uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 243
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 896

Stephen White - Alan Gregory 07 - Rodzaj śmierci

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Stephen White - Alan Gregory 07 - Rodzaj śmierci.pdf

uzavrano EBooki S Stephen White
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 10 osób, 28 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 298 stron)

1 STEPHEN WHITE MANNER OF DEATH Rodzaj śmierci Terry ‘emu Lapidowi za trzy dekady przyjaźni Najlepszym kłamcą jest ten, kto najmniejszą nieprawdą potrafi doprowadzić najdalej. Samuel Butler Pomidory Adrienne zamarzły tej samej nocy, co Arnie Dresser. Dwudziesty siódmy września to przynajmniej o tydzień za wcześnie na ostry mróz u podnóża Front Range w Kolorado, dla pomidorów jednak to już ostatnie chwile. Tego popołudnia, kiedy front mroźnego zimowego powietrza ruszył z Wyoming na południe, jedynymi owocami, jakie pozostały na bezlistnych gałązkach w ogrodzie mojej przyjaciółki, były twarde, zielone kulki wyglądające, jakby miały dojrzeć nie wcześniej, niż w następnym tysiącleciu. Ponieważ zrobiłem już dość sosu pomidorowego i salsy, by zapełnić pół własnej lodówki i sporą część lodówki Adrienne, nie opłakiwałem śmierci pomidorów tak bardzo, jak zgonu pół tuzina świeżo posadzonych krzaczków bazylii, skurczonych i poczerniałych w odpowiedzi na atak mroźnego kanadyjskiego powietrza. Śmierć Arniego Dressera była dla mnie większym zaskoczeniem niż pierwszy przymrozek, ale w pierwszej chwili więcej uwagi poświęciłem ogródkowi mojej przyjaciółki. Dzięki Bogu ostatnimi czasy rzadko bywałem na pogrzebach, mogłem być, więc spokojny, że się nie rozpłaczę. Nie widziałem Arniego od lat, poza tym nigdy nie byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Uznałem, że moja obecność na nabożeństwie jest wskazana, by nie okazać braku szacunku. Gdybym to ja spadł ze stromego urwiska na odludziu Maroon Bells i roztrzaskał sobie czaszkę o kamienie, a potem skonał z zimna, chciałbym, aby ktoś taki jak Arnie przyszedłby okazać mi szacunek. Właściwie to nieprawda. Tak naprawdę byłoby mi wszystko jedno. Może przejmowałbym się tym, gdybym nie był pewny jutra, ale w normalnych okolicznościach raczej nie. Arnie - doktor Arnold Dresser pozostawał ze mną w kontakcie. To musiałem mu przyznać. Od czasów wspólnego szkolenia na wydziale psychiatrii Ośrodka Nauk Medycznych Uniwersytetu Kolorado - jego jako drugorocznego psychiatry stażysty, mojego jako psychologa klinicysty na praktyce - Arnie zawsze przysyłał mi kartkę z życzeniami na Boże Narodzenie. Czasami dostawałem od niego krótkie listy, np. z gratulacjami, gdy dowiedział

2 się od naszych wspólnych znajomych, że się ożeniłem, lub z wyrazami współczucia w przypadku jakiejś tragedii, na przykład mojego rozwodu. Zawodowa postawa Arniego była nieco irytująca. Tak naprawdę, kiedy żył, uważałem go za nadętego i aroganckiego. Prywatnie natomiast był dosyć sympatycznym facetem, którego jednak nigdy dobrze nie poznałem. Po zakończeniu szkolenia w Ośrodku Nauk Medycznych otworzyłem praktykę w Boulder, Arnie zaś został w Denver, zapisał się do Instytutu Analiz i otworzył poradnię w Cherry Creek. Często przychodziło mi do głowy, że przesadza ze swoją sympatią do mnie, która czasem przybierała wręcz niestosowne formy, ale nigdy nie zastanawiałem się, dlaczego tak się dzieje. Na jego pogrzebie spodziewałem się zobaczyć kilka mile i niemile wspominanych osób, których twarze wciąż pamiętałem z czasów szkolenia, lecz których również nigdy dobrze nie poznałem. Taka już jest natura staży i praktyk. Krótkie okresy wspólnej pracy to szaleńcza bieganina i godziny nauki. Nie jest to dobra metoda kształcenia wykwalifikowanych pracowników służby zdrowia, a już na pewno niesprzyjająca nawiązywaniu długotrwałych znajomości. Gdybym jednak lubił zjazdy absolwentów, Arnie byłby moim kandydatem na przewodniczącego. Wyglądało na to, że zależało mu na utrzymywaniu kontaktu z większością osób, które poznał w czasie szkolenia. W corocznych bożonarodzeniowych kartkach pisał o tym, co działo się z innymi stażystami i praktykantami z tamtych lat. Kojarzyłem niektóre nazwiska, choć nie potrafiłem dopasować do nich twarzy, inne nic mi nie mówiły. Przypuszczałem, że Arnie wspominał o nich przez pomyłkę, myląc mnie z kimś innym, do kogo również pisał podczas swojej corocznej wyprawy na narty do Vail, w weekend Dnia Dziękczynienia. Czasami, gdy czytałem jego kartki, popadałem w ponury nastrój, dowiadywałem się o czyimś nieszczęściu, czasami zaś budziły się we mnie echa zapomnianego pożądania, kiedy wspominał o kimś, do kogo czułem emocjonalny lub - znacznie częściej zwykły fizyczny pociąg. Zazwyczaj jednak nie przywiązywałem do nich wagi, a ponieważ nie należę do ludzi wysyłających kartki świąteczne, ani razu nie odpisałem. Nie zniechęcało to Arniego. Swoją wytrwałością zyskał sobie u mnie kilka punktów. Dlatego też, mimo iż rześka wrześniowa sobota w Kolorado skłaniała do oddania się znacznie przyjemniejszemu zajęciu niż pójście na pogrzeb, postanowiłem, że będę towarzyszył Arniemu Dresserowi w jego ostatniej drodze. Ponieważ pasją Arniego było chodzenie po górach, ceremonia miała się odbyć właśnie tam, w prześlicznym kamiennym kościółku pod Evergreen. Samo miasteczko leży pośród malowniczych szczytów i dolin trzydzieści kilometrów na zachód od Denver, na południe od

3 Siedemdziesiątej między-stanowej. Jeśli Denver wydaje się czasem aspirować do roli leżącego w głębi lądu San Francisco, a Boulder stara się upodobnić do Berkeley, to Evergreen mogłoby udawać Sausalito lub Tiburon. Położone było wystarczająco blisko metropolii, by uchodzić za przedmieścia i dość wysoko, by dojeżdżający do pracy w Denver mieszkańcy mogli mówić, że ich miasteczko leży w górach. Zalesiona okolica sprawiała, iż czuli się, jakby mieszkali w dziczy. Z biegiem lat jednak w tej górskiej oazie stanęły domki z prefabrykatów, niedługo po nich nowoczesne supermarkety, aż wreszcie nieuniknione centrum handlowe. Miasteczko straciło wiele ze swego uroku. Kościół stał w lesie, na północ od autostrady, usytuowany tak, by modlący się widzieli za wielkim, wychodzącym na zachód oknem nad ołtarzem owoc jednego z lepszych dni gorączkowego tygodnia Stworzenia. W pogodne jesienne dni, takie jak ten, z pierwszego rzędu ławek rozciągał się widok na Góry Skaliste. Strome szczyty i połyskujące na ich zboczach lodowce ciągnęły się z południa na północ, dalej niż sięgało ludzkie oko, na tle nieba, czystego niczym matczyne marzenia. Wędrowanie po nich było pasją Arniego Dressera. Nie robił jednak trudnych tras, ani nie wspinał się w lodzie. Nie był jednym z tych szaleńców, którzy spędzali na ścianach całe dnie obwieszeni taką ilością sprzętu, że wystarczyłoby go do zaopatrzenia sporego sklepu dla alpinistów. Jemu przyjemność sprawiało wędrowanie górach, a sprzętu wspinaczkowego używał tylko wtedy, gdy napotykał ścianę, której nie mógł ominąć, ani pokonać w żaden inny sposób. Z drugiej jednak strony nazwanie Arniego Dressera zwykłym turystą byłoby dla niego zniewagą. Był dumnym członkiem Klubu Czternastek, nieformalnego zrzeszenia ludzi, którzy zdobyli wszystkie pięćdziesiąt cztery najwyższe szczyty Kolorado, od skromnego Sunshine Peak po majestatyczny Mount Elbert. Ja sam wszedłem na dwa z nich - Mount, Princeton i Mount Sherman - uważałem, więc, że jestem w jednej dwudziestej siódmej drogi do pełnego członkostwa. Fakt, że przez niemal siedem lat nie posunąłem się dalej, świadczy o szacunku, jaki mogłem żywić dla ludzi pokroju Arniego, którzy nie dość, że zaliczyli wszystkie szczyty po dwa razy, to jeszcze z zapałem przymierzali się do trzeciej rundy. Arnie pochodził z zamożnej rodziny - w swoim czasie Dresserowie kontrolowali większość sieci telewizji kablowej w Wisconsin. Nigdy wcześniej nie zastanawiałem się, jak taki majątek może wpłynąć na to, jak wygląda czyjś pogrzeb. Uznałbym pewnie, że gruba forsa oznacza okazalszą trumnę, w której można się powoli rozkładać, ale ceremonia pożegnania Arniego ukazała mi w całej rozciągłości, jak rodzinny majątek potrafi wzbogacić tak smutne wydarzenie.

