i
W wyścigu ze śmiercią
nie wszyscy ludzie są równi.
Norman MacLean
Young Men and Fire
ciepły piątkowy wieczór nieruchome powietrze pachniało bzami.
Emily chciała wyjść na spacer. Owinąłem smycz wokół palców,
patrząc, jak suka kręci się w kółko. Węszyła za odpowiednim miejscem.
W
Peter właśnie wyjeżdżał na ulicę. Na chwilę zatrzymał stare volvo i wy-
sunął rękę przez otwarte okno.
- Cześć, Em! - zawołał.
Odpowiedziałem mu podobnym gestem. Patrzyłem za znikającymi świa-
tłami wozu. Emily postawiła uszy, przysiadając na piasku.
Wolałaby pewnie dłuższy spacer, ale ja chciałem wrócić do domu, do
żony czekającej na mnie ze schłodzoną butelką wódki, kasetą wideo i wy-
godnym miejscem na kanapie.
Żeby zrozumieć sens tego, co wydarzyło się później tego wieczoru,
musiałem porozmawiać z wieloma osobami.
Z księgi rejestru miejskiego szpitala wynikało, że o drugiej dziesięć nad
ranem dwóch mężczyzn wniosło Petera do izby przyjęć. Natychmiast poło-
żono go na łóżku przykrytym prześcieradłem poplamionym krwią ciężko
rannej ofiary wypadku autobusu szkolnego, który rozbił się niedaleko Allen-
spark. Rzut oka na Petera wystarczył, aby zorientować się, że nie było czasu
na zmianę prześcieradeł. Natychmiast zebrał się wokół niego zmęczony per-
sonel.
- Ma bardzo słabe tętno. Pospieszcie się! Stracił mnóstwo krwi! - krzyk
nął jeden z dwóch mężczyzn, którzy przywieźli rannego z teatru Boulder.
Był krępej budowy, miał grube ramiona i krótkie nogi. Zmierzwione włosy
koloru miedzi poprzetykane były srebrnymi nitkami. Miał zarumienioną z wy-
siłku twarz i niespokojnie błyszczące małe oczka. Był sanitariuszem w Wiet-
namie i mógłby przysiąc, że gdy przyszedł do teatru, aby posprzątać po przed-
stawieniu, i znalazł tam rannego Petera, wyczuł jednak u niego słaby puls.
Z doświadczenia wiedział, że nie ma czasu wzywać karetki. Przywiózł więc
Petera do szpitala własnym wozem, starym półciężarowym el camino z po-
łyskującą plandeką z tyłu.
Po drodze zgarnął z chodnika przypadkowego przechodnia, studenta.
Poprosił go, żeby usiadł z tyłu z Peterem. Chłopak właśnie wracał z imprezy
jednego z bractw uniwersyteckich. Upił się i zgubił kluczyki, musiał więc
iść pieszo do domu przy Spruce Street. Samochód zatrzymał się przy nim,
gdy wymiotował w zaułku.
W gorączkowej atmosferze ostrego dyżuru, zawiany chłopak wydawał
się zupełnie zagubiony. Jak cień chodził za byłym sanitariuszem.
- Brak pulsu. Czy ktoś go wyczuwa?! - zawołała wysoka siwowłosa
pielęgniarka. Ona pierwsza znalazła się przy łóżku Petera. Łóżko stało w ho
lu, na który wychodziły drzwi pokojów zabiegowych.
Nadbiegł lekarz dyżurny i dokładnie obejrzał rannego.
-Jeszcze nie podłączony? Mamy jakąś wolną salę? - spytał spokojnie.
-Chyba pan żartuje.
-Dawać krew. Zero Rh-. Ciśnienie?
Przez chwilę wszyscy milczeli. W końcu ktoś powiedział.
-Jeszcze nic, wciąż próbuję.
-Zawołajcie tu zespół reanimacyjny. Potrzebny mi zestaw.
-Nie oddycha. Brak pulsu.
-Nie przerywajcie sztucznego oddychania. Musimy natychmiast do-
stać zestaw reanimacyjny. Potrzebna nam sala!
-Trójka reanimacyjna jest już wolna?! - zawołał ktoś z głębi korytarza.
-Kiedy czuł pan puls? Jak dawno temu? - Lekarz dyżurny, mężczyzna
po czterdziestce z bliznami po trądziku i przerzedzonymi włosami
związanymi w kucyk, spojrzał na zaczerwienionego mężczyznę.
-Jakieś pięć minut temu! - mruknął były sanitariusz. - Nie więcej. Może
nawet cztery. Ja go znam, panie doktorze! Tego człowieka warto
ratować.
Ubranie i skóra mężczyzny poplamione były krwią. Krwią Petera, która po-
woli wysychała. Cienka brunatna skorupa pokrywająca owłosione ramiona za-
częła pękać. Były sanitariusz przyjaźnił się z Peterem. Stał przy nim prosty jak
struna i płakał. W przesiąkniętych krwią Petera roboczych spodniach i podko-
szulku, z oczami lśniącymi jak słońce, budził szacunek ludzi w izbie przyjęć.
Inni, patrząc na niego, poważnieli.
Moja droga przyjaciółka Adrienne, żona Petera, była urologiem i tego
wieczoru miała dyżur w szpitalu. Właśnie skończyła trudny zabieg cewni-
kowania u dziesięcioletniej dziewczynki z pękniętą miednicą. Z korytarza
dobiegły jąodgłosy zamieszania. Od razu wiedziała, że kogoś reanimowano.
Pomyślała, że pewnie jedną z ofiar wypadku szkolnego autobusu. Dokoń-
czyła zakładanie cewnika, ściągnęła rękawiczki i wyszła sprawdzić, co się
dzieje.
Adrienne miała metr sześćdziesiąt w szpilkach. I to nie na pewno. Wi-
działa więc jedynie ludzi otaczających łóżko. Przecisnęła się między nimi
i znalazła się przy stopach leżącego. Dyżurny lekarz z kucykiem pochylał
się nad ciałem. Licząc cicho, robił masaż serca. Pielęgniarka ściskała ba-
lon - pompowała powietrze przez maskę, która zasłaniała usta i nos pacjen-
ta. Inna pielęgniarka tamponami z gazy tamowała krew płynącą z niezliczo-
nych krótkich ciętych ran. W żyły mężczyzny wkłuto igły.
- Nic nie czuję. Brak pulsu. Zero.
Na stojakach zawieszono plastikowe torby wypełnione płynem, a do
oczyszczonych miejsc na nagiej piersi Petera z niezwykłą precyzją przymo-
cowano elektrody.
- Tracimy go. Cholera. Czy ktoś wyczuwa puls?
Adrienne nie wiedziała, kto pyta. Głos wydał się jej bardziej zmęczony niż
ponaglający. Głos kobiety, pomyślała. Nikt nie odpowiedział. Z głębi
korytarza dobiegło ich wołanie:
-Trójka wolna!
-Nie przerywać masażu. Przenosimy go na trójkę. Wszyscy razem. Raz,
dwa, teraz! - Lekarz dyżurny, który regularnie uciskał pierś Petera,
mówił wyraźnie, pewny, że jego polecenia zostaną spełnione.
Sala numer trzy znajdowała się za plecami Adrienne. Odskoczyła, żeby
zrobić miejsce dla łóżka i otaczających je ludzi.
Gdy przejeżdżało obok, zobaczyła męża. Patrzył prosto na nią. Przez
nią. Zamarło jej serce.
- Och, Jonas. To twój tatuś - powiedziała.
Iff
1
Pożyczony czas
ydaje ci się, że kogoś znasz. Peter Arvin był moim sąsiadem
prawie dziesięć lat. Setki razy jedliśmy razem kolację. Pomagałem
mu stawiać ogrodzenie, czyścić rynny i sadzić drzewa. Godzinami
patrzyłem, jak w swojej pracowni tnie i ociosuje drewno. Pocieszał mnie,
gdy odeszła moja pierwsza żona. Pozwolił się wypłakać, kiedy zdechł mój
pies. A gdy przyszło na świat jego dziecko, byłem przy nim. Poprosił mnie,
żebym przytrzymał pępowinę, kiedy ją przecinał. Zgodziłem się, choć nie
mam pojęcia dlaczego.
W
Wraz z Peterem, i za jego namową, opróżniliśmy wiele butelek wspa-
niałego wina, chociaż wcale nie musieliśmy. Razem biegaliśmy na dziesięć
kilometrów, chociaż wcale nie musieliśmy. Nigdy nie udało mi się pokonać
go na korcie tenisowym. Ani razu. Wątpię, czy w ogóle przeszło mu przez
myśl, żeby choć raz dać mi wygrać.
Peter lubił być najlepszy.
I lubił być staroświecki.
W pracowni słuchał zawsze starych płyt. Winylowych. Creedence Clea-
rwater, Grand Funk, Cream. Early Airplane. Przyjemność sprawiało mu po-
dawanie steków z sosem i tłustych gulaszy gościom obsesyjnie dbającym
o poziom cholesterolu. Jeździł volvo kombi z tysiąc dziewięćset siedemdzie-
siątego szóstego roku ze starym radiem. Jeśli w ogóle miał jakieś nowe ubra-
nia, ja nigdy ich nie widziałem.
Uwielbiał pustkowia i góry, a mimo to ożenił się z kobietą, dla której
prawdziwą dziczą było Boulder. Sam jeździł na biwaki i wędrówki. Prze-
ważnie wybierał Indian Peaks. Gdy brakowało mu natchnienia, można go
było spotkać wiszącego na jednej ze ścian kanionu Eldorado. Kpił sobie z
prawa ciążenia. Regularnie uprawiał free-solo - wspinaczkę po skalnych
ścianach bez asekuracji. Ja odważyłbym się podejść do takiej skały tylko
gdyby stało przy niej rusztowanie.
Pewnego razu, niedługo po tym, jak okazało się, że Adrienne spodziewa
się dziecka, Peter zaprosił mnie na kolację. Właśnie wtedy nad talerzem pi-
kantnych krewetek Adrienne poprosiła go, żeby więcej tego nie robił. Tak po
prostu.
-Mam się nie wspinać bez asekuracji? - spytał, wpatrując się w jedzenie.
-Właśnie tak, Geppetto. Koniec ze wspinaniem się na żywioł. Ludzie,
którzy uprawiają free-solo to ginący gatunek, a ja chciałabym, żeby
ktoś pomagał mi zmieniać pieluszki.
Zaczerpnął tchu i dopiero po chwili odezwał się:
- A mogę zostać przy wspinaczce sportowej?
Adrienne skinęła głową. Wspinaczka sportowa oznaczała asekurację, a na-
wet kask, o ile udałoby jej się wpłynąć na Petera. Dla mnie różnica między wspi-
naczką free-solo a wspinaczką sportową przypominała różnicę między pływa-
niem wśród rekinów bez broni i pływaniem wśród rekinów z małym scyzorykiem.
Nikt jednak mnie o zdanie nie pytał, więc zachowałem je dla siebie.
Adrienne jeszcze raz przytaknęła.
- Sportowa może być.
Peter uśmiechnął się oczami, ale jego twarz pozostała nieruchoma.
Tego wieczoru byłem jedynie obserwatorem, odniosłem jednak wraże-
nie, że ta krótka wymiana zdań oznaczała zawarcie kontraktu małżeńskiego
negocjowanego bez wzajemnej nienawiści. Mimo to w ciągu następnego roku
od wielu wspólnych przyjaciół słyszałem, że Petera nieraz widziano na ścia-
nach Diving Board, Tagger lub na innych słynnych skałach Eldorado bez lin
i bez kasku.
Znajomy psycholog klinicysta, który widział jedno z jego wejść, orzekł,
że każda zakończona sukcesem wyprawa Petera to nic innego, jak tylko nie-
udana próba samobójstwa.
Peter Arvin miał blond włosy do ramion i golił się raz w tygodniu bez
względu na to, czy było to potrzebne, czy nie. Śmiał się jak dobry duszek,
a uśmiechem zaszczycał innych rzadko. Okazja musiała być naprawdę wy-
jątkowa. Miał oczy raczej złote niż orzechowe. Zawsze wydawały się smut-
niejsze i mądrzejsze niż oczy pozostałych.
Nawet w Boulder, pełnym domorosłych filozofów, Peter jedną uwagą
na temat znaczenia jakiegoś aspektu życia, nad którym nikt się nigdy nie
zastanawiał, potrafił sprawić, że w pokoju nagle zapadała cisza. Raz intere-
sowało go życie pozaziemskie, kiedy indziej kwestia gabinetu cieni. Pro-
blem wycinania lasów tropikalnych rozpalał go do czerwoności.
