Na pewno zechce z panem porozmawiać. Będzie zafascynowany dźwiękoszczelnością gabinetów. – Po najwyżej trzydziestu sekundach oznajmiła: – I oto detektyw – witając u wejścia negocjatora. Zanim ujrzałem twarz, poznałem go po obszernym szarym płaszczu. Negocjatorem okazał się detektyw Samuel Purdy. – Co tu się dzieje, Charlie? – zapytał ze zwykłym sobie spokojem. I wtedy zauważył mnie. – O rany, powinienem był się domyślić – jęknął wyciągając rękę na powitanie. Nasze drogi czasami się przecinają. Dwa lata temu przesłuchiwał mnie, gdy któryś z moich pacjentów popełnił samobójstwo. Rutyna, nazwał to wtedy. Wręcz przeciwnie – wszystko, ale nie to. Później inny mój pacjent zginął w wypadku samochodowym, a kolejna pacjentka została zamordowana, uduszona we własnym łóżku. Mniej więcej w tym samym czasie zyskałem złą sławę jako groźny osobnik, oskarżony o molestowanie seksualne pacjentek. Przed zarzutem o morderstwo ustrzegł mnie fakt, że w chwili jego popełnienia byłem wraz z zastępcą prokuratora okręgowego na urlopie w Meksyku. Zanim cała ta sprawa się wyjaśniła, spędziliśmy z detektywem Purdym weekend w górach na poszukiwaniu mordercy. Nie był to wypoczynkowy pobyt ani dla mnie, ani dla niego. Purdy traktował mnie jak kot zapędzonego w kąt karalucha, pewny, że ma w ręku wszystkie atuty. W gruncie rzeczy jednak mnie lubił. Nie miałem co do tego wątpliwości. Charlie właśnie przedstawiała Purdy’emu przebieg porannych wypadków, kiedy rozległ się,

mimo dźwiękoszczelnych ścian, przytłumiony huk wystrzału. Zamarliśmy. Przez trzaski radiotelefonu Charlie przebił się głos: – O cholera, zastrzelił kogoś.

2 Purdy wyszarpnął policjantce radiotelefon. – Jesteś w pobliżu? Czy dowódca grupy operacyjnej już się pojawił? Niech ktoś, do jasnej cholery, wydostanie stamtąd tego fagasa! – wrzeszczał na swego rozmówcę. Potem chwila ciszy, może pięć sekund, i wreszcie rozległ się: – Stąd słabo słychać, detektywie. Porywacz trzyma przed sobą zakładniczkę. Strzelec wyborowy właśnie zajmuje pozycję. – Nie ma czasu – powiedział Purdy. – Miej broń w pogotowiu, wchodzimy. Zrzucił z siebie płaszcz, chwycił strzelbę i nakazał gestem Charlie, by biegła za nim na dół. Policjantki, które miały pilnować korytarza, stały po obu stronach drzwi gabinetu Diane z pistoletami gotowymi do strzału. Posuwałem się w milczeniu za Purdym i Charlie, ale ponieważ nie byliby zachwyceni moją obecnością, zatrzymałem się w połowie wąskiego korytarza, starając się nie przeszkadzać nikomu. Zza zamkniętych drzwi rozległ się ponownie przytłumiony huk, niczym uderzenie pioruna. Radio zareagowało natychmiast: – Znowu strzelał. Jezu, wszystkie je wykończy, istna egzekucja. – W zniekształconym głosie słychać było niedowierzanie. – Gdy doliczę do pięciu – powiedział Purdy przez radiotelefon – zróbcie jakieś zamieszanie pod tylnymi drzwiami. Tylko trzymajcie się z daleka od linii ognia. – Zrozumiałem. Doliczysz do pięciu... – Raz, dwa, trzy... Policjantka Charlie zauważyła mnie właśnie wtedy, gdy Purdy wypowiadał słowo „trzy”. Otworzyła już usta, by kazać mi się wynosić, gdy za zamkniętymi drzwiami gabinetu padł kolejny strzał. – Pięć! – wrzasnął Purdy. Charlie, biegnąc w stronę gabinetu, machała do mnie gorączkowo, żebym się schylił. Gotowy do strzału pistolet wycelowała w sufit. Padłem twarzą do ziemi, nie odrywając jednak wzroku od gabinetu Diane. Purdy przekręcił klamkę i drzwi się otworzyły. To go najwyraźniej zaskoczyło. Nie spodziewał się, że nie stawią oporu. Cofnął się o krok i pchnął je nogą. Za mocno. Drzwi odskoczyły i z rozpędem wróciły do poprzedniej pozycji, odbijając się od progu, jakby silny powiew wiatru trzasnął okiennicą. Przez sekundę widziałem plecy wysokiego mężczyzny, zakrwawione ciało na kanapie i drugie – na podłodze. Diane, błagam, niech ci się nic nie stanie. Błagam. Purdy końcem buta zatrzymał kołyszące się w tę i z powrotem drzwi, po czym pchnął je już