4 Krótką mszę poprowadził wysoki, kostyczny duchowny, który, jak mi się zdawało, nie miał pojęcia, kim był Arnie. Wysłuchałem wzruszających kwakierskich mów zaskakująco dużej liczby bliskich, przyjaciół i znajomych zmarłego. Ciała nie było w kościele - zostało skremowane, a popioły stały na ołtarzu w skrzynce z wiśniowego drewna, która przypominała mi pudełko na drogie cygara i niemal ginęła pod dwoma olbrzymimi bukietami frezji. Na zakończenie ceremonii głos zabrał młodszy brat Arniego, Price, który poprosił zebranych, by udali się wraz z nim w głąb sosnowego lasu, gdzie miało nastąpić pożegnanie. Leśna dróżka zaprowadziła nas na sporą polanę. Stał na niej czarny błyszczący helikopter, z miejscami dla sześciu osób i skromnych szczątków Arniego. Stanąłem z boku i czekałem na to, co ma się wydarzyć. Miałem cichą nadzieję, że wśród zebranych przeprowadzone zostanie losowanie, które być może pozwoli mi zostać jednym z pięciorga szczęściarzy, którzy wraz z pilotem wzbiją się w niebo nad Kolorado. Pasażerowie zostali jednak wybrani wcześniej. Kiedy brat Arniego wsiadł do śmigłowca, domyśliłem się, że przelot został zarezerwowany dla rodziny oraz być może jednej lub dwóch osób spoza niej? Z krańca polany widziałem, jak wkładano wiśniową skrzynkę do kabiny. Zostało to zrobione z tak przesadnym ceremoniałem i nabożeństwem, że efekt przypominał przećwiczony show w przerwie finału Superpucharu albo podejście panny młodej do ołtarza. Kilka chwil potem helikopter wystartował z pulsującym rykiem, a my po raz ostatni pomachaliśmy Arniemu Dresserowi na pożegnanie. Wszystkich nas pokryła wkrótce cienka warstewka pyłu poruszonego obrotami wielkiego śmigła. Zastanawiałem się, czy to zamierzona symbolika. Mężczyzna stojący obok mnie wrzasnął mi do ucha, że śmigłowiec poleciał nad Elk Range, by rozsypać prochy Arniego w miejscu, w którym zginął. Miejsce, w którym zginął... Bardziej interesowało mnie, jak zginął. Z informacji i plotek wynikało, że Arnie pokonywał stromy, lecz niezbyt trudny odcinek zbocza Maroon Peak w Elk Range, niedaleko Aspen. Od czasu rozwodu często wyruszał na samotne wędrówki. Kiedy doszło do wypadku, Arnie znajdował się poniżej piargu był koniec września, za późno, by wejść na szczyt bez raków i czekana? Członkowie ekipy ratunkowej, którzy znaleźli jego ciało, po oględzinach ubrania i wyposażenia stwierdzili ponad wszelką wątpliwość, że Arnie zginął podczas zwykłej, rekreacyjnej wycieczki. Nie było świadków, którzy widzieliby jego upadek. Wszyscy byli jednak zgodni, co do tego, że pośliznął się na stromym odcinku szlaku, stoczył po pięćdziesięciometrowym kamienistym

5 zboczu i runął w trzydziestometrową przepaść. Wydawało mi się ironią losu, że człowiek mający tak duże górskie doświadczenie jak Arnie, mógł zginąć w tak głupi sposób. W ciągu kilku dni przed pogrzebem docierały do mnie plotki, jakoby cierpiał na zawroty głowy lub arytmię, niektórzy twierdzili zaś, że przyczyną wypadku był wylew. Nikt jednak nie wiedział, co zdarzyło się naprawdę. Wiedzieliśmy natomiast, że kiedy już spadł, leżał żałośnie poskręcany na rozległej skalnej półce, po południowej stronie Maroon Peak. Lewa strona czaszki, Arniego była spłaszczona niczym upuszczony arbuz. Nocą z północy nadszedł front mroźnego, kanadyjskiego powietrza i zgasił płomyk życia tlący się w jego potrzaskanym ciele. Dokładnie to samo było przyczyną śmierci pomidorów Adrienne. Lauren stwierdziła, że nie pójdzie na pogrzeb kogoś, kogo nie znała. Argumentowała, że życie pełne jest różnych nieszczęść i nie widzi powodu, by z własnej woli przysparzać sobie smutków. Nigdy nie spotkała Arniego Dressera, a jego kartki bożonarodzeniowe zawsze zaadresowane były do mnie i nigdy ich nie czytała. Lauren podwiozła mnie do kościoła, sama zaś udała się na drugi kraniec doliny Evergreen, pod Bear Creek, aby odprężyć się w salonie odnowy w Tali Grass. Kiedy wróciłaby mnie odebrać, helikoptera już nie było, a na parkingu zostały tylko dwa samochody? Popołudnie było dość ciepłe, czekałem, więc w cieniu na kamiennym murku przed kościołem. Dwudziesty siódmy września to nie tylko za wcześnie na pierwszy mróz, to również nieco za późno na jesienne liście. Nawet w niższych partiach Front Range przepych zmieniającej się w złoto soczystej zieleni osikowych liści nieco już przybladł. Lauren i ja nie mieliśmy jednak w tym miesiącu okazji znaleźć się w górach, pomyśleliśmy, więc, że skoro już tu jesteśmy, pojedziemy kawałek dalej Siedemdziesiątą międzystanową w nadziei, że w wyższych partiach gór znajdziemy jeszcze trochę jesieni. Kiedy Lauren podjechała pod kościół moim starym land cruiserem, ciepły urok, jaki wokół siebie roztaczała, skojarzył mi się ze wspaniałością jesiennej aury? Zabiegi w salonie odnowy sprawiły, że była senna i zaróżowiona, poprosiła, więc, żebym prowadził. Kiedy wysiadłaby przesiąść się na fotel pasażera, moją uwagę przykuły połyskujące na jej kruczoczarnych włosach promienie słońca? Lauren niedawno ostrzygła się na krótko - po raz pierwszy, odkąd ją znałem - i ciągle nie mogłem przyzwyczaić się do tej zmiany? Widok jej smukłej szyi i delikatnego owalu twarzy wciąż na nowo mnie urzekał.

6 Kiedy okrążała samochód, odetchnąłem, gdy zobaczyłem, że nie utyka? Podświadomie cały czas martwiłem się ojej zdrowie i odruchowo wypatrywałem objawów choroby, zupełnie tak, jak sprawdza się kieszeń, czy nie wypadły z niej klucze, albo dłonią szuka przy pasku pagera. Uspokoiłem się, gdy ujrzałem jak pewnie stawia kroki, chociaż cholernie dobrze wiedziałem, że może zacząć utykać za dziesięć minut albo za pięć godzin. Tak właśnie działała na nas jej choroba - stwardnienie rozsiane. Pamiętałem o niej cały czas, uważałem na nią jak na psa, który w każdej chwili może ugryźć. Spytała mnie o pogrzeb dokładnie w tej samej chwili, w której ja zapytałem o jej masaż. Zsunęła ze stopy czarny chodak i oparła ją o deskę rozdzielczą. - Zrobiłam sobie też pedicure - powiedziała. - Dlatego się spóźniłam. Spojrzałem na jej smukłe palce i świeżo pomalowane fioletowym lakierem paznokcie. Ma piękne stopy. - Podoba mi się ten kolor - pochwaliłem. - Śliczny. Przypomina mi Rodzinę Addamsów. Pogrzeb Arniego był... dziwny. Interesujący. Przyszło sporo ludzi. Było nawet miło. - Dlaczego dziwny? - Dziwnie było po mszy. Jego ciało zostało wcześniej skremowane. Kiedy skończyła się ceremonia w kościele, poszliśmy wszyscy leśną ścieżką? Czekał tam wielki, czarny helikopter, który miał zabrać prochy Arniego do Maroon Bells. Ktoś mi powiedział, że mają być rozsypane ze śmigłowca nad miejscem, w którym spadł. - Poważnie? - Lauren spojrzała na mnie z niedowierzaniem. Podejrzewała, że zmyślam. - Naprawdę. Wielki, czarny helikopter, sześcioosobowy. Czarny jak karawan. Wystartował z małej polany niedaleko kościoła. Ludzie machali, jakby Arnie wyruszał zdobyć Everest czy coś w tym rodzaju. - Ty też machałeś? - Nie. Właściwie miałem nadzieję, że zabiorą mnie na pokład. - Czyli się obraziłeś? - powiedziała. - Co to ma znaczyć? Chciałeś się przelecieć? A co ze mną? Ja miałabym grzecznie czekać, a ty leciałbyś nad Maroon Bells rozsypywać prochy? - Robiłaś sobie pedicure, pamiętasz? Wciąż chcesz jechać szukać liści? - Oczywiście. Central City? - Nie, raczej nie. Nie czuję się na siłach, by zmagać się z tabunami hazardzistów. - To może Georgetown? Przełęcz Guanella? - Może być. Jestem głodny, a ty?