Zawsze się czymś martwił. Był najwrażliwszym mężczyzną, jakiego
znałem. Jego wrażliwość miała bardzo osobisty i wyjątkowy charakter, choć
czasem wydawała się dziwaczna. Peter głęboko wierzył, że kieruje nami ja-
kaś siła, niedoskonałe jeszcze bóstwo istniejące gdzieś we wszechświecie.
Wciąż o tym mówił, tak jak inni mówią o polityce, sporcie czy pogodzie.
- Jeśli rzeczywiście istnieje jakiś Bóg, jeden Bóg - powiedział pewnej
wiosny, gdy rozsypywaliśmy nawóz w ogrodzie warzywnym jego żony - chy
ba jeszcze nie jest dorosły. To musi być jakiś dzieciak, który próbuje zatrosz
czyć się o naszą planetę. Zbyt wiele rzeczy zostało schrzanionych, żeby uwie
rzyć, że opiekuje się nami dojrzała Najwyższa Istota, która ma cztery miliony
lat doświadczenia. Weźmy na przykład sprawę wyginięcia dinozaurów. Czy
według ciebie naprawdę uważny Bóg pozwoliłby na coś podobnego? Niemoż
liwe. Tą planetą rządzi ktoś, kto robi to przy okazji, gdy tymczasem interesuje
go wyłącznie niebiański odpowiednik seksu albo muzyki rockowej.
Peter lubił czytać biografie i wyżej cenił tylko książki science fiction
-nazywał je „dokumentami z przyszłości". Uwielbiał teatr - od Szekspira po
broadwayowskie spektakle gościnne i repertuar miejscowych grup teatral-
nych. Zawsze był ich wielkim fanem i często zgłaszał się do pracy przy przed-
stawieniu albo hojnie wspomagał rozmaite przedsięwzięcia.
W swojej pracowni zmieniał się w czarodzieja. Robił z drewnem, co
chciał, jakby tylko on rozumiał prawdziwą mowę sęków i słojów. Jego praca
cieszyła się powszechnym uznaniem, był nawet bohaterem artykułu w jed-
nej z gazet w Denver i w czasopiśmie „Domy i style w Kolorado". Fałszywa
skromność nie leżała w jego charakterze.
- Odpowiedni kawałek drewna to taki, który tylko czeka, żeby stać się
komodą, łóżkiem albo krzesłem. Z nieodpowiedniego trzeba taką komodę,
łóżko lub krzesło zrobić. Ja szukam drewna, które czeka - mówił.
Zamawiano u niego meble z rocznym wyprzedzeniem. Nigdy nie brał za
nie dostatecznie dużo.
Ojcostwo odmieniło go w niezwykły sposób. Nie zmieniło go radykal-
nie, ale sprawiło, że w jednych sprawach stał się znacznie mniej lekkomyśl-
ny, w innych zaś dwa razy bardziej odpowiedzialny. Miał w życiu cel. Czę-
ściej się uśmiechał.
Tyle o nim wiedziałem. Ale spoglądając w przeszłość, stwierdziłem, że
nigdy nie dowiedziałem się rzeczy oczywistych. Niewiele umiałem powie-
dzieć o jego życiu, zanim wprowadził się do domu na wzgórzu. Mało wie-
działem o jego rodzinie z Wyoming. Nie miałem pojęcia, czy był kiedyś
skautem ani czy grał na drugiej bazie w małej lidze baseballowej albo czy
w szkole średniej był klarnecistą w licealnej orkiestrze.
Przez dziesięć lat mieszkałem obok niego, łudząc się, że go dobrze znam.
I tak myślała Adrienne, jego żona.
Kiedy Peter został zamordowany, oboje przekonaliśmy się, że nie wie-
dzieliśmy o nim nic.
sobotni ranek kilka minut po szóstej zobaczyłem światła
skręcającego na nasz podjazd samochodu. Rozwoziciel gazet już
był, doszedłem więc do wniosku, że to Adrienne wraca do domu po okropnej
nocy w szpitalu. Całą pierwszą stronę gazety zajmował artykuł na temat
wypadku szkolnego autobusu niedaleko Allenspark. Otworzyłem frontowe
drzwi, żeby przywitać sąsiadkę na wspólnym podjeździe. Chciałem
zaproponować jej chwilę odpoczynku po szpitalnej gehennie. Pomyślałem,
że chętnie posiedzi ze współczującym przyjacielem - to znaczy ze mną -
zamiast iść prosto do domu, żeby zasnąć i zapomnieć o potwornościach
minionej nocy.
W
Samochód nie należał jednak do Adrienne. Zamiast minivana zoba-
czyłem czterodrzwiowego forda. Opony zachrzęściły na żwirze i samochód
zatrzymał się jakieś półtora metra ode mnie. Wysiadł z niego Sam Purdy.
To mnie zaniepokoiło. Detektywi, wszystko jedno, czy są naszymi przyja-
ciółmi, czy nie, zwykle nie przyjeżdżają bez zapowiedzi o świcie z dobry-
mi wieściami.
Emily podeszła ze mną do drzwi. Była ogromna, jej sierść miała kolor
gliniastej ziemi po deszczu. Mieszkała ze mną i Lauren dopiero od trzech
dni - przygarnąłem porzuconą przez hodowcę z Cheyenne suczkę, która nie
nadawała się na wystawy. Ponieważ Emily mieszkała z nami tak krótko, nie
zdążyła się jeszcze nauczyć, że ochrona nas i naszego domu należy do jej
żywotnych interesów, dlatego nie zaszczekała na widok obcego.
Po raz pierwszy Sam Purdy zapukał do mych drzwi wiele lat temu, żeby
mnie przesłuchać. Później tysiąc razy bywał tu jako przyjaciel. Tym razem
wyglądał na przygnębionego. Miał na sobie służbowy strój, domyśliłem się
więc, że przywiodły go tu sprawy zawodowe. Sportową marynarkę w jodeł-
kę narzucił na koszulę w kratę. Poplamiony krawat rozluźnił pod szyją.
-Cześć, Sam. Zdaje się, że twój przyjazd nie wróży nic dobrego. - Przy-
puszczałem, że przyszedł porozmawiać z moją żoną, która była
zastępczynią prokuratora okręgowego. - Napijesz się kawy?
-Chętnie, jeśli zostało ci trochę świeżej. - Przykucnął i przywitał się z
Emily, która gwałtownie się od niego odsunęła. - Masz nowego psa?
Wspaniale. Jak się wabi?
-Nazywamy ją Emily. Jest z nami dopiero kilka dni. Ma dwa lata. Na
razie uważamy, że jest cudowna.
-Jest taka sama jak wasz poprzedni pies, prawda?
-Tak, tobouvierjak Cycero.
Sam z zainteresowaniem przyjrzał się mojej twarzy, tak jak ludzie, któ-
rzy patrzą na mnie, kiedy zgolę brodę, ale nie potrafią stwierdzić, co się we
mnie zmieniło.
Zaraz potem powiedział, że Peter został zamordowany.
Nie mam pojęcia, ile czasu upłynęło, zanim poczułem, jak jego ręce pcha-
ją mnie w stronę krzesła. Usiadłem i spojrzałem na niego z niedowierzaniem.
Kazałem mu powtórzyć, co powiedział. Gdy usłyszałem te same słowa, od-
wróciłem się i wyjrzałem przez okno, wzbraniając się przyjąć fakty do wiado-
mości. Miałem ochotę przebiec przez podjazd i zadzwonić do drzwi Petera
pięć, dziesięć razy, tyle, ile byłoby trzeba, aby mi otworzył. W końcu dotarł do
mnie głos Sama próbującego wyjaśnić mi, co się stało. Dwukrotnie przerywa-
łem mu, żeby się upewnić, czy naprawdę chodziło o Petera.
Naprawdę. Powoli jego opowieść zaczęła do mnie docierać. Pochłonęły
mnie szczegóły.
-Poważnie? Tak jak w tamtej sprawie w Denver?
-Może. Jeszcze za wcześnie, żeby to stwierdzić.
-Ale wygląda tak samo, prawda? Sam, czy Petera zabił ten sam czło-
wiek?
-Już powiedziałem, że to możliwe. Zwłaszcza sądząc po tym, co prze-
czytałem w aktach. Musimy się skontaktować z wydziałem zabójstw w
Den-ver, sprawdzić, czy wszystkie szczegóły pasują. Ale wygląda na to,
że morderca działał w ten sam sposób co w teatrze w Denver.
Koszmar wydarzeń tej nocy wciąż jeszcze do mnie nie docierał. Wyda-
wał się nierzeczywisty, odległy.
-To znaczy, że Petera zabił seryjny morderca? Dwa wypadki wystarczą,
żeby nazwać to seryjnym morderstwem?
-Do diabła, zawsze zaczyna się od jednego, prawda? Według kryteriów
FBI potrzebne są trzy morderstwa, żeby mówić o seryjnym zabójcy.
Wiem jedno. Po tym, co widziałem kilka godzin temu, mogę stwierdzić,
że mamy do czynienia z mordem rytualnym. Oczywiście trzeba to
dokładnie sprawdzić.
-To znaczy, że to nie była... spartaczona próba kradzieży albo coś w tym
rodzaju?
-Nie. To wyglądało jak zasrane przedstawienie. Pieprzone przedsta-
wienie psychopaty. - Na wspomnienie o tym przez twarz Sama
przemknął
grymas obrzydzenia. - Tym razem nie chodziło o kradzież. Wczoraj wieczo-
rem pokazywano jakiś beznadziejny musical New Age. Bilety wyprzedano
na długo przed przedstawieniem. W kasie były tylko pieniądze za wejściów-
ki. Zupełnie inaczej niż w kinoteatrze, gdzie na miejscu jest prawdziwa kasa
z biletami. Zresztą kierownik twierdzi, że nic nie zginęło.
- Nie mogę w to uwierzyć.
Peter, co oni ci zrobili?
To się nie mogło zdarzyć. Widziałem twarz Petera tak wyraźnie, jakby
przede mną stał. Nie uśmiechał się. Jego oczy lśniły mnóstwem tajemnic, ale
kryły się w nich też jakieś cienie. Próbowałem zrozumieć to, że Peter nigdy
nie zobaczy, jak Jonas stawia pierwsze kroki, ani nie usłyszy, jak mały śpiewa.
Nie mogłem uwierzyć, że już nigdy nie napijemy się razem dobrego wina
z jego piwnicy i że nie spełnią się marzenia Petera o wyprawie do Nepalu.
- Rozmawiałeś z Adrienne? - spytałem. Skoro nie mogłem być przy
Peterze, chciałem przynajmniej być przy niej.
- Z jego żoną?
Przytaknąłem.
-Wyobraź sobie, że kiedy przywieźli Petera, miała dyżur w szpitalu.
Widziała go. Widziała, jak próbowali go reanimować. Podobno
wyglądało to okropnie. Przez pół godziny siedziała sama przy jego
ciele, a potem wróciła na salę operacyjną do jakiegoś dzieciaka z
wypadku. Zadzwoniłem do szpitala, zanim tu dotarłem. Wciąż tam jest.
Wiesz, że autobus szkolny miał wypadek?
-Tak. - Nie umiałem sobie nawet wyobrazić, jak okropna musiała to
być noc dla Adrienne. - Trudno mi w to wszystko uwierzyć.
Pięć minut później byłem już gotowy do wyjścia. Obudziłem Lauren.
Była przybita wiadomością o tragedii. Wciągnęła szlafrok i objęła mnie. W jej
ramionach było mi dobrze. Przez chwilę staliśmy przytuleni. Weszła na górę,
aby przywitać posłańca i przekonała Sama i mnie, żebyśmy jechali bez niej.
Powiedziała, że pójdzie sprawdzić, jak się mają Jonas i Lisa, jego niania,
a potem spróbuje znaleźć Adrienne.
Korpulentna postać Sama Purdy'ego niczym gaz wypełniała przestrzeń.
Często w jego towarzystwie wydawało mi się, że mnie przytłacza. Tego ran-
ka w jego służbowym wozie miałem wrażenie, że się duszę.
Poczułem, że mam łzy w oczach. Wytarłem je szybko wierzchem dłoni
i spytałem Sama, czego ode mnie chce.
Próbował skręcić ze Spanish Hills w South Boulder Road, ale nawet
w weekendowe poranki ze wschodnich przedmieść do Boulder jechało tyle
osób, że sznur samochodów ciągnął się jak okiem sięgnąć. Gdzieś po czter-
dziestu pięciu sekundach jego udawana cierpliwość wyczerpała się. Wysta-
wił koguta na dach forda i włączył syrenę. Zawyła trzy razy - tyle wystar-
czyło, żeby mógł włączyć się do ruchu. Dopiero kiedy jakieś czterysta metrów
dalej wyłączył koguta, odpowiedział na moje pytanie.