mniej energicznie. Odsłonił się widok pokoju. Miałem wrażenie, że akcja przebiega w zwolnionym tempie, a my, pasażerowie ogromnego, ślizgającego się na lodzie pojazdu, trwamy w oczekiwaniu nieuchronnej katastrofy. Na środku pokoju stał jak sparaliżowany egzekutor. Całą jego uwagę pochłaniał hałas za oknem. Nagle dotarło do niego trzaśniecie drzwi tuż za nim i donośny krzyk Purdy’ego: – Policja! Uzbrojony mężczyzna obrócił się gwałtownie, wyciągnął prawe ramię i wycelował srebrzysty pistolet w otwarte drzwi, w nas. Purdy nie zastanawiał się dłużej. Widziałem, jak jego palec zbliża się do spustu. Ogłuszający huk aż mną szarpnął. Pierś i szyja wysokiego mężczyzny w jednej chwili zabarwiły się na czerwono. Z przerażeniem w oczach zatoczył się do tyłu, jakby jakaś siła odepchnęła go od nas, i osunął się na kanapę, na Claire. Trwał tak przez moment, wtulony w ciało żony, po czym zaczął staczać się na podłogę, powoli, jakby nawet śmierć nie mogła zerwać więzów łączących go z tą kobietą. Strużka krwi wypływająca z niego mieszała się z jej krwią, jego bezwładne, tyczkowate ciało zastygło skurczone na podłodze. Kark miał wtulony w zgięcie stopy żony. Twarz pustą, bez wyrazu. Purdy cały czas trzymał go na muszce. Wszedłem do gabinetu tuż za Charlie, wyprzedzając nawet policjantki stojące przy drzwiach. Nie słyszałem łoskotu tłuczonych szyb, nie dostrzegłem nawet, że do pokoju wpadła grupa zaśnieżonych policjantów. Nie docierały do mnie jęki Patricii Robin, adwokat prowadzącej sprawę rozwodową Claire Draper; odgłosy, które będą mnie prześladować w snach przez całe tygodnie. Nie widziałem wówczas bladej, pozbawionej życia twarzy Claire ani jej ran zadanych srebrzystym pistoletem – jednej na piersi, drugiej na szyi. Widziałem tylko moją przyjaciółkę, Diane Estavez, obryzganą krwią, pochyloną nad bezwładnym ciałem Claire. Cieszyłem się, że porusza dłońmi, kuli ramiona. Potem zobaczyłem jej drżące usta. Odwróciła głowę, spojrzała na mnie i usłyszałem jej głos. Brzmiał głucho, bezradnie: – Proszę cię, pomóż Claire. Jest ranna. Jest ranna. Rozpłakałem się. Diane nic się nie stało.

3 Nie znałem osoby równie energicznej jak Diane Estavez. Nigdy nie, widziałem, by zwolniła tempo albo, przeżywając jakiś kryzys, poddała mu się. Przypuszczałem, że zaraz po strzelaninie podejmie walkę, by pohamować w sobie chęć odwetu, wzbierającą w niej z przerażającą siłą. Nie wiedziałem więc, jak mam to rozumieć, gdy w odpowiedzi na pytanie Purdy’ego, o czym rozmawiała z zabójcą, odparła bezdźwięcznym głosem: – Mówił bardzo mało. Diane siedziała w skórzanym fotelu przy moim biurku. Przysiadłem na szafce tuż za nią, położyłem dłoń na jej ramieniu. Jak do tej pory moja obecność była dla niej jedyną pozytywną rzeczą tego dnia. Gdy wyprowadzono ją z jatki, jaką stał się jej gabinet, do względnej oazy spokoju, czyli mojego gabinetu, poprosiła Purdy’ego, który miał ją przesłuchiwać, żebym mógł zostać. Detektyw wahał się – nie chciał widocznie, byśmy skonfrontowali nasze wersje przebiegu wydarzeń. Diane zastrzegła, że będzie odpowiadać na pytania tylko w obecności męża lub mojej. Purdy jako alternatywę zaproponował jej przedstawiciela Stowarzyszenia Ochrony Praw Ofiar Zbrodni. – Nie – odpowiedziała. – Alan albo Raoul. Purdy wyszedł za mną na korytarz i przez dwie minuty ustalał, czego właściwie byłem świadkiem. Po powrocie oświadczył kurtuazyjnie Diane, że godzi się na moją obecność podczas przesłuchania. Dał mi jasno do zrozumienia, że mam trzymać gębę na kłódkę, chyba że skieruje pytanie bezpośrednio do mnie. Po pierwszej, ostrożnie sformułowanej odpowiedzi Diane, detektyw czekał cierpliwie na dalszy ciąg. Chyba rozumiał, że musi się pozbierać. Dobry z niego fachowiec. Diane, szukając odpowiednich słów, wykrzywiała zaciśnięte usta. – Powiedział, że Claire na pewno wiedziała, że on ją odnajdzie. Bezpieczne domy to takie, których się nigdy nie opuszcza. – Tym razem przygryzła wargi. Spojrzała w stronę oszklonych drzwi, tam gdzie się wszystko zaczęło. Być może przypominała sobie to, co wydarzyło się przed jatką. – Mówił, że w magazynku ma tylko sześć pocisków. Po dwa dla każdej z nas. I że dla gliniarzy już mu ich nie starczy. Oświadczył, że mimo wszystko lubi policjantów. Za to kobiet nienawidzi. Nie używał słowa „kobiety”, tylko „cipy”. Pod ciężarem smutku i bólu Diane załamała się. Po jej dawnej wspaniałej postawie nie został ślad. Oparła łokcie na biurku, palcami oplotła kubek kawy pomalowany w kaczuszki. Po chwili jednak w oczach mojej przyjaciółki pojawił się błysk. – Jestem trzecia w kolejności, powiedział, ponieważ psychiatrzy są na wyższym szczeblu rozwoju niż prawnicy. Ale niewiele wyższym. Gdyby pojawił się tam wściekły szop z pianą na