7 - Umieram z głodu. Nie jadłam w ośrodku. Miałam ochotę na coś meksykańskiego, a oni podawali wodorosty z czymś, co wyglądało na soję, ale nią nie było. - Quinoa? - Może. - W takim razie lunch w Silver Plume? - Doskonale. Zauważyłem, że moje rozmowy z Lauren zaczęły coraz częściej przypominać dialogi z podręczników do nauki języków obcych. Kiedy jechaliśmy Siedemdziesiątą międzystanową, zastanawiałem się, co to może oznaczać? Cel naszej podróży leżał po wschodniej stronie Gór Skalistych, poniżej miejsca, w którym między-stanówka numer siedemdziesiąt znika w tunelu Eisenhowera. Miasteczko Silver Plume przywiera do zbocza góry jakieś trzy kilometry od swego siostrzanego odrestaurowanego, dziewiętnastowiecznego górniczego Georgetown. Ponad sto lat temu w Georgetown wydobywano złoto, w Silver Plume - srebro. Wiele lat później tę pierwszą miejscowość pieczołowicie odbudowano i nadano jej blask, który prawdopodobnie przyćmiewa oryginalny wygląd miasta z czasów gorączki złota. Silver Plume wciąż zachowało rozchybotany urok rozpadającego się powoli dziewiętnastowiecznego miasteczka, z brukowanymi ulicami, drewnianymi chodnikami i palikami, do których kiedyś przywiązywano konie i muły. Georgetown żyje dla turystów, Silver Plume zaś cudem egzystuje. Ponad dziewięćdziesiąt dziewięć procent samochodów, które zjeżdżają tam z między-stanowej, skręca na południe, gdzie czekają na nie parkingi kolejki górskiej Georgetown. By dojechać do starego Silver, Plume, trzeba skręcić z autostrady na północ, przedostać się przez podejrzanie wyglądający drewniany most i przeciąć kilka wąskich dróg, które wyglądają, jakby prowadziły tam, gdzie na pewno nie chciałoby się dobrowolnie trafić. Jeszcze jeden zakręt i już jedzie się na wschód główną ulicą miasta. Nie trzeba być specjalistą od dziejów tych okolic, by zrozumieć, że Silver Plume zamienia się powoli w miasto duchów, jedną z niewielu autentycznych pozostałości górniczej przeszłości zachodniego Kolorado. W centrum miasteczka, przy Main Street, lśniły w blasku południowego słońca wielkie okna celu naszej wyprawy, KP Cafe. Wystrój restauracji jest równie wiekowy, co sam budynek, jednak w jej urządzenie nie włożono zbyt wiele pracy. Pełno tu zupełnie niepasujących do siebie elementów, lecz atmosfera jest ciepła i przyjazna. Jeśli ktoś chce, żeby zostawić go w spokoju, nikt mu nie przeszkadza. Jeśli ktoś ma ochotę na pogawędkę, można na nią liczyć. Jedzenie jest

8 znakomite. Kawa smakuje wspaniale, jeśli jest świeża, czasami jednak przypala się, kiedy zbyt długo stoi w wielkim starym ekspresie za barem. Lauren i ja zajrzeliśmy do środka i przywitaliśmy się z tą samą kelnerką, która obsługiwała nas, kiedy byliśmy tu ostatnich kilka razy. Nazywa się Megan. Zaproponowała nam oświetlony słońcem stolik przy frontowym oknie. Jadaliśmy w KP pięć lub sześć razy w roku, zawsze po drodze w jakieś inne miejsce, wystarczyło to jednak, by traktowano nas jak stałych bywalców. Zamówiliśmy coś meksykańskiego i jedno piwo na spółkę. Megan uśmiechnęła się do Lauren, a mnie zupełnie zignorowała. Przypomniałem sobie, że to samo zrobiła, kiedy byliśmy tu poprzednim razem. Pół minuty po tym, jak złożyliśmy zamówienie, do restauracji weszło dwoje ludzi. Zwróciłem na nich uwagę, ponieważ oboje byli elegancko ubrani. Z tego samego powodu, Megan przestała na chwilę wycierać kontuar. Mężczyzna miał na sobie granatowy garnitur, kobieta zaś garsonkę w kolorze jaskrawej fuksji z malinowymi wykończeniami. Nie znałem jej, ale rozpoznałem ten strój. Oboje byli na pogrzebie Arniego Dressera. - Oni też byli na pogrzebie - szepnąłem do Lauren. - W tym kostiumie? - spojrzała z niedowierzaniem. Wzruszyłem ramionami. - Nie sądzę, żeby Arniemu to przeszkadzało. - Prochom już nic nie zaszkodzi, ale ja nie poszłabym w takim stroju na pogrzeb. Chyba są jakieś zasady. - Nie wiedziałem, że masz jakieś zasady. Lauren szturchnęła mnie nad stołem, a Megan zaprowadziła parę do małego stolika z tyłu, blisko drzwi do toalety. Z pewną wyższością pomyślałem, że pewnie nie byli stałymi bywalcami. Patrzyłem z zaciekawieniem, jak natychmiast pogrążyli się w ożywionej dyskusji, której przedmiotu nie udało mi się jednak podsłuchać. Siedzieli nachyleni do siebie nad chybotliwym stołem tak, że ich głowy niemal się stykały. Jej głos brzmiał donośniej. Wydało mi się, że wychwytuję w nim echa południowego akcentu. Przestałem podsłuchiwać, kiedy Megan rzuciła na ich stół kartę dań. Minutę później przyniosła nam piwo, miseczkę tortilli i salsę własnej roboty. Lauren pociągnęła łyk piwa i uniosła ze zdziwieniem brwi. Odwróciłem się, podążając wzrokiem za jej spojrzeniem, i zobaczyłem, że kobieta w garsonce koloru fuksji idzie w stronę naszego stolika. Usiadłem wygodniej. - Doktor Gregory? - spytała nieznajoma. - Doktor Alan Gregory? Kobieta była najwyraźniej kimś, kogo powinienem pamiętać z czasów praktyk w Denver.

9 - Tak, to ja - powiedziałem z zakłopotaniem. - Jestem Alan Gregory. Proszę wybaczyć, czy znam panią z Ośrodka Nauk Medycznych? Chyba widziałem panią na pogrzebie. Kobieta obiema dłońmi poprawiła klapy marynarki. - Tak, tak. Byłam na pogrzebie doktora Dressera, ale nie uczyłam się tutaj. Wyjechałam do Georgetown. Nie tego małego, które mijaliśmy za wzgórzem. Do tego dużego, w D.C. Zaśmiała się z własnego dowcipu i wyciągnęła do mnie rękę. - Mam nadzieję, iż wybaczycie mi państwo, że przeszkadzam. Jestem A.J. Simes. Doktor A.J. Simes. Nie byłem do końca przekonany, czy mam ochotę jej wybaczać. Uścisnąłem jej dłoń. - To moja żona, Lauren Crowder. Lauren, doktor Simes. - Miło mi panią poznać, pani Crowder. Obawiałem się, że spyta, czy może dostawić sobie krzesło. Nie spytała. Miałem nadzieję, że sobie pójdzie. Nie poszła. - Może się to państwu wydawać niegrzeczne, że państwa zaczepiam, a po tym, co mam do powiedzenia nawet niedorzeczne, ale ja i mój kolega bardzo chcielibyśmy zamienić z panem kilka słów, doktorze Gregory. Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu. - Skinęła głową w kierunku swego towarzysza, który wyglądał na zakłopotanego i nie patrzył w naszą stronę. - Właśnie urządziliśmy sobie popołudniową wycieczkę, co rzadko mamy okazję zrobić - westchnąłem. - Może załatwimy to, kiedy indziej? Z przyjemnością znajdę chwilę czasu, by spotkać się z państwem. Może dam państwu moją wizytówkę? Kobieta lekko potrząsnęła głową, co wyglądało bardziej na wzdrygnięcie się niż sprzeciw. - Proszę nie wyciągać pochopnych wniosków, doktorze. Zazwyczaj nie zachowuję się niegrzecznie, proszę mi wierzyć. Przeszkadzanie państwu w ten sposób jest dla mnie tak samo niezręczne, jak dla państwa. Obawiam się jednak, że to, co mamy państwu do powiedzenia nie może czekać. Simes obejrzała się przez ramię, spoglądając na swojego towarzysza. Starannie unikał jej wzroku, wpatrzony gdzieś w górę. Wyglądał jak pogrążony w modlitwie, albo jakby interesował się zabytkami architektury i właśnie z uwagą badał sufit z blachy falistej. Za AJ. Simes stanęła Megan z dwoma dużymi talerzami parujących meksykańskich potraw trzymanymi w chwytakach do gorących naczyń. Uśmiechała się z przymusem i