- Jeżeli - pozwól, że podkreślę słowo Jeżeli" -jest to zabójstwo rytu
alne i zrobił to ten sam szaleniec, który poćwiartował faceta w Centrum Sztuki
w Denver w zeszłym miesiącu, będę musiał przyjrzeć się miejscu przestęp
stwa w szczególny sposób. Okiem psychologa. Muszę być gotów do
stwo
rzenia profilu mordercy od samego początku. Ty mógłbyś mi pomóc, patrząc
na wszystko ze swojej perspektywy. Chciałbym, żebyś przyjrzał się scenie
jako psycholog. Może coś cię w niej uderzy. Może będziesz mógł mi powie
dzieć coś nowego o tym świrze.
Spodziewał się, że odmówię, jakoś zareaguję. Kiedy się nie odezwałem,
zaczął mówić dalej.
- Zwykle przy seryjnych i rytualnych zabójstwach policyjni psycholo
dzy mają do dyspozycji tylko fotografie z pierwszych zbrodni. To dlatego,
że przy pierwszych kilku wypadkach zwykle nie ma pewności, czy mamy do
czynienia z seryjnym mordercą, więc nie wzywa się psychologów, żeby obej
rzeli miejsce przestępstwa. Ja jednak chciałbym, żebyś się temu przyjrzał,
żebyś zobaczył wszystko na własne oczy, na wypadek gdyby moje przeczu
cia okazały się słuszne.
Patrzyłem przez szybę na południe, w kierunku Flatirons i kanionu El-
dorado. Właśnie tam Peter uwielbiał się wspinać.
- Pochlebia mi twoja wiara we mnie, Sam, ale wiesz, że nie jestem spe
cjalistą. Nic nie wiem na temat seryjnych morderców.
Odwrócił wielką twarz w moją stronę.
-Daj spokój, Alan. - W jego głosie zabrzmiał wyrzut. Zacząłem go
uważniej słuchać. - Przestań opowiadać bajki. Przecież znasz się na
socjo-patach, tak?
-Tak.
-Znasz się też na psychopatach?
-Tak.
-Jaki dziś dzień? Piątek?
-Sobota.
-Wszystko jedno. W poniedziałek, po przeczytaniu materiałów, które ci
dam, będziesz mógł zrobić kolejny, doktorat z rytualnych morderstw. - Ton
jego głosu złagodniał tak szybko, jak wcześniej spoważniał. - Nie
chciałbym
się z tym zwracać do obcego. Ty chyba też byś nie chciał. Wiesz, na
czym polega przygotowywanie profilu zabójcy?
- Mniej więcej. Ale to umiejętność, którą trzeba ćwiczyć, a mnie brak
doświadczenia.
Sam nawet nie próbował ukryć sarkazmu.
- W takim razie mam problem, bo nie znam żadnego psychologa, który
byłby w tym dobry i którego mógłbym wyciągnąć z łóżka o świcie, kilka
godzin po tym, jak zamordowano twojego przyjaciela. Do diabła, chcę, że
byś mi pomógł, rozumiesz? Ufam tobie i twoim cholernym umiejętnościom.
Wierzę, że potrafisz zrobić to bez zbędnego chrzanienia. Dlatego proszę cię,
żebyś dziś rano przywołał na twarz minę psychologa, wybrał się ze mną do
teatru i po prostu się rozejrzał. Zobacz, co jakiś dupek zrobił twojemu przy
jacielowi. Wyczuj go. Poczuj zabójcę. W pewnym sensie on tam jest. Wszę
dzie, na całej scenie. Zostały ślady. Po tym, co zrobił i czego nie zrobił. Dla
czego wybrał Petera. Czy się rozkręcał. Jak się rozkręcał. Jak wszystko
zaplanował. Jak długo czekał. W jakim stopniu się kontrolował. Czy stracił
panowanie nad sobą. Może wydaje mu się, że był duchem. Nie był. Wierz
mi. Na pewno zostawił jakieś ślady. Chcę, żebyś znalazł wszystkie. - Sam
skręcił na Broadway. - Nie zobaczysz tego, co ten drań zrobił Peterowi. Zo
baczysz, jak to zrobił. Co czuł, kiedy planował i kiedy to robił. Co chciał
przez to osiągnąć. To wszystko tam jest. Taka robota to przecież twoja spe
cjalność. Chcę, żebyś dziś rano spróbował złapać ducha. Możesz mi wie
rzyć, że to nie jest pieprzony Kacper.
eatr Boulder to ozdoba Czternastej ulicy. Stoi tuż obok brukowanych
uliczek centrum handlowego. Ma wspaniałą fasadę w stylu art deco, a
panująca tam atmosfera przypomina mi szkolne czasy: teatralny balkon,
kształtne piersi, jędrne pośladki i spocone dłonie. Budynek przeszedł zmien-
ne koleje losu, odkąd na przełomie wieków zbudowano go dla opery Cur-
ran. Był teatrem z prawdziwego zdarzenia, kinem, w którym odbywały się
premiery, a potem kinem trzeciorzędnym. Ostatnio wystawiano tam mu-
sic-halle, a od czasu do czasu udostępniano scenę miejscowej grupie ama-
torskiej.
T
Tamtego ranka, kiedy razem z Samem mijaliśmy policyjne barierki, wciąż
jeszcze modliłem się o to, żeby to nie był pierwszy raz, kiedy ofiara morder-
stwa popełnionego na deskach teatru Boulder nie wstanie i nie ukłoni się
publiczności.
Nie wiedziałem, co mam robić, więc usiadłem.
Wybrałem miejsce przy przejściu, po lewej stronie, mniej więcej w po-
łowie widowni.
Przed kilkoma laty teatr przebudowano tak, by mógł pomieścić scenę
muzyczną, parkiet taneczny i bar z napojami alkoholowymi. Długie rzędy
drewnianych foteli przez dziesięciolecia służące teatromanom zastąpiono
pozbawionymi charakteru aluminiowymi krzesłami z siedzeniami obcią-
gniętymi materiałem. Tylna część widowni ustąpiła miejsca barowi, przed-
nia otwierała się teraz na orkiestrę, a przód sceny został otulony
parkietem do tańca.
Cuchnęło mocnym alkoholem i starym piwem. Stęchły zapach wypeł-
niający tę jaskinię był ciężki i nieprzyjemny. Światła reflektorów rozdzierały
przestrzeń, wydobywając z ukrycia każdą bliznę. Podłoga upstrzona była
kręgami skamieniałej gumy do żucia. Ornamenty na suficie i ścianach wy-
glądały nieźle. Tylko na dole, gdzie stali bywalcy mogli dokonać szkód, far-
ba nosiła ślady zadrapań i brudu. Pomyślałem, że magia teatrów, tak jak ba-
rów, działa tylko w ciemnościach.
Ciemno czy jasno, wszystko jedno. Ta sala nie znała pór dnia. Środek
dnia czy północ - to absolutnie nie miało znaczenia w miejscu, w którym
siedziałem. Wypuściłem powietrze z płuc i wyobraziłem sobie środek nocy,
minionej nocy. Zacząłem się w nią zanurzać.
Troje ludzi, dwóch mężczyzn w mundurach i kobieta w długim czarnym
płaszczu, stało po lewej stronie sceny. Teatralna akustyka sprawiała, że sły-
szałem szmer ich szeptu, ale nie wiedziałem, o czym rozmawiali. Kobieta
pomachała do Sama Purdy'ego. Obejrzał się na mnie, zastanawiając się, czy
może zostawić mnie bez opieki. Wbił ręce w kieszenie i ruszył przejściem
w kierunku grupy.
Żółto-czarna taśma odgradzała całe proscenium i dwa miejsca na wi-
downi. Patrzyłem, jak Sam przechodzi nad nią i staje się czwartym szepczą-
cym na scenie.
Policyjni technicy chyba już skończyli pracę i zabrali ze sobą wszyst-
ko, co mogło mieć faktyczny lub domniemany związek z morderstwem
Petera. Nie miałem pojęcia, w jaki sposób zamierzali ustalić, które zaku-
rzone włosy i odciski palców miały znaczenie. Zeszłego wieczoru na sali
były setki ludzi, z których każdy gubił włosy, pocił się, kichał i zostawiał
odciski palców.
W końcu jednak - późnym wieczorem - zostały tylko dwie osoby. Peter. I mor-
derca Petera. Znałem pierwszego. I miałem pomóc Samowi odnaleźć drugiego.
Na początku pomyślałem sobie, że to, czego oczekiwał ode mnie Sam,
nie będzie trudne. Jedno spojrzenie na scenę wystarczyło, żeby pojawiło
się poczucie fałszywej pewności siebie. Od razu domyśliłem się, dlaczego
Peter był tutaj tak późno. Budował albo zmieniał dekoracje do przed-
stawienia Present Laughter w reżyserii Noela Cowarda. Miał zwyczaj ofia-
rowywać miejscowym grupom teatralnym kompletne dekoracje i wiele
czasu poświęcał na ich stawianie. Dobrze pamiętam, jak mi mówił, że
pracuje przy tej produkcji. Zysk miał zasilić konto hospicjum dla chorych
na AIDS.
Z miejsca, gdzie siedziałem, widziałem część dekoracji za kulisami po
lewej stronie sceny. Na scenie wznosiła się konstrukcja na kółkach, pochylo-
na lekko w stronę widowni. Znajdowała się na samym środku, a ponieważ
zająłem dobre miejsce z przodu, mogłem wyobrazić sobie, że ciemne plamy
na deskach były jedynie częścią scenografii.
Naprawdę zaskoczyła mnie myśl, że prawdopodobnie patrzę na krew
Petera.
Wciąż jeszcze nie wiedziałem, jak zginął. Ale siedząc tam, otoczony
ciszą i czystym, białym, zimnym światłem, i nie mogąc zaczerpnąć tchu, za-
cząłem się zastanawiać, czy nie było to morderstwo na tle seksualnym.
Na pewno nie był to akt, o jakim mogli fantazjować moi mniej zrówno-
ważeni pacjenci. Tym razem był to seks na ostrzu noża, seks w ciemnym
świecie, którego nie znałem i do którego nie miałem ochoty wkraczać. Tam
granica między agresją i erotyką została przesunięta, wściekłość graniczyła
tam z żądzą, a okrucieństwo pochłonęło namiętność.
Choć mogłem snuć domysły, nie wiedziałem, gdzie dokładnie dozorca
znalazł Petera. Dekoracje na scenie przypominały niezupełnie umeblowa-
ny salon. Przypuszczałem, że była to główna część trzyczęściowej sceno-
grafii.
Dominującym elementem na scenie był biały fortepian. Powiększo-
ny? Zmniejszony? Nie znam się na instrumentach muzycznych. Jeśli jed-
nak krew można uznać za wskazówkę, tam właśnie zginął Peter. Na tym
fortepianie. Ciemne plamy - z miejsca, gdzie siedziałem, nie widać było,
czy są czerwone - zaczynały się na szczycie pokrywy, biegły po niej łu-
kiem aż do punktu, gdzie zwężały się, tworząc dwie oddzielne strużki, któ-
re wsiąkły w biały dywan na podłodze. Krew przestała kapać już wiele
godzin temu.
Gdyby ktoś nagle przyciemnił światła na widowni i włączył reflektory,
bez trudu można by było uwierzyć, że to farba albo jakaś inna substancja,
której używają teatralni magicy po to, aby oszukać ludzkie oko, że widzi
krew.
Siedziałem zahipnotyzowany przez zakrwawiony fortepian, gdy obok
pojawił się Sam Purdy. Nagle, jakby za sprawą magii albo sztuczek specjali-
sty od efektów specjalnych.
- Dozorca znalazł Petera na fortepianie. Był nagi. Leżał twarzą do góry.
Stracił mnóstwo krwi.
Z trudem zmusiłem się do rozmowy o szczegółach morderstwa Petera.
-Jak ustawione były światła? - To pytanie zaskoczyło nawet mnie.
-Hm - mruknął Sam. Sięgnął do kieszeni sportowej marynarki, wycią-
gnął notes i długopis i zapisał coś.
-Czy to Lucy? Ta kobieta, z którą rozmawiałeś? - Lucy Tanner była
policyjnym detektywem, protegowaną Sama.
-Nie, to policjantka z wydziału zabójstw w Denver. Przyjechała spraw-
dzić, czy są podobieństwa z morderstwem, nad którym pracują. Może
coś nam podpowie.