pysku, zastrzeliłby go na końcu. Tak właśnie powiedział. Śmiał się przy tym. Diane zamknęła oczy i oddychała powoli, przez nos. Trudno mi było stwierdzić, czy pomagało jej to w kojarzeniu faktów i udzielaniu odpowiedzi, czy też może w gromadzeniu w świadomości spraw, o których nigdy nie zapomni. – Po pierwszym strzale Claire lekko się poruszyła. Kula trafiła ją w szyję. – Diane dotknęła zagłębienia między obojczykami. – Miała taki lęk w oczach... Mogła tylko delikatnie ruszać głową. Pomyślałam wtedy, że musi mieć uszkodzony rdzeń kręgowy. Z ust ciekła jej krew pomieszana ze śliną, jakby nie miała już nad tym kontroli. Zapytałam go, czy mogę wytrzeć jej twarz. Znowu się roześmiał. Wydawało mi się, że próbowała coś do niego powiedzieć. Czekał, przez jakiś czas wpatrywał się w nią i potem strzelił po raz drugi. Z jego twarzy zniknął wyraz wściekłości. Wyglądał jednocześnie na spokojnego i na szaleńca. Diane uniosła kubek, jakby chciała się napić. Ale nie zbliżyła go do warg. – Następna była Patricia – ciągnęła. – Leżała na podłodze, kiedy do niej strzelił. Popchnął ją tam, kiedy wpadł do pokoju. Powiedział, że następny strzał do niej zabrzmi echem w każdym procesie rozwodowym w całej Ameryce. Jego twarz znowu wykrzywiała wściekłość. Nazwał ją „ludożerczą dupą” i „cholerną lesbiją”. Zapytał, czy wie, kto zaopiekuje się jej zwłokami. Jakby oczekiwał, że mu odpowie. Patricia cała się trzęsła, skomlała jak pies. Śmiał się, a potem znowu do niej strzelił. Tak po prostu. Jak gdyby pacnął muchę. Gdzie byliście, do cholery, gdy on zabijał te kobiety? Kiedy weszliście, czułam się tak, jakbym i ja już nie żyła. Zamilkła, a my nie wiedzieliśmy, co powiedzieć. – Proszę tam nie wchodzić! Nie wolno! – dobiegło zza drzwi. Raoul Estavez, mąż Diane, do którego zadzwoniłem po strzelaninie, wykrzykiwał coś do policjantów po hiszpańsku. Używał tego języka zawsze wtedy, gdy nie podobało mu się to, co mówiono do niego po angielsku. Ostatnie słowo, jakie padło z jego ust, to mujer. Jej mąż – wyjaśniłem Purdy’emu. – Wpuść go – powiedział Purdy spokojnym tonem do stojącej przy drzwiach Charlie. Raoul obejmował Diane, odwrócony do nas tyłem. – Zostawcie nas samych. Wszyscy – zażądał dźwięcznym głosem. Tak też zrobiliśmy. Wyszedłem ostatni, zamykając za sobą drzwi. Policjantka Charlene Manning, Charlie, przedstawiła mi się w korytarzu cierpkim tonem. – Pański pacjent, jakiś Erie, poszedł sobie. Powiedział, że do pana zadzwoni. Wracając po płaszcz, zajrzał tutaj. – Wskazała na obryzgany krwią gabinet Diane. – Ja wolałabym tego nie oglądać, a on zachowywał się tak, jakby to była atrakcja turystyczna. Pewnie dlatego jest pańskim pacjentem, mam rację? Nie od razu odpowiedziałem. Czasem przyjmuje człowiek kogoś na asystenta i ma uczucie, że ten ktoś bardziej się nadaje na pacjenta. Czasem po kilku spotkaniach, po zapoznaniu się z pracą kliniczną tego terapeuty, to uczucie wcale nie znika. Mając za sobą dwa spotkania

doprawdy nie byłem pewien, co sądzić o Ericu Petrosjanie. – Gdzie on teraz jest? – zapytałem. Zszokowany tym wszystkim i zły, starałem się wykrzesać z siebie choć trochę zainteresowania jego osobą. – Poprosił, żeby pozwolić mu odjechać. Już go chyba nie ma. Tak jak powiedziałam, obiecał, że do pana zadzwoni. Purdy’ego otaczały jakieś typy z policji. Prawdopodobnie przepytywali go w sprawie użycia broni. Patricię Tobin zawieziono do szpitala na ostry dyżur. Pozostałe dwa bezwładne ciała nie wymagały już żadnych zabiegów i nikt nie zwracał na nie szczególnej uwagi z wyjątkiem koronera. Gabinet Diane przeszukiwali policjanci z grupy operacyjnej w oblepionych śniegiem i błotem butach oraz w niebieskich kombinezonach. Nie zgrywali się na ważniaków, ale i robotą specjalnie się nie przejmowali. Drzwi do mojego gabinetu wciąż były zamknięte, co zapewniało Diane i Raouiowi odrobinę prywatności. Pojawił się Elliot Bellhaven, zastępca prokuratora okręgowego, w tych swoich fantastycznych, szerokich sztruksowych spodniach i butach z cholewami do kolan. Miał ciemnoniebieski sweter w czarne i brązowe ciapki, który ważył chyba ze trzy kilo. Rozmawiając z kimś z grupy operacyjnej, machnął mi dłonią na powitanie. Poznałem Elliota przez Lauren Crowder, z którą mam romans. To jej kolega z biura prokuratora okręgowego. W ciągu siedmiu miesięcy naszej znajomości z Lauren doświadczyliśmy oboje więcej wzlotów i upadków niż drewniany koń na karuzeli. Szkoda, pomyślałem, że to ona nie ma tego dnia dyżuru. Nie byłem jednak pewny, czy mój koń na długo pozostanie w górze, więc może dobrze, że to Elliot przybył na miejsce przestępstwa. Był błyskotliwym, wesołym młodym człowiekiem i tylko półtora roku dzieliło go od otrzymania dyplomu na Harvardzie. Zapytałem kiedyś Lauren, dlaczego władze w Boulder powierzyły to stanowisko człowiekowi o tak wątpliwej pozycji. – Elliot pochodzi stąd – odparła. – I prokurator okręgowy wybrał właśnie nas, taka jest prawda. Myślę czasem, że on zamierza jeszcze przed trzydziestką rządzić całym miastem. Kiedyś na jakimś przyjęciu dobrze podpity Elliot zwierzył mi się, że połowa biura zastanawia się, czy nie jest gejem. Zapytałem, co on na to. – Fajnie, niech się zastanawiają – odpowiedział. Prawdę mówiąc, ja też miałem takie podejrzenia. Stałem za porucznikiem z grupy operacyjnej, który rozmawiał z Elliotem. Tkwiłem tam uparcie, żeby Belhaven nie stracił mnie z oczu. Po dokonaniu wstępnych ustaleń z funkcjonariuszem policji ruszył wreszcie w moją stronę. – Nic ci się nie stało, Alan? – zapytał, podając mi dłoń. Uścisnąłem mu rękę. – Mnie nie, ale nie można tego powiedzieć o mojej wspólniczce, Diane Estavez. Była tam – wskazałem obryzgany krwią gabinet – prawie cały czas. Teraz siedzi u mnie. Może byś