10 przestępowała z nogi na nogę, jakby chciało jej się siusiu. Zrozumiałem, że stare chwytaki straciły nieco ze swoich właściwości izolacyjnych. - Ostrożnie, kochani, te talerze są gorące - ostrzegła Megan nad ramieniem Simes. Zrobiłem miejsce na stole, żeby mogła je postawić. - A dlaczegóż to, doktor Simes? - spytałem bez ciekawości. - Nawet pani nie znam. Dlaczego ta sprawa nie może poczekać? Simes przesunęła trochę stopy - choć nie na tyle, by pozwolić Megan przejść? Spojrzała na Lauren, by mieć pewność, że i ona jej słucha, mówiła jednak do mnie. - Nie może zaczekać - powiedziała - ponieważ po długim dochodzeniu i poważnym zastanowieniu jestem niemal zupełnie pewna, że ktoś spróbuje pana zabić, doktorze Gregory. Za jej plecami z hukiem runęły na ziemię talerze pełne burito z zielonym sosem chili. Smażona fasola eksplodowała niczym lawa podczas drugiego przebudzenia Góry świętej Heleny. O cholera - jęknęła Megan. - Frank, pomóż mi. Przynieś mopa, miotłę i cholerny kosz na śmieci. Wstałem, żeby pomóc, ale Megan niemal siłą posadziła mnie z powrotem. - Nie, nie, proszę siedzieć. Proszę siedzieć. Ma pan cały ten zielony farsz na butach. Wszyscy siedzieć, cholera jasna. - Spojrzała na Simes, która nie ruszyła się z miejsca. - Boże, co ja mówię, przepraszam. O, nie. Niech pani spojrzy, co się stało z pani garsonką. AJ. Simes nie mogła wykrztusić słowa. Odwróciła się i popatrzyła na swojego partnera, który kiwał głową w przód i w tył, ukrywając twarz w dłoniach. Teraz dopiero zobaczyłem, ile szkód wyrządziło burito jej ubraniu. Rozchlapany wzór plam i kawałków jedzenia sięgał od ud po ramiona. Przyszło mi też do głowy, że Henry Lee mógłby wygłosić wykład na temat kształtów, jakie przybiera burito z zielonym chili na stuletniej sosnowej podłodze. Lauren miała na sobie czarne dżinsy i chodaki. Jej ubranie ucierpiało stosunkowo najmniej. Przetarła buty chusteczką, wstała i zdjęła z doktor Simes żakiet. - Zajmę się pani żakietem. Niech pani obróci spódnicę i zobaczy, co da się zrobić z tyłem. Obawiam się, że nie jest to ładny widok. Ktoś próbuje mnie zabić? Dlaczego wszyscy tak cholernie przejęli się tą fasolą? Spojrzałem w okno, żeby sprawdzić, czy w moją stronę nie idzie ktoś z bronią w ręku. - Bardzo przepraszam - powiedziała doktor Simes. - To wszystko moja wina. Nie wyszło to najlepiej... Ruszyła w stronę łazienki, by ratować spódnicę i uciec przed upokorzeniem.

11 Lauren natychmiast zaczęła czyścić plecy jej żakietu przy pomocy mojej chusteczki i szklanki wody. - Czy ona powiedziała, że uważa, że ktoś próbuje mnie zabić? - spytałem. Megan spojrzała na mnie znad śmietniczki. - Ma pan cholerną rację, to właśnie powiedziała. Lauren tylko kiwnęła głową. Nie potrafiłem rozszyfrować wyrazu jej twarzy. Frank i Megan szybko poradzili sobie z uprzątnięciem burito. Lauren wciąż czyściła żakiet, zaś AJ. Simes nie wracała z łazienki. Byłem tam kilka razy. Czar ubiegłego stulecia kończy się na instalacji wodno-kanalizacyjnej i toaleta KP Cafe nie jest miejscem, w którym można spokojnie odetchnąć. - Ona ma stwardnienie rozsiane. Doktor Simes - powiedziała Lauren, nie podnosząc głowy. - Naprawdę? Po czym to poznałaś? Wzruszyła ramionami. - Przyjrzyj się mięśniom wokół jej oczu. Zbyt ostrożnie dobiera słowa. Jest trochę rozchwiana. Nie wiem, po prostu to widzę. Skinąłem głową. Tak, Lauren mogła to widzieć. Ludzie, którzy żyli ze stwardnieniem rozsianym, rozpoznawali najmniejsze objawy tej choroby, choć dla innych były prawie niedostrzegalne. - Jak myślisz, o co jej chodziło? Jak to, ktoś chce mnie zabić?! To jakaś wariatka? - Nie wiem. Odniosłam jednak wrażenie, że miała zamiar nam to wyjaśnić. Mężczyzna w granatowym garniturze wstał od stolika i podszedł do nas. Lauren opuściła fuksjowy żakiet i uśmiechnęła się uprzejmie. - Dzień dobry - powiedziałem. - Jestem Alan Gregory. To moja żona, Lauren Crowder. Mężczyzna wyciągnął rękę na powitanie. - Wiem, kim państwo jesteście. Przy okazji, nazywam się Milton Custer. Miło mi państwa poznać. Milton Custer przypominał posturą sekwoję-długi, szeroki korpus, cienkie kończyny. Miał szpakowate włosy i strasznie mocny uścisk dłoni. - Proszę mi mówić Milt - powiedział. Skinął głową w głąb restauracji i uniósł lewą brew. - Myślę jednak, że do niej powinniście państwo zwracać się „doktor Simes”. - Jakim jest doktorem? - spytała Lauren. - Takim, jak pani mąż, proszę pani. Psychologiem. Lauren wydawała się nad czymś zastanawiać.

12 - Może się pan przysiadzie, panie Custer? Milt usiadł z pewnym wahaniem, jak mi się wydało, obracając krzesło oparciem do przodu i siadając na nim okrakiem. Wyczułem, że chciał jakoś się od nas odgrodzić. Zdjął okulary i zaczął je przecierać. Okazało się to złożonym rytuałem przeprowadzanym przy użyciu małej lawendowej szmatki, którą wyjął z futerału trzymanego w kieszeni marynarki. - Nie chciałem robić tego tutaj - powiedział, czyszcząc drugie szkło. - Wiecie państwo, mówić wam, co podejrzewamy i tak dalej. To był jej pomysł. Była bardzo stanowcza. Powiedziałem jej najpierw, że nie powinniśmy robić tego w kościele - to nie wypada, tak od razu po pogrzebie. Powiedziałem, że powinniśmy raczej pojechać za państwem do domu i tam porozmawiać. Czulibyście się pewniej, bezpieczniej, sami państwo rozumiecie... Nie pojechaliście jednak do domu, tylko tutaj. Tu też wolałbym tego nie załatwiać. - Milt wyglądał na skrępowanego. - Z oczywistych względów. Doktor Simes była jednak przekonana, że zamierzacie nocować gdzieś poza domem i nalegała, żebyśmy jednak porozmawiali teraz. Czasami bywa bardzo zdecydowana. Można nawet powiedzieć, uparta. - Pan i ona jesteście...? - spytałem. Rozważył odpowiedź. - Kolegami. Chyba partnerami. Przynajmniej chwilowo. Chyba? - I oboje uważacie, że ktoś chce... co? Zrobić mi krzywdę? Milt zastanawiał się dobre dziesięć sekund, zanim odpowiedział. Kiedy się odezwał, mówił tylko do mnie, a jego spojrzenie zdawało się krzyczeć „słuchaj pan uważnie?. - Nie - powiedział. - Ten ktoś zdecydowanie chce pana zabić. Zrobienie panu jedynie krzywdy byłoby dla niego porażką. A z tego, co wiemy do tej pory, jeszcze ani razu nie podwinęła mu się noga. Jest naprawdę niezły. Niezły? W mojej głowie pojawiło się pytanie, ile osób musiał zabić, żeby zasłużyć sobie na takie określenie. - Kim wy, do cholery, jesteście? - spytała, Lauren. Właśnie! - pomyślałem. Megan chciała posprzątać pod stolikiem i spytała, czy nie moglibyśmy przesiąść się do małej wnęki przy kontuarze. Od razu przyszedł mi na myśl jeszcze inny powód - gdyby ktoś mnie ostrzelał, ryzyko trafienia innych gości będzie znacznie mniejsze. AJ. Simes dołączyła do nas kilka minut później. Lauren oddała jej żakiet. - Zrobiłam, co mogłam - powiedziała. - Dziękuję - odparła Simes. - Tak mi wstyd. Przyłapałem się na szukaniu u niej oznak stwardnienia rozsianego. Może faktycznie było coś dziwnego w tym, jak mrugała oczami, jak dotąd jednak widziałem w niej tylko atrakcyjną kobietę po czterdziestce, z intrygującym pasemkiem siwizny w gęstej grzywie

