PODZIĘKOWANIA
Za powrót Paula Madrianiego jego wielbiciele i autor niniejszej książki winni dziękować
Phyllis Grann, prezes Penguin Putnam, która nie ustawała w wysiłkach, żeby ponownie
wprowadzić mecenasa Madrianiego na salę rozpraw. Za to jestem jej zobowiązany.
Za koloryt i geograficzną autentyczność, głównie dotyczącą barwnego nadmorskiego miasta
San Diego, podziękowania należą się pracownikom biura prokuratora okręgowego w San Diego,
Paula J. Pfingsta. Szczególnie dziękuję Gregowi Thompsonowi, zastępcy prokuratora
okręgowego i Jamesowi D. Pippinowi, szefowi wydziału sądu powszechnego tego biura.
Ponadto dziękuję sędziemu sądu powszechnego w San Diego, Frankowi A. Brownowi za
przychylność i umożliwienie mi zapoznania się z kulisami działalności sądów karnych i Pałacu
Sprawiedliwości w San Diego, a także za jego zniewalające poczucie humoru i wędkarskie
opowieści.
Za możliwość zbadania żeglarskiej mekki, jaką jest Shelter Island i za namówienie mnie do
przeniesienia miejsca akcji tej historii do San Diego, podziękowania należą się Jackowi i Peggie
Dargotzom i całemu personelowi „Red Sails Inn”.
Za niewyczerpaną cierpliwość do mnie i wskazówki dotyczące kobiecej mentalności
dziękuję mojej żonie, Leah.
Wobec wszystkich wymienionych osób i tych, których mogłem pominąć, mam dług
wdzięczności za pomoc i rady, które – mam nadzieję – pozwoliły mi stworzyć wiarygodną
historię. Za wszelkie niedociągnięcia na tym polu ponoszę wyłączną odpowiedzialność.
Dla Leah
Rozdział pierwszy
Mogę dokładnie określić, kiedy podjąłem decyzję: jednego z tych upalnych sierpniowych
tygodni, gdy termometr dziesiątego dnia z rzędu wskazywał ponad trzydzieści stopni. Nawet
wilgotność była wysoka – rzecz niezwykła jak na stolicę stanu. Wysiadła mi klimatyzacja
w samochodzie, a o 18.15 ruch na autostradzie międzystanowej został zablokowany, bo
z przewróconego TIR-a, wysypał się transport pomidorów w drodze do fabryki Campbell.
Wszystko wskazywało na to, że nie zdążę na czas odebrać Sary od opiekunki.
Była to mimo wszystko spontaniczna decyzja. Dziesięć minut po powrocie do domu
zadzwoniłem do znajomego agenta nieruchomości i zadałem mu krytyczne pytanie: „Ile mogę
dostać za dom? Przyjedziesz go wycenić? „ Rynek nieruchomości rozgrzewał się – podobnie jak
pogoda – więc pod tym względem wybrałem dobry moment.
Sara miała wakacje. Była w tym dziwnym okresie przejściowym między podstawówką
a gimnazjum i czekająca ją zmiana wcale jej nie cieszyła. Jej najlepsze przyjaciółki,
rówieśniczki-bliźniaczki, mieszkały w południowej części stanu. Ich matkę poznałem prawie trzy
lata temu w trakcie seminarium prawniczego, na którym oboje wystąpiliśmy.
Susan McKay z córkami mieszkała w San Diego. Często się widywaliśmy dzięki moim
comiesięcznym wizytom w San Diego i spotkaniom nad Zatoką Morro, gdzieś w połowie drogi
między naszymi domami. Z jakiegoś niezrozumiałego dla dorosłych powodu dzieciaki od razu
się polubiły. W San Diego było chłodno i wietrznie. Tam też dostrzegliśmy obietnicę rodzinnego
życia, za którym tęskniliśmy z Sarą od prawie czterech lat.
Na początku lipca spędziliśmy z nimi dwa tygodnie, częściowo w Ensenada na południe od
granicy. W tym czasie włamano się do domu Susan, ale mimo to zakochałem się w zapachu
słonego powietrza i słonecznych refleksach tańczących na powierzchni oceanu w Coronado.
Siedzieliśmy z Susan na plaży, a dziewczynki bawiły się w wodzie. Pacyfik wydawał się
bezmiernym, falującym tyglem rtęci.
Po czternastu krótkich dniach razem z Sarą pożegnaliśmy się i wsiedliśmy do samochodu.
Spojrzałem na córkę i wiedziałem, o czym myśli: Po co wracamy do Sacramento? Co na nas tam
czeka?
Zwerbalizowanie tych myśli zabrało jej godzinę. Kiedy już to zrobiła, miałem przygotowaną
chłodną i logiczną odpowiedź, jak przystało na ojca.
– Mam tam pracę. Muszę wrócić.
– A tutaj nie mógłbyś załatwić sobie pracy.
– Zorganizowanie praktyki prawniczej zajmuje dużo czasu. To nie jest takie proste.
– Jedną już założyłeś. Mógłbyś zrobić to jeszcze raz. Poza tym sam mówiłeś, że mamy teraz
pieniądze.
Musiałem przyznać jej rację. Osiem miesięcy wcześniej zarobiłem mnóstwo kasy na sprawie
cywilnej o odszkodowanie przed sądem przysięgłych. Decyzja sądu była dla mnie i Harry’ego
Hindsa jak wygrana w kasynie przy „jednorękim bandycie”. Wyciągnęliśmy z firmy
ubezpieczeniowej osiem milionów dolarów. Tak się dzieje, gdy oskarżony bije się o niesłuszną
sprawę. Teraz wdowa z dwójką dzieci jest finansowo zabezpieczona, a Harry’emu i mnie dostało
się spore honorarium, nawet po odliczeniu podatku.
Mimo to zlikwidowanie praktyki byłoby ryzykownym posunięciem.
– Rozumiem, czujesz się samotna – powiedziałem do córki.
– Ja jestem samotna.
Spojrzałem na córkę. Patrzyła na mnie z fotela pasażera oczami skrzywdzonej sarny,
z aparatem na zębach i z długimi brązowymi włosami i czekała na sensowną odpowiedź. Ale ja
jej nie miałem.
Kiedy umarła moja żona Nikki, zostawiła w naszym życiu pustkę, której nigdy nie zdołałem
wypełnić. Przez całą drogę powrotną do Sacramento dręczyło mnie pytanie: Co na nas tam
czeka?
Skorumpowane władze i nieznośne letnie upały w stolicy nie działały zachęcająco, za to
przywoływały liczne bolesne wspomnienia. Nawet teraz nie potrafiłem wymazać z pamięci roku,
kiedy chorowała Nikki. W niektórych zakamarkach domu wciąż widziałem jej twarz. Pary,
z którymi się przyjaźniliśmy, nie miały już nic wspólnego z samotnym wdowcem wchodzącym
w wiek średni. A teraz mojej córce zachciało się nucić to wszystko w diabły.
W poniedziałek rano w ostatnim tygodniu sierpnia wezwałem Harry’ego do mojego biura.
Był czas, gdy Harry Hinds należał niegdyś do śmietanki adwokatów w mieście i brał udział
w procesach z pierwszych stron gazet. Piętnaście lat temu przegrał sprawę karną i jego klient
skończył w stanowej komorze gazowej. Od tej pory to już nie był ten sam Harry Hinds. Gdy
otwierałem praktykę w budynku, w którym Harry miał swoje biuro, zajmował się obroną
pijanych kierowców i po godzinach rozpaczał razem z nimi w barach.
Przyszedł mi z pomocą podczas sprawy Talii Potter i już został. Specjalnością Harry’ego jest
przedzieranie się przez gąszcz dokumentów mnożących się podczas każdego procesu. Ma umysł
jak stalowe wnyki i twierdzi, że papierkowa robota przypomina „grzebanie w gównie
w poszukiwaniu kwiatów”. Jest jedynym znanym mi człowiekiem, który jeszcze gorzej ode mnie
znosi porażki.
Nie miałem serca mu powiedzieć, że opuszczam stolicę, więc zmyśliłem historyjkę o planach
otworzenia nowej filii kancelarii.
Zaskoczył mnie. Miał tylko jedno pytanie: gdzie?
Gdy odpowiedziałem, rozbłysły mu oczy. On też chyba dojrzał do przeprowadzki. Nowa
praktyka w nowym miejscu, łagodny szum Pacyfiku, drinki na jachcie, może kolejna lukratywna
sprawa w sądzie i uroki lenistwa. Zobaczył oczami wyobraźni, jak sączy pinakoladę i z werandy
w Del Coronado ogląda jachty, które unoszą się na falach oceanu. Harry ma bujną wyobraźnię.
Zatrudniliśmy wspólnika, żeby zajął się sprawami w stołecznym biurze. Harry i ja nie
byliśmy gotowi spalić wszystkich mostów. Mieliśmy na zmianę odwiedzać stare biuro i trzymać
w garści obydwie kancelarie do czasu, gdy będziemy mogli na dobre przenieść się na południe.
W tych miesiącach Susan odgrywała kluczową rolę zastępczej matki dla Sary. Zostawiałem
z nią córkę na całe tygodnie. Kiedy dzwoniłem do domu Susan, trudno było nawet ściągnąć Sarę
do telefonu. A gdy w końcu podchodziła, rozbawienie i oschłość słychać było w jej głosie
podpowiadały mi, że przeszkadzam. Po raz pierwszy od pięciu lat, od śmierci Nikki, nasza córka
znów stała się beztroskim dzieckiem.
Susan, rozwiedziona ciemnowłosa piękność, jest ode mnie siedem lat młodsza. Ma delikatne
rysy i niewinny wygląd dziecka, a do tego umysł wojownika.
Od ośmiu lat Susan jest przewodniczącą Departamentu ds. Przestępstw Przeciw Dzieciom
w San Diego. Ta instytucja, bada oskarżenia o molestowanie dzieci i składa w biurze prokuratora
okręgowego i w sądach wnioski dotyczące opieki nad dziećmi. Susan wykonuje tę pracę od
ośmiu lat, choć nazwanie jej powołania pracą to jak nazwanie średniowiecznych krucjat
pielgrzymkami do Ziemi Świętej. Susan pracuje z prawdziwym zapałem. Dzieci są jej życiem.
Wczesny rozwój dziecka, to jej specjalność, a hasło „Ratować dzieci” stało się jej okrzykiem
bojowym.
Widujemy się od ponad dwóch lat, ale nawet teraz, w San Diego, nie mieszkamy razem.
Przeprowadziłem się na południe, żeby być bliżej niej, ale po licznych rozmowach
postanowiliśmy, że nie zamieszkamy razem. Przynajmniej na razie.
Jakieś niepisane prawo niezależności nakazywało nam utrzymywać oddzielne domy.
Odnoszę wrażenie, że spędzamy coraz więcej czasu ze sobą – to znaczy, kiedy nie jeżdżę
z powrotem do stolicy.
Ten węzeł gordyjski zostanie przecięty, gdy tylko razem z Harrym zdobędziemy na południu
odpowiednią klientelę. Dlatego właśnie dzisiaj odnawiam starą znajomość.
Jonah i Mary Hale siedzą po drugiej stronie biurka. Jonah postarzał się od naszego ostatniego
spotkania. Mary wygląda tak samo. Inne uczesanie, ale przez dziesięć lat nie zmieniła się
zbytnio. Ostatnio widzieliśmy się jeszcze przed śmiercią Bena i procesem Talii. Całe wieki temu.
Jonah był jednym z moich pierwszych klientów w prywatnej praktyce, niedługo po tym, jak
opuściłem biuro prokuratora okręgowego, w którym zdobywałem ostrogi. Skierowano go do
nowego pracownika w gabinecie na końcu korytarza.
Wtedy Jonah był zapracowanym żonatym mężczyzną po pięćdziesiątce z nastoletnią córką.
Zbliżał się do emerytury, do której próbowano go nakłonić wbrew jego woli. Pracował w stolicy
na kolei, w dogorywającej fabryce lokomotyw. Po latach pracy na twardym betonie i dźwigania
części maszynowych Jonah miał chroniczne problemy z kręgosłupem i kolanami. Więc gdy kolej
planowała zwolnienia, był jednym z pierwszych kandydatów. Nawet teraz chodzi o lasce, choć
jest dużo wytworniejsza od tej, z którą go wtedy widywałem – drewnianej, z rzeźbioną rączką.
– Nogi z wiekiem sprawują się coraz gorzej – mówi i porusza się w fotelu, żeby usiąść jak
najwygodniej.
– Ale widzę, że z uśmiechem jak dawniej wszystko w porządku – stwierdzam.
– A to dlatego, że znalazłem starego przyjaciela. Mam tylko nadzieję, że będziesz mi mógł
pomóc.
Jonah może się pochwalić wyglądem starzejącego się Hemingwaya – wszystkie zmarszczki
są tam, gdzie powinny. Choć jest niepełnosprawny, nie przybrał na wadze. Ma opaloną twarz
otoczoną burzą siwych włosów, krótko przystrzyżoną brodę i szare, głęboko osadzone oczy. Jest
dobrze ubranym mężczyzną o dość surowym wyglądzie. Pod kaszmirową sportową kurtką nosi
ciemną wełnianą kamizelkę i jasne spodnie. Na przegubie ma złoty zegarek wielkości ostrygi. –
Dawniej nie byłoby go stać na „rolex”.
Przedstawiam go Harry’emu.
– Dużo o panu słyszałem – mówi Harry.
Jonah tylko się uśmiecha. Już się do tego zdążył przyzwyczaić: ludzie podchodzą, klepią go
po plecach i prawią mu komplementy.
– Kiedy wygrywa się w LOTTO – informuje Harry’ego – wszystkim wydaje się, że to twoja
zasługa.
– No przecież kupił pan kupon – mówi Harry.
– Tak. I czasami żałowałam, że to zrobił – odzywa się Mary.
– Pieniądze mogą być przekleństwem – stwierdza Jonah. Chyba mówi poważnie.
Jonah zdobył największą wygraną w loterii stanowej: osiemdziesiąt siedem milionów
dolarów. Kupił szczęśliwy los pięć lat po procesie, który dla niego wygrałem, zapewniając mu
rentę inwalidzką w wysokości dwadzieścia sześć tysięcy dolarów rocznie plus opiekę medyczną
do końca życia.
– Nie mogłem uwierzyć, gdy w książce telefonicznej zobaczyłem twoje nazwisko.
Powiedziałem Mary, że to albo ty, albo twój dzieciak. Ilu może być Paulów Madrianich?
W dodatku prawników?
– On jest jedyny w swoim rodzaju – potwierdza Harry. – Takich już nie produkują.
– No to co możemy dla was zrobić? – pytam.
– Chodzi o naszą córkę – wyjaśnia Jonah. – Chyba nie poznałeś Jessiki.
– Chyba nie.
– Na policji powiedzieli mi, że to nie przestępstwo. Dasz wiarę? Porwała moją wnuczkę,
a oni twierdzą, że to nie przestępstwo. Że nie mogą się mieszać.
– Porwała? – pytam.
– Nie wiem, jak to można inaczej nazwać. Przez ponad trzy tygodnie, już prawie miesiąc
biegam jak kurczak z obciętą głową. Byłem na policji. Potem wynajęliśmy prawnika.
– Jest jeszcze jakiś prawnik?
– Tak, ale jest bezradny. Podobno nikt nic nie może zrobić.
– Spokojnie. Powiedz, co się stało.
– Moja wnuczka Amanda ma osiem lat. Mieszkała z nami, to znaczy z Mary i ze mną, niemal
od dnia, w którym przyszła na świat.
– Jest dzieckiem waszej córki?
– Jessica ją urodziła, jeśli o to ci chodzi. Nie jest jak to się mówi „dobrą matką”. Miała
problemy z narkotykami. Ciągle ją aresztowali. – Przerywa, żeby popatrzeć na Harry’ego i na
mnie. – Prawda jest taka, że spędziła dwa lata w zakładzie karnym dla kobiet w Corona.
Więzienie stanowe. Harry unosi pytająco brwi i zanim ubiera pytanie w słowa, Jonah
odpowiada.
– Za narkotyki. Przyłapano ją na transporcie pewnej ilości kokainy przez granicę dla
handlarza w Meksyku. Bóg raczy wiedzieć, gdzie ona poznaje tych ludzi. Opłaciliśmy jej
adwokata. Zawarła coś w rodzaju umowy z rządem federalnym, żeby mogła odsiedzieć karę
w zakładzie stanowym, a nie w więzieniu federalnym – niby chciała być bliżej Amandy. Prawda
jest taka, że nigdy nie interesowała się Mandy. Tak ją nazywamy z Mary.