powiedział tym facetom, żeby dali jej na razie spokój. Mogą przesłuchać ją później, w domu. Musi się oderwać od tego wszystkiego. Chwilę się namyślał. – Czy udzieliła już wstępnych wyjaśnień? – Tak. Moim zdaniem bardzo dokładnych. – Czy ktoś ze Stowarzyszenia Ochrony Praw Ofiar Zbrodni jest z nią w środku? – Nie. Tylko jej mąż. – Pogadam z detektywem. Zobaczymy, co da się zrobić. – Elliot uśmiechnął się do mnie, poklepał po ramieniu i ruszył powoli w stronę gabinetu Diane. – Mam nadzieję, szanowni państwo, że wszyscy należycie do grupy dochodzeniowo-śledczej – powiedział miłym głosem. Jakiś ponury funkcjonariusz dopadł mnie w poczekalni i przez piętnaście minut zadawał pytania. Gdy wreszcie skończył, poszedłem na górę i zasiadłem przy aparacie telefonicznym naszej lokatorki, architekta Dany Beal. Udało mi się dodzwonić do większości pacjentów Diane, a także moich, odwołując wizyty wyznaczone na dzisiaj. Dla pozostałych nagrałem wiadomość na sekretarce automatycznej w gabinecie Diane. Potem zadzwoniłem do Erica Petrosjana i nagrałem się na jego sekretarkę: jeszcze dziś wieczór postaram się z nim połączyć. Gdy zszedłem na dół, okazało się, że tłum przedstawicieli władzy wyraźnie się przerzedził. W małej kuchence zrobiłem sobie kawę. Była równie czarna jak cały ten dzień. Elliot dopadł mnie w korytarzu. – Pani Estavez jest już w drodze do domu. Spotkamy się z nią jutro o wpół do dziesiątej rano, w gmachu Bezpieczeństwa Publicznego. Będę tam razem z Purdym. – Dzięki, Elliot. Doceniam twoją uprzejmość. – Nie ma sprawy. À propos, my zobaczymy się dziś po południu, o wpół do piątej. To samo miejsce. Ta sama znakomita obsada.

4 W końcu wszyscy sobie poszli. W poradni pozostał niesamowity bałagan. Policja ozdobiła pieczęciami drzwi w gabinecie Diane, resztę pomieszczeń widocznie powierzając naszej trosce. Przeszło godzinę starałem się dodzwonić do kogoś na policji, kto dałby mi zezwolenie na naprawę okien i drzwi w gabinecie Diane. Kolejna godzina upłynęła mi na wyszukaniu szklarza i ślusarza, którzy zgodziliby się na wykonanie roboty jeszcze dziś. Właściciel jednego warsztatu powiedział: – W żadnym wypadku, nie w taką zamieć. Nie będę narażał mojego minibusa za dwadzieścia tysięcy dolców dla takiej drobnej roboty, raptem dwie szyby. Nie ma mowy, wykluczone. – Podziękowałem mu za uprzejmość. Zakład usługowy, który wykonywał rutynowe odnawianie elewacji, obiecał mi, że jeszcze dziś wieczór przyśle ekipę pogotowia technicznego. Zadzwoniłem także do domu Diane i Raoula. Zostawiłem wiadomość na sekretarce, że mogą liczyć na moją pomoc. Poczułem się bezradny. Nie powinienem był dopuścić, żeby ten drab wyszedł z mojego gabinetu. W żadnym wypadku. Około wpół do trzeciej zadzwoniła Lauren. Wiedziała wcześniej o dzisiejszych porannych wydarzeniach, ale dopiero teraz Elliot Belihaven poinformował ją, że ja i Diane byliśmy w to zamieszani. – Jak się czujesz? – zapytała na wstępie. – W porządku – powiedziałem i dodałem bezmyślnie: – A ty? Pominęła to milczeniem. – Alan, na litość boską, czy Diane z tego wyjdzie? Nie miałem pojęcia, co Lauren wie. Wytłumaczyłem, że Diane nic się właściwie nie stało. – Kolejna potencjalna ofiara? – Poznałem po głosie, że braknie jej tchu. – Wszystko na to wskazuje. – Dlaczego? – Co „dlaczego”? – Dlaczego on to zrobił? Dlaczego strzelił do Patricii Tobin, dlaczego zamierzał zabić Diane? – Mogę ci tylko powiedzieć, co myślę. – Proszę.. – Pomagały jego żonie uwolnić się od niego. Obwiniał Diane, że namawiała Claire, by od niego odeszła! Obwiniał tę adwokat, że przeprowadzała sprawę rozwodową. Moim zdaniem to facet uzależniony od narkotyków, bez poczucia własnej godności, klasyczny awanturnik i zabijaka, który nie chciał przyjąć do wiadomości, że żona go rzuciła. A ona musiała czuć się

zagrożona, skoro podobno mieszkała w schronisku. Wytropił w jakiś sposób, że jest pacjentką Diane. Zamierzał zabić te kobiety. I nie zakładał, że sam przeżyje. Lauren milczała. Była kompetentnym prokuratorem, lecz w takim niby-mieście, jakim jest Boulder, większość czasu spędzała w towarzystwie psychopatów i przestępców drugiej ligi, którzy od czasu do czasu popełniali przestępstwo ligi pierwszej. Ze zdecydowanymi na wszystko oprawcami nie miała na ogół do czynienia. I szukała prawdopodobnie jakiegoś szerszego pola działania. Jak mi się wydaje – ze względu na mnie. – O Boże! – Długa przerwa. – Kochanie, co mogę dla ciebie zrobić? Szybka odpowiedź brzmiałaby zapewne „nic”. Ale po chwili powiedziałem: – Diane na pewno ucieszyłaby się, gdybyś jutro albo pojutrze zadzwoniła do niej. – Po jeszcze dłuższym namyśle zapytałem, czy mógłbym przyjść do niej na obiad. Coś ze sobą przyniosę albo zamówimy pizzę. – Oczywiście – odparła bez wahania, a przynajmniej ja go nie wyczułem. – Zajmę się wszystkim – dodała. – Wpół do ósmej, dobrze? – Świetnie. – Ciężar przeżyć tego dnia przytłumił dźwięk mego głosu. Przesłuchano mnie wyjątkowo niedbale. Zastanawiałem się tylko ile czasu zajmie im papierkowa robota. O piątej piętnaście byłem już w drodze do domu. Strategia zarządzania naszym miastem polegała na tym, że główny obowiązek odśnieżania powierzono energii słonecznej; tak więc ulice Boulder stanowiły jedną wielką katastrofę. Nawet jazda moim subaru o napędzie na cztery koła wymagała nieludzkiego wręcz wysiłku. A miałem do pokonania sześciokilometrową odległość do Spanish Hills. Wóz terenowy mojej sąsiadki Adrienne manewrował tuż przede mną. Prześliznęła się po naszym wspólnym podjeździe i władowała swój wielki samochód do ciepłego garażu, otworzywszy wcześniej pilotem bramę. Ja zaparkowałem auto na zewnątrz, najbliżej drzwi jak się dało. Trzy stopnie, i byłem cały oblepiony śniegiem. Rzut oka na okna po zachodniej stronie mojego małego dziwnego domu wystarczył, żebym zaczął się zastanawiać nad zaplanowaną wizytą u Lauren. Mieszkałem na wysokim wzniesieniu wschodnich wzgórz miasta i z okien mojego salonu miałem widok na Front Rangę. Tego dnia wszystko przesłaniała biała, migocząca ściana śniegu, jakby ktoś wygasił wszystkie światła. Włączyłem telewizor, żeby się przekonać, co na ten temat mają do powiedzenia lokalni magicy od pogody. – Typowe zimowe zjawisko – oznajmiła skwapliwie spikerka. Nie byłem do końca przekonany, czy to mokre, co padało w postaci śniegu, było istotnie „zjawiskiem” i czy istotnie spływało na nas z ciepłych rejonów Zatoki Meksykańskiej. Obraz satelitarny pokazywano mniej więcej sześć razy dziennie, jak gdyby stałe powtórki mogły przekonać tych spośród widzów, którzy odnosili się sceptycznie do absurdów preparowanych przez maniaków. Piracka zapowiedź pokazu kostiumów kąpielowych na przyszły sezon spowodowała, że znów zerknąłem na ekran. Stwierdziłem z niesmakiem, że wracają do łask łachmany. Jakiś