13 kasztanowych włosów. - Właśnie spytali, kim, do cholery, jesteśmy - powiedział Milt. - Dobre pytanie - skinęła Simes. - Mogę usiąść? - Proszę. - Bardzo przepraszam. Dość niezręcznie to wyszło. Nie powinnam tak od razu państwu tego wygarniać. Biorę na siebie całą odpowiedzialność. Łącznie z rachunkiem z pralni, oczywiście. - Nie ma sprawy - powiedziała Lauren. - To bardzo miło z państwa strony. Od czego mam zacząć? - Myślę, że już pani zaczęła - powiedziałem. Usta doktor, Simes rozchyliły się w grymasie, który miał być albo sardonicznym uśmiechem, albo początkiem parsknięcia. - Nasze zainteresowanie pańską osobą, doktorze Gregory, najłatwiej wytłumaczyć faktem, że oboje jesteśmy byłymi pracownikami FBI. - Skinęła w kierunku Milta. - Mój kolega to były agent specjalny Milton Custer. Zakończył swoją karierę w Chicago, ja natomiast prawie cały okres pracy w Biurze spędziłam w Pomocniczym Oddziale Śledczym. Początkowo w Quantico, w Wirginii. Jak już mówiłam, nazywam się doktor AJ. Simes. Podkreślanie „doktor” zaczynało brzmieć pretensjonalnie. Wiedziałem jednak, co to jest Pomocniczy Oddział Śledczy. - To Nauki Behawioralne, prawda? - spytałem. - Nazwę zmieniono kilka lat temu, z jakiś biurokratycznych powodów. Ma pan jednak rację, to podobny wydział. W większości miał te same zadania. - Była pani w VICAP*? - Była to grupa, która sporządzała profile psychologiczne min. seryjnych morderców i psychopatów. - Tak. Wie pan coś o naszej pracy? - Niestety, tak - powiedziałem, ale nie wdałem się w szczegóły morderstwa popełnionego na moim przyjacielu Peterze kilka lat temu, które początkowo przypisywano seryjnemu mordercy. Miałem przeczucie, że oboje już o tym wiedzą. - Sporządzała pani profile, doktor Simes? - Tak. Należało to do moich obowiązków. Posiadam niezbędne kwalifikacje i spore doświadczenie w tej dziedzinie. Lauren spojrzała na nią uważniej. Była w końcu zastępcą prokuratora okręgowego. Potrafiła obserwować i wyciągać wnioski znacznie lepiej niż ja. - Powiedziała pani, że oboje pracowaliście w FBI, tak? - spytała.

14 - Zgadza się - odparła, Simes. - Pracowaliśmy. Pan Custer i ja jesteśmy członkami konsorcjum byłych agentów i personelu Biura, które świadczy usługi w zakresie doradztwa prawnego agencjom rządowym, przedsiębiorstwom, a czasem osobom prywatnym, w sprawach, w których nasze doświadczenie może być pomocne. Przypomniałem sobie, że kiedyś czytałem o tej grupie. - Państwa organizacja została zaproszona do udziału w śledztwie w sprawie JonBenet, Ramsey w Boulder, prawda? Kilka lat temu. - Kilku naszych kolegów poproszono o udzielenie pomocy tej rodzinie. Z jednym wyjątkiem wszyscy odmówili. Jesteśmy dość wybredni, jeśli chodzi o dzielenie się naszym doświadczeniem. Tę konkretną propozycję łatwo było odrzucić. - Zakładam, że w tej chwili zajmujecie się sprawą innego rodzaju - powiedziałem. - Użyczacie swojego doświadczenia...? Oboje spojrzeli po sobie. Simes skinęła głową. - Zostaliśmy upoważnieni, by poinformować państwa - powiedział Custer - że wynajęła nas matka doktora Arnolda Dressera. Zważywszy, że oboje byli na pogrzebie Arniego, nie powinienem być zaskoczony. Mimo to byłem. Lauren wróciła do poprzedniego pytania. - Dlaczego odeszła pani z FBI, doktor Simes? Simes wyprostowała się nieznacznie. - Miałam problemy ze zdrowiem - odparła. Sposób, w jaki to powiedziała dawał do zrozumienia, że wolałaby, aby Lauren nie zadawała kolejnych pytań. - A pan, panie Custer? - Przepracowałem swoje dwadzieścia pięć lat. Jestem na emeryturze. * Violent Criminal Apprehension Program - Program Ścigania Brutalnych Przestępstw (przyp. tłum.). Lauren kiwnęła głową, jakby ich odpowiedzi były oczywiste. - A matka doktora Dressera wynajęła państwa do zbadania okoliczności śmierci jej syna, tak? - Tak - odparł Custer. - Co konkretnie chciałaby ustalić pani Dresser? - Chciałaby, żebyśmy ustalili, czy jej syn został zamordowany - powiedziała sucho Simes. - Zamordowany? - Z państwa wcześniejszego twierdzenia, że mój mąż jest w niebezpieczeństwie, wnioskuję, iż ustaliliście, że doktor Dresser jednak został zamordowany.

15 - Ustaliliśmy? - powtórzyła Simes. - To chyba zbyt mocne słowo, jak na ten etap dochodzenia. Zaczęliśmy jednak zbierać materiał dowodowy, który wskazuje na możliwość, a nawet prawdopodobieństwo tego, że doktor Dresser padł ofiarą zabójstwa, a nie wypadku. - Jesteście państwo tu z nami, ponieważ znaleźliście coś, co łączy śmierć doktora, Dressera z moim mężem, tak? - Mamy powody do... obaw - powiedziała Simes. - Doszłam do wniosku - oboje doszliśmy - że nasze obawy znajdują wystarczające poparcie w dowodach, by nie poinformowanie pani męża, że również może być w niebezpieczeństwie uznać za niedopełnienie obowiązku. - Ledwie znałem Arniego Dressera - zaprotestowałem. Poczułem na sobie protekcjonalne spojrzenie doktor Simes. Nie podobało mi się to. - Obawiam się, że jeśli nasza teoria jest prawdziwa, niebezpieczeństwo nie wynika z tego, jak dobrze pan go znał, doktorze Gregory, lecz z tego, kiedy pan go znał. - Nie widzieliśmy się od piętnastu lat. - Właśnie. Lauren spojrzała na mnie i jestem pewien, że ujrzała na mojej twarzy wyraz dezorientacji. - Co to znaczy „właśnie”? - spytała. - Co ma pani na myśli? - Istotą sprawy jest właśnie to, co działo się przed szesnastoma laty - powiedziała Simes. - Doktor Gregory i doktor Dresser przechodzili wtedy szkolenie na zamkniętym oddziale psychiatrii Ośrodka Nauk Medycznych Uniwersytetu Kolorado w Denver. Oddział znany był pod nazwą Ósmy Wschodni. Miała rację, jednak nie podniosło mnie to w żaden sposób na duchu. - Jakie to ma znaczenie? - spytałem. Przy sąsiednim stoliku usiadła właśnie rodzina z dwójką dzieci. Milt przerwał rozmowę. - Nie podoba mi się, jak to wszystko się odbywa - powiedział głośno. - Proszę, nie rozmawiajmy o tym tutaj. Może przejdziemy się i trochę przewietrzymy? Nawet nie tknąłem jedzenia. Zupełnie straciłem apetyt. Spytałem Lauren, czy ma ochotę na spacer. Powiedziała, że tak. Położyłem na stoliku czterdzieści dolarów za piwo, burito i zamieszanie, jakie spowodowaliśmy. - W porządku. Chodźmy się przejść - powiedziałem. Popołudnie było cudowne. Lekki wiatr od strony Gór Skalistych i promienie jesiennego słońca sprawiały, że osikowe liście na zboczach gór skrzyły się niczym miliony