Sięga za pazuchę płaszcza i wyciąga niewielki skórzany futerał, który wygląda na pudełko do
przechowywania drogich wiecznych piór. Trzyma w nim cygara.
– Pozwolicie?
Mary rzuca mu pełne dezaprobaty spojrzenie.
Zwykle mój gabinet należy do strefy dla niepalących, ale tym razem robię wyjątek. Częstuje
mnie, ale odmawiam. Za to Harry przyjmuje cygaro.
– Lekarz mówi, że nie powinienem palić. To mój jedyny nałóg, nie licząc łódki
i wędkowania. A wy czasem wypływacie? – pyta. – Łowicie ryby?
Kręcę głową. Jonah unika bolesnego tematu.
– Powinniście spróbować. Uspokaja duszę. Zabiorę was na „Amandzie”. – Słowa przez
chwilę więzną mu w gardle. – Nazwałem łódkę imieniem wnuczki. Uwielbiała wypływać na
ryby.
– Skończ już z tymi rybami – wtrąca się Mary. – Nasza córka chciała pieniędzy. Zawsze ich
potrzebowała. Ten kupon był przekleństwem. Gdyby nie on, zostawiłaby Amandę w spokoju.
Zostawiłaby ją z nami i żyła dalej jak dotąd. Ale gdy pojawiło się tyle pieniędzy... stały się dla
niej też pewnego rodzaju narkotykiem.
– Wyszła z więzienia i przyszła do mnie po pieniądze. Powiedziała, że chce założyć interes.
Ja na to, że nic jej nie dam. Wiedziałem, że pieniądze pójdą na narkotyki, trafią w żyłę albo do
nosa. Albo do kieszeni jednego z tych żebraków, z którymi regularnie się puszczała. Jeśli chodzi
o mężczyzn gust mojej córki pozostawia wiele do życzenia. Jest zbyt ładna, żeby jej to wyszło na
dobre.
Wyciąga portfel z wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyłuskuje z niego zdjęcie. Podaje mi je
przez biurko.
– Była obcięta jak Meg Ryan, ta aktorka. Wszyscy jej mówili, że jest do niej podobna.
Spoglądam na zdjęcie. Mówili prawdę. Jessica jest apetyczną blondynką. Ma krótko obcięte,
postrzępione włosy. Jej najbardziej ujmującą cechą jest uśmiech. Gdyby się nim sugerować,
wskazywałby, że jest zwykłą dziewczyną z sąsiedztwa. Dżinsy wyglądają, jakby były szyte na
miarę, a bluzka nie pozostawia wiele dla wyobraźni. Od tyłu obejmuje ją chłopak w skórzanej
kamizelce i bez koszuli. Na jednym ramieniu widzę tatuaż i choć zdjęcie nie jest zbyt wyraźne,
mogę sobie wyobrazić ślady po igle na przedramieniu.
– Jessica zawsze wiązała się z wytatuowanymi nieudacznikami – ciągnie dalej Jonah. –
Z nierobami, którzy nie schodzą z motorów. Znasz ten typ. – Patrzy na mnie przez zasłonę dymu
i znowu się zaciąga.
– A to jest Mandy – Jonah podaje mi drugą fotkę. Mandy w szkolnym mundurku. Włosy ma
związane w koński ogon z opadającymi po bokach kosmykami.
– Mandy ma teraz trochę dłuższe włosy – mówi Mary. – Tak przynajmniej mi się wydaje.
Chyba że je obcięli.
– Na policji powiedzieli nam, że czasem tak robią. Przebierają je za chłopców. Więc zdjęcie
w gazecie nic nie daje – informuje Jonah.
Harry przygląda się zdjęciu Jessiki okiem znawcy.
– Ile ma lat?
– Dwadzieścia osiem. Jeśli dożyje trzydziestki, to będzie cud. Dlatego musimy odzyskać
Mandy. Matka każdą noc spędza z innym facetem. Niektórzy z nich, to prawdziwe szumowiny.
– A ojciec dziewczynki? – pyta Harry.
– Wiem tyle co wy – mówi Jonah. – Żaden się nie zainteresował dzieckiem, a Jessica nie
rozmawiała o tym.
– Kto sprawuje prawną opiekę nad dzieckiem? – pytam.
– Gdy trafiła do więzienia, nam przyznano prawo opieki. Najpierw tymczasowo, potem na
stałe. Ale nie przyszło nam z tego nic dobrego.
– Jessica zainteresowała się Mandy dopiero wtedy, gdy wygrałem w LOTTO. Wyrażała się
jasno. Chciała pieniędzy, a Mandy była monetą przetargową. Ostrzegła, że jeśli jej nie zapłacę,
odbierze nam Mandy zaraz po wyjściu na wolność. Zaproponowałem, że kupię jej dom.
Oczywiście nie zapisałbym go na nią. Aż tak głupi nie jestem. Przy pierwszej okazji sprzedałaby
go, zainkasowała pieniądze i zniknęła. Obiecałem za to, że urządzę ją w ładnym domu niedaleko
od nas. Że będę jej pomagać. Ale ona nie chciała o tym słyszeć. Stwierdziła, że byłaby za bardzo
od nas zależna.
– Więc złożyliście wniosek o przyznanie wam prawa stałej opieki? – pyta Harry.
– Tak. Poszliśmy do sądu. Mieliśmy już wtedy sporo listów od Jessiki z zakładu karnego.
Była zbyt nieostrożna. W listach groziła, że jeśli nie zapłacimy, odbierze nam dziecko. W sądzie
nie postawiło jej to w korzystnym świetle. Jessica miała prawo zabrać dziecko, ale sąd dostrzegł,
co się dzieje. Traktowała córkę jak rzecz zostawioną w lombardzie. Dostanie za nią pieniądze,
a gdy już je upłynni, wróci po więcej.
– Rozumiem, że Jessica jest już na wolności? – pyta Harry.
– Wyszła sześć miesięcy temu – wyjaśnia Jonah. – Dwudziestego trzeciego stycznia.
Dokładnie pamiętam ten dzień, bo przyszła do nas do domu. Była jakaś zmieniona. Wyglądała
inaczej.
– Więzienie wyciska swoje piętno – mówię.
– Nie. To nie to. Nie była naćpana. Od lat nie widziałem, żeby wyglądała tak dobrze.
– Pobyt w więzieniu widocznie jej posłużył – domyśla się Harry.
– Chyba nauczył ją trochę dyscypliny. Dał jej jakiś cel. Tyle że skupiła się nie na tym, co
trzeba – mówi Jonah. – Była dobrze ubrana. Nic eleganckiego. Spodnie i sweter. Na nosie miała
nowe okulary w drucianych oprawkach. Wyglądała prawie jak jakaś intelektualistka. Chciała się
zobaczyć z Mandy. Co mogliśmy zrobić?
– Pozwoliliście jej?
– W salonie w naszym domu – mówi. – Mandy tak rzadko widywała się z matką, że nie
wiedziałem, jak zareaguje. Gdy Jessica weszła do pokoju, Mandy wyglądała, jakby ktoś wypuścił
z niej powietrze. – Jonah wzdycha.
– Tego dnia w salonie miałem wrażenie, jakby ktoś wydzierał mi serce z piersi. Później przez
kilka dni Mandy bolał brzuszek od stresu jakim była wizyta matki i faktu, że pojawiła się znowu
w jej życiu. Razem z Mary pomyśleliśmy, że dobrze by im zrobiło, gdyby spędziły ze sobą trochę
więcej czasu, poznały się, przyzwyczaiły do siebie. Ale Jessica wróciła do dawnych nawyków.
Zaczęła manipulować dzieckiem. Chciała zabrać ją do domu, gdziekolwiek to było.
– Pewnie w jakimś przytułku – mówi Harry. – Tam zwykle trafiają po wyjściu z pudła.
– Nie zgodziliśmy się. Nie było takiej możliwości. Jessica spojrzała mi prosto w oczy.
Powiedziała, że odzyska córkę, choćby nie wiem co. Że nie mam prawa jej zatrzymywać. Miała
czelność po tym, jak porzuciła dzieciaka na prawie osiem lat. Powiedziała, że będzie walczyć.
Jeśli to konieczne, w sądzie. A jeśli będzie musiała, poza sądem.
– I co? – pytam.
– Poszła do sądu. Zdobyła zgodę na odwiedziny. Wtedy zaczęły się kłopoty.
– Jakie kłopoty? – pyta Harry.
– Jessica mogła zabierać Mandy na weekendy. Dwa weekendy w miesiącu. Odbierała ją
w piątek wieczorem i przywoziła w niedzielę po południu. Przez pierwszy miesiąc wszystko było
w porządku. Raz na początku listopada wróciły w niedzielę bardzo późno. Była prawie północ.
Z każdym weekendem odwoziła ją coraz później. Jakby próbowała mnie wysondować.
– Czemu nie poszedłeś do sądu?
– Prawnik powiedział, że jeśli nie mam na nią czegoś mocnego, poważnego naruszenia
warunków odwiedzin, sąd co najwyżej wystosuje ostrzeżenie. Powiedział, że to tylko pogorszy
sprawę.
Prawnik Jonaha miał rację.
– No i wreszcie trzy tygodnie temu w ogóle nie przywiozła Mandy. Odchodziliśmy od
zmysłów. Zadzwoniłem pod numer, który nam zostawiła. Powiedziano nam, że się
wyprowadziła. Nie wiedzieli gdzie. Zadzwoniliśmy na policję. Usłyszeliśmy, że nie mogą nic
zrobić, jeśli nie posiadamy dowodu na popełnienie przestępstwa. Powiedzieliśmy, że sąd
przyznał nam opiekę nad dzieckiem. Kazali nam iść do sądu i zwrócić się do sędziego, żeby
ukarał ją za pogwałcenie rozporządzenia sądu.
– Ale przywiozła ją? – pyta Harry.
Jonah kiwa głową.
– W poniedziałek o dziesiątej rano przez frontowe drzwi wchodzi Mandy, a za nią Jessica.
Jak gdyby nigdy nic. I nie były same.
– Jeden z facetów Jessiki? – zgaduje Harry.
Jonah kręci głową.
– Kobieta.
– Jaka kobieta? – pytam.
Jonah wydobywa z kieszeni wizytówkę i podaje mi ją. Czytam wydrukowane pogrubioną
kursywą litery.
Forum Obrony Kobiet
Poniżej większymi literami:
Rolanda „Zo” Suade
PRZEWODNICZĄCA
– Ledwie się przywitała, od razu na mnie wsiadła – relacjonuje Jonah. – Ta kobieta. Mówi,
że wszystko o mnie wie. Tylko dlatego, że wygrałem na loterii i mam mnóstwo pieniędzy,
wydaje mi się, że mogę robić wszystko, że mogę ukraść córce dziecko. Mówię jej o nakazie
sądowym. A ona na to, że jest nic nie wart. Sądy są prowadzone przez mężczyzn dla mężczyzn,
mówi, a ona nie uznaje nakazów sądowych i że jeśli wiem, co dla mnie dobre, po prostu oddam
Mandy matce. Wtedy byłem już gotów zdzielić tę krowę w mordę. – Jonah zerka na Harry’ego. –
Przepraszam za mój język, ale byłem gotów ją zabić.
– Kazałem jej wyjść – mówi dalej. – Odmówiła. Wyjdą, mówi, gdy przyjdzie na to czas.
W końcu zagroziłem jej, że wezwę policję i Mary zaczęła podchodzić do telefonu. Wtedy ta cała
Zolanda... – Jonah wypowiada jej imię, jakby było słowem na cztery litery. – Wtedy dopiero
postanowiła wyjść. Najpierw jednak powiedziała mi, że mam do wyboru: albo dobrowolnie
oddam Mandy, albo ją stracimy. Tak czy inaczej, mówi, Jessica odzyska swoje dziecko.
– Wyszła?
– Tak, razem z Jessiką. Trząsłem się jak w febrze. Gdybym wtedy miał to w ręku – podnosi
laskę – chyba bym ją walnął. Rozłupałbym jej głowę jak łupinę orzecha. Na szczęście nie
zrobiłem tego. Amanda płakała. Stała tam i wszystkiego słuchała. Nie lubi sprzeczek, kłótni. Nie
znosi tego. Dostaje bólów brzucha. A tu ja wrzeszczę na jakąś obcą kobietę, która grozi, że ją
zabierze.
Od razu dzwonię do prawnika – kontynuuje. – Ale mówię ci Paul, ten facet nie dorównuje ci
do pięt. W każdym razie mówię mu, o co chodzi i gdy tylko wymieniam imię tej baby, tej
Zolandy, od razu pyta, gdzie jest wnuczka. Mówię mu, że stoi przy mnie. Nie odpowiada, ale
słyszę w słuchawce, że odetchnął z ulgą jakby zbudził się zlany potem z koszmarnego snu. Pytam
więc go, kim jest ta diablica, „Może i nie jest diablicą – odpowiada – ale ma klucze do piekła, „
Kazał nam zwrócić się do sądu, i to szybko, do końca tygodnia. I niech się dzieje co chce, ale nie
wolno mi oddawać Amandy córce na weekend. Nawet jeśli zjawi się szeryf z nakazem sądowym,
mam go zwodzić, aż on zdoła ukryć Amandę. To nas porządnie zaniepokoiło. Mary odchodziła
od zmysłów. Możesz sobie wyobrazić.
– Oczywiście – zapewniam go.
– Słyszałeś kiedyś o tej kobiecie? – pyta.
Kręcę głową.
– No ale jestem nowy w tym mieście.
– Podobno głośno o niej też poza San Diego – informuje mnie. – Pisano o niej w całym
kraju.
– Nie czytałem. Ale to w końcu nie moja działka. Prawo rodzinne.
– Słowa tego prawnika okazały się... jak to się mówi? – Jonah szuka słowa, nie może sobie
przypomnieć.
– Prorocze? – podpowiada Harry.
Jonah strzela palcami z ręką wspartą na lasce.
– No właśnie. Stosowaliśmy wszelkie środki ostrożności. Podwoziliśmy Mandy do szkoły
i odbieraliśmy ją. Wszędzie ją woziliśmy. Powiedzieliśmy nauczycielom, że nie wolno jej
opuszczać terenu szkoły z nikim oprócz mnie i Mary. Nie przewidzieliśmy, że to stanie się
w naszym domu. Cztery dni temu Mary zawiozła mnie na umówioną wizytę u lekarza.
– A Amanda?
– Została w domu z opiekunką, młodą dwudziestokilkuletnią dziewczyną. Od dawna dla nas
pracowała. Co mogło się stać? W piątek mieliśmy stawić się w sądzie. Prawnik powiedział nam,
że mamy szansę przeforsować poprawkę, żeby wizyty Jessiki odbywały się tylko w naszym
domu, pod naszym nadzorem.
– Córka pewnie czekała przed domem – mówi dalej. – Dziesięć minut po naszym odjeździe
zjawia się przy drzwiach. Jest sama. Chce się widzieć z Mandy. Opiekunka tłumaczy, że dostała
wyraźne polecenie, żeby nikogo nie wpuszczać. Jessica jest wytrawną oszustką. Mówi, że
północ, to południe, posyła ten swój słodki uśmieszek i w dziewięciu przypadkach na dziesięć
ludzie jej wierzą. Jest spokojna, rozsądna, dobrze ubrana. Mówi opiekunce, że przyjechała
z drugiego końca miasta, żeby powiedzieć Amandzie o prezencie-niespodziance dla babci.
Urodziny Mary są za osiem miesięcy. Nieważne, matka i córka mają swój wielki sekret.
Opiekunka nie wie, co robić. Powtarza Jessice, że dostała odpowiednie polecenia. Jessica okazuje
rozsądek i zrozumienie. Znacie tę gadkę. Że niby za nic nie chciałaby wpakować jej w kłopoty.
Że zadała sobie mnóstwo trudu, żeby tu przyjechać. Jasne, nic nie szkodzi, będzie musiała
przyjechać później.
– Więc dziewczyna ją wpuszcza – ciągnie dalej. – Jessica prosi o kawę. Opiekunka wychodzi
do kuchni. Nie było jej przez trzy minuty. – Podnosi do góry trzy palce. – Tyle wystarczyło.
Wróciła do salonu, ale ich już tam nie było. Ani Jessiki, ani Amandy. Wyjrzała przez okno
i zdążyła jeszcze zauważyć samochód, który cofał się podjazdem z piskiem opon. Prowadził jakiś
mężczyzna. Drugi zajmował miejsce pasażera. Z tyłu siedziały dwie osoby.