niefortunny reporter, który przyleciał prosto z pokazu mody w Denver, miał na sobie flanelową koszulę, niebieskie dżinsy i kowbojski kapelusz. W studio, którego program właśnie oglądałem, pracowała kiedyś moja niebawem eks-żona, Merideth. Jej nagła decyzja odejścia była dla mnie największym ciosem od momentu, gdy ubiegłej jesieni mój pies Cicero zginął pod kołami furgonetki. Do tej pory przeżyłem więc dwie straty. A teraz uniknąłem trzeciej. Byłem zakłopotany rodzącym się we mnie uczuciem wdzięczności, że los mi jej oszczędził. Wciąż odtwarzałem w myślach wydarzenia tego ranka, usiłując rozproszyć męczące poczucie winy. Tłumaczyłem sobie, że przecież nic więcej nie mogłem zrobić. A jednak nie wolno mi było dopuścić do tego, by intruz wyszedł z mojego gabinetu. Raptem kątem oka zobaczyłem na ekranie niewielki budynek, w którym mieściła się nasza poradnia. W chaosie i rozgardiaszu tego dnia udało mi się umknąć dziennikarzy i kamer telewizyjnych. Zdawałem sobie sprawę, że gdzieś są, ale widocznie policja skutecznie trzymała ich z daleka od budynku. Reporterka podczas relacji dwukrotnie gubiła wątek, ponieważ płatki śniegu sklejały jej rzęsy. Mimo tych potknięć zrelacjonowała wydarzenia całkiem prawidłowo. Zadzwonił telefon. Domyśliłem się, że to moja sąsiadka i przyjaciółka Adrienne, zaniepokojona tym, co widziała w wiadomościach o piątej. Myliłem się. – Alan Gregory? Doktor Gregory? – usłyszałem tubalny głos. Odkąd w ubiegłym roku detektyw Sam Purdy przywiózł kilka trupów pod drzwi mojego domu, witał mnie zawsze sardonicznym: „Cześć, panie Trupski”, zaniepokoiłem się więc jego uprzejmym zwrotem. – Czołem, detektywie. – Jeśli nie masz nic przeciwko temu – zaczął – chciałbym ci zadać jeszcze parę pytań. Ilekroć przedtem chciał się ode mnie czegoś dowiedzieć, rozmowa odbywała się tutaj, w salonie. – Wybierasz się do mnie? – zapytałem. – Ze względu na warunki atmosferyczne załatwimy to chyba przez telefon. – Dobrze, wal. Westchnął. – Chodzi mi o świadka... Twój pacjent, doktor Petro..., jak mu tam... Czy możesz coś o nim powiedzieć? Jego zeznania nie trzymają się kupy. Pacjent? – pomyślałem. Czy Erie Petrosjan powiedział policji, że jest moim pacjentem? Nabrałem powietrza w płuca. – Słuchaj, detektywie, wiesz przecież, że nie mogę ci nic powiedzieć. Tajemnica lekarska, zapomniałeś? – Purdy’ego prawdopodobnie nie interesowała funkcja Erica, ale wobec współpracownika terapeuty obowiązują takie same prawa jak wobec innych. – Zawsze trzeba spróbować, mam rację? – Mówił swobodnym tonem i bez cienia urazy.