16 złotych gwiazd. Skłębione i targane wiatrem cumulusy płynęły leniwie po błękitnym niebie. Ciszę przeszywał, co jakiś czas gwizdek lokomotywy kolejki z Georgetown zataczającej kółka po przeciwnej stronie wąskiej doliny. - Uwielbiam pociągi - powiedział Milt. - Szkoda, że nie mamy czasu. - Nie mamy - skarciła go ostro Simes. Jeśli miała dzieci, byłem pewien, że w supermarketach bez pytania nigdy nie ściągały niczego z półek. Lauren wzięła mnie za rękę i ruszyliśmy w stronę sklepu na wschodnim krańcu miasteczka. - Pamiętasz ten chleb? - spytała moja żona, wskazując na drzwi. - Mają tu świetny chleb. Musimy go kupić, zanim wrócimy do domu. Kupić chleb? Zaczynałem powoli tracić poczucie rzeczywistości. Dwoje byłych agentów FBI uważało, że ktoś chce mnie zabić, ale wydawało się, że na nikim, z wyjątkiem kelnerki, nie robiło to większego wrażenia. Przeszedłem jeszcze dwa kroki. - Czy ktoś może mi łaskawie wyjaśnić, co tu się, do cholery, dzieje? Milt spojrzał pytająco na Simes. Nie wiedziałem, czy darzy ją szacunkiem, czy po prostu się jej boi. Skinęła głową na znak, że nie ma nic przeciwko temu, żeby to on odpowiedział. - Najwyraźniej doktor Dresser jakiś czas temu nabrał przekonania, że coś dziwnego dzieje się z grupą ludzi, z którymi współpracował podczas swojego stażu w osiemdziesiątym drugim roku. Chodziło mu konkretnie o praktykantów, stażystów i opiekunów, pracujących w... czym? Zespole Pomarańczowym? Dobrze mówię? Na oddziale Ósmym Wschodnim szpitala szkoły medycznej. Czyli między innymi o pana, doktorze Gregory. Przechodził pan szkolenie w Zespole Pomarańczowym na Ósmym Wschodnim jesienią osiemdziesiątego drugiego, prawda? Razem z doktorem Dresserem? Staliśmy przed frontem rozsypującego się budynku. Wypłowiały szyld głosił, że kiedyś był to sklep spożywczy. Konstrukcja wyglądała, jakby miała się rozpaść od kichnięcia. - Tak - powiedziałem. - Byłem jednym z praktykantów na tym oddziale. Wtedy poznałem Arniego. Był psychiatrą na drugim roku stażu. - Wracając do tematu: od czasu śmierci ojca, kilkanaście lat wcześniej, doktor Dresser był bardzo związany ze swoją matką. Korespondowanie zaś stało się niemal jego nałogiem - pisał mnóstwo listów i e-maili. Po kilku latach zaczął martwić się o ludzi, z którymi pracował w Zespole Pomarańczowym. Wyznał matce, że wydaje mu się, że ciążyło nad nimi jakieś fatum.

17 - Jakie? - spytałem. Lauren poklepała mnie po ręce. - Kochanie, wiem, że to dla ciebie trudne, ale bądź cierpliwy. Pozwól mu skończyć. Ssało mnie w żołądku. Lauren znosiła głód jeszcze gorzej niż ja. Jeśli czułem, że powinienem coś zjeść, to ona musiała wprost umierać z głodu. Dwóch młodych mężczyzn w kowbojskich butach, dżinsach lee i znoszonych stetsonach zatrzymało się na chwilę obok nas. Wpadłem już w taką paranoję, że sprawdziłem, czy nie noszą na biodrach kabur z coltami kaliber czterdzieści pięć. Wszyscy zamilkli, dopóki kowboje nie poszli dalej. - W porządku, niech pan mówi. Przepraszam - powiedziałem. - Nie szkodzi, rozumiem pana. To wszystko musi być dla pana dużym zaskoczeniem. Staram się jedynie przedstawić panu sytuację bez niepotrzebnego komplikowania. Milt nie zachowywał się jak typowy gliniarz. Znałem ich sporo - jeden był nawet moim dobrym przyjacielem - a Custer przekazywał złe wieści raczej jak dobry wujek, a nie jak policjant. Mimo to z niecierpliwością czekałem, aż skończy opowiadać. - Cofnijmy się do początku lat osiemdziesiątych. Pamięta pan opiekuna Zespołu Pomarańczowego, Susan Oliphant? - Tak. Była kierownikiem zespołu. - Spodziewałem się teraz usłyszeć, że została pełnoetatowym użytkownikiem czasu przeszłego. - Wie pan, że zmarła w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym? - Nie - odparłem powoli, przeciągając słowo i zakładając, że okoliczności jej śmierci, o których zaraz usłyszę, nie wróżą nic dobrego. Czy Arnie pisał mi o śmierci Susan? Chyba nie. Może napisał o tym w jednej z kartek, których nie chciało mi się przeczytać do końca. - Była pilotem. Wiedział pan o tym? Zginęła w katastrofie lotniczej. Rozbiła się małą cessną, sto siedemdziesiątką dwójką. Razem z nią zginęła jej dwunastoletnia siostrzenica. Samolot wbił się w stok Airondack, przy ładnej pogodzie. Zapisy łączności z kontrolą ruchu powietrznego tuż przed wypadkiem były wstrząsające; wynikało z nich jasno, że w samolocie wystąpiła jakaś poważna usterka. - Bardzo mi przykro. - Mówiłem prawdę. Lubiłem Susan. Niektórzy psychiatrzy z Zespołu Pomarańczowego traktowali psychologów praktykantów jak młodsze rodzeństwo, którym trzeba się opiekować na polecenie rodziców nie zdających sobie nawet sprawy, jacy potrafimy być uciążliwi. Susan Oliphant taka nie była. Nie słyszałem o niej przez ostatnie kilkanaście lat nic poza tym, że wyjechała z miasta. Jeszcze raz spróbowałem sobie przypomnieć, czy w którejś z bożonarodzeniowych kartek, Arnie nie pisał ojej śmierci. Nic z

18 tego. Czyżbym był aż tak bezduszny? Miałem nadzieję, że nie. - Po rutynowym dochodzeniu - ciągnął Milt - Państwowa Komisja Bezpieczeństwa Transportu uznała katastrofę za wypadek spowodowany awarią cięgien układu sterowniczego. Siła uderzenia zniszczyła jednak większość dowodów. - Nie mogła sterować samolotem? - Generalnie rzecz biorąc, tak. Dotknąłem ramienia Lauren. - Rodzaj śmierci? - spytałem. Kątem oka dostrzegłem, że Simes uśmiechnęła się leciutko. Moje pytanie sprawiło jej przyjemność. Z wyraźną ulgą zrozumiała, że ona i Milt nie będą musieli łączyć za mnie elementów układanki. - Wypadek. Nie wiem, dlaczego, ale odwróciłem się do Simes. - Wy jednak niekoniecznie zgadzacie się z opinią koronera w tej sprawie? Milt jakby nie zauważył mojej nieuprzejmości. - Za chwilę do tego dojdę. Mogę mówić dalej? - Jasne. Proszę. - Doktor Matthew Trimble? - Tak, pamiętam go. Matt był psychiatrą na stażu. Na oddziale był moim konsultantem medycznym. On też nie żyje? - Teraz udawałem głupiego. Wiedziałem o odejściu Matta. Wiadomość o jego bezsensownej śmierci błyskawicznie rozeszła się wśród psychiatrów i psychologów Kolorado. Jego śmierć dotknęła nas wszystkich, jednych bardziej, drugich mniej. Matt był jedynym zawodowym lekarzem, który tak zaplanował swoją karierę, by pomagać ludziom tak, jak obiecał to sobie w młodości. Nie byliśmy przyjaciółmi, ale bardzo go szanowałem. - Tak. Zginął w dziewięćdziesiątym pierwszym. Ktoś strzelił do niego z przejeżdżającego samochodu w południowo-wschodnim Los Angeles, kiedy wychodził z publicznej przychodni, w której pracował jako wolontariusz przy programie zwalczania narkomanii. On... - Stamtąd pochodził. Z Compton. Tam się wychował i tam wrócił do pracy. - Zgadza się. Nikt nie został aresztowany, sprawa jest wciąż otwarta. Miejscowi policjanci twierdzili, że według nich był przypadkową ofiarą. Ćpun, który szedł obok niego, również został trafiony. W Los Angeles było wtedy sporo takich strzelanin. Krwawe Lato i tak dalej... - przerwał. - W tym przypadku rodzaj śmierci to, oczywiście, zabójstwo. To jedyny przypadek spośród tych, o których panu opowiem, w którym rodzajem śmierci było

19 zabójstwo. - Ile ich jeszcze jest? - wykrztusiłem. Nie odpowiedział. - Następny przypadek miał miejsce w roku dziewięćdziesiątym czwartym. Ten był nieco bardziej skomplikowany. Serce niemal mi stanęło. Nie. Nie Sawyer. - Doktor Wendy Asimoto. Odetchnąłem. Nie wiedziałem o śmierci Wendy. Choć przez te lata nie myślałem o niej zbyt często, bez trudu przypomniałem sobie jej twarz. - Wendy była psychiatrą na stażu, na drugim roku, tak jak pozostali. Była od nas starsza, miała około trzydziestki. Zanim przyszła do Ośrodka Medycznego na szkolenie psychiatryczne, skończyła staż na internie. Pamiętam, że podchodziła do niego dość sceptycznie. - Ma pan świetną pamięć, doktorze Gregory - pochwaliła mnie zaskoczona doktor Simes. Przez chwilę miałem ochotę powiedzieć im, żeby zwracali się do mnie po imieniu, ale nie byłem pewien, czy jestem gotów na taką zażyłość. - Czy to już koniec? - spytałem. Pragnąłem, by Wendy Asimoto była ostatnim martwym psychiatrą. Milt popatrzył na liście i zamilkł na chwilę, dopuszczając do głosu gwizdek kolejki rozbrzmiewający w całej dolinie. Nie miał zamiaru skończyć wyliczanki. - Doktor Asimoto przerwała staż po drugim roku. Doszła do wniosku, że jednak woli internę. W dziewięćdziesiątym trzecim pracowała już jako lekarz okrętowy dla Cunard Line. Zniknęła z pokładu statku na Bałtyku, po wypłynięciu z Sankt Petersburga, czwartego dnia dwunastodniowego rejsu w czerwcu dziewięćdziesiątego czwartego. Nikt nie widział, żeby wypadła za burtę. Nie znaleziono ciała, ale uznano ją za zmarłą. Rodzaj śmierci wciąż nie został ustalony, choć powszechnie uważa się, że był to wypadek. Nie badaliśmy tego, ale pojawiały się plotki, że zaczęła pić. - Była lekarką na statkach wycieczkowych? - Przez kilka lat. - I alkoholiczką? - Być może. To się zdarza. - Ale wy w to nie wierzycie? W ten wypadek? - Mogę mówić dalej? - Wolałbym, żeby pan już skończył. Custer spojrzał na mnie, jakby martwiła go moja niecierpliwość. - Niestety, obawiam