– Jessica i Amanda – zgaduje Harry.
Jonah kiwa głową.
– Od tamtej pory nie widzieliśmy ich.
– Opiekunka zapamiętała numery rejestracyjne? – pytam.
Jonah kręci głową.
– Potrafiła tylko opisać wóz. Dwudrzwiowy ciemny sedan.
– A kierowca?
– Nie widziała go dobrze. Wszystko działo się tak szybko. Ale na pewno maczała w tym
palce ta baba. Ta cała Zolanda Suade.
– Niech zgadnę – mówię. – W dniu, w którym zginęły, opiekunka jej nie widziała?
– Nie. Ale któż inny mógłby za tym stać? Przecież sama powiedziała, że odbierze nam
Mandy. Jest jeszcze coś. Mój prawnik twierdzi, że Suade prowadzi organizację, która się w tym
specjalizuje.
– W czym? W porywaniu dzieci? – pyta Harry.
– Tak. Zrobiła już to kilka razy. Nikt nie może jej powstrzymać. Ani FBI, ani policja.
– Dlaczego do cholery? – dopytuje się Harry.
Ubiegam Jonaha i odpowiadam na pytanie Harry’ego.
– Bo podczas uprowadzenia wykorzystuje jednego z rodziców.
Jonah wyciąga palec w moją stronę, jak gdyby chciał powiedzieć: „No właśnie”.
– Dlatego nie chcą się mieszać. Mówią, że formalnie rzecz biorąc, to nie jest porwanie.
Pogwałcenie nakazu sądowego – może, ale nie porwanie.
– No to mamy sprawę cywilną – mówię.
– Zgadza się – przyznaje Jonah. – Ale to jeszcze nie wszystko. Przewieźli ją przez granicę do
Meksyku.
– Skąd o tym wiesz?
– Powiedział mi o tym prawnik. Twierdzi, że tak samo było z innymi dziećmi. Wywozi je
gdzieś na półwysep Kalifornijski, ale nie wiadomo, gdzie dokładnie.
– Dlaczego to robi? – pyta Harry. – Co z tego ma?
– Jest świrniętą feministką – wyjaśnia Jonah. – Ma problemy z facetami. Więc założyła tę
organizację i pomaga rozwydrzonym babom i ich dzieciom. Prowadzi swoją własną krucjatę.
Tyle że tym razem połamie sobie zęby. Zniszczę sukę. – Gdy wypowiada te słowa, zauważam na
jego skroni nabrzmiałą żyłę. Przestraszyłem się, że pęknie mu w mózgu jakieś duże naczynie
i padnie mi tu na biurko.
– Ale jak ja mogę wam pomóc? – pytam.
– Chciałbym, żebyś odnalazł moją wnuczkę.
– Potrzebujesz detektywa, a nie prawnika.
– No to wynajmij jakiegoś. Najlepszego – słyszę. – Ale chcę, żebyś wszystkim kierował.
Mam do ciebie zaufanie.
– Będziesz mi płacił, a ja niewiele mogę. Potrzebujesz informacji, a zdobędzie je dla ciebie
detektyw. Nie wynajmuje się elektryka do naprawy hydrauliki.
– Chyba że w wodzie są przewody pod prądem – odpowiada Jonah. – Rozmawiałem już
z poprzednim prawnikiem o wynajęciu detektywa. Powiedział, że marnowałbym tylko czas.
Suade jest zbyt ostrożna. Zaciera ślady. Dzwoni z budek telefonicznych. Nigdy nie jeździ tam,
gdzie ukrywają się matki z dziećmi. Wysyła kurierów. Zupełnie jak w konspiracji.
– Jeśli tak jest, co ja mogę?
– Potrzebuję kogoś, kto weźmie się za jej organizacje. Ściągnie ją do sądu. Możesz ją
pozwać. Te organizacje są tylko przykrywką dla jej działalności. To tylko jedna z nich – Podnosi
wizytówkę z jej nazwiskiem. – Ma kilka innych. Ściąga datki od ludzi, którzy wierzą w jej
sprawę. Przyjrzyj się im. Pozbaw ją funduszy. Przyciśnij policję i sądy, żeby zmusili ją do
mówienia. Zapłacę. Zapłacę za wszystko, co chcesz. Pieniądze nie są żadną przeszkodą. Chcę
tylko odzyskać wnuczkę.
Spoglądam na Harry’ego. W tej chwili martwię się głównie o to, czy nie będę przyjmował
pieniędzy za pozorną pracę.
– Nie mogę się do niczego zobowiązać – mówię. – Naprawdę prawnik nie ma tu nic do
roboty. Poza pogwałceniem nakazu sądowego w sprawie opieki nad dzieckiem.
– No to zacznij od tego.
– Nie mamy bezpośrednich dowodów, że w sprawę była zamieszana ta kobieta, Zolanda
Suade.
– Wiesz, że była. Jestem pewien, że była.
– To żaden dowód – mówię.
– Przyszła do niego do domu. Groziła – przypomina Harry.
– No dobrze – przyznaję. – Ale to tylko jego słowo przeciw jej.
– Ja też tam byłam – mówi Mary.
– Właśnie. Nie zapominaj o Mary – mówi Harry. Jestem w mniejszości. – Możemy zbadać
sprawę – dodaje. – Przynajmniej tyle możemy zrobić.
Jonah jest zdesperowany i teraz znalazł sprzymierzeńca. Ktoś, kto nie zna Harry’ego, mógłby
posądzić go o chciwość. Ale ja znam go lepiej. Jest dobroduszny. Rozwiązanie problemu Jonaha
kojarzy mu się z dobrym uczynkiem. Nawet gdyby Jonah był spłukany, Harry podszczypywałby
mnie, żeby rzucić się z kopią na ten wiatrak. Fakt, że Jonah ma pieniądze, jest tylko ułatwieniem.
– Możemy zbadać sprawę – mówię w końcu. Dokoła widzę uśmiechy i mnóstwo dymu
z cygar.
Rozdział drugi
Jest spokojne sobotnie popołudnie. Stoję w kuchni przy zlewie i zmywam. Przez okno widzę
Susan i dziewczynki na patio wokół basenu.
Coronado jest wyspą tylko w pobożnych życzeniach jej mieszkańców. Jest połączona z San
Diego ogromnym łukowatym mostem, z którym wyspiarze walczyli przez wiele lat, a który teraz
łączy port z zachodnią częścią miasta. Na południe przez ponad dziesięć kilometrów, aż do
miejscowości nad South Bay i dalej do granicy z Meksykiem ciągnie się nad Pacyfikiem
piaszczysty pas zwany Silver Strand.
Razem z Sarą przyłączyliśmy się w Coronado do uchodźców uciekających przed
dwudziestym pierwszym wiekiem.
Nasz dom nie jest duży. Stoi przy J Avenue niedaleko Alamenda. Parterowy biały budynek
z urokliwym dachem, białymi gipsowymi ścianami i mnóstwem małych okienek. Tutaj razem
z Sarą staramy się stworzyć domową atmosferę. Próbujemy ją odbudować w nowym obcym
mieście bez Nikki.
Dom oddzielony jest od ulicy wysokim żywopłotem z winorośli. Jest tam biały maszt
z amerykańską flagą, która przykuła uwagę Sary. Ja zwróciłem uwagę na kamuflujące zalety
żywopłotu.
Dalej na południe stoją większe i droższe domy, niektóre przypominają rezydencje, a na
Ocean Boulevard są to prawdziwe pałace. Kilka przecznic dalej wznosi się rozsławiony przez
Marilyn Monroe Del Coronado Hotel, gdzie kręcono sceny z Florydy do „Pół żartem pół serio, „
Nadal jest elegancki i bardzo drogi.
Kupiliśmy ten dom, bo spodobał się Sarze, przypominał jej górską chatkę i cieszyła się
z małego basenu o opływowych kształtach.
Dzisiaj czymś mniejszym jest tylko bikini Susan. Tyle materiału ledwie starczyłoby na
przepaskę na oko dla pirata. Susan odpoczywa na leżance po drugiej stronie basenu. Od czasu do
czasu sączy mrożoną herbatę z wysokiej szklanki i czyta. Jest nienasyconym czytelnikiem. Przy
lunchu pożarła poranną gazetę, a teraz ślęczy nad papierami z pracy. Susan jest niewolnicą
swojej pracy.
Szklanka spada mi do zlewu, ale na szczęcie nie tłucze się w wodzie. Nie myślę o zmywaniu.
W tej chwili mój wzrok skupiony jest na Susan. Jest wysportowana, ma opalone i zahartowane
jak najlepsza stal ciało; długie, wysmukłe nogi i ani grama tłuszczu, który spala niemal
codziennie na siłowni z sumiennością mnicha. Susan McKay mogłaby zdobywać laury na
zawodach kulturystycznych, choć na pewno nie można jej zarzucić braku kobiecości.
W marzeniach widzę siebie na plaży, a ona ratuje mnie przed jakimś zbirem chcącym sypnąć mi
piaskiem w twarz.
Jest wysoka, tylko kilka centymetrów niższa ode mnie, ma łabędzią szyję, wydatne kości
policzkowe i ciemne włosy ścięte dramatycznie krótko z przedziałkiem z lewej strony, tak jak się
czeszą modelki.
Doświadczyłem na własnej skórze, że ma też ogniste usposobienie Latynoski, które kłóci się
nieco z jej szkockim nazwiskiem. Nazwisko, to jedyna nie licząc dwóch córek pozostałość po jej
trzynastoletnim małżeństwie. Przez wzgląd na dzieci nie odrzuciła nazwiska męża.
Nazwisko panieńskie Susan to Montoya. Urodziła się w San Diego. Jej rodzina mieszka
w tym mieście od tylu pokoleń, że stracili już rachubę. Podobno jakiś odległy przodek otrzymał
ziemię od króla Hiszpanii.
Susan podnosi wzrok znad pliku papierów i przyłapuje mnie na tym, że przyglądam jej się
przez okno. Pokazuje ręką, żebym wyszedł.
Wykonuję gest, który zdaje się mówić: „za chwilę”.
Susan uśmiecha się czarująco, ukazując rząd równych białych zębów.
Słyszę chichot dzieci w basenie. Zdejmuję ścierkę z ramienia i kładę ją na zlewie obok
mokrych, ociekających na suszarce naczyń. Kieruję się do salonu i otwieram rozsuwane szklane
drzwi na patio. Teraz słyszę głośniej śmiech dzieci i plusk wody.
– Tato, wchodzisz do wody? – Sara trzyma się krawędzi basenu, jej mokre włosy połyskują
w słońcu, a krople wody spływają po piegach na twarzy.
– Nie. Tata teraz wmasuje mi trochę kremu – odzywa się Susan. Opuszcza już oparcie
leżanki i kładzie się na brzuchu.
– Potem przyjdziesz popływać? Proooszę – Sara nie ustępuje.
– Za minutkę – obiecuję. – Pobawcie się same. Teraz muszę coś zrobić dla Susan.
– Powiedziałeś, jakby to była jakaś katorga. – Susan posyła mi szelmowski uśmieszek
i rozwiązuje sznurek górnej części kostiumu. Przytrzymując ją jedną ręką, leży na brzuchu.
Jej ciało ma złocisty odcień, za który tylko częściowo odpowiedzialne są geny. Znajdujemy
się w balsamicznej strefie klimatycznej, nad tropikami, niedaleko krainy wiecznego słońca.
Siadam na brzegu leżaka przy nogach Susan, rozsmarowuję na dłoniach trochę kremu
Australian Gold i rozgrzewam go przez tarcie. Potem zaczynam nakładać jej krem na ramiona
i plecy.
– Mmm. – Porusza się zmysłowo i przyciska piersi do miękkiej poduszki. – Już myślałam, że
nigdy nie wyjdziesz. Przyjeżdżam do ciebie, oczekuję rozrywek, a ty chowasz się w domu.
– Chciałem pozmywać.
– Talerze mogą poczekać. Teraz masz mnie masować przez resztę dnia. To twoje nowe
zadanie.
Poznaliśmy się z Susan trzy lata temu przez naszego wspólnego znajomego. Capital City Bar
Association zleciło mi koordynację sympozjum z prawa karnego: dwustu pocących się
prawników w gorącej sali balowej hotelu zdobywało zaliczenia, żeby móc dalej uprawiać ten
zawód. Program ten umarł do tej pory pod obcasem sądowych poprawek.
Jednym z tematów sympozjum było molestowanie dzieci, prewencja i wykrywanie.
Przemawiała Susan. Przedstawił jej mnie współpracownik z mojej kancelarii, a reszta, jak się
mówi, to już historia.
Przyjechała do stolicy stoczyć walkę z prawodawcami o więcej pieniędzy dla dzieci. Tego
wieczora spotkaliśmy się na kolacji, chcąc omówić porządek dzienny sympozjum. Gdzieś
pomiędzy koktajlami i sałatką zorientowałem się, że straciłem głowę dla głębi jej spojrzenia
i muzyki jej głosu. Zadurzyłem się jak nigdy od czasów młodzieńczych flirtów.
Zaiskrzyło między nami coś, czego nie dało się zdefiniować, jakby odpłynęły mi siły pod
wpływem jakiejś atakującej zmysły broni, światła świec, iskierek w jej latynoskich oczach, pasji,
z jaką wypowiadała się o swojej pracy: misji ratowania porzuconych i molestowanych dzieci.
Misja ta była celem jej życia, a jej determinacja i poświęcenie przyprawiały o zazdrość tych,
którzy przez życie tylko się prześlizgują.
Susan jest przede wszystkim kobietą, która wie, o co jej chodzi. Jest bezpośrednia i czasem
może onieśmielać. Moją początkową reakcją było zrodzone z podziwu zauroczenie, z elementem
energii erotycznej tlącej się tuż pod powierzchnią.
Rzuca mi ukośne spojrzenie spod przymkniętych powiek. Wygląda, jakby zasypiała.
Wcieram jej krem w plecy.
– Cudownie. Masz czarodziejskie palce.
– Co czytasz? – pytam.
– Dokumenty ze sprawy Pattersona. Cóżby innego?
W ostatnich miesiącach pracę Susan utrudnia coraz głośniejszy skandal w jej własnym
biurze. Politycy przyglądają się niektórym praktykom stosowanym przez jej pracowników,
którzy przesłuchują dzieci w sprawie domniemanego molestowania.
– Chcą nam związać ręce – mówi Susan.
Korzystanie z lalek o szczegółowej budowie anatomicznej i sugestywne pytania zadawane
pięciolatkom, niektóre zarejestrowane na taśmie wideo, otworzyły puszkę Pandory z problemami
politycznymi i prawnymi.
Kilkunastu oskarżonych, z których niektórzy już siedzieli za kratkami, zarzuca
Departamentowi ds. Przestępstw Skierowanych Przeciw Dzieciom – w skrócie DPSPD – że bawi
się w polowanie na czarownice i manipuluje zeznaniami dzieci, chcąc wzbudzić ogólną histerię.
Wszystko po to, żeby ściągnąć większe środki budżetowe i w oczach opinii publicznej pełnić rolę
organizacji skutecznie egzekwującej prawo. Butch Patterson, dwukrotnie skazany za
molestowanie, stoi na czele tego protestu. Susan jest wściekła.
– Lista wykroczeń tego CKLG, czyli „chodzącego kawałka ludzkiego gówna” – mówi Susan
– jest dłuższa od Mlecznej Drogi.
Zamyka teczkę.
– Zabiłabym, żeby móc ci to pokazać – mówi.
Nie może, bo dokumenty zawierają poufne informacje chronione prawem. Ujawnienie takich
dokumentów przez urzędnika jest przestępstwem określonym w legislaturze stanowej.
– Wyobraź sobie – mówi – że na uniwersytecie prowadzone są kursy, finansowane przez
podatników, na których osobników takich jak Patterson nazywa się więźniami politycznymi.
Członkowie Phi Beta Kappa mówią nam, że powinno się ich zwolnić. Wypuścić na wolność,
żeby znów mogli molestować.
– Prawo konstytucyjne. Dążenie do szczęścia – przypominam jej.
– Nie żartuj na ten temat.
– Przepraszam.
– Teraz do sprawy chce się włączyć stanowy prokurator generalny – mówi Susan. – Podobno
ma nas reprezentować, a tymczasem chce obejrzeć dokumenty i kasety wideo z mojego biura.
Nie po to zajęłam się pracą na rzecz dzieci.
– Chciałaś pracować z dziećmi.
– No to dlaczego spędzam cały mój czas na kolanach przed politykami, którzy zabiegają
tylko o popularność? Zjawiają się na miejscu każdej tragedii, żeby załamywać ręce.