Nowi pacjenci lubią opowiadać, próbując wyjaśnić, jak i dlaczego doszło
do tego, że rozmawiają z obcym człowiekiem, który każe sobie płacić dwa dola-
ry za minutę. Ich opowieści zwykle są wzruszające, czasem nawet tragiczne.
Sam chciał, aby teatr opowiedział mi taką historię, żeby opowiedział, co
takiego się wydarzyło, że musiałem przyjechać tu wczesnym rankiem w so-
botę. Gdy siedziałem na miejscu numer 11 w rzędzie J, wiedziałem już, że
opowieść o morderstwie Petera stanie się dla mnie w okrutny sposób intry-
gująca. Najpierw jednak musiałemcoś zrozumieć.
Uważaj Alan. Tu był morderca.
Znajdź go.
Już nie miałem nic przeciwko temu, że razem z Samem tkwię tu, w zim-
nym teatrze. Już nie miałem nic przeciwko temu, by przeniknąć myśli morder-
cy mojego przyjaciela. Ku memu zdziwieniu całkowicie dałem się pochłonąć
czekającemu mnie zadaniu. Chciałem tu być i chciałem znaleźć zabójcę.
Chciałem go dopaść.
-Dlaczego te miejsca są odgrodzone taśmą? - Wskazałem na dwa pro-
stokąty obejmujące kilkanaście siedzeń. Jeden odgradzał miejsca w
rzędzie trzecim i czwartym, pośrodku sali, a drugi - w dwóch
pierwszych rzędach na balkonie. Także pośrodku.
-To nam podpowiedziała detektyw z Denver. Podobno facet gra różne
role. Najpierw jest reżyserem, potem aktorem. W końcu widzem.
Możliwe, że siedział na którymś z tych miejsc. Już po przedstawieniu.
Żeby podziwiać
to, czego dokonał na scenie. Ale nie można tam wejść. Za chwilę wrócą
technicy, żeby zdjąć odciski palców, zbadać ślady i całą resztę.
-Mogę się trochę rozejrzeć?
-Wszędzie, gdzie chcesz, poza odgrodzonymi sektorami. I nie wchodź
na scenę beze mnie.
Najpierw wróciłem do kuluarów i jeszcze raz wszedłem na salę. Tym
razem chciałem zobaczyć ją z innej perspektywy. Instynktownie wyczułem,
że zabójca nie przyszedł tędy i nie zastał Petera pracującego przy drewnia-
nych konstrukcjach na scenie. To byłoby zbyt przypadkowe. Peter mógłby
wybiec jednym z dwóch wyjść ewakuacyjnych. Nie, uznałem, że przedsta-
wienie zostało wyreżyserowane o wiele dokładniej.
- Morderca musiał być wczoraj na przedstawieniu, jak sądzisz?
Sam chyba właśnie dochodził do tego samego wniosku. Nie od razu
zareagował na moje słowa.
-Chcesz wiedzieć, co już wiadomo? - spytał w końcu.
-Nie, jeszcze nie.
-Dobrze. Myślę, że tak będzie lepiej.
Podszedłem do odgrodzonego taśmą prostokąta siedzeń na balkonie. Usia-
dłem na krześle tuż przy żółto-czarnej granicy i spojrzałem w dół na forte-
pian. Wyobraziłem sobie Petera pociętego, torturowanego, wykrwawiające-
go się na śmierć. Obraz zamigotał. Nie potrafiłem go zatrzymać na dłużej.
Przeniosłem się w pobliże niższego prostokąta i znowu wybrałem miej-
sce tuż przy taśmie, w pierwszym rzędzie, pośrodku. Jeszcze raz próbowa-
łem się skoncentrować, siedząc na najlepszym miejscu w teatrze. Rezultat
był ten sam. Migające obrazy. Strzępy.
-Mogę wejść na scenę?
-Pewnie, chodź. - Sam poprowadził mnie od lewej strony i podniósł
żółtą taśmę. Pochyliłem się i przeszedłem pod nią. Wszedłem po
schodkach. Nigdzie nie widać było umundurowanych policjantów ani
kobiety w płaszczu przeciwdeszczowym. Nie zauważyłem, kiedy
wyszli.
Ręce schowałem głęboko w kieszeniach, lekko zgarbiłem ramiona. Nie
miałem pojęcia, co, u diabła, robię. To dla mnie żadna nowość. Prawdę mó-
wiąc, w pracy dzięki temu się rozwijam. Pacjenci wchodzą do mojego gabi-
netu z coraz to nowymi opowieściami i zastanawiają się, ile razy miałem do
czynienia z podobnymi przypadkami.
-Mój mąż lubi, kiedy nad nim kucam i siusiam mu na twarz. Czy sły-
szał pan już o czymś takim?
-Nie, ale chętnie posłucham. Proszę mi o-tym opowiedzieć".
-Chyba powinieneś wiedzieć, że Peter był przywiązany do fortepianu.
Każda kończyna do innej nogi.
Spojrzałem na fortepian i poczułem, że się duszę. Przed oczami stanął
mi obraz torturowanego Petera. Chciałem zadzwonić do niego, żeby mógł
powiedzieć, że to wszystko pomyłka.
-Gdzie są...?
-U nas. Pojadą do laboratorium. Na zdjęciach zobaczysz, jak wyglądała
scena, kiedy tu się pojawiliśmy. Możesz je obejrzeć w każdej chwili.
Pamiętaj, że wszystko dodatkowo komplikuje fakt, że miejsce zbrodni
zostało zmienione. Petera zabrał jego przyjaciel, dozorca. To on go
znalazł i zawiózł do szpitala.
Sam przywiózł mnie tu, abym znalazł odpowiedzi, mnie tymczasem do
głowy przychodziły tylko kolejne pytania. Tak jak w pracy.
Dlaczego Peter został wybrany? W jaki sposób zmuszono go, żeby wszedł
na fortepian, i jak go przywiązano? Jaka gra wstępna to poprzedzała? Czym
mu grożono? Nożem? Czy to był nóż? Czy Peter znał mordercę? Po co? Po
co?
Przez chwilę - może przez minutę - płakałem. Sam stał przy mnie, nic
nie mówił.
Wytarłem oczy.
-Gdzie jeszcze byli? To znaczy on i morderca. Gdzie byli?
-To musi zostać między nami, jasne?
-Tak.
-Prawdopodobnie tylko tu, na scenie. Może jeszcze tam, przy tych
dwóch elementach dekoracji za kulisami. Potem znowu tutaj. Przy
fortepianie. Poza śladami na zewnątrz, tam, gdzie jego znajomy niósł
go do samochodu, krew znaleziono tylko na fortepianie i na dywanie.
Dlatego przypuszczamy, że Peter nie ruszał się stąd nigdzie, odkąd zaczął
krwawić. Morderstwa dokonano na środku sceny, dokładnie tam, gdzie
stoi fortepian.
Tupot czterech policyjnych techników w westybulu zakłócił ciszę. W pla-
stikowych skrzynkach technicy nieśli ciężki sprzęt. Kobieta w płaszczu prze-
ciwdeszczowym pojawiła się za nimi i skierowała ich do wydzielonych ta-
śmą sektorów.
Patrzyłem, jak dwóch wyciąga kamery. Po chwili reflektor omiótł kra-
wędź balkonu. Widziałem światło odbijające się w szybach dwóch sal pro-
jekcyjnych z tyłu.
-Tam, na górze, jest mnóstwo małych pokoi. Być może w jednym ukrył
się przestępca, żeby zaczekać, aż teatr opustoszeje. Mógł też czekać na
dole. To istny labirynt garderób.
-Skąd wiedział, że ktoś tu będzie? Skąd wiedział, że trafi mu się ofiara?
-My też zadajemy sobie to pytanie.
Dwaj technicy z kamerami wideo zeszli z balkonu i zaczęli filmować
sektor bliżej sceny.
-Znasz George'a Papera? - spytał Sam.
-Nie. A powinienem?
Wzruszył ramionami.
-Kierownik teatru mi o nim powiedział. Chyba uważał, że powinie-
nem go uznać za podejrzanego.
-Masz już podejrzanego?
Zdobył się na uśmiech. W tych okolicznościach wyglądało to niemal
złowrogo.
-George Paper był tutaj pierwszym kinooperatorem. Pracował tu wiele
lat temu. Staruszek. Siwe włosy. Jak niesie wieść, powiesił się tam. -
Sam wskazał gęstwinę grubych lin przy ścianie, kilka metrów od
przeciwległego krańca sceny.
-Samobójstwo?
-Niektórzy twierdzą, że samobójstwo, inni, że wypadek, a jeszcze inni
mówią: „Kto to wie?" Kierownik teatru uważa, że George wciąż tu
jest, krąży po budynku. Podobno widziano go kilka razy.
Poklepałem go po ramieniu.
- Wspaniale, Sam, wygląda na to, że już masz podejrzanego. Albo przy
najmniej świadka. Z pomocą George'a Papera to śledztwo pójdzie jak po
maśle. Nie jestem ci potrzebny.
Zaprowadził mnie schodami w dół, na korytarz, skąd prowadziły drzwi
do niezliczonych garderób, brudnych pokoi i pomieszczeń gospodarczych.
Zajrzałem wszędzie.
-I co?
-Chcę tylko, żebyś się wczuł.
-Oni też tu byli?
-Raczej nie. - Zaprowadził mnie z powrotem na górę.
Wskazałem drzwi od południowej strony.
-Dokąd one prowadzą?
- Na niewielki dziedziniec. Zamknięty z czterech stron. Stąd są tylko dwa
wyjścia. Jedno tędy. A drugie frontowymi drzwiami na Czternastą ulicę.
Spojrzałem na drzwi.
-Nie ma alarmu przy wyjściu?
-Nie.
Odwróciłem się do Sama.
- Zawieź mnie do domu. Powinienem odwiedzić Adrienne i sprawdzić,
jak sobie radzi. Muszę się zastanowić, czy ci pomogę. Jeśli się zgodzę, chciał
bym dostać te materiały, które dla mnie masz. Wszystkie. Kiedy to przetrawię,
będziesz mógł mi powiedzieć, co dotąd wymyśliliście. Potem może pogada-
my. Oczywiście, o ile się zgodzę.
Kąciki ust Sama nieznacznie się uniosły. Uznał, że już mnie ma.
Wiedział, co robi. Ta wycieczka do teatru była jak krótkie spięcie. Szok.
Zacząłem czuć gniew. Sam chciał, żebym był zły, zły na tyle, żeby czuć
potrzebę działania, zrobienia czegokolwiek. Dla wyrównania rachunków.
aki on był? Peter. Wyszliśmy z teatru i wsiedliśmy do wozu, ale Sam
nie włączył silnika od razu. Zadał mi proste pytanie i czekał na
odpowiedź. Wiedziałem, że w innych okolicznościach, z innym policjantem,
rozmowa zaczęłaby się od pytania: „Czy zamordowany miał wrogów?"
J
Jak często zastanawiamy się, jacy są nasi przyjaciele? Zwłaszcza starzy
przyjaciele. Dobrzy przyjaciele.
- Peter był jak dym. Gdzieś w środku coś się w nim stale tliło, ale kiedy
znalazłeś się w jego towarzystwie, miałeś wrażenie, że to tylko dym.
Wciąż czekałem, aż włączy silnik.
- I już? Facet jest twoim przyjacielem, sąsiadem przez dziesięć lat,
a umiesz powiedzieć tylko, że był jak dym?
Z jakiejś niejasnej przyczyny uśmiechnąłem się.
- Mogę powiedzieć ci tysiąc rzeczy. Milion anegdotek o Peterze. Mogę
ci powiedzieć, co lubił, co kochał, co go ostatnio dziwiło. Ale nie potrafię ci
powiedzieć, jaki był. Nie znam nikogo, komu Peter ufałby w takim stopniu.
Nikogo. Może Adrienne, sam nie wiem, a może nawet jej nie. Tylko Jonas,
jego syn, był osobą której Peter pozwolił naprawdę się do siebie zbliżyć.
Byłem smutny, więc mówiłem bezładnie. Sam okazał mi wiele cierpli-
wości. Doceniałem to.
-I?
-Zanim pojawił się Jonas, Peter nigdy nie pozwolił, żeby ktoś był od
niego zależny. Kiedyś powiedział mi, że zależność od śmierci oddziela
tylko jeden oddech. Rozmawialiśmy o tym. Nawet sporo.
-Byliście sobie bliscy?
-Byliśmy przyjaciółmi. Spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu. Przeważnie
coś razem robiliśmy. Tak jak ty i ja. Ale czy my jesteśmy sobie bliscy?