– Słusznie, trzeba. – Doktorze Gregory... czy ty się dobrze czujesz? Biorąc pod uwagę nasze poprzednie stosunki, troska Purdy’ego o moje samopoczucie była co najmniej dziwna. To tak, jakby Patton pytał życzliwie Rommla, czy nie za gorąco mu na pustyni. – Proszę cię, mów do mnie jak zwykle, Alan. Tak, wszystko gra. Martwię się tylko o Diane, ale sam czuję się dobrze. – Nie denerwuj się jej jutrzejszym przesłuchaniem. To zwykła formalność. Nasz sprawca jest już załatwiony. Mamy świadków. Mamy motyw. Twoją przyjaciółkę potraktujemy naprawdę łagodnie. Rutynowe pytania. – Jestem ci wdzięczny. Naprawdę. – Po chwili wahania zapytałem: – A co u ciebie? Dobrze się czujesz? Mam na myśli tę strzelaninę. – Wyobrażałem sobie, jak musi być wzburzony po zastrzeleniu człowieka. Przeciąganie samogłosek, typowe dla ludzi z jego stron, brzmiało tym razem wyjątkowo wyraźnie: – Zabawne, ale mam sobie za złe, że nie wkroczyłem wcześniej. Mało mnie wzrusza fakt, że użyłem broni. – W północnej Minnesocie takie słowa jak „wzrusza” czy „użyłem” wymawia się: „wzruuusza”, „użyyyłem”. – Nie było wyboru; facet chciał umrzeć, jego wola. Wkurza mnie tylko, że po otrzymaniu telefonu w sprawie negocjacji poszedłem się odlać. Straciłem dwie minuty i bach, bach, dwie ofiary. Powtarzam sobie w kółko, że przecież musiałem się wysikać... Takie myśli chodzą człowiekowi po głowie. Nie wiedziałem, co powiedzieć. – Jesteś na „służbowym” urlopie, czy jak to się nazywa, z powodu strzelaniny? – Oficjalnie? Tak. Podjąłem szybką decyzję. – Ja też mam do ciebie pytanie, detektywie. Co się nie trzyma kupy w zeznaniach Erica? Czy to coś ważnego? – Nie sądzę. Ale znasz mnie, poruszę niebo i ziemię, prawda? Tak czy owak, cholera, nawet jeśliby to było coś ważnego... Ja wrzucam kamyk do twojego ogródka, ale to wcale nie znaczy, że ci pozwolę wrzucać kamyk do mojego. Słowo się rzekło. – Rozumiem. – Jeżeli ty lub twoja wspólniczka będziecie czegoś potrzebować, dzwoń do mnie. Stowarzyszenie Ochrony Praw Ofiar Zbrodni może się przydać. Załatwię ci kontakt, chcesz? – Przekażę Diane. Dzięki. Wielkie dzięki. – Jak zmienisz swój stosunek do tego faceta, Erica, to zaraz mnie o tym powiadom. – Nie przejmuj się zanadto. Zachichotał. – Nie mam zamiaru.

Odłożyłem słuchawkę. Po zakończeniu tamtej sprawy, przy której się poznaliśmy, byłem kompletnie załamany. Purdy stwierdził wówczas, że coś mi jest winien. Domyślałem się, co. Stawiłem czoło dwóm telefonom od dziennikarzy i byłem już zmęczony powtarzaniem, że nie zamierzam się wypowiadać. Zachowywali się tak, jakby mieli przytępiony słuch. Zadzwoniłem do Erica Petrosjana. Znowu zostawiłem mu wiadomość, po czym włączyłem moją sekretarkę i zacząłem się szykować do wyjścia w szalejącą zamieć. Razem z moim wiernym subaru odbyliśmy krzyżową drogę przez miasto w rekordowo wolnym tempie. Miłość do Lauren tłumaczyła fakt, że tolerowałem jej zaciekłą walkę o moją osobę, o całkowitą jedność ze mną. Dlatego właśnie znosiłem wszelkie zabiegi w tym kierunku. Pogodziłem się z tym. Co zresztą nie jest żadnym usprawiedliwieniem. Wciąż bowiem nie byłem przekonany, czy jest odpowiednią dla mnie kobietą. Od lipca ubiegłego roku, kiedy ją poznałem, nie skracała sobie włosów. Gdy otworzyła mi drzwi, opadały lśniącą czernią na jej ramiona. Jedwabna luźna suknia dobrze na niej leżała, a przy każdym ruchu Lauren wiotki materiał odsłaniał rowek między piersiami. Jedwab był bladoniebieski, a oczy Lauren przybrały podobny odcień. W lewej ręce trzymała kij bilardowy, jedna bila leżała na podłodze. Ślad różowej kredy znaczył miejsce między kciukiem a palcem wskazującym lewej dłoni. Miała jej też trochę na nosie, musiała się widocznie tam podrapać. – Już myślałam, że nie przyjedziesz – powiedziała. – Martwiłam się. – Drogi są... – Wiem, oczywiście. Wchodź. Pospiesz się. Cały jesteś ośnieżony. – Otrzepała szybko mój płaszcz i uważnie mi się przyjrzała, szukając śladów kontuzji. Ściągnęła ze mnie marynarkę, potem buty. Wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do gabinetu. – Poczekaj chwilę – powiedziała idąc w stronę łazienki. Po chwili ukazała się niczym zjawa w progu, na tle żółtawego przyćmionego światła, i gestem dłoni zaprosiła mnie do sypialni. Choć zdążyłem się już przyzwyczaić, że uwielbia takie teatralne entrèe, zawsze czułem się trochę nieswojo, jak osaczony. Zaczęła rozpinać guziki mojej koszuli, pasek od spodni. Przywarła ustami do moich warg. – Ciiicho, porozmawiamy później – szepnęła. Opadła na kolana i ściągnęła mi skarpetki. – Jeśli uważasz, że potrwa to krócej niż pół godziny, zadzwonię zaraz po pizzę. Objąłem jej nagie ramiona i roześmiałem się po raz pierwszy, odkąd dziś rano ujrzałem broń w ręku tamtego mężczyzny. Miałem wątpliwości, czy Lauren pozbędzie się swoich obaw i wyczuje dokładnie wszystkie moje potrzeby, czy z czułością i wrażliwością odpowiednio na nie zareaguje. Wyczuła doskonale, zanim zdążyłem się zorientować. Uniosła się, wciąż klęcząc, a koniuszki jej palców ślizgały się po moich udach. Ocierała się o moje ciało stwardniałymi brodawkami. Jej dłonie powędrowały wyżej do pośladków, potem

powoli wzdłuż kręgosłupa, lekko dotykając moich naprężonych mięśni. Zamknąłem oczy i zapomniałem o wszystkim. Ręce Lauren krążyły teraz po moich piersiach. Nagle popchnęła mnie delikatnie na stos poduszek na łóżku i pochyliła się nade mną. Potem ja przejąłem inicjatywę.