– Zupełnie jakbyś pracowała z dziećmi – mówię.
Śmieje się.
– Masz rację. Och, właśnie tutaj – dodaje, poruszając pośladkami i talią.
Masuję wskazane przez nią miejsce.
– Zawsze możesz zmienić pracę.
– Nie. – Susan nie mówi nic więcej. Odwraca głowę w drugą stronę: sygnał, że ten temat
został wyczerpany.
Wcieram Australian Gold wzdłuż wgłębienia na plecach coraz bliżej dolnej części bikini.
Opalona skóra przypomina brązowy atłas.
– Ładny kostium – mówię.
– Podoba ci się?
– Aha.
– Musiałam kupić nowy – mówi. – Miałam dwa zapasowe, ale ukradli je. – Susan nawiązuje
do lipcowego włamania.
– To chyba były jakieś dzieciaki – zastanawia się. – Kto inny zabrałby bieliznę Frederick’s of
Hollywood i dwa kostiumy kąpielowe?
– Jakiś napalony włamywacz, który lubi się przebierać w damskie fatałaszki – wyjaśniam.
– Jeden z twoich klientów? – pyta.
– Sprawdzę.
Wybucha śmiechem.
Susan straciła też telewizor, służbowego laptopa, trochę elektroniki i karty kredytowe. Nadal
walczymy z firmą ubezpieczeniową, zalewając ją podaniami, choć Susan uparła się zająć
osobiście sprawą kart kredytowych – żeby zaznaczyć swą niezależność. Powiedziałem jej, że
miała szczęście. Niektórzy włamywacze wyczyszczają cały dom i kradną człowiekowi
tożsamość. Przez resztę życia nie można się opędzić od nakazów aresztowania za nie zapłacone
mandaty, które dostali na twoje nazwisko, a potem nie stawili się w sądzie.
– Od kilku dni chciałem z tobą porozmawiać.
– O czym?
– Mam pewien problem. Może będziesz mi mogła pomóc.
Bez oglądania się i bez zmiany pozycji na leżance Susan zręcznie przesuwa dłonią po moim
udzie i delikatnie drapie mnie paznokciami, zbliżając się do nogawki moich spodenek
kąpielowych.
– Nie o to chodzi – mówię.
– Fatalnie.
– Ten problem ma związek z moją pracą.
– Jesteś pewien? – Wsuwa koniuszki palców z długimi, delikatnymi paznokciami pod
materiał luźnych spodenek i drapie mnie lekko w udo.
– Tak. Ale jeśli nie przestaniesz, nabrzmiały problem powstanie na innym froncie.
Zabiera rękę.
– Nudziarz.
– Naprawdę przydałaby mi się twoja pomoc.
– Próbowałam.
– Możemy przez chwilę porozmawiać poważnie?
– Bardzo chętnie. – Przewraca się na bok. Ma zamknięte oczy, wilgotne wargi i zmysłowy
uśmiech.
Przyciskam dłonie do jej pleców, żeby nie mogła się całkowicie odwrócić i kontynuuję
masaż. Susan poddaje się.
– Potrzebuję informacji do sprawy, nad którą teraz pracuję. O kimś, kogo możesz znać.
– Dobra, o kogo chodzi? – W jej głosie pobrzmiewa frustracja.
– Słyszałaś o Zolandzie Suade?
Na wspomnienie tego nazwiska sztywnieją jej mięśnie grzbietu i Susan podnosi głowę
z poduszki. Próbuje spojrzeć na mnie, na ile pozwala jej zajmowana pozycja. Przyciskam mocno
dłonie do jej pleców i rozprowadzam biały krem. Wyciskam jeszcze trochę z buteleczki na dłonie
i pocieram nimi. Susan przygląda mi się w milczeniu.
– Na litość boską, co ty masz z nią wspólnego?
– A więc znasz ją?
– Tak – przyznaje Susan. – Niestety. – Jej głowa opada na poduszkę.
– Podejrzewałem, że mogłaś się na nią natknąć, zważywszy na jej działalność i twoją pracę.
– Działalność? – Susan zainteresowała się, ale zachowuje spokój. – Czyli co?
– Porywanie dzieci – informuję ją.
Zapada długie milczenie. Czuję, jak z jej ciała uchodzi westchnienie.
– No tak. Specjalność Zolandy.
– Coś mi się zdaje, że znasz ją lepiej, niż myślałem.
– To mała mieścina.
– Spotkałyście się kiedyś?
– Ależ oczywiście. Można powiedzieć, że byłyśmy kiedyś przyjaciółkami – mówi Susan. –
W poprzednim życiu.
– Przyjaciółkami?
– Mhm.
– Opowiedz mi o tym.
– O czym tu mówić? Stare dzieje.
Pozwalam moim palcom wślizgnąć się pod dolną część kostiumu w stronę jędrnych krągłości
jej pośladków. Susan wciąga głęboko powietrze.
– Zaczerwieniłaś się już na plecach – informuję ją.
– Szkoda, że nie widzisz mojej twarzy. Jeśli tak dalej pójdzie, będziemy musieli wysłać
dzieci do domu.
– Opowiedz mi o Suade.
– Zapewniam cię, że nie chcesz mieć z nią do czynienia. – Skąd to zainteresowanie?
– Mój klient ma pewien problem.
– Niech zgadnę. Poszukuje dziecka?
– Wnuczki.
– A to coś nowego. Zwykle jej ofiarą padają ojcowie, którzy dzielą z matką prawo do opieki
nad dzieckiem.
– Więc spotkałaś się już z takimi przypadkami?
– Jasne.
– Skąd ją znasz? Ze studiów?
– Między innymi. Poznałam ją jakieś... dziesięć lat temu. Na uniwersytecie. Wczesny rozwój
dziecka. Raz wystąpiła przed nami z odczytem.
Moja ręka zatrzymuje się i Susan wie już, że mnie zaciekawiła.
– Środowisko zajmujące się opieką nad dziećmi, to mały światek. Obracałyśmy się w tych
samych kręgach.
– Co jeszcze o niej wiesz? – Znów zaczynam poruszać palcami.
– Słyszałam, że ma za sobą nieudane małżeństwo. Dawno temu, zanim przyjechała do tego
miasta.
– To samo można powiedzieć o połowie moich znajomych.
– Nie. Ona przeżyła prawdziwy koszmar – mówi Susan. – Jej mąż miał pieniądze i był
draniem. Bił ją i maltretował, mało brakowało, a zabiłby ją. Był trochę porąbany. W sprawach
seksu preferował sado-maso. Kajdanki i łańcuchy. Nie takie, jakie można znaleźć w sklepach
z suwenirami – z bawełnianymi poduszkami i sztucznymi zamkami. Podobno kiedyś zamknął ją
na miesiąc w piwnicy. Torturował ją. Gwałt, sodomia, wszystko, co mu przyszło do głowy.
Wyszła z tego żywa tylko dlatego, że jakiś sąsiad usłyszał jej krzyki i zadzwonił na policję. Te
doświadczenia wpłynęły na jej osobowość.
– Zrozumiałe.
– Nie lubi mężczyzn.
– Takie przeżycia mogą zniechęcić do facetów na jakiś czas.
– Właściwie, to nienawidzi ich.
– Wszystkich?
– Mniej więcej.
– Trochę to nierozsądne. – Masuję leciutko pośladki Susan, tym razem przez materiał jej
kostiumu.
– Oczywiście, nigdy nie czuła dotyku twoich palców na swoim tyłku – mówi Susan.
– Skąd wiesz?
Susan chichocze.
– Bo nie straciłeś palców.
– Dlaczego zajmuje się zbiegłymi matkami i ich dziećmi?
– Powiedzmy, że z zemsty – odpowiada Susan. – To jej sposób walki z męskim
establishmentem. Z sądami pełnymi mężczyzn w czarnych togach. Z organami ścigania, które
lekceważą doniesienia o przemocy w małżeństwie. Oczywiście zagalopowała się trochę. Przez
jakiś czas miała grupę zwolenników. Nawet parę wysoko postawionych osób, kilku
prawodawców, jedną lub dwie członkinie rady miejskiej. Ale posunęła się za daleko.
Nadużywała swojej pozycji. Jej działania nie rozwiązują problemu. Zamiana dzieci w zbiegów
jest jak poderżnięcie komuś gardła, żeby narzucić mu dietę. Terapia gorsza od samej choroby.
W kilku przypadkach – ale bardzo rzadko – ukrywające się matki zostały schwytanie
i aresztowane. Zupełnie nowy bagaż cierpień dla dzieci. Ale nie można tego powiedzieć Zo. Nie
chce o tym słyszeć.
– Mój klient jest przekonany o współudziale Suade. Zjawiła się w jego domu z matką
dziecka i ostrzegła, że albo dobrowolnie odda wnuczkę, albo ją straci.
– To do niej podobne. Ale nie zawsze była taka – mówi Susan. – Nie na początku. Utworzyła
grupę obrony interesów kobiet. Działała bardzo aktywnie, głównie lokalnie, pojawiała się
w telewizji. Próbowała interweniować w głośnych sprawach o opiekę prawną nad dziećmi, ale
w sądzie nie dopuszczano jej do głosu. Nie jest prawnikiem. A ponieważ nie była stroną, nie
miała prawa udziału w rozprawach.
– Rozumiem.
– Sędziowie uznawali, że to, co ma do powiedzenia, jest nieistotne. Nie chcieli mieć z nią nic
wspólnego. Ale to tylko podziałało jak czerwona płachta na byka. Mogli równie dobrze
narysować sobie na własnych tyłkach środek tarczy. Z Zo nie wolno jednego – ignorować jej.
W końcu doszła do wniosku, że nie należy przejmować się sądami i opracowała własną
procedurę ustalania opieki prawnej.
– Porwanie.
– Ona nazywa to akcją ochronną – wyjaśnia Susan. – Jej organizacja nazywa się „Znikające
Ofiary”. Po części samopomoc, po części usługi socjalne: bez odpowiedzialności, bez
możliwości odwołania. Jeśli ktoś zrobi błąd, a Zo popełniła ich wiele, nie można nigdzie się
odwołać. Z tego co słyszałam ostatnio Zo stała się mniej wybredna. Ukrywała nawet kilka
sadystek. Obwiniały mężów, a tymczasem same gasiły papierosy na rękach dzieci i ponosiło je
trochę przy karach cielesnych.
– Czemu sądy nie wzięły się za nią?
– Suade nie przejmuje się sądami – mówi Susan. – Problem w tym, że trzeba udowodnić jej
winę. Tymczasem Zolanda działa jak ojciec chrzestny w mafii, jak prezydent w Gabinecie
Owalnym; zawsze udaje jej się uniknąć oskarżenia. Jeśli to ona jest odpowiedzialna za porwanie
tej dziewczynki, nie znajdziesz żadnego świadka, który zauważył ją na miejscu zdarzenia. Działa
bardzo ostrożnie.
– Kto dokonuje porwania?
– Członkowie jej organizacji. Ochotnicy. Na pewno w niedziele chodzą do kościoła, ale nie
przeszkadza im fakt, że w poniedziałek mają porwać dziecko ze szkolnej stołówki. Zo wmawia
im, że wypełniają misję od Boga.
– Twierdzisz, że są fanatykami?
– Powiedzmy, że zbłądzili.
– I prokuratorzy nie byli w stanie postawić jej w stan oskarżenia?
– Nie. FBI przejrzało ją i jej organizację na wylot. Przynajmniej tak słyszałam. Suade zawsze
wykorzystuje do osłony jednego z rodziców, więc nie są to przypadki typowego kidnapingu. Nie
bez powodu Suade osiedliła się nad granicą. W Meksyku nietrudno jest kogoś ukryć.
– Myślisz, że tam teraz jest wnuczka mojego klienta?
– Jeśli miałabym zgadywać, to tak. Półwysep Kalifornijski jest jednym wielkim domem
przechodnim. Pewnie zawiozła je do Ensenady, może na jakiś czas do Rosarity, zanim znajdzie
coś na stałe. Opowiedz mi o matce.
– Mamusia wyszła z więzienia. Burzliwa przeszłość, narkotyki. Sąd przyznał opiekę nad
dzieckiem dziadkom. Po wyjściu na wolność matka zjawiła się w ich domu ze Suade i groziła, że
odbierze im dziecko. Tydzień później mamusia wróciła sama, niby na krótką wizytę. Tyle że
w domu nikogo nie było oprócz jej córki i opiekunki.
– Co za wygodny zbieg okoliczności.
– Matka i wnuczka zniknęły.
– Niech zgadnę – mówi Susan. – Nikt nie widział Zolandy przy domu podczas tej wizyty.
Kiwam głową.
– Od tamtej pory nie widziano też mamusi i córki.
– I nikt ich nie zobaczy – stwierdziła Susan. – Przynajmniej nie pod tymi samymi
nazwiskami i nie w tym mieście. Suade zabrałaby je na inną planetę gdyby tylko mogła. Możesz
być pewien, że włosy matki zmienią kolor i długość kilkanaście razy w przyszłym roku.
Wnuczka twojego klienta za to może wyglądać jak chłopiec. Nikt ich nie rozpozna dzięki
czarom, które odprawia Zolanda.
– Wydawałoby się, że Suade powinna sprawdzić matkę – mówię. – Jessica Hale siedziała
w więzieniu. A jej narkomańskie wybryki sięgają czasów, kiedy była nastolatką.
Susan milczy.
– Ten twój klient nazywa się jakoś? – pyta w końcu. – Jest kimś znanym? Jakąś gwiazdą?
– Właściwie nie. Czemu pytasz?
– Ostatnio Zo uwzięła się na znane osobistości. Podobno zależy jej na rozgłosie. Zaspokaja
to jej głęboko ukryte ambicje. Dobrała się do skóry kilku znanym obywatelom San Diego,
między innymi przewodniczącemu miejscowego sądu.
– Żartujesz?
– Nie. Jego syn i była żona są poszukiwani od ponad roku. Oprócz nich zginęło też prawie
pół miliona dolarów ze wspólnych rachunków oszczędnościowych i konta inwestycyjnego.
– Można by pomyśleć, że choćby w rewanżu zamknie ją w pace.
– Zrobił to – mówi Susan. – Ale Zolanda ma dobrych prawników. I jak powiedziałam, sędzia
nie mógł udowodnić, że maczała palce w porwaniu. Wydaje się, że Suade coraz bardziej
interesują pieniądze i władza.
– Mój klient jest zwykłym facetem, który wygrał mnóstwo pieniędzy.
– Jak?
– W LOTTO.
– Żartujesz.
– Serio.
– Naprawdę znasz kogoś, kto zgarnął główną wygraną? Myślałam, że losują te numerki, żeby
zadowolić motłoch, taki rządowy odpowiednich krwawych widowisk w starożytnym Rzymie.
– Znałem go jeszcze zanim wygrał. Pamiętał mnie. Jak się okazało, dobrze mnie wspominał.
– Ile wygrał?
– Osiemdziesiąt siedem milionów dolarów.
– Boże! – Susan wybucha śmiechem. – Coś nieprzyzwoitego. Musisz mu mnie przedstawić.
Jest żonaty?
– Od czterdziestu lat.
– Dlaczego wszyscy najlepsi faceci są zajęci?
Jeden z kciuków wciskam jej lekko w bok nad biodrem.
– Au! Boli. – Chichocze cicho. – Ten twój klient. Co on właściwie od ciebie chce?
– Jest zrozpaczony. Chce, żebym złapał Suade w prawną pułapkę. Zmusił ją do powiedzenia,
gdzie jest dziecko. I wynajął prywatnego detektywa, żeby odnalazł wnuczkę.
Susan śmieje się. Kręci głową.
– Nie wie, z czym ma do czynienia.
– Ma duże możliwości. I jest gotów zapłacić każde pieniądze, żeby odzyskać wnuczkę.
– Będzie ich potrzebował. Posłuchaj mojej rady. – Przewraca się na jedno biodro i patrzy mi
prosto w oczy. – Nie mieszaj się do tej sprawy.
– Dlaczego?
– Bo ściągniesz na siebie mnóstwo kłopotów, a i tak niczego nie osiągniesz. Zo ma reputację
niepokonanej. Jeszcze nigdy nie dała się złapać na gorącym uczynku – ani sądom, ani organom
ścigania. Najlepsi detektywi w tym kraju próbowali śledzić jej ludzi, żeby odnaleźć dzieci, które
zniknęły pod jej skrzydłami. Nikomu jeszcze się nie udało.
– Dziękuję za wotum zaufania.