20 się, że to jeszcze nie koniec. Zaczynałem się denerwować, a nie chciałem, by Lauren dowiedziała się, dlaczego. - Myślę, że powinniśmy gdzieś usiąść - powiedziałem? Lauren spojrzała mi w oczy, przygryzła wargę i objęła mnie w pasie. - W mieście jest tylko KP, prawda? Simes wyglądała na zmęczoną. - A może wasz samochód? - powiedziała. - Jest wystarczająco duży, zmieścimy się wszyscy. Ruszyliśmy w stronę land cruisera. Rozpaczliwie starałem się zmienić temat, ale nie wiedziałem jak. Nie chciałem, by Simes i Custer byli przy mnie, kiedy dowiem się, że Sawyer Sackett nie żyje. Najgorsze było jednak to, że nie chciałem również, by była przy mnie, Lauren. Następny przypadek jest najdziwniejszy ze wszystkich i jak dotąd ostatni - powiedział Milt. - Zdarzył się w lutym tego roku. Zakręciło mi się w głowie, jakby krew odpłynęła mi z twarzy. Luty? Tego roku? To po ostatniej kartce Arniego. Może Sawyer nie żyje, a ja nic o tym nie wiem. Siedziałem za kierownicą mojego samochodu; zachowałem jeszcze dość przytomności umysłu, by dostrzec ironię siedzenia w tym właśnie miejscu. Lauren zajęła miejsce z tyłu, pozwalając jednemu z byłych agentów usiąść obok mnie. Na razie główną postacią spektaklu był Milt, dlatego to właśnie on zajął przedni fotel pasażera. Simes siedziała za mną - widziałem w lusterku jej beznamiętną twarz. Nagle przestałem być pewny, czy jasny kosmyk w jej włosach jest po prostu bardzo jasnym blond, czy przedwczesną siwizną. Słońce powoli zachodziło, ostatnie minuty dnia spędzając przycupnięte na krawędzi gór obramowujących południowy horyzont. Jego promienie odbijały się od karoserii samochodu. Przekręciłem kluczyk w stacyjce, żebyśmy mogli otworzyć okna i wpuścić do środka trochę powietrza. Nie zrobiła tego jedynie Simes. Kiedy do wnętrza wpadł lekki podmuch, dwa razy dotknęła włosów, na skroni i z tyłu głowy? - Co pan ma na myśli? - spytała, Lauren. - Dla mnie wszystkie te śmierci są dziwne. Custer obrócił się na siedzeniu twarzą do niej. - Ma pani rację, oczywiście. Tym razem jednak od poprzedniego wypadku minęły ponad dwa lata. Temu zabójstwu morderca poświęcił sporo czasu i dokładnie je zaplanował. Sposób, w jaki to zrobił, był bardzo wymyślny; ofiara zginęła w domowym solarium. Nie mogłem wykrztusić słowa. - Co? - spytała Lauren. - Jak? - Miała chorobę skóry?.. jak to się nazywało, A.J.? - Zauważyłem, że Custer nagle

21 zaczął mówić jak gliniarz? Zastanawiałem się, czy była to umyślna zmiana tonu, czy po prostu wracały stare nawyki. - Nie pamiętam - zmarszczyła czoło Simes. - Może sobie przypomnę. - Nieważne. W każdym razie używała solarium do leczenia ultrafioletem. Robiła to w domu, regularnie. Miała taką dużą, bajerancką kapsułę... Wiecie, o co mi chodzi? Taką, jakie stoją w salonach. Podobne do muszli, zamykane od góry, z lampami z góry i z dołu. Trzeba do nich zakładać takie specjalne gogle, żeby nie ugotować sobie oczu. Mam lekką klaustrofobię i za nic bym tam nie wlazł. Proszę. Czy to Sawyer? Proszę. - W każdym razie nastawiła zegar, weszła do środka, zamknęła pokrywę, założyła gogle i włączyła lampy. Natychmiast wydarzyły się dwie rzeczy. Po pierwsze, wysiadł zegar. Nie odliczał czasu, więc lampy nie przestawały grzać. Po drugie, zepsuł się jeden z zawiasów, maszyny nie dało się, więc otworzyć. Jeśli w domowym solarium te dwie rzeczy wydarzają się jednocześnie, wychodzi nam przepis na pieczonego człowieka. - Dlaczego po prostu nie wyciągnęła wtyczki? - spytała, Lauren. - Błąd w konstrukcji. Przewód wychodzi w nogach kapsuły. Kiedy zamknie się pokrywę, nie ma mowy, żeby się w środku obrócić? - A pokrywy nie dało się otworzyć siłą? Custer potrząsnął głową. - Nie. Solidnie się zatrzasnęła. - Nie można jakoś wypełznąć? - Nie w tym modelu. - Czyli umarła? - W końcu tak. Rodzina znalazła ją po prawie dwóch dniach, ale zmarła dopiero po kolejnych trzydziestu sześciu godzinach. Lauren popatrzyła na mnie z mieszaniną współczucia i troski. Na szczęście zauważyła, w jakim jestem stanie. - Biorąc pod uwagę całość naszej rozmowy, uważacie, że ktoś majstrował przy solarium? - Zegary czasem się psują, prawda? - powiedział Custer. - Zbadamy to. Kapsuła wciąż jest wśród dowodów rzeczowych. Ale zawias? Nawet miejscowi gliniarze uważali, że to podejrzane. Próbowali znaleźć serwisanta, który ostatnio robił coś przy kapsule - co zupełnie przypadkiem miało miejsce poprzedniego dnia - ale nie udało im się. Pracował w serwisie tylko sześć tygodni. Zniknął natychmiast po ostatniej wizycie. Nie odebrał wypłaty, nie pożegnał się.

22 - Robił coś przy zawiasach albo zegarze? - Nie powinien. Miał tylko wymienić żarówki. Policja dokładnie mu się przyjrzała. Musiał zrobić zdjęcie do identyfikatora, więc to mają. Zostawił trochę papierów, które wyglądają na fałszywe. Nigdy nie mieszkał pod adresem, który podał pracodawcy. Po tym, jak ta kobieta się upiekła, zniknął jak smród na wietrze. Pomyślałem, że Custer wygląda na nieco zakłopotanego swoim doborem porównań. Wiedziałem, że Lauren zupełnie to nie przeszkadza; wsunęła język pod górną wargę i byłem pewien, że właśnie nad czymś się zastanawia. - Gdybyście byli ciekawi - ciągnął Milt - rodzaj śmierci w tym wypadku jest nieustalony, jak można się było spodziewać. Miejscowi gliniarze nie lubią wysłuchiwać takich rzeczy od ludzi naszego pokroju, ale prawda jest taka, że ich eksperci nie mają pewności, co do majstrowania przy kapsule. Doktor Simes i ja nakłaniamy ich, żeby zapakowali ją i wysłali do laboratorium FBI. Obawiam się, że chłopcom, którzy oglądali ją na miejscu, udało się zepsuć wszystko z punktu widzenia biegłych sądowych. Tak czy inaczej na dzień dzisiejszy nie mają żadnych konkretnych dowodów, że ktoś maczał w tym palce, ani możliwości wyśledzenia tego kogoś i przesłuchania go. - Zniknął bez śladu? - spytała Lauren. - Właśnie - odparł Milt. - Jednak to wcale nie jest dziwne. Nasz kolega jest niezły. - Ale macie zdjęcie? - Tak, ale nie na wiele się zda. Długie włosy i broda. Okulary z barwionymi szkłami tak wielkie, że clown mógłby w nich iść starać się o pracę w cyrku. - Czyli to była ostatnia ofiara? - spytała Lauren. - Przed doktorem Dresserem, oczywiście. - Ostatnia, o której wiemy. Pani męża znaleźliśmy bez większych trudności, proszę pani. Zidentyfikowaliśmy jeszcze jednego członka Zespołu Pomarańczowego, który według nas może być w niebezpieczeństwie. Jak dotąd była... nieosiągalna. Wyjechała z miasta. Jedno z nas lub oboje poszukamy jej, kiedy tylko opuścimy Kolorado. - Kto to? - spytałem tak nonszalancko, jak tylko mogłem. Custer postukał się w skroń. - Przepraszam, mam w głowie mętlik. A. J., jak ona się nazywała? - Sawyer Faire - powiedziała Simes bez zastanowienia. - Pamięta pan doktor Faire, doktorze Gregory? Sawyer żyje. - Oczywiście - zająknąłem się. - Nazywała się wtedy Sawyer Sackett, była stażystką na psychiatrii. W zespole było dwóch praktykantów i troje stażystów. Pamiętam, że odeszła z