5 Gdy po raz pierwszy się ocknąłem, była jeszcze noc. Obudziło mnie światło. Czasami przed świtem, kiedy burza śniegowa jeszcze trwa, blady, jasnopomarańczowy blask przebija przez mrok, przenika do sypialni, zakrada się przez firanki i rolety, ogarnia światłem poziome pasemka w zasłonach. Podczas naszego małżeństwa Merideth budziła mnie często w trakcie zamieci, żebym usiadł przy niej i podziwiał to, co nazywała „baśniowym oświetleniem”. Barwa wanilii i cytrusów, to wszystko nie wiadomo skąd się bierze. Nie budziłem Lauren, by wraz ze mną zachwycała się blaskiem. Byłem egoistyczny i szlachetny zarazem. Blask był mój; sen – jej. Po raz drugi obudził mnie dzwonek telefonu. Połowa łóżka obok była pusta i zimna. Nie podniosłem słuchawki; Lauren nie podobałoby się, gdybym zaczął odbierać telefony w jej domu. Po czwartym dzwonku usłyszałem znane mi konwencjonalne powitanie z taśmy, a potem słowa Lauren: – Pobudka, Alan. Chwyciłem słuchawkę. – Dzień dobry – powiedziałem. – Wszystko wskazuje na to, że jestem zakochany. – Dzień dobry, Alan – ton miała nieco zagadkowy. Oznajmiła, że pojawiły się nowe fakty dotyczące wczorajszej strzelaniny. Jak się okazało, Claire Draper miała w przyszłym tygodniu stawić się w sądzie jako świadek. – Nie za często powołujecie ławę przysięgłych, prawda? – Nie za często. I dobrze wiesz kochanie, że nie mogę ci powiedzieć, o co chodzi. – Więc między nami są jakieś tajemnice? – Tak – powiedziała spokojnym tonem. Nie dała się sprowokować. Granice szczerości to jeden z tematów naszych filozoficznych dyskusji. – Czy miała składać ważne zeznania? – Niestety tak, kluczowe. Podobno była głównym świadkiem oskarżenia. – Podobno? – Dochodzenie przed ławą przysięgłych nie należy do mnie. A wczorajszą rzezią w waszej poradni zajmuje się Elliot. Ja jestem tylko osobą powołaną do sprawy. – To co oni zamierzają zrobić? – Nie wiem. Dziś w południe mamy zebranie – musimy zaplanować, kto, co i jak. Nie wiadomo, co zostanie ustalone. Zadałem jej całkiem proste pytanie: – Czy istnieje możliwość, że mąż Claire nie chciał, żeby zeznawała? – Oczywiście, zastanawiano się nad tym. Ale nie znaleźliśmy żadnego związku między

jednym a drugim. Zeznanie, które miała złożyć, dotyczy prawdopodobnie sprawy związanej z jej środowiskiem. Mąż Claire nie miał z tym nic wspólnego. Przyczyną była chyba kłótnia domowa. Kłótnia? – Znasz moje zdanie na temat zbiegu okoliczności. – Tak, znam. Ale ci wybaczam – masz to we krwi. Tak czy siak, większość z twojej branży to psychopaci. Nagle uświadomiłem sobie, że coś jeszcze musiało się kryć za tym porannym telefonem. – Zamierzacie wciągnąć w to Diane? Sprawdzić, co wie? – Nie zamierzamy nikogo w nic wciągać. Ale faktycznie, musimy się od niej dowiedzieć jak najwięcej. Jest przecież w to zamieszana. Leczyła świadka ławy przysięgłych. I była przy morderstwie. Nie miałem ochoty na sprzeczkę. Czułem się jednak nie w porządku wobec Diane. – Nie będzie chciała z tobą rozmawiać. – To się okaże. – Zamierzasz być przy jej przesłuchaniu dziś rano? – Raczej nie. Ale może zechcę wprowadzić element solidarności płci. Kto wie. To sprawa policji. Znając Elliota, sądzę, że on na pewno weźmie w tym udział. – Będziesz dla niej miła? – Harcerskie słowo honoru – powiedziała. – Słuchaj, ci mechanicy, którzy robili przegląd mojego małego kapryśnego peugeota, powiedzieli przy okazji, że lada dzień skończy się okres dzierżawy ciągłej. Wspomnieli też o zaworach. Czy to jakiś poważny problem? – Poważny. – Naprawdę? Cholera. W takim razie czy byłbyś skłonny postawić mi obiad i odwieźć mnie do domu po pracy? – Z przyjemnością. Przyjąłbym nawet taką opcję: całą noc będę tkwił gdzieś w pobliżu, by jutro rano móc cię odwieźć do pracy. – Muszę się nad tym zastanowić. Piąta piętnaście, dobrze? – A pasowałaby ci piąta trzydzieści? – Zgoda. Do zobaczenia – powiedziała. – Kup jakąś chińszczyznę. Dodzwoniłem się do Diane późnym rankiem, na drugą linię. Pierwsza była sprawdzana przez firmę telefoniczną. Odebrał Raoul i przez parę minut rozmawialiśmy o wczorajszych wydarzeniach. Mieli zamiar z Diane wyjechać z miasta na jakiś czas. Przynajmniej będą próbować. Oddał słuchawkę żonie, która oświadczyła, że nie chce rozmawiać o wczorajszym dniu. – Właśnie przestałam płakać i oczy mam teraz suche jak wióry. Rozumiesz? – Oczywiście – odpowiedziałem, ale trochę mnie to zaniepokoiło. Diane należała do osób rozmownych. Wszystko zawsze lubiła obgadać. Jej obecna wstrzemięźliwość nie była normalna.