– Pytałeś, czy znam tę kobietę. Mówię ci tylko, jak jest. Ona kocha swoją misję. To ją
rajcuje. Gardzi sądami i nienawidzi prawników. Jej były wynajął dobrego adwokata. Mógł sobie
na niego pozwolić. Adwokat obronił go przed oskarżeniami o napaść, porwanie i próbę
zabójstwa. Wyprowadził go z sali sądowej, po czym wrócił i zgłosił wniosek o przekazanie ojcu
opieki nad ich synkiem.
– Suade ma dziecko?
– Miała – mówi Susan. – Miał cztery lata. Sąd nie widział przeszkód, żeby odmówić ojcu
dzielonej opieki nad dzieckiem. W końcu nie był w przeszłości karany. Rok później chłopiec już
nie żył. Wypadł z balkonu podczas wizyty u ojca i skręcił kark.
Susan przekręca się na plecy i patrzy prosto na mnie, jedną ręką osłaniając oczy przed
zachodzącym słońcem.
Steve Martini MECENAS
PODZIĘKOWANIA Za powrót Paula Madrianiego jego wielbiciele i autor niniejszej książki winni dziękować Phyllis Grann, prezes Penguin Putnam, która nie ustawała w wysiłkach, żeby ponownie wprowadzić mecenasa Madrianiego na salę rozpraw. Za to jestem jej zobowiązany. Za koloryt i geograficzną autentyczność, głównie dotyczącą barwnego nadmorskiego miasta San Diego, podziękowania należą się pracownikom biura prokuratora okręgowego w San Diego, Paula J. Pfingsta. Szczególnie dziękuję Gregowi Thompsonowi, zastępcy prokuratora okręgowego i Jamesowi D. Pippinowi, szefowi wydziału sądu powszechnego tego biura. Ponadto dziękuję sędziemu sądu powszechnego w San Diego, Frankowi A. Brownowi za przychylność i umożliwienie mi zapoznania się z kulisami działalności sądów karnych i Pałacu Sprawiedliwości w San Diego, a także za jego zniewalające poczucie humoru i wędkarskie opowieści. Za możliwość zbadania żeglarskiej mekki, jaką jest Shelter Island i za namówienie mnie do przeniesienia miejsca akcji tej historii do San Diego, podziękowania należą się Jackowi i Peggie Dargotzom i całemu personelowi „Red Sails Inn”. Za niewyczerpaną cierpliwość do mnie i wskazówki dotyczące kobiecej mentalności dziękuję mojej żonie, Leah. Wobec wszystkich wymienionych osób i tych, których mogłem pominąć, mam dług wdzięczności za pomoc i rady, które – mam nadzieję – pozwoliły mi stworzyć wiarygodną historię. Za wszelkie niedociągnięcia na tym polu ponoszę wyłączną odpowiedzialność.
Dla Leah
Rozdział pierwszy Mogę dokładnie określić, kiedy podjąłem decyzję: jednego z tych upalnych sierpniowych tygodni, gdy termometr dziesiątego dnia z rzędu wskazywał ponad trzydzieści stopni. Nawet wilgotność była wysoka – rzecz niezwykła jak na stolicę stanu. Wysiadła mi klimatyzacja w samochodzie, a o 18.15 ruch na autostradzie międzystanowej został zablokowany, bo z przewróconego TIR-a, wysypał się transport pomidorów w drodze do fabryki Campbell. Wszystko wskazywało na to, że nie zdążę na czas odebrać Sary od opiekunki. Była to mimo wszystko spontaniczna decyzja. Dziesięć minut po powrocie do domu zadzwoniłem do znajomego agenta nieruchomości i zadałem mu krytyczne pytanie: „Ile mogę dostać za dom? Przyjedziesz go wycenić? „ Rynek nieruchomości rozgrzewał się – podobnie jak pogoda – więc pod tym względem wybrałem dobry moment. Sara miała wakacje. Była w tym dziwnym okresie przejściowym między podstawówką a gimnazjum i czekająca ją zmiana wcale jej nie cieszyła. Jej najlepsze przyjaciółki, rówieśniczki-bliźniaczki, mieszkały w południowej części stanu. Ich matkę poznałem prawie trzy lata temu w trakcie seminarium prawniczego, na którym oboje wystąpiliśmy. Susan McKay z córkami mieszkała w San Diego. Często się widywaliśmy dzięki moim comiesięcznym wizytom w San Diego i spotkaniom nad Zatoką Morro, gdzieś w połowie drogi między naszymi domami. Z jakiegoś niezrozumiałego dla dorosłych powodu dzieciaki od razu się polubiły. W San Diego było chłodno i wietrznie. Tam też dostrzegliśmy obietnicę rodzinnego życia, za którym tęskniliśmy z Sarą od prawie czterech lat. Na początku lipca spędziliśmy z nimi dwa tygodnie, częściowo w Ensenada na południe od granicy. W tym czasie włamano się do domu Susan, ale mimo to zakochałem się w zapachu słonego powietrza i słonecznych refleksach tańczących na powierzchni oceanu w Coronado. Siedzieliśmy z Susan na plaży, a dziewczynki bawiły się w wodzie. Pacyfik wydawał się bezmiernym, falującym tyglem rtęci. Po czternastu krótkich dniach razem z Sarą pożegnaliśmy się i wsiedliśmy do samochodu. Spojrzałem na córkę i wiedziałem, o czym myśli: Po co wracamy do Sacramento? Co na nas tam czeka? Zwerbalizowanie tych myśli zabrało jej godzinę. Kiedy już to zrobiła, miałem przygotowaną chłodną i logiczną odpowiedź, jak przystało na ojca. – Mam tam pracę. Muszę wrócić. – A tutaj nie mógłbyś załatwić sobie pracy. – Zorganizowanie praktyki prawniczej zajmuje dużo czasu. To nie jest takie proste. – Jedną już założyłeś. Mógłbyś zrobić to jeszcze raz. Poza tym sam mówiłeś, że mamy teraz pieniądze.
Musiałem przyznać jej rację. Osiem miesięcy wcześniej zarobiłem mnóstwo kasy na sprawie cywilnej o odszkodowanie przed sądem przysięgłych. Decyzja sądu była dla mnie i Harry’ego Hindsa jak wygrana w kasynie przy „jednorękim bandycie”. Wyciągnęliśmy z firmy ubezpieczeniowej osiem milionów dolarów. Tak się dzieje, gdy oskarżony bije się o niesłuszną sprawę. Teraz wdowa z dwójką dzieci jest finansowo zabezpieczona, a Harry’emu i mnie dostało się spore honorarium, nawet po odliczeniu podatku. Mimo to zlikwidowanie praktyki byłoby ryzykownym posunięciem. – Rozumiem, czujesz się samotna – powiedziałem do córki. – Ja jestem samotna. Spojrzałem na córkę. Patrzyła na mnie z fotela pasażera oczami skrzywdzonej sarny, z aparatem na zębach i z długimi brązowymi włosami i czekała na sensowną odpowiedź. Ale ja jej nie miałem. Kiedy umarła moja żona Nikki, zostawiła w naszym życiu pustkę, której nigdy nie zdołałem wypełnić. Przez całą drogę powrotną do Sacramento dręczyło mnie pytanie: Co na nas tam czeka? Skorumpowane władze i nieznośne letnie upały w stolicy nie działały zachęcająco, za to przywoływały liczne bolesne wspomnienia. Nawet teraz nie potrafiłem wymazać z pamięci roku, kiedy chorowała Nikki. W niektórych zakamarkach domu wciąż widziałem jej twarz. Pary, z którymi się przyjaźniliśmy, nie miały już nic wspólnego z samotnym wdowcem wchodzącym w wiek średni. A teraz mojej córce zachciało się nucić to wszystko w diabły. W poniedziałek rano w ostatnim tygodniu sierpnia wezwałem Harry’ego do mojego biura. Był czas, gdy Harry Hinds należał niegdyś do śmietanki adwokatów w mieście i brał udział w procesach z pierwszych stron gazet. Piętnaście lat temu przegrał sprawę karną i jego klient skończył w stanowej komorze gazowej. Od tej pory to już nie był ten sam Harry Hinds. Gdy otwierałem praktykę w budynku, w którym Harry miał swoje biuro, zajmował się obroną pijanych kierowców i po godzinach rozpaczał razem z nimi w barach. Przyszedł mi z pomocą podczas sprawy Talii Potter i już został. Specjalnością Harry’ego jest przedzieranie się przez gąszcz dokumentów mnożących się podczas każdego procesu. Ma umysł jak stalowe wnyki i twierdzi, że papierkowa robota przypomina „grzebanie w gównie w poszukiwaniu kwiatów”. Jest jedynym znanym mi człowiekiem, który jeszcze gorzej ode mnie znosi porażki. Nie miałem serca mu powiedzieć, że opuszczam stolicę, więc zmyśliłem historyjkę o planach otworzenia nowej filii kancelarii. Zaskoczył mnie. Miał tylko jedno pytanie: gdzie? Gdy odpowiedziałem, rozbłysły mu oczy. On też chyba dojrzał do przeprowadzki. Nowa praktyka w nowym miejscu, łagodny szum Pacyfiku, drinki na jachcie, może kolejna lukratywna
sprawa w sądzie i uroki lenistwa. Zobaczył oczami wyobraźni, jak sączy pinakoladę i z werandy w Del Coronado ogląda jachty, które unoszą się na falach oceanu. Harry ma bujną wyobraźnię. Zatrudniliśmy wspólnika, żeby zajął się sprawami w stołecznym biurze. Harry i ja nie byliśmy gotowi spalić wszystkich mostów. Mieliśmy na zmianę odwiedzać stare biuro i trzymać w garści obydwie kancelarie do czasu, gdy będziemy mogli na dobre przenieść się na południe. W tych miesiącach Susan odgrywała kluczową rolę zastępczej matki dla Sary. Zostawiałem z nią córkę na całe tygodnie. Kiedy dzwoniłem do domu Susan, trudno było nawet ściągnąć Sarę do telefonu. A gdy w końcu podchodziła, rozbawienie i oschłość słychać było w jej głosie podpowiadały mi, że przeszkadzam. Po raz pierwszy od pięciu lat, od śmierci Nikki, nasza córka znów stała się beztroskim dzieckiem. Susan, rozwiedziona ciemnowłosa piękność, jest ode mnie siedem lat młodsza. Ma delikatne rysy i niewinny wygląd dziecka, a do tego umysł wojownika. Od ośmiu lat Susan jest przewodniczącą Departamentu ds. Przestępstw Przeciw Dzieciom w San Diego. Ta instytucja, bada oskarżenia o molestowanie dzieci i składa w biurze prokuratora okręgowego i w sądach wnioski dotyczące opieki nad dziećmi. Susan wykonuje tę pracę od ośmiu lat, choć nazwanie jej powołania pracą to jak nazwanie średniowiecznych krucjat pielgrzymkami do Ziemi Świętej. Susan pracuje z prawdziwym zapałem. Dzieci są jej życiem. Wczesny rozwój dziecka, to jej specjalność, a hasło „Ratować dzieci” stało się jej okrzykiem bojowym. Widujemy się od ponad dwóch lat, ale nawet teraz, w San Diego, nie mieszkamy razem. Przeprowadziłem się na południe, żeby być bliżej niej, ale po licznych rozmowach postanowiliśmy, że nie zamieszkamy razem. Przynajmniej na razie. Jakieś niepisane prawo niezależności nakazywało nam utrzymywać oddzielne domy. Odnoszę wrażenie, że spędzamy coraz więcej czasu ze sobą – to znaczy, kiedy nie jeżdżę z powrotem do stolicy. Ten węzeł gordyjski zostanie przecięty, gdy tylko razem z Harrym zdobędziemy na południu odpowiednią klientelę. Dlatego właśnie dzisiaj odnawiam starą znajomość. Jonah i Mary Hale siedzą po drugiej stronie biurka. Jonah postarzał się od naszego ostatniego spotkania. Mary wygląda tak samo. Inne uczesanie, ale przez dziesięć lat nie zmieniła się zbytnio. Ostatnio widzieliśmy się jeszcze przed śmiercią Bena i procesem Talii. Całe wieki temu. Jonah był jednym z moich pierwszych klientów w prywatnej praktyce, niedługo po tym, jak opuściłem biuro prokuratora okręgowego, w którym zdobywałem ostrogi. Skierowano go do nowego pracownika w gabinecie na końcu korytarza. Wtedy Jonah był zapracowanym żonatym mężczyzną po pięćdziesiątce z nastoletnią córką. Zbliżał się do emerytury, do której próbowano go nakłonić wbrew jego woli. Pracował w stolicy na kolei, w dogorywającej fabryce lokomotyw. Po latach pracy na twardym betonie i dźwigania
części maszynowych Jonah miał chroniczne problemy z kręgosłupem i kolanami. Więc gdy kolej planowała zwolnienia, był jednym z pierwszych kandydatów. Nawet teraz chodzi o lasce, choć jest dużo wytworniejsza od tej, z którą go wtedy widywałem – drewnianej, z rzeźbioną rączką. – Nogi z wiekiem sprawują się coraz gorzej – mówi i porusza się w fotelu, żeby usiąść jak najwygodniej. – Ale widzę, że z uśmiechem jak dawniej wszystko w porządku – stwierdzam. – A to dlatego, że znalazłem starego przyjaciela. Mam tylko nadzieję, że będziesz mi mógł pomóc. Jonah może się pochwalić wyglądem starzejącego się Hemingwaya – wszystkie zmarszczki są tam, gdzie powinny. Choć jest niepełnosprawny, nie przybrał na wadze. Ma opaloną twarz otoczoną burzą siwych włosów, krótko przystrzyżoną brodę i szare, głęboko osadzone oczy. Jest dobrze ubranym mężczyzną o dość surowym wyglądzie. Pod kaszmirową sportową kurtką nosi ciemną wełnianą kamizelkę i jasne spodnie. Na przegubie ma złoty zegarek wielkości ostrygi. – Dawniej nie byłoby go stać na „rolex”. Przedstawiam go Harry’emu. – Dużo o panu słyszałem – mówi Harry. Jonah tylko się uśmiecha. Już się do tego zdążył przyzwyczaić: ludzie podchodzą, klepią go po plecach i prawią mu komplementy. – Kiedy wygrywa się w LOTTO – informuje Harry’ego – wszystkim wydaje się, że to twoja zasługa. – No przecież kupił pan kupon – mówi Harry. – Tak. I czasami żałowałam, że to zrobił – odzywa się Mary. – Pieniądze mogą być przekleństwem – stwierdza Jonah. Chyba mówi poważnie. Jonah zdobył największą wygraną w loterii stanowej: osiemdziesiąt siedem milionów dolarów. Kupił szczęśliwy los pięć lat po procesie, który dla niego wygrałem, zapewniając mu rentę inwalidzką w wysokości dwadzieścia sześć tysięcy dolarów rocznie plus opiekę medyczną do końca życia. – Nie mogłem uwierzyć, gdy w książce telefonicznej zobaczyłem twoje nazwisko. Powiedziałem Mary, że to albo ty, albo twój dzieciak. Ilu może być Paulów Madrianich? W dodatku prawników? – On jest jedyny w swoim rodzaju – potwierdza Harry. – Takich już nie produkują. – No to co możemy dla was zrobić? – pytam. – Chodzi o naszą córkę – wyjaśnia Jonah. – Chyba nie poznałeś Jessiki. – Chyba nie. – Na policji powiedzieli mi, że to nie przestępstwo. Dasz wiarę? Porwała moją wnuczkę, a oni twierdzą, że to nie przestępstwo. Że nie mogą się mieszać.