Szczerze mówiąc, Petera i mnie nigdy nie łączyła wyjątkowa zażyłość.
Nigdy nie miałem co do tego złudzeń. Moje opinie bawiły go albo
złościły, ale był odporny na upomnienia czy pochwały. I moje, i
innych.
TEATR ZŁA
Powieści Stephena White'a w Wydawnictwie Amber Informacje zastrzeżone Prywatna praktyka Teatr zła Zdalne sterowanie
STEPHE N WHITE TEATR ZŁA Przekład Agnieszka Jacewicz & AMBER
Tytuł oryginału HARM'S WAY Redaktorzy serii MAŁGORZATA CEBO-FONIOK ZBIGNIEW FONIOK Redakcja stylistyczna KATARZYNA MAKARUK Redakcja techniczna ANDRZEJWITKOWSKI f Korekta AARIAKWIATKOWSKA EWALUBEREK Ilustracja naokładce STEVECRISP upracowanie graficzne okładki STUDIOGRAFICZNE WYDAWNICTWAAMBER Skład WYDAWNICTWOAMBER KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach! Tu kupisz wszystkie nasze książki! http://www.amber.supermedia.pl Copyright ©1996byStephen W.White Ali rights reserved. For the Polish edition >Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 2000 ISBN 83-7245-562-7
Dla Rosę
i W wyścigu ze śmiercią nie wszyscy ludzie są równi. Norman MacLean Young Men and Fire
ciepły piątkowy wieczór nieruchome powietrze pachniało bzami. Emily chciała wyjść na spacer. Owinąłem smycz wokół palców, patrząc, jak suka kręci się w kółko. Węszyła za odpowiednim miejscem. W Peter właśnie wyjeżdżał na ulicę. Na chwilę zatrzymał stare volvo i wy- sunął rękę przez otwarte okno. - Cześć, Em! - zawołał. Odpowiedziałem mu podobnym gestem. Patrzyłem za znikającymi świa- tłami wozu. Emily postawiła uszy, przysiadając na piasku. Wolałaby pewnie dłuższy spacer, ale ja chciałem wrócić do domu, do żony czekającej na mnie ze schłodzoną butelką wódki, kasetą wideo i wy- godnym miejscem na kanapie. Żeby zrozumieć sens tego, co wydarzyło się później tego wieczoru, musiałem porozmawiać z wieloma osobami. Z księgi rejestru miejskiego szpitala wynikało, że o drugiej dziesięć nad ranem dwóch mężczyzn wniosło Petera do izby przyjęć. Natychmiast poło- żono go na łóżku przykrytym prześcieradłem poplamionym krwią ciężko rannej ofiary wypadku autobusu szkolnego, który rozbił się niedaleko Allen- spark. Rzut oka na Petera wystarczył, aby zorientować się, że nie było czasu na zmianę prześcieradeł. Natychmiast zebrał się wokół niego zmęczony per- sonel. - Ma bardzo słabe tętno. Pospieszcie się! Stracił mnóstwo krwi! - krzyk nął jeden z dwóch mężczyzn, którzy przywieźli rannego z teatru Boulder.
Był krępej budowy, miał grube ramiona i krótkie nogi. Zmierzwione włosy koloru miedzi poprzetykane były srebrnymi nitkami. Miał zarumienioną z wy- siłku twarz i niespokojnie błyszczące małe oczka. Był sanitariuszem w Wiet- namie i mógłby przysiąc, że gdy przyszedł do teatru, aby posprzątać po przed- stawieniu, i znalazł tam rannego Petera, wyczuł jednak u niego słaby puls. Z doświadczenia wiedział, że nie ma czasu wzywać karetki. Przywiózł więc Petera do szpitala własnym wozem, starym półciężarowym el camino z po- łyskującą plandeką z tyłu. Po drodze zgarnął z chodnika przypadkowego przechodnia, studenta. Poprosił go, żeby usiadł z tyłu z Peterem. Chłopak właśnie wracał z imprezy jednego z bractw uniwersyteckich. Upił się i zgubił kluczyki, musiał więc iść pieszo do domu przy Spruce Street. Samochód zatrzymał się przy nim, gdy wymiotował w zaułku. W gorączkowej atmosferze ostrego dyżuru, zawiany chłopak wydawał się zupełnie zagubiony. Jak cień chodził za byłym sanitariuszem. - Brak pulsu. Czy ktoś go wyczuwa?! - zawołała wysoka siwowłosa pielęgniarka. Ona pierwsza znalazła się przy łóżku Petera. Łóżko stało w ho lu, na który wychodziły drzwi pokojów zabiegowych. Nadbiegł lekarz dyżurny i dokładnie obejrzał rannego. -Jeszcze nie podłączony? Mamy jakąś wolną salę? - spytał spokojnie. -Chyba pan żartuje. -Dawać krew. Zero Rh-. Ciśnienie? Przez chwilę wszyscy milczeli. W końcu ktoś powiedział. -Jeszcze nic, wciąż próbuję. -Zawołajcie tu zespół reanimacyjny. Potrzebny mi zestaw. -Nie oddycha. Brak pulsu. -Nie przerywajcie sztucznego oddychania. Musimy natychmiast do- stać zestaw reanimacyjny. Potrzebna nam sala! -Trójka reanimacyjna jest już wolna?! - zawołał ktoś z głębi korytarza. -Kiedy czuł pan puls? Jak dawno temu? - Lekarz dyżurny, mężczyzna po czterdziestce z bliznami po trądziku i przerzedzonymi włosami związanymi w kucyk, spojrzał na zaczerwienionego mężczyznę. -Jakieś pięć minut temu! - mruknął były sanitariusz. - Nie więcej. Może nawet cztery. Ja go znam, panie doktorze! Tego człowieka warto ratować. Ubranie i skóra mężczyzny poplamione były krwią. Krwią Petera, która po- woli wysychała. Cienka brunatna skorupa pokrywająca owłosione ramiona za- częła pękać. Były sanitariusz przyjaźnił się z Peterem. Stał przy nim prosty jak struna i płakał. W przesiąkniętych krwią Petera roboczych spodniach i podko- szulku, z oczami lśniącymi jak słońce, budził szacunek ludzi w izbie przyjęć. Inni, patrząc na niego, poważnieli.
Moja droga przyjaciółka Adrienne, żona Petera, była urologiem i tego wieczoru miała dyżur w szpitalu. Właśnie skończyła trudny zabieg cewni- kowania u dziesięcioletniej dziewczynki z pękniętą miednicą. Z korytarza dobiegły jąodgłosy zamieszania. Od razu wiedziała, że kogoś reanimowano. Pomyślała, że pewnie jedną z ofiar wypadku szkolnego autobusu. Dokoń- czyła zakładanie cewnika, ściągnęła rękawiczki i wyszła sprawdzić, co się dzieje. Adrienne miała metr sześćdziesiąt w szpilkach. I to nie na pewno. Wi- działa więc jedynie ludzi otaczających łóżko. Przecisnęła się między nimi i znalazła się przy stopach leżącego. Dyżurny lekarz z kucykiem pochylał się nad ciałem. Licząc cicho, robił masaż serca. Pielęgniarka ściskała ba- lon - pompowała powietrze przez maskę, która zasłaniała usta i nos pacjen- ta. Inna pielęgniarka tamponami z gazy tamowała krew płynącą z niezliczo- nych krótkich ciętych ran. W żyły mężczyzny wkłuto igły. - Nic nie czuję. Brak pulsu. Zero. Na stojakach zawieszono plastikowe torby wypełnione płynem, a do oczyszczonych miejsc na nagiej piersi Petera z niezwykłą precyzją przymo- cowano elektrody. - Tracimy go. Cholera. Czy ktoś wyczuwa puls? Adrienne nie wiedziała, kto pyta. Głos wydał się jej bardziej zmęczony niż ponaglający. Głos kobiety, pomyślała. Nikt nie odpowiedział. Z głębi korytarza dobiegło ich wołanie: -Trójka wolna! -Nie przerywać masażu. Przenosimy go na trójkę. Wszyscy razem. Raz, dwa, teraz! - Lekarz dyżurny, który regularnie uciskał pierś Petera, mówił wyraźnie, pewny, że jego polecenia zostaną spełnione. Sala numer trzy znajdowała się za plecami Adrienne. Odskoczyła, żeby zrobić miejsce dla łóżka i otaczających je ludzi. Gdy przejeżdżało obok, zobaczyła męża. Patrzył prosto na nią. Przez nią. Zamarło jej serce. - Och, Jonas. To twój tatuś - powiedziała.
Iff
1 Pożyczony czas ydaje ci się, że kogoś znasz. Peter Arvin był moim sąsiadem prawie dziesięć lat. Setki razy jedliśmy razem kolację. Pomagałem mu stawiać ogrodzenie, czyścić rynny i sadzić drzewa. Godzinami patrzyłem, jak w swojej pracowni tnie i ociosuje drewno. Pocieszał mnie, gdy odeszła moja pierwsza żona. Pozwolił się wypłakać, kiedy zdechł mój pies. A gdy przyszło na świat jego dziecko, byłem przy nim. Poprosił mnie, żebym przytrzymał pępowinę, kiedy ją przecinał. Zgodziłem się, choć nie mam pojęcia dlaczego. W Wraz z Peterem, i za jego namową, opróżniliśmy wiele butelek wspa- niałego wina, chociaż wcale nie musieliśmy. Razem biegaliśmy na dziesięć kilometrów, chociaż wcale nie musieliśmy. Nigdy nie udało mi się pokonać go na korcie tenisowym. Ani razu. Wątpię, czy w ogóle przeszło mu przez myśl, żeby choć raz dać mi wygrać. Peter lubił być najlepszy. I lubił być staroświecki. W pracowni słuchał zawsze starych płyt. Winylowych. Creedence Clea- rwater, Grand Funk, Cream. Early Airplane. Przyjemność sprawiało mu po- dawanie steków z sosem i tłustych gulaszy gościom obsesyjnie dbającym o poziom cholesterolu. Jeździł volvo kombi z tysiąc dziewięćset siedemdzie- siątego szóstego roku ze starym radiem. Jeśli w ogóle miał jakieś nowe ubra- nia, ja nigdy ich nie widziałem. Uwielbiał pustkowia i góry, a mimo to ożenił się z kobietą, dla której prawdziwą dziczą było Boulder. Sam jeździł na biwaki i wędrówki. Prze- ważnie wybierał Indian Peaks. Gdy brakowało mu natchnienia, można go
było spotkać wiszącego na jednej ze ścian kanionu Eldorado. Kpił sobie z prawa ciążenia. Regularnie uprawiał free-solo - wspinaczkę po skalnych ścianach bez asekuracji. Ja odważyłbym się podejść do takiej skały tylko gdyby stało przy niej rusztowanie. Pewnego razu, niedługo po tym, jak okazało się, że Adrienne spodziewa się dziecka, Peter zaprosił mnie na kolację. Właśnie wtedy nad talerzem pi- kantnych krewetek Adrienne poprosiła go, żeby więcej tego nie robił. Tak po prostu. -Mam się nie wspinać bez asekuracji? - spytał, wpatrując się w jedzenie. -Właśnie tak, Geppetto. Koniec ze wspinaniem się na żywioł. Ludzie, którzy uprawiają free-solo to ginący gatunek, a ja chciałabym, żeby ktoś pomagał mi zmieniać pieluszki. Zaczerpnął tchu i dopiero po chwili odezwał się: - A mogę zostać przy wspinaczce sportowej? Adrienne skinęła głową. Wspinaczka sportowa oznaczała asekurację, a na- wet kask, o ile udałoby jej się wpłynąć na Petera. Dla mnie różnica między wspi- naczką free-solo a wspinaczką sportową przypominała różnicę między pływa- niem wśród rekinów bez broni i pływaniem wśród rekinów z małym scyzorykiem. Nikt jednak mnie o zdanie nie pytał, więc zachowałem je dla siebie. Adrienne jeszcze raz przytaknęła. - Sportowa może być. Peter uśmiechnął się oczami, ale jego twarz pozostała nieruchoma. Tego wieczoru byłem jedynie obserwatorem, odniosłem jednak wraże- nie, że ta krótka wymiana zdań oznaczała zawarcie kontraktu małżeńskiego negocjowanego bez wzajemnej nienawiści. Mimo to w ciągu następnego roku od wielu wspólnych przyjaciół słyszałem, że Petera nieraz widziano na ścia- nach Diving Board, Tagger lub na innych słynnych skałach Eldorado bez lin i bez kasku. Znajomy psycholog klinicysta, który widział jedno z jego wejść, orzekł, że każda zakończona sukcesem wyprawa Petera to nic innego, jak tylko nie- udana próba samobójstwa. Peter Arvin miał blond włosy do ramion i golił się raz w tygodniu bez względu na to, czy było to potrzebne, czy nie. Śmiał się jak dobry duszek, a uśmiechem zaszczycał innych rzadko. Okazja musiała być naprawdę wy- jątkowa. Miał oczy raczej złote niż orzechowe. Zawsze wydawały się smut- niejsze i mądrzejsze niż oczy pozostałych. Nawet w Boulder, pełnym domorosłych filozofów, Peter jedną uwagą na temat znaczenia jakiegoś aspektu życia, nad którym nikt się nigdy nie zastanawiał, potrafił sprawić, że w pokoju nagle zapadała cisza. Raz intere-