– Jak się czujesz? – zapytałem. – Wkurzona. – I co dalej? – Wiesz, co dalej? Jestem cholernie wdzięczna. I to, że jestem cholernie wdzięczna, jeszcze bardziej mnie wkurza. Wdzięczna! Wyobrażasz sobie? Drań wpada do mojego gabinetu, strzela do dwóch porządnych, uczciwych kobiet i zabijają go, zanim zdążył dopaść mnie, a ja jestem wdzięczna losowi. Wdzięczna. Boże! – Cieszę się, że żyjesz, Diane. Nie wyobrażam sobie, co by się stało, gdyby i ciebie zastrzelił. – Ty też jesteś wdzięczny. – Czułem w jej głosie, że mówi ze łzami w oczach. – Cudownie. Ale dosyć już tego. Nie chcę więcej płakać. – A Patricia Tobin? Wiesz coś o niej? – zaryzykowałem następne pytanie. – Tak. Raoul rozmawiał dziś rano z jej mężem. Miała straszną noc – nie wiadomo było, czy przeżyje. Niebezpieczeństwo już minęło, ale ma poważne obrażenia. Lekarze mówią, że krok, który zrobiła wchodząc do mojego gabinetu, mógł być ostatni w jej życiu. Co miałem na to powiedzieć? – Koszmar. Strasznie mi przykro, że pozwoliłem, by wszedł do ciebie. – I mnie, mój drogi. Ale ja też mogłam mu przemówić do rozsądku. Nie był jednak zbyt skory do rozmowy. Cholernie żałosne – oboje mamy sobie za złe, a mimo to jesteśmy wdzięczni losowi, że nie stać nas było na odwagę. Zakasłała, chcąc chyba w ten sposób ukryć szloch albo westchnienie. – Jesteś gotowa na przesłuchanie? – zapytałem. – Mało mnie ono wzrusza. Obawiam się tylko, że im nawymyślam, że tak późno przyjechali. Wszystko jest w aktach: Claire i jej mąż byli w separacji, on ją maltretował, mieszkała w Domu Opieki. Kawał drania z tego gnojka. Wiesz, że zanim od niego odeszła, był dwukrotnie aresztowany za użycie wobec niej przemocy? Miał sądowy zakaz zbliżania się do żony i łamał go niezliczoną ilość razy. Wiesz, że publicznie groził jej śmiercią? Nie powiem im nic, o czym by już nie wiedzieli. Jeśli usiłują wskazać kogoś, kto coś tu zlekceważył, to niech kupią sobie wielkie służbowe lustro i niech się w nim przejrzą. – A więc tak się sprawa przedstawia. – Typowa historia. Tragiczna – powiedziała. Nie zdziwiłbym się, gdyby ryknęła na cały głos. – Ciekawe, jak się dowiedział, że ona jest u ciebie. Znał termin wizyty? – Była zastraszona. Nie korzystała ze swojego samochodu, bała się, że będzie ją śledził. Jeździła autobusem albo pożyczała auto od przyjaciół. Facet poprzysiągł sobie, że dopadnie ją i zabije. Po pracy nigdy nie wracała prosto do Domu Opieki – zawsze gdzieś się zatrzymywała albo ktoś jej towarzyszył. Nie mam pojęcia, skąd wiedział o terminie wizyty. Trzy czy cztery razy spotykałyśmy się o tej samej porze. Wygląda na to, że wszystko miał zaplanowane, nie uważasz? Patricia Tobin była pierwsza – napadł na nią i porwał. Może Claire powiedziała Patricii, że o tej i o tej godzinie wybiera się do mnie? Nie wiem. Po prostu nie wiem. – Co mogę dla ciebie zrobić?

– Miałabym prośbę. Nie jestem w dobrej formie, a wyznaczono mnie na przewodniczącą comiesięcznej konferencji naukowej. Wiesz, rozpoczęliśmy to jeszcze z Paulem Weinmanem. – Tak, wiem. – Możesz zadzwonić i odwołać posiedzenie? Nie mam siły udawać przed ludźmi, że czuję się wspaniale. Tym bardziej, że się nie czuję. Od śmierci Paula nasza konferencja kuleje. Musiałabym zgrywać się przed nimi, a na to nie mam ochoty. W ubiegłym miesiącu na mnie przypadła kolej zreferowania problemu. Przedstawiłam przypadek Claire, więc jestem pewna, że każda obecna tam osoba będzie wygłaszała własną opinię na ten temat. Cholera, nie muszę ci przecież tłumaczyć. Zadzwoń do kogoś z nich, dobrze? – Oczywiście, zadzwonię. Kto jest w grupie? Diane wyrecytowała nazwiska dwóch tutejszych psychiatrów, trzech pracowników socjalnych oraz dwóch psychologów. Większość z nich dobrze znałem. – Zatelefonuj najpierw do Clancy’ego Coatesa – zasugerowała. – On jest z zakładu Paula i najłatwiej mu będzie dotrzeć do innych osób. Paul miał uprawnienia promotora. Prosiłam cię kiedyś o dyskrecję w tej kwestii, dopóki nie przyjmie nowego asystenta. Przyjął. Facet bez stopnia naukowego, młody, rozgościł się w zakładzie Paula. Erie, ojej, Petrosjan. Znasz go? – Tak. Spotkałem się z nim dwukrotnie. Wczoraj był w moim gabinecie, kiedy się to wszystko wydarzyło. – O, kurczę. – Milczała przez parę sekund. – Dobrze, że to twój problem, nie mój. Jeszcze jeden powód, by odwołać posiedzenie. – Podała numery telefonów dwóch członków grupy, których znałem raczej pobieżnie. Pogadaliśmy jeszcze trochę. Erie Petrosjan nie zaprzątał długo mojej uwagi. Po skończonej rozmowie z Diane nacisnąłem guzik sekretarki, by przesłuchać taśmę. Pierwszy był od Erica – podziękował mi za pomoc i powiedział, że zna kogoś, kto przejmie funkcję doktora Paula Weinmana, jego promotora, który zginął tragicznie. Na zakończenie oświadczył, że „nigdy nie zapomni naszej współpracy”. Odetchnąłem z ulgą, że więcej w tym charakterze już się z nim nie spotkam. Nie powinno mnie dziwić, że po strzelaninie Diane wróciła myślą do śmierci Paula Weinmana. Paul był jednym z jej najlepszych przyjaciół i nie dalej jak kilka tygodni temu wygłosiła nad jego trumną mowę pożegnalną. Znałem go od lat. Wspólnie pracowaliśmy nad różnymi przypadkami. Jego wiedza kliniczna była na wysokim poziomie. Nie łączyły nas jednak bliższe stosunki. Diane natomiast była jego wierną przyjaciółką i jedną z najlepszych koleżanek po fachu spoza zakładu. Fakt, że byli razem założycielami comiesięcznej konferencji naukowej, działającej od kilku lat, jeszcze bardziej ich do siebie zbliżył. Choć nasze stosunki cechował profesjonalny dystans, pogrzeb Paula całkiem nieoczekiwanie wywarł na mnie wielkie wrażenie. Trumna z surowego drewna sosnowego była zamknięta. Zastanawiałem się przez chwilę, jak w tej skromnej niewielkiej skrzynce zmieściła się jego