– Porwała? – pytam. – Nie wiem, jak to można inaczej nazwać. Przez ponad trzy tygodnie, już prawie miesiąc biegam jak kurczak z obciętą głową. Byłem na policji. Potem wynajęliśmy prawnika. – Jest jeszcze jakiś prawnik? – Tak, ale jest bezradny. Podobno nikt nic nie może zrobić. – Spokojnie. Powiedz, co się stało. – Moja wnuczka Amanda ma osiem lat. Mieszkała z nami, to znaczy z Mary i ze mną, niemal od dnia, w którym przyszła na świat. – Jest dzieckiem waszej córki? – Jessica ją urodziła, jeśli o to ci chodzi. Nie jest jak to się mówi „dobrą matką”. Miała problemy z narkotykami. Ciągle ją aresztowali. – Przerywa, żeby popatrzeć na Harry’ego i na mnie. – Prawda jest taka, że spędziła dwa lata w zakładzie karnym dla kobiet w Corona. Więzienie stanowe. Harry unosi pytająco brwi i zanim ubiera pytanie w słowa, Jonah odpowiada. – Za narkotyki. Przyłapano ją na transporcie pewnej ilości kokainy przez granicę dla handlarza w Meksyku. Bóg raczy wiedzieć, gdzie ona poznaje tych ludzi. Opłaciliśmy jej adwokata. Zawarła coś w rodzaju umowy z rządem federalnym, żeby mogła odsiedzieć karę w zakładzie stanowym, a nie w więzieniu federalnym – niby chciała być bliżej Amandy. Prawda jest taka, że nigdy nie interesowała się Mandy. Tak ją nazywamy z Mary. Sięga za pazuchę płaszcza i wyciąga niewielki skórzany futerał, który wygląda na pudełko do przechowywania drogich wiecznych piór. Trzyma w nim cygara. – Pozwolicie? Mary rzuca mu pełne dezaprobaty spojrzenie. Zwykle mój gabinet należy do strefy dla niepalących, ale tym razem robię wyjątek. Częstuje mnie, ale odmawiam. Za to Harry przyjmuje cygaro. – Lekarz mówi, że nie powinienem palić. To mój jedyny nałóg, nie licząc łódki i wędkowania. A wy czasem wypływacie? – pyta. – Łowicie ryby? Kręcę głową. Jonah unika bolesnego tematu. – Powinniście spróbować. Uspokaja duszę. Zabiorę was na „Amandzie”. – Słowa przez chwilę więzną mu w gardle. – Nazwałem łódkę imieniem wnuczki. Uwielbiała wypływać na ryby. – Skończ już z tymi rybami – wtrąca się Mary. – Nasza córka chciała pieniędzy. Zawsze ich potrzebowała. Ten kupon był przekleństwem. Gdyby nie on, zostawiłaby Amandę w spokoju. Zostawiłaby ją z nami i żyła dalej jak dotąd. Ale gdy pojawiło się tyle pieniędzy... stały się dla niej też pewnego rodzaju narkotykiem. – Wyszła z więzienia i przyszła do mnie po pieniądze. Powiedziała, że chce założyć interes.
Ja na to, że nic jej nie dam. Wiedziałem, że pieniądze pójdą na narkotyki, trafią w żyłę albo do nosa. Albo do kieszeni jednego z tych żebraków, z którymi regularnie się puszczała. Jeśli chodzi o mężczyzn gust mojej córki pozostawia wiele do życzenia. Jest zbyt ładna, żeby jej to wyszło na dobre. Wyciąga portfel z wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyłuskuje z niego zdjęcie. Podaje mi je przez biurko. – Była obcięta jak Meg Ryan, ta aktorka. Wszyscy jej mówili, że jest do niej podobna. Spoglądam na zdjęcie. Mówili prawdę. Jessica jest apetyczną blondynką. Ma krótko obcięte, postrzępione włosy. Jej najbardziej ujmującą cechą jest uśmiech. Gdyby się nim sugerować, wskazywałby, że jest zwykłą dziewczyną z sąsiedztwa. Dżinsy wyglądają, jakby były szyte na miarę, a bluzka nie pozostawia wiele dla wyobraźni. Od tyłu obejmuje ją chłopak w skórzanej kamizelce i bez koszuli. Na jednym ramieniu widzę tatuaż i choć zdjęcie nie jest zbyt wyraźne, mogę sobie wyobrazić ślady po igle na przedramieniu. – Jessica zawsze wiązała się z wytatuowanymi nieudacznikami – ciągnie dalej Jonah. – Z nierobami, którzy nie schodzą z motorów. Znasz ten typ. – Patrzy na mnie przez zasłonę dymu i znowu się zaciąga. – A to jest Mandy – Jonah podaje mi drugą fotkę. Mandy w szkolnym mundurku. Włosy ma związane w koński ogon z opadającymi po bokach kosmykami. – Mandy ma teraz trochę dłuższe włosy – mówi Mary. – Tak przynajmniej mi się wydaje. Chyba że je obcięli. – Na policji powiedzieli nam, że czasem tak robią. Przebierają je za chłopców. Więc zdjęcie w gazecie nic nie daje – informuje Jonah. Harry przygląda się zdjęciu Jessiki okiem znawcy. – Ile ma lat? – Dwadzieścia osiem. Jeśli dożyje trzydziestki, to będzie cud. Dlatego musimy odzyskać Mandy. Matka każdą noc spędza z innym facetem. Niektórzy z nich, to prawdziwe szumowiny. – A ojciec dziewczynki? – pyta Harry. – Wiem tyle co wy – mówi Jonah. – Żaden się nie zainteresował dzieckiem, a Jessica nie rozmawiała o tym. – Kto sprawuje prawną opiekę nad dzieckiem? – pytam. – Gdy trafiła do więzienia, nam przyznano prawo opieki. Najpierw tymczasowo, potem na stałe. Ale nie przyszło nam z tego nic dobrego. – Jessica zainteresowała się Mandy dopiero wtedy, gdy wygrałem w LOTTO. Wyrażała się jasno. Chciała pieniędzy, a Mandy była monetą przetargową. Ostrzegła, że jeśli jej nie zapłacę, odbierze nam Mandy zaraz po wyjściu na wolność. Zaproponowałem, że kupię jej dom. Oczywiście nie zapisałbym go na nią. Aż tak głupi nie jestem. Przy pierwszej okazji sprzedałaby
go, zainkasowała pieniądze i zniknęła. Obiecałem za to, że urządzę ją w ładnym domu niedaleko od nas. Że będę jej pomagać. Ale ona nie chciała o tym słyszeć. Stwierdziła, że byłaby za bardzo od nas zależna. – Więc złożyliście wniosek o przyznanie wam prawa stałej opieki? – pyta Harry. – Tak. Poszliśmy do sądu. Mieliśmy już wtedy sporo listów od Jessiki z zakładu karnego. Była zbyt nieostrożna. W listach groziła, że jeśli nie zapłacimy, odbierze nam dziecko. W sądzie nie postawiło jej to w korzystnym świetle. Jessica miała prawo zabrać dziecko, ale sąd dostrzegł, co się dzieje. Traktowała córkę jak rzecz zostawioną w lombardzie. Dostanie za nią pieniądze, a gdy już je upłynni, wróci po więcej. – Rozumiem, że Jessica jest już na wolności? – pyta Harry. – Wyszła sześć miesięcy temu – wyjaśnia Jonah. – Dwudziestego trzeciego stycznia. Dokładnie pamiętam ten dzień, bo przyszła do nas do domu. Była jakaś zmieniona. Wyglądała inaczej. – Więzienie wyciska swoje piętno – mówię. – Nie. To nie to. Nie była naćpana. Od lat nie widziałem, żeby wyglądała tak dobrze. – Pobyt w więzieniu widocznie jej posłużył – domyśla się Harry. – Chyba nauczył ją trochę dyscypliny. Dał jej jakiś cel. Tyle że skupiła się nie na tym, co trzeba – mówi Jonah. – Była dobrze ubrana. Nic eleganckiego. Spodnie i sweter. Na nosie miała nowe okulary w drucianych oprawkach. Wyglądała prawie jak jakaś intelektualistka. Chciała się zobaczyć z Mandy. Co mogliśmy zrobić? – Pozwoliliście jej? – W salonie w naszym domu – mówi. – Mandy tak rzadko widywała się z matką, że nie wiedziałem, jak zareaguje. Gdy Jessica weszła do pokoju, Mandy wyglądała, jakby ktoś wypuścił z niej powietrze. – Jonah wzdycha. – Tego dnia w salonie miałem wrażenie, jakby ktoś wydzierał mi serce z piersi. Później przez kilka dni Mandy bolał brzuszek od stresu jakim była wizyta matki i faktu, że pojawiła się znowu w jej życiu. Razem z Mary pomyśleliśmy, że dobrze by im zrobiło, gdyby spędziły ze sobą trochę więcej czasu, poznały się, przyzwyczaiły do siebie. Ale Jessica wróciła do dawnych nawyków. Zaczęła manipulować dzieckiem. Chciała zabrać ją do domu, gdziekolwiek to było. – Pewnie w jakimś przytułku – mówi Harry. – Tam zwykle trafiają po wyjściu z pudła. – Nie zgodziliśmy się. Nie było takiej możliwości. Jessica spojrzała mi prosto w oczy. Powiedziała, że odzyska córkę, choćby nie wiem co. Że nie mam prawa jej zatrzymywać. Miała czelność po tym, jak porzuciła dzieciaka na prawie osiem lat. Powiedziała, że będzie walczyć. Jeśli to konieczne, w sądzie. A jeśli będzie musiała, poza sądem. – I co? – pytam. – Poszła do sądu. Zdobyła zgodę na odwiedziny. Wtedy zaczęły się kłopoty.
– Jakie kłopoty? – pyta Harry. – Jessica mogła zabierać Mandy na weekendy. Dwa weekendy w miesiącu. Odbierała ją w piątek wieczorem i przywoziła w niedzielę po południu. Przez pierwszy miesiąc wszystko było w porządku. Raz na początku listopada wróciły w niedzielę bardzo późno. Była prawie północ. Z każdym weekendem odwoziła ją coraz później. Jakby próbowała mnie wysondować. – Czemu nie poszedłeś do sądu? – Prawnik powiedział, że jeśli nie mam na nią czegoś mocnego, poważnego naruszenia warunków odwiedzin, sąd co najwyżej wystosuje ostrzeżenie. Powiedział, że to tylko pogorszy sprawę. Prawnik Jonaha miał rację. – No i wreszcie trzy tygodnie temu w ogóle nie przywiozła Mandy. Odchodziliśmy od zmysłów. Zadzwoniłem pod numer, który nam zostawiła. Powiedziano nam, że się wyprowadziła. Nie wiedzieli gdzie. Zadzwoniliśmy na policję. Usłyszeliśmy, że nie mogą nic zrobić, jeśli nie posiadamy dowodu na popełnienie przestępstwa. Powiedzieliśmy, że sąd przyznał nam opiekę nad dzieckiem. Kazali nam iść do sądu i zwrócić się do sędziego, żeby ukarał ją za pogwałcenie rozporządzenia sądu. – Ale przywiozła ją? – pyta Harry. Jonah kiwa głową. – W poniedziałek o dziesiątej rano przez frontowe drzwi wchodzi Mandy, a za nią Jessica. Jak gdyby nigdy nic. I nie były same. – Jeden z facetów Jessiki? – zgaduje Harry. Jonah kręci głową. – Kobieta. – Jaka kobieta? – pytam. Jonah wydobywa z kieszeni wizytówkę i podaje mi ją. Czytam wydrukowane pogrubioną kursywą litery. Forum Obrony Kobiet Poniżej większymi literami: Rolanda „Zo” Suade PRZEWODNICZĄCA – Ledwie się przywitała, od razu na mnie wsiadła – relacjonuje Jonah. – Ta kobieta. Mówi, że wszystko o mnie wie. Tylko dlatego, że wygrałem na loterii i mam mnóstwo pieniędzy, wydaje mi się, że mogę robić wszystko, że mogę ukraść córce dziecko. Mówię jej o nakazie sądowym. A ona na to, że jest nic nie wart. Sądy są prowadzone przez mężczyzn dla mężczyzn,
mówi, a ona nie uznaje nakazów sądowych i że jeśli wiem, co dla mnie dobre, po prostu oddam Mandy matce. Wtedy byłem już gotów zdzielić tę krowę w mordę. – Jonah zerka na Harry’ego. – Przepraszam za mój język, ale byłem gotów ją zabić. – Kazałem jej wyjść – mówi dalej. – Odmówiła. Wyjdą, mówi, gdy przyjdzie na to czas. W końcu zagroziłem jej, że wezwę policję i Mary zaczęła podchodzić do telefonu. Wtedy ta cała Zolanda... – Jonah wypowiada jej imię, jakby było słowem na cztery litery. – Wtedy dopiero postanowiła wyjść. Najpierw jednak powiedziała mi, że mam do wyboru: albo dobrowolnie oddam Mandy, albo ją stracimy. Tak czy inaczej, mówi, Jessica odzyska swoje dziecko. – Wyszła? – Tak, razem z Jessiką. Trząsłem się jak w febrze. Gdybym wtedy miał to w ręku – podnosi laskę – chyba bym ją walnął. Rozłupałbym jej głowę jak łupinę orzecha. Na szczęście nie zrobiłem tego. Amanda płakała. Stała tam i wszystkiego słuchała. Nie lubi sprzeczek, kłótni. Nie znosi tego. Dostaje bólów brzucha. A tu ja wrzeszczę na jakąś obcą kobietę, która grozi, że ją zabierze. Od razu dzwonię do prawnika – kontynuuje. – Ale mówię ci Paul, ten facet nie dorównuje ci do pięt. W każdym razie mówię mu, o co chodzi i gdy tylko wymieniam imię tej baby, tej Zolandy, od razu pyta, gdzie jest wnuczka. Mówię mu, że stoi przy mnie. Nie odpowiada, ale słyszę w słuchawce, że odetchnął z ulgą jakby zbudził się zlany potem z koszmarnego snu. Pytam więc go, kim jest ta diablica, „Może i nie jest diablicą – odpowiada – ale ma klucze do piekła, „ Kazał nam zwrócić się do sądu, i to szybko, do końca tygodnia. I niech się dzieje co chce, ale nie wolno mi oddawać Amandy córce na weekend. Nawet jeśli zjawi się szeryf z nakazem sądowym, mam go zwodzić, aż on zdoła ukryć Amandę. To nas porządnie zaniepokoiło. Mary odchodziła od zmysłów. Możesz sobie wyobrazić. – Oczywiście – zapewniam go. – Słyszałeś kiedyś o tej kobiecie? – pyta. Kręcę głową. – No ale jestem nowy w tym mieście. – Podobno głośno o niej też poza San Diego – informuje mnie. – Pisano o niej w całym kraju. – Nie czytałem. Ale to w końcu nie moja działka. Prawo rodzinne. – Słowa tego prawnika okazały się... jak to się mówi? – Jonah szuka słowa, nie może sobie przypomnieć. – Prorocze? – podpowiada Harry. Jonah strzela palcami z ręką wspartą na lasce. – No właśnie. Stosowaliśmy wszelkie środki ostrożności. Podwoziliśmy Mandy do szkoły i odbieraliśmy ją. Wszędzie ją woziliśmy. Powiedzieliśmy nauczycielom, że nie wolno jej
opuszczać terenu szkoły z nikim oprócz mnie i Mary. Nie przewidzieliśmy, że to stanie się w naszym domu. Cztery dni temu Mary zawiozła mnie na umówioną wizytę u lekarza. – A Amanda? – Została w domu z opiekunką, młodą dwudziestokilkuletnią dziewczyną. Od dawna dla nas pracowała. Co mogło się stać? W piątek mieliśmy stawić się w sądzie. Prawnik powiedział nam, że mamy szansę przeforsować poprawkę, żeby wizyty Jessiki odbywały się tylko w naszym domu, pod naszym nadzorem. – Córka pewnie czekała przed domem – mówi dalej. – Dziesięć minut po naszym odjeździe zjawia się przy drzwiach. Jest sama. Chce się widzieć z Mandy. Opiekunka tłumaczy, że dostała wyraźne polecenie, żeby nikogo nie wpuszczać. Jessica jest wytrawną oszustką. Mówi, że północ, to południe, posyła ten swój słodki uśmieszek i w dziewięciu przypadkach na dziesięć ludzie jej wierzą. Jest spokojna, rozsądna, dobrze ubrana. Mówi opiekunce, że przyjechała z drugiego końca miasta, żeby powiedzieć Amandzie o prezencie-niespodziance dla babci. Urodziny Mary są za osiem miesięcy. Nieważne, matka i córka mają swój wielki sekret. Opiekunka nie wie, co robić. Powtarza Jessice, że dostała odpowiednie polecenia. Jessica okazuje rozsądek i zrozumienie. Znacie tę gadkę. Że niby za nic nie chciałaby wpakować jej w kłopoty. Że zadała sobie mnóstwo trudu, żeby tu przyjechać. Jasne, nic nie szkodzi, będzie musiała przyjechać później. – Więc dziewczyna ją wpuszcza – ciągnie dalej. – Jessica prosi o kawę. Opiekunka wychodzi do kuchni. Nie było jej przez trzy minuty. – Podnosi do góry trzy palce. – Tyle wystarczyło. Wróciła do salonu, ale ich już tam nie było. Ani Jessiki, ani Amandy. Wyjrzała przez okno i zdążyła jeszcze zauważyć samochód, który cofał się podjazdem z piskiem opon. Prowadził jakiś mężczyzna. Drugi zajmował miejsce pasażera. Z tyłu siedziały dwie osoby. – Jessica i Amanda – zgaduje Harry. Jonah kiwa głową. – Od tamtej pory nie widzieliśmy ich. – Opiekunka zapamiętała numery rejestracyjne? – pytam. Jonah kręci głową. – Potrafiła tylko opisać wóz. Dwudrzwiowy ciemny sedan. – A kierowca? – Nie widziała go dobrze. Wszystko działo się tak szybko. Ale na pewno maczała w tym palce ta baba. Ta cała Zolanda Suade. – Niech zgadnę – mówię. – W dniu, w którym zginęły, opiekunka jej nie widziała? – Nie. Ale któż inny mógłby za tym stać? Przecież sama powiedziała, że odbierze nam Mandy. Jest jeszcze coś. Mój prawnik twierdzi, że Suade prowadzi organizację, która się w tym specjalizuje.