sowało go życie pozaziemskie, kiedy indziej kwestia gabinetu cieni. Pro- blem wycinania lasów tropikalnych rozpalał go do czerwoności. Zawsze się czymś martwił. Był najwrażliwszym mężczyzną, jakiego znałem. Jego wrażliwość miała bardzo osobisty i wyjątkowy charakter, choć czasem wydawała się dziwaczna. Peter głęboko wierzył, że kieruje nami ja- kaś siła, niedoskonałe jeszcze bóstwo istniejące gdzieś we wszechświecie. Wciąż o tym mówił, tak jak inni mówią o polityce, sporcie czy pogodzie. - Jeśli rzeczywiście istnieje jakiś Bóg, jeden Bóg - powiedział pewnej wiosny, gdy rozsypywaliśmy nawóz w ogrodzie warzywnym jego żony - chy ba jeszcze nie jest dorosły. To musi być jakiś dzieciak, który próbuje zatrosz czyć się o naszą planetę. Zbyt wiele rzeczy zostało schrzanionych, żeby uwie rzyć, że opiekuje się nami dojrzała Najwyższa Istota, która ma cztery miliony lat doświadczenia. Weźmy na przykład sprawę wyginięcia dinozaurów. Czy według ciebie naprawdę uważny Bóg pozwoliłby na coś podobnego? Niemoż liwe. Tą planetą rządzi ktoś, kto robi to przy okazji, gdy tymczasem interesuje go wyłącznie niebiański odpowiednik seksu albo muzyki rockowej. Peter lubił czytać biografie i wyżej cenił tylko książki science fiction -nazywał je „dokumentami z przyszłości". Uwielbiał teatr - od Szekspira po broadwayowskie spektakle gościnne i repertuar miejscowych grup teatral- nych. Zawsze był ich wielkim fanem i często zgłaszał się do pracy przy przed- stawieniu albo hojnie wspomagał rozmaite przedsięwzięcia. W swojej pracowni zmieniał się w czarodzieja. Robił z drewnem, co chciał, jakby tylko on rozumiał prawdziwą mowę sęków i słojów. Jego praca cieszyła się powszechnym uznaniem, był nawet bohaterem artykułu w jed- nej z gazet w Denver i w czasopiśmie „Domy i style w Kolorado". Fałszywa skromność nie leżała w jego charakterze. - Odpowiedni kawałek drewna to taki, który tylko czeka, żeby stać się komodą, łóżkiem albo krzesłem. Z nieodpowiedniego trzeba taką komodę, łóżko lub krzesło zrobić. Ja szukam drewna, które czeka - mówił. Zamawiano u niego meble z rocznym wyprzedzeniem. Nigdy nie brał za nie dostatecznie dużo. Ojcostwo odmieniło go w niezwykły sposób. Nie zmieniło go radykal- nie, ale sprawiło, że w jednych sprawach stał się znacznie mniej lekkomyśl- ny, w innych zaś dwa razy bardziej odpowiedzialny. Miał w życiu cel. Czę- ściej się uśmiechał. Tyle o nim wiedziałem. Ale spoglądając w przeszłość, stwierdziłem, że nigdy nie dowiedziałem się rzeczy oczywistych. Niewiele umiałem powie- dzieć o jego życiu, zanim wprowadził się do domu na wzgórzu. Mało wie- działem o jego rodzinie z Wyoming. Nie miałem pojęcia, czy był kiedyś skautem ani czy grał na drugiej bazie w małej lidze baseballowej albo czy w szkole średniej był klarnecistą w licealnej orkiestrze.
Przez dziesięć lat mieszkałem obok niego, łudząc się, że go dobrze znam. I tak myślała Adrienne, jego żona. Kiedy Peter został zamordowany, oboje przekonaliśmy się, że nie wie- dzieliśmy o nim nic. sobotni ranek kilka minut po szóstej zobaczyłem światła skręcającego na nasz podjazd samochodu. Rozwoziciel gazet już był, doszedłem więc do wniosku, że to Adrienne wraca do domu po okropnej nocy w szpitalu. Całą pierwszą stronę gazety zajmował artykuł na temat wypadku szkolnego autobusu niedaleko Allenspark. Otworzyłem frontowe drzwi, żeby przywitać sąsiadkę na wspólnym podjeździe. Chciałem zaproponować jej chwilę odpoczynku po szpitalnej gehennie. Pomyślałem, że chętnie posiedzi ze współczującym przyjacielem - to znaczy ze mną - zamiast iść prosto do domu, żeby zasnąć i zapomnieć o potwornościach minionej nocy. W Samochód nie należał jednak do Adrienne. Zamiast minivana zoba- czyłem czterodrzwiowego forda. Opony zachrzęściły na żwirze i samochód zatrzymał się jakieś półtora metra ode mnie. Wysiadł z niego Sam Purdy. To mnie zaniepokoiło. Detektywi, wszystko jedno, czy są naszymi przyja- ciółmi, czy nie, zwykle nie przyjeżdżają bez zapowiedzi o świcie z dobry- mi wieściami. Emily podeszła ze mną do drzwi. Była ogromna, jej sierść miała kolor gliniastej ziemi po deszczu. Mieszkała ze mną i Lauren dopiero od trzech dni - przygarnąłem porzuconą przez hodowcę z Cheyenne suczkę, która nie nadawała się na wystawy. Ponieważ Emily mieszkała z nami tak krótko, nie zdążyła się jeszcze nauczyć, że ochrona nas i naszego domu należy do jej żywotnych interesów, dlatego nie zaszczekała na widok obcego. Po raz pierwszy Sam Purdy zapukał do mych drzwi wiele lat temu, żeby mnie przesłuchać. Później tysiąc razy bywał tu jako przyjaciel. Tym razem wyglądał na przygnębionego. Miał na sobie służbowy strój, domyśliłem się więc, że przywiodły go tu sprawy zawodowe. Sportową marynarkę w jodeł- kę narzucił na koszulę w kratę. Poplamiony krawat rozluźnił pod szyją. -Cześć, Sam. Zdaje się, że twój przyjazd nie wróży nic dobrego. - Przy- puszczałem, że przyszedł porozmawiać z moją żoną, która była zastępczynią prokuratora okręgowego. - Napijesz się kawy? -Chętnie, jeśli zostało ci trochę świeżej. - Przykucnął i przywitał się z Emily, która gwałtownie się od niego odsunęła. - Masz nowego psa? Wspaniale. Jak się wabi?
-Nazywamy ją Emily. Jest z nami dopiero kilka dni. Ma dwa lata. Na razie uważamy, że jest cudowna. -Jest taka sama jak wasz poprzedni pies, prawda? -Tak, tobouvierjak Cycero. Sam z zainteresowaniem przyjrzał się mojej twarzy, tak jak ludzie, któ- rzy patrzą na mnie, kiedy zgolę brodę, ale nie potrafią stwierdzić, co się we mnie zmieniło. Zaraz potem powiedział, że Peter został zamordowany. Nie mam pojęcia, ile czasu upłynęło, zanim poczułem, jak jego ręce pcha- ją mnie w stronę krzesła. Usiadłem i spojrzałem na niego z niedowierzaniem. Kazałem mu powtórzyć, co powiedział. Gdy usłyszałem te same słowa, od- wróciłem się i wyjrzałem przez okno, wzbraniając się przyjąć fakty do wiado- mości. Miałem ochotę przebiec przez podjazd i zadzwonić do drzwi Petera pięć, dziesięć razy, tyle, ile byłoby trzeba, aby mi otworzył. W końcu dotarł do mnie głos Sama próbującego wyjaśnić mi, co się stało. Dwukrotnie przerywa- łem mu, żeby się upewnić, czy naprawdę chodziło o Petera. Naprawdę. Powoli jego opowieść zaczęła do mnie docierać. Pochłonęły mnie szczegóły. -Poważnie? Tak jak w tamtej sprawie w Denver? -Może. Jeszcze za wcześnie, żeby to stwierdzić. -Ale wygląda tak samo, prawda? Sam, czy Petera zabił ten sam czło- wiek? -Już powiedziałem, że to możliwe. Zwłaszcza sądząc po tym, co prze- czytałem w aktach. Musimy się skontaktować z wydziałem zabójstw w Den-ver, sprawdzić, czy wszystkie szczegóły pasują. Ale wygląda na to, że morderca działał w ten sam sposób co w teatrze w Denver. Koszmar wydarzeń tej nocy wciąż jeszcze do mnie nie docierał. Wyda- wał się nierzeczywisty, odległy. -To znaczy, że Petera zabił seryjny morderca? Dwa wypadki wystarczą, żeby nazwać to seryjnym morderstwem? -Do diabła, zawsze zaczyna się od jednego, prawda? Według kryteriów FBI potrzebne są trzy morderstwa, żeby mówić o seryjnym zabójcy. Wiem jedno. Po tym, co widziałem kilka godzin temu, mogę stwierdzić, że mamy do czynienia z mordem rytualnym. Oczywiście trzeba to dokładnie sprawdzić. -To znaczy, że to nie była... spartaczona próba kradzieży albo coś w tym rodzaju? -Nie. To wyglądało jak zasrane przedstawienie. Pieprzone przedsta- wienie psychopaty. - Na wspomnienie o tym przez twarz Sama przemknął
grymas obrzydzenia. - Tym razem nie chodziło o kradzież. Wczoraj wieczo- rem pokazywano jakiś beznadziejny musical New Age. Bilety wyprzedano na długo przed przedstawieniem. W kasie były tylko pieniądze za wejściów- ki. Zupełnie inaczej niż w kinoteatrze, gdzie na miejscu jest prawdziwa kasa z biletami. Zresztą kierownik twierdzi, że nic nie zginęło. - Nie mogę w to uwierzyć. Peter, co oni ci zrobili? To się nie mogło zdarzyć. Widziałem twarz Petera tak wyraźnie, jakby przede mną stał. Nie uśmiechał się. Jego oczy lśniły mnóstwem tajemnic, ale kryły się w nich też jakieś cienie. Próbowałem zrozumieć to, że Peter nigdy nie zobaczy, jak Jonas stawia pierwsze kroki, ani nie usłyszy, jak mały śpiewa. Nie mogłem uwierzyć, że już nigdy nie napijemy się razem dobrego wina z jego piwnicy i że nie spełnią się marzenia Petera o wyprawie do Nepalu. - Rozmawiałeś z Adrienne? - spytałem. Skoro nie mogłem być przy Peterze, chciałem przynajmniej być przy niej. - Z jego żoną? Przytaknąłem. -Wyobraź sobie, że kiedy przywieźli Petera, miała dyżur w szpitalu. Widziała go. Widziała, jak próbowali go reanimować. Podobno wyglądało to okropnie. Przez pół godziny siedziała sama przy jego ciele, a potem wróciła na salę operacyjną do jakiegoś dzieciaka z wypadku. Zadzwoniłem do szpitala, zanim tu dotarłem. Wciąż tam jest. Wiesz, że autobus szkolny miał wypadek? -Tak. - Nie umiałem sobie nawet wyobrazić, jak okropna musiała to być noc dla Adrienne. - Trudno mi w to wszystko uwierzyć. Pięć minut później byłem już gotowy do wyjścia. Obudziłem Lauren. Była przybita wiadomością o tragedii. Wciągnęła szlafrok i objęła mnie. W jej ramionach było mi dobrze. Przez chwilę staliśmy przytuleni. Weszła na górę, aby przywitać posłańca i przekonała Sama i mnie, żebyśmy jechali bez niej. Powiedziała, że pójdzie sprawdzić, jak się mają Jonas i Lisa, jego niania, a potem spróbuje znaleźć Adrienne. Korpulentna postać Sama Purdy'ego niczym gaz wypełniała przestrzeń. Często w jego towarzystwie wydawało mi się, że mnie przytłacza. Tego ran- ka w jego służbowym wozie miałem wrażenie, że się duszę. Poczułem, że mam łzy w oczach. Wytarłem je szybko wierzchem dłoni i spytałem Sama, czego ode mnie chce.