23 programu w okolicach świąt Bożego Narodzenia. Może to wszystko wiąże się z czymś, co stało się po jej odejściu? W takim wypadku nie groziłoby jej żadne niebezpieczeństwo. Kiedy dowiedziałem się, że Sawyer żyje, poczułem się, jakby moje płuca po raz pierwszy od dziesięciu minut zdołały przyjąć trochę tlenu? Nie chciałem już o niej rozmawiać. - Nie powiedział pan, kto to był - powiedziałem do Custera. - Ten ktoś, kto zginął w solarium. - To pana przełożony z kliniki, doktorze Gregory - odpowiedziała z tylnego siedzenia Simes. Wydawało mi się, że mówiła niepotrzebnie prowokującym tonem. - Doktor Amy Masters. - O Boże. - Kiedy pracowaliśmy razem na oddziale zamkniętym dla dorosłych pacjentów, Amy Masters miała pięćdziesiąt parę lat? W momencie śmierci była, więc starszą panią pod siedemdziesiątkę. - Była drobna, delikatna, nie mogła... Milt dokończył moją myśl. - ...w żaden sposób podnieść pokrywy. Popatrzyłem przez okno na stare górnicze miasteczko, na cienie wydłużające się na pylistej drodze i ginące w ciemności. Wieczorny spektakl światła i cienia nie zmienił się w Silver Plume od stu lat. W samochodzie zaległa cisza. - Chcę jechać do domu - powiedziałem wreszcie. - Poczekaj chwilę, kochanie - powstrzymała mnie Lauren i zwróciła się do dwójki agentów: - Po pierwsze, czy uważacie państwo, że Alanowi zagraża bezpośrednie niebezpieczeństwo? Czy jesteście tego pewni? Simes zastanawiała się nad odpowiedzią na tyle długo, że mój zły nastrój jeszcze się pogorszył? - Nie. Żadne z tych morderstw, jeśli rzeczywiście były to morderstwa, nie było wynikiem impulsu. Wręcz przeciwnie. Doktor Dresser nie żyje od zaledwie tygodnia, a z tego, co wiemy, żaden zgon nie nastąpił szybciej niż osiem miesięcy po poprzednim. Jeśli nasze podejrzenia są słuszne, człowiek, który za nimi stoi, zaczyna właśnie planować zabójstwo kolejnej ofiary. Może nią być doktor Gregory, może nią być doktor Faire. - W porządku - powiedziała Lauren. - Czy macie państwo zamiar powiedzieć nam, co, według was, powinniśmy zrobić? Czy będziecie nas tylko straszyć przypuszczeniami? Wtrąciłem się, zanim Simes zdążyła odpowiedzieć. - Naprawdę bardzo chciałbym jechać już do domu... Lauren znów mnie zignorowała.

24 - Czy jakiekolwiek organy ścigania podzielają waszą opinię na temat tych śmierci? - Proszę pamiętać, że zajmujemy się tym dopiero od pięciu dni - odpowiedział Custer, jakby chciał się bronić. - To dopiero wstępne założenia. Zrobiliśmy kawał dobrej roboty, ale jeszcze sporo przed nami, gwarantuję to państwu. Jesteśmy tylko my i kilku znajomych, których poprosiliśmy o pomoc. Nie dysponujemy takimi środkami jak Biuro. Odpowiedź Simes była bardziej precyzyjna. - Jedyne formalne śledztwo, które wciąż jest w toku, dotyczy śmierci w solarium, czyli doktor Masters. Dopóki matka doktora Dressera nie poinformowała nas o jego przypuszczeniach, nie było powodów, by łączyć pozostałe wypadki. Jeśli zastanowicie się państwo nad tym, zrozumiecie, że mamy do czynienia z różnymi jurysdykcjami w bardzo różnych miejscach, zupełnie różnymi sposobami działania i bardzo długim okresem. Lauren zaczynała odgrywać rolę adwokata diabła. Wiedziałem, że sama nie wierzy w swoje obiekcje, ale wątpiłem, by wiedzieli to również Simes i Custer. - Jak dotąd, jeśli dobrze zrozumiałam, państwa wnioski na temat tego, że mój mąż może być w niebezpieczeństwie, oparte są wyłącznie na zbiegach okoliczności i domysłach - powiedziała. - Słyszycie państwo tętent kopyt i, według mnie, zakładacie, że to zebry, nie konie. - Nie, proszę pani, nie - powiedział Custer. - To nie tak. Tak, jak pani mówi, zaczęliśmy iść za tętentem kopyt, zachowując przy tym sporą dozę sceptycyzmu. Po drodze znaleźliśmy jednak zebrze łajno. Dlatego uważamy, że to zebry, a nie konie. Nagle pojąłem, czego jestem świadkiem. Lauren zmusiła oboje gliniarzy do odegrania roli policjantów, którzy muszą przekonać prokuratora do jakości swoich dowodów. Byli agenci przechodzili przez to tysiące razy z prokuratorami federalnymi. Lauren robiła to tysiące razy z miejscowymi gliniarzami. Wzajemne podejrzenia sprawiły, że atmosfera stała się ciężka. - Zakładam, że poszliście z waszymi podejrzeniami do dawnego pracodawcy - powiedziała Lauren. - Seria zabójstw w różnych stanach z pewnością podpada pod FBI., Co powiedzieli? - Rozmawialiśmy nieoficjalnie z Biurem - powiedziała Simes. - Jeden z moich dawnych kolegów okazał zawodową ciekawość. Poprosił, żebyśmy dowiedzieli się czegoś więcej i wrócili z tym do niego. To właśnie próbujemy zrobić. W takich sprawach zawsze ciężko o dowody. - Czy istnieje jakiś konkretny powód, dla którego FBI nie chce się w to angażować? Simes odchrząknęła.

25 - Tego typu przypadki najtrudniej uznać za seryjne morderstwa, a rozwiązać je jest jeszcze trudniej, pani Crowder. Dwa lub więcej zabójstw łączy się zazwyczaj na podstawie dowodów rzeczowych lub zeznań naocznych świadków. Kiedy tego nie ma, opieramy się na wyszukiwaniu podobieństw w okolicznościach, ofiarach i sposobie działania? Jestem pewna, że pani to wie. - A w tym przypadku nie dysponujecie państwo żadną z tych rzeczy - odparła Lauren. - Jedyny fakt to taki, że wszystkie ofiary - jeśli rzeczywiście są ofiarami - pracowały razem przez kilka miesięcy... kiedy? Piętnaście lat temu? - To prawda. Jeśli agent specjalny Custer i ja mamy rację, szukamy mordercy, który przechowywał i uzupełniał akta potencjalnych ofiar przez piętnaście lat. Skrupulatnie planuje morderstwa, jedno po drugim. Przeprowadza je w taki sposób, że okoliczności śmierci każdej z ofiar pasują do jej trybu życia. Za każdym razem stosuje inną metodę, by nie dało się powiązać wszystkich morderstw i wykryć w nich jego ręki, a same morderstwa planuje tak, by wyglądały na wypadki lub przypadki. Nie zostawia wizytówek i nie zbiera trofeów. Jak dotąd wykazuje cierpliwość godną Hioba. Z wyjątkiem ostatniego morderstwa, doktor Masters, z policyjnego punktu widzenia jest zupełnie niewidzialny. - Simes przerwała na chwilę. - Doktor za doktorem. Można powiedzieć, że to kolekcjoner. Głos Lauren złagodniał. Chyba chodziło jej o to, by Simes przyznała, jak bardzo kruche podstawy mają jej podejrzenia. - Jednak mimo wszystkich hipotez, jesteście na tyle przekonani o słuszności swoich podejrzeń, że przyjechaliście do Kolorado ostrzec Alana, że prawdopodobnie jest kolejnym celem? Custer wzruszył ramionami. - „Prawdopodobnie” to trochę za mocno powiedziane. Bardziej pasuje pół na pół. Ciekaw byłem, czy Simes go poprawi i zmieni proporcje. Osiemdziesiąt na dwadzieścia? Dostrzegła w lusterku moje spojrzenie. - Jesteśmy tu, by pana ostrzec, doktorze Gregory - powiedziała szybko. - To prawda. Mam nadzieję, że weźmie pan sobie do serca spryt pana przeciwnika. Przyjechaliśmy jednak również prosić pana o pomoc. Uważam, że jeśli chcemy powstrzymać tego człowieka, nie dopuścić, by zabił kolejne dwie osoby, w pierwszej kolejności musimy go zidentyfikować i odszukać, by móc zwrócić na niego uwagę federalnych i stanowych organów ścigania. Zostały tylko dwie osoby, które jesienią osiemdziesiątego drugiego pracowały w Zespole Pomarańczowym Ósmego Wschodniego i mogą pomóc nam zidentyfikować potencjalnych