– W czym? W porywaniu dzieci? – pyta Harry. – Tak. Zrobiła już to kilka razy. Nikt nie może jej powstrzymać. Ani FBI, ani policja. – Dlaczego do cholery? – dopytuje się Harry. Ubiegam Jonaha i odpowiadam na pytanie Harry’ego. – Bo podczas uprowadzenia wykorzystuje jednego z rodziców. Jonah wyciąga palec w moją stronę, jak gdyby chciał powiedzieć: „No właśnie”. – Dlatego nie chcą się mieszać. Mówią, że formalnie rzecz biorąc, to nie jest porwanie. Pogwałcenie nakazu sądowego – może, ale nie porwanie. – No to mamy sprawę cywilną – mówię. – Zgadza się – przyznaje Jonah. – Ale to jeszcze nie wszystko. Przewieźli ją przez granicę do Meksyku. – Skąd o tym wiesz? – Powiedział mi o tym prawnik. Twierdzi, że tak samo było z innymi dziećmi. Wywozi je gdzieś na półwysep Kalifornijski, ale nie wiadomo, gdzie dokładnie. – Dlaczego to robi? – pyta Harry. – Co z tego ma? – Jest świrniętą feministką – wyjaśnia Jonah. – Ma problemy z facetami. Więc założyła tę organizację i pomaga rozwydrzonym babom i ich dzieciom. Prowadzi swoją własną krucjatę. Tyle że tym razem połamie sobie zęby. Zniszczę sukę. – Gdy wypowiada te słowa, zauważam na jego skroni nabrzmiałą żyłę. Przestraszyłem się, że pęknie mu w mózgu jakieś duże naczynie i padnie mi tu na biurko. – Ale jak ja mogę wam pomóc? – pytam. – Chciałbym, żebyś odnalazł moją wnuczkę. – Potrzebujesz detektywa, a nie prawnika. – No to wynajmij jakiegoś. Najlepszego – słyszę. – Ale chcę, żebyś wszystkim kierował. Mam do ciebie zaufanie. – Będziesz mi płacił, a ja niewiele mogę. Potrzebujesz informacji, a zdobędzie je dla ciebie detektyw. Nie wynajmuje się elektryka do naprawy hydrauliki. – Chyba że w wodzie są przewody pod prądem – odpowiada Jonah. – Rozmawiałem już z poprzednim prawnikiem o wynajęciu detektywa. Powiedział, że marnowałbym tylko czas. Suade jest zbyt ostrożna. Zaciera ślady. Dzwoni z budek telefonicznych. Nigdy nie jeździ tam, gdzie ukrywają się matki z dziećmi. Wysyła kurierów. Zupełnie jak w konspiracji. – Jeśli tak jest, co ja mogę? – Potrzebuję kogoś, kto weźmie się za jej organizacje. Ściągnie ją do sądu. Możesz ją pozwać. Te organizacje są tylko przykrywką dla jej działalności. To tylko jedna z nich – Podnosi wizytówkę z jej nazwiskiem. – Ma kilka innych. Ściąga datki od ludzi, którzy wierzą w jej sprawę. Przyjrzyj się im. Pozbaw ją funduszy. Przyciśnij policję i sądy, żeby zmusili ją do
mówienia. Zapłacę. Zapłacę za wszystko, co chcesz. Pieniądze nie są żadną przeszkodą. Chcę tylko odzyskać wnuczkę. Spoglądam na Harry’ego. W tej chwili martwię się głównie o to, czy nie będę przyjmował pieniędzy za pozorną pracę. – Nie mogę się do niczego zobowiązać – mówię. – Naprawdę prawnik nie ma tu nic do roboty. Poza pogwałceniem nakazu sądowego w sprawie opieki nad dzieckiem. – No to zacznij od tego. – Nie mamy bezpośrednich dowodów, że w sprawę była zamieszana ta kobieta, Zolanda Suade. – Wiesz, że była. Jestem pewien, że była. – To żaden dowód – mówię. – Przyszła do niego do domu. Groziła – przypomina Harry. – No dobrze – przyznaję. – Ale to tylko jego słowo przeciw jej. – Ja też tam byłam – mówi Mary. – Właśnie. Nie zapominaj o Mary – mówi Harry. Jestem w mniejszości. – Możemy zbadać sprawę – dodaje. – Przynajmniej tyle możemy zrobić. Jonah jest zdesperowany i teraz znalazł sprzymierzeńca. Ktoś, kto nie zna Harry’ego, mógłby posądzić go o chciwość. Ale ja znam go lepiej. Jest dobroduszny. Rozwiązanie problemu Jonaha kojarzy mu się z dobrym uczynkiem. Nawet gdyby Jonah był spłukany, Harry podszczypywałby mnie, żeby rzucić się z kopią na ten wiatrak. Fakt, że Jonah ma pieniądze, jest tylko ułatwieniem. – Możemy zbadać sprawę – mówię w końcu. Dokoła widzę uśmiechy i mnóstwo dymu z cygar.
Rozdział drugi Jest spokojne sobotnie popołudnie. Stoję w kuchni przy zlewie i zmywam. Przez okno widzę Susan i dziewczynki na patio wokół basenu. Coronado jest wyspą tylko w pobożnych życzeniach jej mieszkańców. Jest połączona z San Diego ogromnym łukowatym mostem, z którym wyspiarze walczyli przez wiele lat, a który teraz łączy port z zachodnią częścią miasta. Na południe przez ponad dziesięć kilometrów, aż do miejscowości nad South Bay i dalej do granicy z Meksykiem ciągnie się nad Pacyfikiem piaszczysty pas zwany Silver Strand. Razem z Sarą przyłączyliśmy się w Coronado do uchodźców uciekających przed dwudziestym pierwszym wiekiem. Nasz dom nie jest duży. Stoi przy J Avenue niedaleko Alamenda. Parterowy biały budynek z urokliwym dachem, białymi gipsowymi ścianami i mnóstwem małych okienek. Tutaj razem z Sarą staramy się stworzyć domową atmosferę. Próbujemy ją odbudować w nowym obcym mieście bez Nikki. Dom oddzielony jest od ulicy wysokim żywopłotem z winorośli. Jest tam biały maszt z amerykańską flagą, która przykuła uwagę Sary. Ja zwróciłem uwagę na kamuflujące zalety żywopłotu. Dalej na południe stoją większe i droższe domy, niektóre przypominają rezydencje, a na Ocean Boulevard są to prawdziwe pałace. Kilka przecznic dalej wznosi się rozsławiony przez Marilyn Monroe Del Coronado Hotel, gdzie kręcono sceny z Florydy do „Pół żartem pół serio, „ Nadal jest elegancki i bardzo drogi. Kupiliśmy ten dom, bo spodobał się Sarze, przypominał jej górską chatkę i cieszyła się z małego basenu o opływowych kształtach. Dzisiaj czymś mniejszym jest tylko bikini Susan. Tyle materiału ledwie starczyłoby na przepaskę na oko dla pirata. Susan odpoczywa na leżance po drugiej stronie basenu. Od czasu do czasu sączy mrożoną herbatę z wysokiej szklanki i czyta. Jest nienasyconym czytelnikiem. Przy lunchu pożarła poranną gazetę, a teraz ślęczy nad papierami z pracy. Susan jest niewolnicą swojej pracy. Szklanka spada mi do zlewu, ale na szczęcie nie tłucze się w wodzie. Nie myślę o zmywaniu. W tej chwili mój wzrok skupiony jest na Susan. Jest wysportowana, ma opalone i zahartowane jak najlepsza stal ciało; długie, wysmukłe nogi i ani grama tłuszczu, który spala niemal codziennie na siłowni z sumiennością mnicha. Susan McKay mogłaby zdobywać laury na zawodach kulturystycznych, choć na pewno nie można jej zarzucić braku kobiecości. W marzeniach widzę siebie na plaży, a ona ratuje mnie przed jakimś zbirem chcącym sypnąć mi piaskiem w twarz.
Jest wysoka, tylko kilka centymetrów niższa ode mnie, ma łabędzią szyję, wydatne kości policzkowe i ciemne włosy ścięte dramatycznie krótko z przedziałkiem z lewej strony, tak jak się czeszą modelki. Doświadczyłem na własnej skórze, że ma też ogniste usposobienie Latynoski, które kłóci się nieco z jej szkockim nazwiskiem. Nazwisko, to jedyna nie licząc dwóch córek pozostałość po jej trzynastoletnim małżeństwie. Przez wzgląd na dzieci nie odrzuciła nazwiska męża. Nazwisko panieńskie Susan to Montoya. Urodziła się w San Diego. Jej rodzina mieszka w tym mieście od tylu pokoleń, że stracili już rachubę. Podobno jakiś odległy przodek otrzymał ziemię od króla Hiszpanii. Susan podnosi wzrok znad pliku papierów i przyłapuje mnie na tym, że przyglądam jej się przez okno. Pokazuje ręką, żebym wyszedł. Wykonuję gest, który zdaje się mówić: „za chwilę”. Susan uśmiecha się czarująco, ukazując rząd równych białych zębów. Słyszę chichot dzieci w basenie. Zdejmuję ścierkę z ramienia i kładę ją na zlewie obok mokrych, ociekających na suszarce naczyń. Kieruję się do salonu i otwieram rozsuwane szklane drzwi na patio. Teraz słyszę głośniej śmiech dzieci i plusk wody. – Tato, wchodzisz do wody? – Sara trzyma się krawędzi basenu, jej mokre włosy połyskują w słońcu, a krople wody spływają po piegach na twarzy. – Nie. Tata teraz wmasuje mi trochę kremu – odzywa się Susan. Opuszcza już oparcie leżanki i kładzie się na brzuchu. – Potem przyjdziesz popływać? Proooszę – Sara nie ustępuje. – Za minutkę – obiecuję. – Pobawcie się same. Teraz muszę coś zrobić dla Susan. – Powiedziałeś, jakby to była jakaś katorga. – Susan posyła mi szelmowski uśmieszek i rozwiązuje sznurek górnej części kostiumu. Przytrzymując ją jedną ręką, leży na brzuchu. Jej ciało ma złocisty odcień, za który tylko częściowo odpowiedzialne są geny. Znajdujemy się w balsamicznej strefie klimatycznej, nad tropikami, niedaleko krainy wiecznego słońca. Siadam na brzegu leżaka przy nogach Susan, rozsmarowuję na dłoniach trochę kremu Australian Gold i rozgrzewam go przez tarcie. Potem zaczynam nakładać jej krem na ramiona i plecy. – Mmm. – Porusza się zmysłowo i przyciska piersi do miękkiej poduszki. – Już myślałam, że nigdy nie wyjdziesz. Przyjeżdżam do ciebie, oczekuję rozrywek, a ty chowasz się w domu. – Chciałem pozmywać. – Talerze mogą poczekać. Teraz masz mnie masować przez resztę dnia. To twoje nowe zadanie. Poznaliśmy się z Susan trzy lata temu przez naszego wspólnego znajomego. Capital City Bar Association zleciło mi koordynację sympozjum z prawa karnego: dwustu pocących się
prawników w gorącej sali balowej hotelu zdobywało zaliczenia, żeby móc dalej uprawiać ten zawód. Program ten umarł do tej pory pod obcasem sądowych poprawek. Jednym z tematów sympozjum było molestowanie dzieci, prewencja i wykrywanie. Przemawiała Susan. Przedstawił jej mnie współpracownik z mojej kancelarii, a reszta, jak się mówi, to już historia. Przyjechała do stolicy stoczyć walkę z prawodawcami o więcej pieniędzy dla dzieci. Tego wieczora spotkaliśmy się na kolacji, chcąc omówić porządek dzienny sympozjum. Gdzieś pomiędzy koktajlami i sałatką zorientowałem się, że straciłem głowę dla głębi jej spojrzenia i muzyki jej głosu. Zadurzyłem się jak nigdy od czasów młodzieńczych flirtów. Zaiskrzyło między nami coś, czego nie dało się zdefiniować, jakby odpłynęły mi siły pod wpływem jakiejś atakującej zmysły broni, światła świec, iskierek w jej latynoskich oczach, pasji, z jaką wypowiadała się o swojej pracy: misji ratowania porzuconych i molestowanych dzieci. Misja ta była celem jej życia, a jej determinacja i poświęcenie przyprawiały o zazdrość tych, którzy przez życie tylko się prześlizgują. Susan jest przede wszystkim kobietą, która wie, o co jej chodzi. Jest bezpośrednia i czasem może onieśmielać. Moją początkową reakcją było zrodzone z podziwu zauroczenie, z elementem energii erotycznej tlącej się tuż pod powierzchnią. Rzuca mi ukośne spojrzenie spod przymkniętych powiek. Wygląda, jakby zasypiała. Wcieram jej krem w plecy. – Cudownie. Masz czarodziejskie palce. – Co czytasz? – pytam. – Dokumenty ze sprawy Pattersona. Cóżby innego? W ostatnich miesiącach pracę Susan utrudnia coraz głośniejszy skandal w jej własnym biurze. Politycy przyglądają się niektórym praktykom stosowanym przez jej pracowników, którzy przesłuchują dzieci w sprawie domniemanego molestowania. – Chcą nam związać ręce – mówi Susan. Korzystanie z lalek o szczegółowej budowie anatomicznej i sugestywne pytania zadawane pięciolatkom, niektóre zarejestrowane na taśmie wideo, otworzyły puszkę Pandory z problemami politycznymi i prawnymi. Kilkunastu oskarżonych, z których niektórzy już siedzieli za kratkami, zarzuca Departamentowi ds. Przestępstw Skierowanych Przeciw Dzieciom – w skrócie DPSPD – że bawi się w polowanie na czarownice i manipuluje zeznaniami dzieci, chcąc wzbudzić ogólną histerię. Wszystko po to, żeby ściągnąć większe środki budżetowe i w oczach opinii publicznej pełnić rolę organizacji skutecznie egzekwującej prawo. Butch Patterson, dwukrotnie skazany za molestowanie, stoi na czele tego protestu. Susan jest wściekła. – Lista wykroczeń tego CKLG, czyli „chodzącego kawałka ludzkiego gówna” – mówi Susan
– jest dłuższa od Mlecznej Drogi. Zamyka teczkę. – Zabiłabym, żeby móc ci to pokazać – mówi. Nie może, bo dokumenty zawierają poufne informacje chronione prawem. Ujawnienie takich dokumentów przez urzędnika jest przestępstwem określonym w legislaturze stanowej. – Wyobraź sobie – mówi – że na uniwersytecie prowadzone są kursy, finansowane przez podatników, na których osobników takich jak Patterson nazywa się więźniami politycznymi. Członkowie Phi Beta Kappa mówią nam, że powinno się ich zwolnić. Wypuścić na wolność, żeby znów mogli molestować. – Prawo konstytucyjne. Dążenie do szczęścia – przypominam jej. – Nie żartuj na ten temat. – Przepraszam. – Teraz do sprawy chce się włączyć stanowy prokurator generalny – mówi Susan. – Podobno ma nas reprezentować, a tymczasem chce obejrzeć dokumenty i kasety wideo z mojego biura. Nie po to zajęłam się pracą na rzecz dzieci. – Chciałaś pracować z dziećmi. – No to dlaczego spędzam cały mój czas na kolanach przed politykami, którzy zabiegają tylko o popularność? Zjawiają się na miejscu każdej tragedii, żeby załamywać ręce. – Zupełnie jakbyś pracowała z dziećmi – mówię. Śmieje się. – Masz rację. Och, właśnie tutaj – dodaje, poruszając pośladkami i talią. Masuję wskazane przez nią miejsce. – Zawsze możesz zmienić pracę. – Nie. – Susan nie mówi nic więcej. Odwraca głowę w drugą stronę: sygnał, że ten temat został wyczerpany. Wcieram Australian Gold wzdłuż wgłębienia na plecach coraz bliżej dolnej części bikini. Opalona skóra przypomina brązowy atłas. – Ładny kostium – mówię. – Podoba ci się? – Aha. – Musiałam kupić nowy – mówi. – Miałam dwa zapasowe, ale ukradli je. – Susan nawiązuje do lipcowego włamania. – To chyba były jakieś dzieciaki – zastanawia się. – Kto inny zabrałby bieliznę Frederick’s of Hollywood i dwa kostiumy kąpielowe? – Jakiś napalony włamywacz, który lubi się przebierać w damskie fatałaszki – wyjaśniam. – Jeden z twoich klientów? – pyta.