Próbował skręcić ze Spanish Hills w South Boulder Road, ale nawet w weekendowe poranki ze wschodnich przedmieść do Boulder jechało tyle osób, że sznur samochodów ciągnął się jak okiem sięgnąć. Gdzieś po czter- dziestu pięciu sekundach jego udawana cierpliwość wyczerpała się. Wysta- wił koguta na dach forda i włączył syrenę. Zawyła trzy razy - tyle wystar- czyło, żeby mógł włączyć się do ruchu. Dopiero kiedy jakieś czterysta metrów dalej wyłączył koguta, odpowiedział na moje pytanie. - Jeżeli - pozwól, że podkreślę słowo Jeżeli" -jest to zabójstwo rytu alne i zrobił to ten sam szaleniec, który poćwiartował faceta w Centrum Sztuki w Denver w zeszłym miesiącu, będę musiał przyjrzeć się miejscu przestęp stwa w szczególny sposób. Okiem psychologa. Muszę być gotów do stwo rzenia profilu mordercy od samego początku. Ty mógłbyś mi pomóc, patrząc na wszystko ze swojej perspektywy. Chciałbym, żebyś przyjrzał się scenie jako psycholog. Może coś cię w niej uderzy. Może będziesz mógł mi powie dzieć coś nowego o tym świrze. Spodziewał się, że odmówię, jakoś zareaguję. Kiedy się nie odezwałem, zaczął mówić dalej. - Zwykle przy seryjnych i rytualnych zabójstwach policyjni psycholo dzy mają do dyspozycji tylko fotografie z pierwszych zbrodni. To dlatego, że przy pierwszych kilku wypadkach zwykle nie ma pewności, czy mamy do czynienia z seryjnym mordercą, więc nie wzywa się psychologów, żeby obej rzeli miejsce przestępstwa. Ja jednak chciałbym, żebyś się temu przyjrzał, żebyś zobaczył wszystko na własne oczy, na wypadek gdyby moje przeczu cia okazały się słuszne. Patrzyłem przez szybę na południe, w kierunku Flatirons i kanionu El- dorado. Właśnie tam Peter uwielbiał się wspinać. - Pochlebia mi twoja wiara we mnie, Sam, ale wiesz, że nie jestem spe cjalistą. Nic nie wiem na temat seryjnych morderców. Odwrócił wielką twarz w moją stronę. -Daj spokój, Alan. - W jego głosie zabrzmiał wyrzut. Zacząłem go uważniej słuchać. - Przestań opowiadać bajki. Przecież znasz się na socjo-patach, tak? -Tak. -Znasz się też na psychopatach? -Tak. -Jaki dziś dzień? Piątek? -Sobota. -Wszystko jedno. W poniedziałek, po przeczytaniu materiałów, które ci dam, będziesz mógł zrobić kolejny, doktorat z rytualnych morderstw. - Ton jego głosu złagodniał tak szybko, jak wcześniej spoważniał. - Nie chciałbym
się z tym zwracać do obcego. Ty chyba też byś nie chciał. Wiesz, na czym polega przygotowywanie profilu zabójcy? - Mniej więcej. Ale to umiejętność, którą trzeba ćwiczyć, a mnie brak doświadczenia. Sam nawet nie próbował ukryć sarkazmu. - W takim razie mam problem, bo nie znam żadnego psychologa, który byłby w tym dobry i którego mógłbym wyciągnąć z łóżka o świcie, kilka godzin po tym, jak zamordowano twojego przyjaciela. Do diabła, chcę, że byś mi pomógł, rozumiesz? Ufam tobie i twoim cholernym umiejętnościom. Wierzę, że potrafisz zrobić to bez zbędnego chrzanienia. Dlatego proszę cię, żebyś dziś rano przywołał na twarz minę psychologa, wybrał się ze mną do teatru i po prostu się rozejrzał. Zobacz, co jakiś dupek zrobił twojemu przy jacielowi. Wyczuj go. Poczuj zabójcę. W pewnym sensie on tam jest. Wszę dzie, na całej scenie. Zostały ślady. Po tym, co zrobił i czego nie zrobił. Dla czego wybrał Petera. Czy się rozkręcał. Jak się rozkręcał. Jak wszystko zaplanował. Jak długo czekał. W jakim stopniu się kontrolował. Czy stracił panowanie nad sobą. Może wydaje mu się, że był duchem. Nie był. Wierz mi. Na pewno zostawił jakieś ślady. Chcę, żebyś znalazł wszystkie. - Sam skręcił na Broadway. - Nie zobaczysz tego, co ten drań zrobił Peterowi. Zo baczysz, jak to zrobił. Co czuł, kiedy planował i kiedy to robił. Co chciał przez to osiągnąć. To wszystko tam jest. Taka robota to przecież twoja spe cjalność. Chcę, żebyś dziś rano spróbował złapać ducha. Możesz mi wie rzyć, że to nie jest pieprzony Kacper. eatr Boulder to ozdoba Czternastej ulicy. Stoi tuż obok brukowanych uliczek centrum handlowego. Ma wspaniałą fasadę w stylu art deco, a panująca tam atmosfera przypomina mi szkolne czasy: teatralny balkon, kształtne piersi, jędrne pośladki i spocone dłonie. Budynek przeszedł zmien- ne koleje losu, odkąd na przełomie wieków zbudowano go dla opery Cur- ran. Był teatrem z prawdziwego zdarzenia, kinem, w którym odbywały się premiery, a potem kinem trzeciorzędnym. Ostatnio wystawiano tam mu- sic-halle, a od czasu do czasu udostępniano scenę miejscowej grupie ama- torskiej. T Tamtego ranka, kiedy razem z Samem mijaliśmy policyjne barierki, wciąż jeszcze modliłem się o to, żeby to nie był pierwszy raz, kiedy ofiara morder- stwa popełnionego na deskach teatru Boulder nie wstanie i nie ukłoni się publiczności.
Nie wiedziałem, co mam robić, więc usiadłem. Wybrałem miejsce przy przejściu, po lewej stronie, mniej więcej w po- łowie widowni. Przed kilkoma laty teatr przebudowano tak, by mógł pomieścić scenę muzyczną, parkiet taneczny i bar z napojami alkoholowymi. Długie rzędy drewnianych foteli przez dziesięciolecia służące teatromanom zastąpiono pozbawionymi charakteru aluminiowymi krzesłami z siedzeniami obcią- gniętymi materiałem. Tylna część widowni ustąpiła miejsca barowi, przed- nia otwierała się teraz na orkiestrę, a przód sceny został otulony parkietem do tańca. Cuchnęło mocnym alkoholem i starym piwem. Stęchły zapach wypeł- niający tę jaskinię był ciężki i nieprzyjemny. Światła reflektorów rozdzierały przestrzeń, wydobywając z ukrycia każdą bliznę. Podłoga upstrzona była kręgami skamieniałej gumy do żucia. Ornamenty na suficie i ścianach wy- glądały nieźle. Tylko na dole, gdzie stali bywalcy mogli dokonać szkód, far- ba nosiła ślady zadrapań i brudu. Pomyślałem, że magia teatrów, tak jak ba- rów, działa tylko w ciemnościach. Ciemno czy jasno, wszystko jedno. Ta sala nie znała pór dnia. Środek dnia czy północ - to absolutnie nie miało znaczenia w miejscu, w którym siedziałem. Wypuściłem powietrze z płuc i wyobraziłem sobie środek nocy, minionej nocy. Zacząłem się w nią zanurzać. Troje ludzi, dwóch mężczyzn w mundurach i kobieta w długim czarnym płaszczu, stało po lewej stronie sceny. Teatralna akustyka sprawiała, że sły- szałem szmer ich szeptu, ale nie wiedziałem, o czym rozmawiali. Kobieta pomachała do Sama Purdy'ego. Obejrzał się na mnie, zastanawiając się, czy może zostawić mnie bez opieki. Wbił ręce w kieszenie i ruszył przejściem w kierunku grupy. Żółto-czarna taśma odgradzała całe proscenium i dwa miejsca na wi- downi. Patrzyłem, jak Sam przechodzi nad nią i staje się czwartym szepczą- cym na scenie. Policyjni technicy chyba już skończyli pracę i zabrali ze sobą wszyst- ko, co mogło mieć faktyczny lub domniemany związek z morderstwem Petera. Nie miałem pojęcia, w jaki sposób zamierzali ustalić, które zaku- rzone włosy i odciski palców miały znaczenie. Zeszłego wieczoru na sali były setki ludzi, z których każdy gubił włosy, pocił się, kichał i zostawiał odciski palców. W końcu jednak - późnym wieczorem - zostały tylko dwie osoby. Peter. I mor- derca Petera. Znałem pierwszego. I miałem pomóc Samowi odnaleźć drugiego.
Na początku pomyślałem sobie, że to, czego oczekiwał ode mnie Sam, nie będzie trudne. Jedno spojrzenie na scenę wystarczyło, żeby pojawiło się poczucie fałszywej pewności siebie. Od razu domyśliłem się, dlaczego Peter był tutaj tak późno. Budował albo zmieniał dekoracje do przed- stawienia Present Laughter w reżyserii Noela Cowarda. Miał zwyczaj ofia- rowywać miejscowym grupom teatralnym kompletne dekoracje i wiele czasu poświęcał na ich stawianie. Dobrze pamiętam, jak mi mówił, że pracuje przy tej produkcji. Zysk miał zasilić konto hospicjum dla chorych na AIDS. Z miejsca, gdzie siedziałem, widziałem część dekoracji za kulisami po lewej stronie sceny. Na scenie wznosiła się konstrukcja na kółkach, pochylo- na lekko w stronę widowni. Znajdowała się na samym środku, a ponieważ zająłem dobre miejsce z przodu, mogłem wyobrazić sobie, że ciemne plamy na deskach były jedynie częścią scenografii. Naprawdę zaskoczyła mnie myśl, że prawdopodobnie patrzę na krew Petera. Wciąż jeszcze nie wiedziałem, jak zginął. Ale siedząc tam, otoczony ciszą i czystym, białym, zimnym światłem, i nie mogąc zaczerpnąć tchu, za- cząłem się zastanawiać, czy nie było to morderstwo na tle seksualnym. Na pewno nie był to akt, o jakim mogli fantazjować moi mniej zrówno- ważeni pacjenci. Tym razem był to seks na ostrzu noża, seks w ciemnym świecie, którego nie znałem i do którego nie miałem ochoty wkraczać. Tam granica między agresją i erotyką została przesunięta, wściekłość graniczyła tam z żądzą, a okrucieństwo pochłonęło namiętność. Choć mogłem snuć domysły, nie wiedziałem, gdzie dokładnie dozorca znalazł Petera. Dekoracje na scenie przypominały niezupełnie umeblowa- ny salon. Przypuszczałem, że była to główna część trzyczęściowej sceno- grafii. Dominującym elementem na scenie był biały fortepian. Powiększo- ny? Zmniejszony? Nie znam się na instrumentach muzycznych. Jeśli jed- nak krew można uznać za wskazówkę, tam właśnie zginął Peter. Na tym fortepianie. Ciemne plamy - z miejsca, gdzie siedziałem, nie widać było, czy są czerwone - zaczynały się na szczycie pokrywy, biegły po niej łu- kiem aż do punktu, gdzie zwężały się, tworząc dwie oddzielne strużki, któ- re wsiąkły w biały dywan na podłodze. Krew przestała kapać już wiele godzin temu. Gdyby ktoś nagle przyciemnił światła na widowni i włączył reflektory, bez trudu można by było uwierzyć, że to farba albo jakaś inna substancja, której używają teatralni magicy po to, aby oszukać ludzkie oko, że widzi krew.
Siedziałem zahipnotyzowany przez zakrwawiony fortepian, gdy obok pojawił się Sam Purdy. Nagle, jakby za sprawą magii albo sztuczek specjali- sty od efektów specjalnych. - Dozorca znalazł Petera na fortepianie. Był nagi. Leżał twarzą do góry. Stracił mnóstwo krwi. Z trudem zmusiłem się do rozmowy o szczegółach morderstwa Petera. -Jak ustawione były światła? - To pytanie zaskoczyło nawet mnie. -Hm - mruknął Sam. Sięgnął do kieszeni sportowej marynarki, wycią- gnął notes i długopis i zapisał coś. -Czy to Lucy? Ta kobieta, z którą rozmawiałeś? - Lucy Tanner była policyjnym detektywem, protegowaną Sama. -Nie, to policjantka z wydziału zabójstw w Denver. Przyjechała spraw- dzić, czy są podobieństwa z morderstwem, nad którym pracują. Może coś nam podpowie. Nowi pacjenci lubią opowiadać, próbując wyjaśnić, jak i dlaczego doszło do tego, że rozmawiają z obcym człowiekiem, który każe sobie płacić dwa dola- ry za minutę. Ich opowieści zwykle są wzruszające, czasem nawet tragiczne. Sam chciał, aby teatr opowiedział mi taką historię, żeby opowiedział, co takiego się wydarzyło, że musiałem przyjechać tu wczesnym rankiem w so- botę. Gdy siedziałem na miejscu numer 11 w rzędzie J, wiedziałem już, że opowieść o morderstwie Petera stanie się dla mnie w okrutny sposób intry- gująca. Najpierw jednak musiałemcoś zrozumieć. Uważaj Alan. Tu był morderca. Znajdź go. Już nie miałem nic przeciwko temu, że razem z Samem tkwię tu, w zim- nym teatrze. Już nie miałem nic przeciwko temu, by przeniknąć myśli morder- cy mojego przyjaciela. Ku memu zdziwieniu całkowicie dałem się pochłonąć czekającemu mnie zadaniu. Chciałem tu być i chciałem znaleźć zabójcę. Chciałem go dopaść. -Dlaczego te miejsca są odgrodzone taśmą? - Wskazałem na dwa pro- stokąty obejmujące kilkanaście siedzeń. Jeden odgradzał miejsca w rzędzie trzecim i czwartym, pośrodku sali, a drugi - w dwóch pierwszych rzędach na balkonie. Także pośrodku. -To nam podpowiedziała detektyw z Denver. Podobno facet gra różne role. Najpierw jest reżyserem, potem aktorem. W końcu widzem. Możliwe, że siedział na którymś z tych miejsc. Już po przedstawieniu. Żeby podziwiać
to, czego dokonał na scenie. Ale nie można tam wejść. Za chwilę wrócą technicy, żeby zdjąć odciski palców, zbadać ślady i całą resztę. -Mogę się trochę rozejrzeć? -Wszędzie, gdzie chcesz, poza odgrodzonymi sektorami. I nie wchodź na scenę beze mnie. Najpierw wróciłem do kuluarów i jeszcze raz wszedłem na salę. Tym razem chciałem zobaczyć ją z innej perspektywy. Instynktownie wyczułem, że zabójca nie przyszedł tędy i nie zastał Petera pracującego przy drewnia- nych konstrukcjach na scenie. To byłoby zbyt przypadkowe. Peter mógłby wybiec jednym z dwóch wyjść ewakuacyjnych. Nie, uznałem, że przedsta- wienie zostało wyreżyserowane o wiele dokładniej. - Morderca musiał być wczoraj na przedstawieniu, jak sądzisz? Sam chyba właśnie dochodził do tego samego wniosku. Nie od razu zareagował na moje słowa. -Chcesz wiedzieć, co już wiadomo? - spytał w końcu. -Nie, jeszcze nie. -Dobrze. Myślę, że tak będzie lepiej. Podszedłem do odgrodzonego taśmą prostokąta siedzeń na balkonie. Usia- dłem na krześle tuż przy żółto-czarnej granicy i spojrzałem w dół na forte- pian. Wyobraziłem sobie Petera pociętego, torturowanego, wykrwawiające- go się na śmierć. Obraz zamigotał. Nie potrafiłem go zatrzymać na dłużej. Przeniosłem się w pobliże niższego prostokąta i znowu wybrałem miej- sce tuż przy taśmie, w pierwszym rzędzie, pośrodku. Jeszcze raz próbowa- łem się skoncentrować, siedząc na najlepszym miejscu w teatrze. Rezultat był ten sam. Migające obrazy. Strzępy. -Mogę wejść na scenę? -Pewnie, chodź. - Sam poprowadził mnie od lewej strony i podniósł żółtą taśmę. Pochyliłem się i przeszedłem pod nią. Wszedłem po schodkach. Nigdzie nie widać było umundurowanych policjantów ani kobiety w płaszczu przeciwdeszczowym. Nie zauważyłem, kiedy wyszli. Ręce schowałem głęboko w kieszeniach, lekko zgarbiłem ramiona. Nie miałem pojęcia, co, u diabła, robię. To dla mnie żadna nowość. Prawdę mó- wiąc, w pracy dzięki temu się rozwijam. Pacjenci wchodzą do mojego gabi- netu z coraz to nowymi opowieściami i zastanawiają się, ile razy miałem do czynienia z podobnymi przypadkami. -Mój mąż lubi, kiedy nad nim kucam i siusiam mu na twarz. Czy sły- szał pan już o czymś takim? -Nie, ale chętnie posłucham. Proszę mi o-tym opowiedzieć". -Chyba powinieneś wiedzieć, że Peter był przywiązany do fortepianu. Każda kończyna do innej nogi.
Spojrzałem na fortepian i poczułem, że się duszę. Przed oczami stanął mi obraz torturowanego Petera. Chciałem zadzwonić do niego, żeby mógł powiedzieć, że to wszystko pomyłka. -Gdzie są...? -U nas. Pojadą do laboratorium. Na zdjęciach zobaczysz, jak wyglądała scena, kiedy tu się pojawiliśmy. Możesz je obejrzeć w każdej chwili. Pamiętaj, że wszystko dodatkowo komplikuje fakt, że miejsce zbrodni zostało zmienione. Petera zabrał jego przyjaciel, dozorca. To on go znalazł i zawiózł do szpitala. Sam przywiózł mnie tu, abym znalazł odpowiedzi, mnie tymczasem do głowy przychodziły tylko kolejne pytania. Tak jak w pracy. Dlaczego Peter został wybrany? W jaki sposób zmuszono go, żeby wszedł na fortepian, i jak go przywiązano? Jaka gra wstępna to poprzedzała? Czym mu grożono? Nożem? Czy to był nóż? Czy Peter znał mordercę? Po co? Po co? Przez chwilę - może przez minutę - płakałem. Sam stał przy mnie, nic nie mówił. Wytarłem oczy. -Gdzie jeszcze byli? To znaczy on i morderca. Gdzie byli? -To musi zostać między nami, jasne? -Tak. -Prawdopodobnie tylko tu, na scenie. Może jeszcze tam, przy tych dwóch elementach dekoracji za kulisami. Potem znowu tutaj. Przy fortepianie. Poza śladami na zewnątrz, tam, gdzie jego znajomy niósł go do samochodu, krew znaleziono tylko na fortepianie i na dywanie. Dlatego przypuszczamy, że Peter nie ruszał się stąd nigdzie, odkąd zaczął krwawić. Morderstwa dokonano na środku sceny, dokładnie tam, gdzie stoi fortepian. Tupot czterech policyjnych techników w westybulu zakłócił ciszę. W pla- stikowych skrzynkach technicy nieśli ciężki sprzęt. Kobieta w płaszczu prze- ciwdeszczowym pojawiła się za nimi i skierowała ich do wydzielonych ta- śmą sektorów. Patrzyłem, jak dwóch wyciąga kamery. Po chwili reflektor omiótł kra- wędź balkonu. Widziałem światło odbijające się w szybach dwóch sal pro- jekcyjnych z tyłu. -Tam, na górze, jest mnóstwo małych pokoi. Być może w jednym ukrył się przestępca, żeby zaczekać, aż teatr opustoszeje. Mógł też czekać na dole. To istny labirynt garderób. -Skąd wiedział, że ktoś tu będzie? Skąd wiedział, że trafi mu się ofiara? -My też zadajemy sobie to pytanie.
Dwaj technicy z kamerami wideo zeszli z balkonu i zaczęli filmować sektor bliżej sceny. -Znasz George'a Papera? - spytał Sam. -Nie. A powinienem? Wzruszył ramionami. -Kierownik teatru mi o nim powiedział. Chyba uważał, że powinie- nem go uznać za podejrzanego. -Masz już podejrzanego? Zdobył się na uśmiech. W tych okolicznościach wyglądało to niemal złowrogo. -George Paper był tutaj pierwszym kinooperatorem. Pracował tu wiele lat temu. Staruszek. Siwe włosy. Jak niesie wieść, powiesił się tam. - Sam wskazał gęstwinę grubych lin przy ścianie, kilka metrów od przeciwległego krańca sceny. -Samobójstwo? -Niektórzy twierdzą, że samobójstwo, inni, że wypadek, a jeszcze inni mówią: „Kto to wie?" Kierownik teatru uważa, że George wciąż tu jest, krąży po budynku. Podobno widziano go kilka razy. Poklepałem go po ramieniu. - Wspaniale, Sam, wygląda na to, że już masz podejrzanego. Albo przy najmniej świadka. Z pomocą George'a Papera to śledztwo pójdzie jak po maśle. Nie jestem ci potrzebny. Zaprowadził mnie schodami w dół, na korytarz, skąd prowadziły drzwi do niezliczonych garderób, brudnych pokoi i pomieszczeń gospodarczych. Zajrzałem wszędzie. -I co? -Chcę tylko, żebyś się wczuł. -Oni też tu byli? -Raczej nie. - Zaprowadził mnie z powrotem na górę. Wskazałem drzwi od południowej strony. -Dokąd one prowadzą? - Na niewielki dziedziniec. Zamknięty z czterech stron. Stąd są tylko dwa wyjścia. Jedno tędy. A drugie frontowymi drzwiami na Czternastą ulicę. Spojrzałem na drzwi. -Nie ma alarmu przy wyjściu? -Nie. Odwróciłem się do Sama. - Zawieź mnie do domu. Powinienem odwiedzić Adrienne i sprawdzić, jak sobie radzi. Muszę się zastanowić, czy ci pomogę. Jeśli się zgodzę, chciał bym dostać te materiały, które dla mnie masz. Wszystkie. Kiedy to przetrawię,
będziesz mógł mi powiedzieć, co dotąd wymyśliliście. Potem może pogada- my. Oczywiście, o ile się zgodzę. Kąciki ust Sama nieznacznie się uniosły. Uznał, że już mnie ma. Wiedział, co robi. Ta wycieczka do teatru była jak krótkie spięcie. Szok. Zacząłem czuć gniew. Sam chciał, żebym był zły, zły na tyle, żeby czuć potrzebę działania, zrobienia czegokolwiek. Dla wyrównania rachunków. aki on był? Peter. Wyszliśmy z teatru i wsiedliśmy do wozu, ale Sam nie włączył silnika od razu. Zadał mi proste pytanie i czekał na odpowiedź. Wiedziałem, że w innych okolicznościach, z innym policjantem, rozmowa zaczęłaby się od pytania: „Czy zamordowany miał wrogów?" J Jak często zastanawiamy się, jacy są nasi przyjaciele? Zwłaszcza starzy przyjaciele. Dobrzy przyjaciele. - Peter był jak dym. Gdzieś w środku coś się w nim stale tliło, ale kiedy znalazłeś się w jego towarzystwie, miałeś wrażenie, że to tylko dym. Wciąż czekałem, aż włączy silnik. - I już? Facet jest twoim przyjacielem, sąsiadem przez dziesięć lat, a umiesz powiedzieć tylko, że był jak dym? Z jakiejś niejasnej przyczyny uśmiechnąłem się. - Mogę powiedzieć ci tysiąc rzeczy. Milion anegdotek o Peterze. Mogę ci powiedzieć, co lubił, co kochał, co go ostatnio dziwiło. Ale nie potrafię ci powiedzieć, jaki był. Nie znam nikogo, komu Peter ufałby w takim stopniu. Nikogo. Może Adrienne, sam nie wiem, a może nawet jej nie. Tylko Jonas, jego syn, był osobą której Peter pozwolił naprawdę się do siebie zbliżyć. Byłem smutny, więc mówiłem bezładnie. Sam okazał mi wiele cierpli- wości. Doceniałem to. -I? -Zanim pojawił się Jonas, Peter nigdy nie pozwolił, żeby ktoś był od niego zależny. Kiedyś powiedział mi, że zależność od śmierci oddziela tylko jeden oddech. Rozmawialiśmy o tym. Nawet sporo. -Byliście sobie bliscy? -Byliśmy przyjaciółmi. Spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu. Przeważnie coś razem robiliśmy. Tak jak ty i ja. Ale czy my jesteśmy sobie bliscy? Szczerze mówiąc, Petera i mnie nigdy nie łączyła wyjątkowa zażyłość. Nigdy nie miałem co do tego złudzeń. Moje opinie bawiły go albo złościły, ale był odporny na upomnienia czy pochwały. I moje, i innych.