– Sprawdzę. Wybucha śmiechem. Susan straciła też telewizor, służbowego laptopa, trochę elektroniki i karty kredytowe. Nadal walczymy z firmą ubezpieczeniową, zalewając ją podaniami, choć Susan uparła się zająć osobiście sprawą kart kredytowych – żeby zaznaczyć swą niezależność. Powiedziałem jej, że miała szczęście. Niektórzy włamywacze wyczyszczają cały dom i kradną człowiekowi tożsamość. Przez resztę życia nie można się opędzić od nakazów aresztowania za nie zapłacone mandaty, które dostali na twoje nazwisko, a potem nie stawili się w sądzie. – Od kilku dni chciałem z tobą porozmawiać. – O czym? – Mam pewien problem. Może będziesz mi mogła pomóc. Bez oglądania się i bez zmiany pozycji na leżance Susan zręcznie przesuwa dłonią po moim udzie i delikatnie drapie mnie paznokciami, zbliżając się do nogawki moich spodenek kąpielowych. – Nie o to chodzi – mówię. – Fatalnie. – Ten problem ma związek z moją pracą. – Jesteś pewien? – Wsuwa koniuszki palców z długimi, delikatnymi paznokciami pod materiał luźnych spodenek i drapie mnie lekko w udo. – Tak. Ale jeśli nie przestaniesz, nabrzmiały problem powstanie na innym froncie. Zabiera rękę. – Nudziarz. – Naprawdę przydałaby mi się twoja pomoc. – Próbowałam. – Możemy przez chwilę porozmawiać poważnie? – Bardzo chętnie. – Przewraca się na bok. Ma zamknięte oczy, wilgotne wargi i zmysłowy uśmiech. Przyciskam dłonie do jej pleców, żeby nie mogła się całkowicie odwrócić i kontynuuję masaż. Susan poddaje się. – Potrzebuję informacji do sprawy, nad którą teraz pracuję. O kimś, kogo możesz znać. – Dobra, o kogo chodzi? – W jej głosie pobrzmiewa frustracja. – Słyszałaś o Zolandzie Suade? Na wspomnienie tego nazwiska sztywnieją jej mięśnie grzbietu i Susan podnosi głowę z poduszki. Próbuje spojrzeć na mnie, na ile pozwala jej zajmowana pozycja. Przyciskam mocno dłonie do jej pleców i rozprowadzam biały krem. Wyciskam jeszcze trochę z buteleczki na dłonie i pocieram nimi. Susan przygląda mi się w milczeniu.
– Na litość boską, co ty masz z nią wspólnego? – A więc znasz ją? – Tak – przyznaje Susan. – Niestety. – Jej głowa opada na poduszkę. – Podejrzewałem, że mogłaś się na nią natknąć, zważywszy na jej działalność i twoją pracę. – Działalność? – Susan zainteresowała się, ale zachowuje spokój. – Czyli co? – Porywanie dzieci – informuję ją. Zapada długie milczenie. Czuję, jak z jej ciała uchodzi westchnienie. – No tak. Specjalność Zolandy. – Coś mi się zdaje, że znasz ją lepiej, niż myślałem. – To mała mieścina. – Spotkałyście się kiedyś? – Ależ oczywiście. Można powiedzieć, że byłyśmy kiedyś przyjaciółkami – mówi Susan. – W poprzednim życiu. – Przyjaciółkami? – Mhm. – Opowiedz mi o tym. – O czym tu mówić? Stare dzieje. Pozwalam moim palcom wślizgnąć się pod dolną część kostiumu w stronę jędrnych krągłości jej pośladków. Susan wciąga głęboko powietrze. – Zaczerwieniłaś się już na plecach – informuję ją. – Szkoda, że nie widzisz mojej twarzy. Jeśli tak dalej pójdzie, będziemy musieli wysłać dzieci do domu. – Opowiedz mi o Suade. – Zapewniam cię, że nie chcesz mieć z nią do czynienia. – Skąd to zainteresowanie? – Mój klient ma pewien problem. – Niech zgadnę. Poszukuje dziecka? – Wnuczki. – A to coś nowego. Zwykle jej ofiarą padają ojcowie, którzy dzielą z matką prawo do opieki nad dzieckiem. – Więc spotkałaś się już z takimi przypadkami? – Jasne. – Skąd ją znasz? Ze studiów? – Między innymi. Poznałam ją jakieś... dziesięć lat temu. Na uniwersytecie. Wczesny rozwój dziecka. Raz wystąpiła przed nami z odczytem. Moja ręka zatrzymuje się i Susan wie już, że mnie zaciekawiła. – Środowisko zajmujące się opieką nad dziećmi, to mały światek. Obracałyśmy się w tych
samych kręgach. – Co jeszcze o niej wiesz? – Znów zaczynam poruszać palcami. – Słyszałam, że ma za sobą nieudane małżeństwo. Dawno temu, zanim przyjechała do tego miasta. – To samo można powiedzieć o połowie moich znajomych. – Nie. Ona przeżyła prawdziwy koszmar – mówi Susan. – Jej mąż miał pieniądze i był draniem. Bił ją i maltretował, mało brakowało, a zabiłby ją. Był trochę porąbany. W sprawach seksu preferował sado-maso. Kajdanki i łańcuchy. Nie takie, jakie można znaleźć w sklepach z suwenirami – z bawełnianymi poduszkami i sztucznymi zamkami. Podobno kiedyś zamknął ją na miesiąc w piwnicy. Torturował ją. Gwałt, sodomia, wszystko, co mu przyszło do głowy. Wyszła z tego żywa tylko dlatego, że jakiś sąsiad usłyszał jej krzyki i zadzwonił na policję. Te doświadczenia wpłynęły na jej osobowość. – Zrozumiałe. – Nie lubi mężczyzn. – Takie przeżycia mogą zniechęcić do facetów na jakiś czas. – Właściwie, to nienawidzi ich. – Wszystkich? – Mniej więcej. – Trochę to nierozsądne. – Masuję leciutko pośladki Susan, tym razem przez materiał jej kostiumu. – Oczywiście, nigdy nie czuła dotyku twoich palców na swoim tyłku – mówi Susan. – Skąd wiesz? Susan chichocze. – Bo nie straciłeś palców. – Dlaczego zajmuje się zbiegłymi matkami i ich dziećmi? – Powiedzmy, że z zemsty – odpowiada Susan. – To jej sposób walki z męskim establishmentem. Z sądami pełnymi mężczyzn w czarnych togach. Z organami ścigania, które lekceważą doniesienia o przemocy w małżeństwie. Oczywiście zagalopowała się trochę. Przez jakiś czas miała grupę zwolenników. Nawet parę wysoko postawionych osób, kilku prawodawców, jedną lub dwie członkinie rady miejskiej. Ale posunęła się za daleko. Nadużywała swojej pozycji. Jej działania nie rozwiązują problemu. Zamiana dzieci w zbiegów jest jak poderżnięcie komuś gardła, żeby narzucić mu dietę. Terapia gorsza od samej choroby. W kilku przypadkach – ale bardzo rzadko – ukrywające się matki zostały schwytanie i aresztowane. Zupełnie nowy bagaż cierpień dla dzieci. Ale nie można tego powiedzieć Zo. Nie chce o tym słyszeć. – Mój klient jest przekonany o współudziale Suade. Zjawiła się w jego domu z matką
dziecka i ostrzegła, że albo dobrowolnie odda wnuczkę, albo ją straci. – To do niej podobne. Ale nie zawsze była taka – mówi Susan. – Nie na początku. Utworzyła grupę obrony interesów kobiet. Działała bardzo aktywnie, głównie lokalnie, pojawiała się w telewizji. Próbowała interweniować w głośnych sprawach o opiekę prawną nad dziećmi, ale w sądzie nie dopuszczano jej do głosu. Nie jest prawnikiem. A ponieważ nie była stroną, nie miała prawa udziału w rozprawach. – Rozumiem. – Sędziowie uznawali, że to, co ma do powiedzenia, jest nieistotne. Nie chcieli mieć z nią nic wspólnego. Ale to tylko podziałało jak czerwona płachta na byka. Mogli równie dobrze narysować sobie na własnych tyłkach środek tarczy. Z Zo nie wolno jednego – ignorować jej. W końcu doszła do wniosku, że nie należy przejmować się sądami i opracowała własną procedurę ustalania opieki prawnej. – Porwanie. – Ona nazywa to akcją ochronną – wyjaśnia Susan. – Jej organizacja nazywa się „Znikające Ofiary”. Po części samopomoc, po części usługi socjalne: bez odpowiedzialności, bez możliwości odwołania. Jeśli ktoś zrobi błąd, a Zo popełniła ich wiele, nie można nigdzie się odwołać. Z tego co słyszałam ostatnio Zo stała się mniej wybredna. Ukrywała nawet kilka sadystek. Obwiniały mężów, a tymczasem same gasiły papierosy na rękach dzieci i ponosiło je trochę przy karach cielesnych. – Czemu sądy nie wzięły się za nią? – Suade nie przejmuje się sądami – mówi Susan. – Problem w tym, że trzeba udowodnić jej winę. Tymczasem Zolanda działa jak ojciec chrzestny w mafii, jak prezydent w Gabinecie Owalnym; zawsze udaje jej się uniknąć oskarżenia. Jeśli to ona jest odpowiedzialna za porwanie tej dziewczynki, nie znajdziesz żadnego świadka, który zauważył ją na miejscu zdarzenia. Działa bardzo ostrożnie. – Kto dokonuje porwania? – Członkowie jej organizacji. Ochotnicy. Na pewno w niedziele chodzą do kościoła, ale nie przeszkadza im fakt, że w poniedziałek mają porwać dziecko ze szkolnej stołówki. Zo wmawia im, że wypełniają misję od Boga. – Twierdzisz, że są fanatykami? – Powiedzmy, że zbłądzili. – I prokuratorzy nie byli w stanie postawić jej w stan oskarżenia? – Nie. FBI przejrzało ją i jej organizację na wylot. Przynajmniej tak słyszałam. Suade zawsze wykorzystuje do osłony jednego z rodziców, więc nie są to przypadki typowego kidnapingu. Nie bez powodu Suade osiedliła się nad granicą. W Meksyku nietrudno jest kogoś ukryć. – Myślisz, że tam teraz jest wnuczka mojego klienta?
– Jeśli miałabym zgadywać, to tak. Półwysep Kalifornijski jest jednym wielkim domem przechodnim. Pewnie zawiozła je do Ensenady, może na jakiś czas do Rosarity, zanim znajdzie coś na stałe. Opowiedz mi o matce. – Mamusia wyszła z więzienia. Burzliwa przeszłość, narkotyki. Sąd przyznał opiekę nad dzieckiem dziadkom. Po wyjściu na wolność matka zjawiła się w ich domu ze Suade i groziła, że odbierze im dziecko. Tydzień później mamusia wróciła sama, niby na krótką wizytę. Tyle że w domu nikogo nie było oprócz jej córki i opiekunki. – Co za wygodny zbieg okoliczności. – Matka i wnuczka zniknęły. – Niech zgadnę – mówi Susan. – Nikt nie widział Zolandy przy domu podczas tej wizyty. Kiwam głową. – Od tamtej pory nie widziano też mamusi i córki. – I nikt ich nie zobaczy – stwierdziła Susan. – Przynajmniej nie pod tymi samymi nazwiskami i nie w tym mieście. Suade zabrałaby je na inną planetę gdyby tylko mogła. Możesz być pewien, że włosy matki zmienią kolor i długość kilkanaście razy w przyszłym roku. Wnuczka twojego klienta za to może wyglądać jak chłopiec. Nikt ich nie rozpozna dzięki czarom, które odprawia Zolanda. – Wydawałoby się, że Suade powinna sprawdzić matkę – mówię. – Jessica Hale siedziała w więzieniu. A jej narkomańskie wybryki sięgają czasów, kiedy była nastolatką. Susan milczy. – Ten twój klient nazywa się jakoś? – pyta w końcu. – Jest kimś znanym? Jakąś gwiazdą? – Właściwie nie. Czemu pytasz? – Ostatnio Zo uwzięła się na znane osobistości. Podobno zależy jej na rozgłosie. Zaspokaja to jej głęboko ukryte ambicje. Dobrała się do skóry kilku znanym obywatelom San Diego, między innymi przewodniczącemu miejscowego sądu. – Żartujesz? – Nie. Jego syn i była żona są poszukiwani od ponad roku. Oprócz nich zginęło też prawie pół miliona dolarów ze wspólnych rachunków oszczędnościowych i konta inwestycyjnego. – Można by pomyśleć, że choćby w rewanżu zamknie ją w pace. – Zrobił to – mówi Susan. – Ale Zolanda ma dobrych prawników. I jak powiedziałam, sędzia nie mógł udowodnić, że maczała palce w porwaniu. Wydaje się, że Suade coraz bardziej interesują pieniądze i władza. – Mój klient jest zwykłym facetem, który wygrał mnóstwo pieniędzy. – Jak? – W LOTTO. – Żartujesz.
– Serio. – Naprawdę znasz kogoś, kto zgarnął główną wygraną? Myślałam, że losują te numerki, żeby zadowolić motłoch, taki rządowy odpowiednich krwawych widowisk w starożytnym Rzymie. – Znałem go jeszcze zanim wygrał. Pamiętał mnie. Jak się okazało, dobrze mnie wspominał. – Ile wygrał? – Osiemdziesiąt siedem milionów dolarów. – Boże! – Susan wybucha śmiechem. – Coś nieprzyzwoitego. Musisz mu mnie przedstawić. Jest żonaty? – Od czterdziestu lat. – Dlaczego wszyscy najlepsi faceci są zajęci? Jeden z kciuków wciskam jej lekko w bok nad biodrem. – Au! Boli. – Chichocze cicho. – Ten twój klient. Co on właściwie od ciebie chce? – Jest zrozpaczony. Chce, żebym złapał Suade w prawną pułapkę. Zmusił ją do powiedzenia, gdzie jest dziecko. I wynajął prywatnego detektywa, żeby odnalazł wnuczkę. Susan śmieje się. Kręci głową. – Nie wie, z czym ma do czynienia. – Ma duże możliwości. I jest gotów zapłacić każde pieniądze, żeby odzyskać wnuczkę. – Będzie ich potrzebował. Posłuchaj mojej rady. – Przewraca się na jedno biodro i patrzy mi prosto w oczy. – Nie mieszaj się do tej sprawy. – Dlaczego? – Bo ściągniesz na siebie mnóstwo kłopotów, a i tak niczego nie osiągniesz. Zo ma reputację niepokonanej. Jeszcze nigdy nie dała się złapać na gorącym uczynku – ani sądom, ani organom ścigania. Najlepsi detektywi w tym kraju próbowali śledzić jej ludzi, żeby odnaleźć dzieci, które zniknęły pod jej skrzydłami. Nikomu jeszcze się nie udało. – Dziękuję za wotum zaufania. – Pytałeś, czy znam tę kobietę. Mówię ci tylko, jak jest. Ona kocha swoją misję. To ją rajcuje. Gardzi sądami i nienawidzi prawników. Jej były wynajął dobrego adwokata. Mógł sobie na niego pozwolić. Adwokat obronił go przed oskarżeniami o napaść, porwanie i próbę zabójstwa. Wyprowadził go z sali sądowej, po czym wrócił i zgłosił wniosek o przekazanie ojcu opieki nad ich synkiem. – Suade ma dziecko? – Miała – mówi Susan. – Miał cztery lata. Sąd nie widział przeszkód, żeby odmówić ojcu dzielonej opieki nad dzieckiem. W końcu nie był w przeszłości karany. Rok później chłopiec już nie żył. Wypadł z balkonu podczas wizyty u ojca i skręcił kark. Susan przekręca się na plecy i patrzy prosto na mnie, jedną ręką osłaniając oczy przed zachodzącym słońcem.