uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

Steve Martini - Paul Madriani 06 - Projekt

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :428.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Steve Martini - Paul Madriani 06 - Projekt.pdf

uzavrano EBooki S Steve Martini
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 119 stron)

STEVE MARTINI PROJEKT Przekład Maciejka Mazan Juliusz Szeniawski AMBER Tytut oryginału THE JURY Redaktorzy serii MAŁGORZATA CEBO-FONIOK ZBIGNIEW FONIOK Redakcja stylistyczna BEATA SLAMA Ilustracja na okładce MASTERFILE/EAST NEWS Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Skład WYDAWNICTWO A IfSKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA w Zabrzu ZN. KLAS. NR INVv'. Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetu http://www.amber.sm.pl http://www.wydawnictwoamber.pl Copyright © 2001 by SPM. Inc. Ali rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2001 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-241-1126-3 Prolog Opierając głowę o betonową krawędź basenu, wpatrywała się w gwiazdy na bezksiężycowym niebie. Jej ciemne oczy pod regularnymi łukami brwi wyglądały egzotycznie i tajemniczo. Zwracały uwagę każdego, kto z nią rozmawiał. Mężczyźni natychmiast się w nich zatracali. Mokre włosy opadały kaskadą jak płynny aksamit i unosiły się na wodzie wokół jej śniadych ramion i smukłej szyi. Jej ciało było sprawne i sprężyste; sprawiało, że Kalista Jordan działała na mężczyzn jak magnes. Wszystko w niej miało idealne proporcje, może poza ambicją. Wysoka i szczupła, była ideałem kobiety naszych czasów. Bez najmniejszego trudu opłaciła studia, pozując do rozkładówek w magazynach mody. Według ludzi z jej agencji jako modelka miała zapewnioną siedmiocyfrową przyszłość. Proponowano jej zdjęcia na okładkach, lecz odrzuciła te propozycje, ponieważ nie chciała przeprowadzić się do Nowego Jorku. Sława modelek trwa krótko. Kalista wolała raczej nie wykorzystać możliwości, jakie dawało jej ciało, niż zaprzepaścić te, które otwierał przed nią jej intelekt, choć ani z jednych, ani z drugich nie rezygnowała łatwo. Chciała zrobić karierę, która trwałaby dłużej niż kilka sezonów i przyniosła coś więcej niż tylko stertę wycinków z gazet. Zrobiła licencjat na uniwersytecie w Chicago i rzuciła wybieg. Była ciemnoskórą Amerykanką, miała średnią 5,0 z inżynierii i nauk ścisłych, więc zabiegało o nią wiele uniwersytetów. W końcu przyjęła stypendium w Stanford. Ukończenie studiów z doktoratem z mikroelektroniki molekularnej zajęło Kaliście sześć lat. Została jedną z dwóch kobiet specjalistek z tej dziedziny na Zachodnim Wybrzeżu. Mikroelektronika molekularna była to najnowsza gałąź wiedzy na miarę nowego tysiąclecia. Leżąc w ciepłej wodzie, szukała na ciemnym nocnym niebie znajomych punktów, tak jak nauczyła ją tego matka. Znalazła gwiazdozbiór Wielkiej Niedźwiedzicy, Wielki Wóz. Potem, wyciągnąwszy prawą rękę, zwinęła dłoń w luźną pięść, pozostawiając wyprostowany kciuk i mały palec. Za pomocą tak skonstruowanego „przyrządu" odmierzyła dwadzieścia osiem stopni od czubka kciuka do czubka małego palca - odległość od Debhe, ostatniej gwiazdy Wielkiego Wozu -i znalazła Gwiazdę Polarną. Przekrzywiła nieco głowę, by spojrzeć pod lepszym kątem. Unosząc się na wodzie, powoli nakreśliła mapę rozpościerającego się nad nią nieboskłonu: Lew Mały i Wolarz, Antares i Skorpion. Po lewej stronie znalazła Strzelca, a gdy spojrzała nieco w bok, tam gdzie nieba nie rozjaśniały światła San Diego, ujrzała miriady paciorków tworzących smugę Drogi Mlecznej. Straciła ją na chwilę z oczu, bo jej uwagę odwrócił jakiś szelest w krzakach za jej plecami. Usiadła, odwróciła się i obejrzała - nic, tylko cienie. Może to ptak albo wiatr, choć nocne powietrze wydawało się nieruchome. Ześliznęła się z powrotem do wody, jak poprzednio opierając głowę o krawędź basenu. Uniósł jąjedwabisty strumień ciepłych bąbelków powietrza. Miliardy

migocących gwiazd wyostrzały się i rozmywały, w miarę jak obłoczki pary przesuwały się nad bulgocącym basenem. Powoli spięte mięśnie karku Kalisty rozluźniły się, napięcie po całym dniu pracy zaczęło ustępować. Z dnia na dzień coraz trudniej było wstawać i znowu iść do pracy. Tego wieczoru znowu pokłóciła się z Davidem. Tym razem zaczął ją szarpać przy świadkach. Do tej pory nigdy tego nie robił. To oznaka frustracji. Wygrywała i on o tym wiedział. Rano zadzwoni do adwokata i powie mu o wszystkim. Dotyk to jeden z prawniczych papierków lakmusowych molestowania. Choć była pewna, że jest bardziej niż godnym przeciwnikiem Davida, napięcie zbierało swoje żniwo. Gorąca kąpiel przynosiła ulgę. Otulona rozleniwiającym ciepłem spienionej wody zaczęła rozmyślać nad swym następnym ruchem. Basen był wielki i elegancki, o nieregularnych kształtach. Usytuowano go pośrodku osiedla. Tej nocy był pusty. Jacuzzi znajdowało się z jego dalszego końca. Czasami widywał w nim grupy rozchichotanych dziewcząt w skąpych kostiumach kąpielowych i samotnych mężczyzn szukających dobrej zabawy. Przychodził tu co noc przez cały tydzień, ale nie udało mu się jej zobaczyć. Dzisiaj miał szczęście. Jedyne światło docierało spod wody i tańczyło błękitnymi refleksami na ścianie pobliskiego budynku. Była to siłownia zamknięta o tej porze. Ostrożnie zbadał cały obiekt, poznał teren, godziny obchodów ochrony, obejrzał zamykane bramy i wymyślił, jak się przez nie w razie potrzeby przedostać. Okazało się to bardzo proste. Przy bramie stała budka bez strażnika, a żelazna brama odsuwała się na bok automatycznie. Mieszkańcy otwierali ją przez okno samochodu, wkładając w czytnik odpowiednią kartę. Brama zamykała się bardzo wolno; za jednym razem przejeżdżały przez nią zwykle dwa lub trzy samochody i nikt nie sprawdzał, czy wszystkie należą do mieszkańców. Osiedle zbudowano jakieś dwadzieścia lat temu. Składało się z dwu-i trzypokojowych mieszkań oraz kilku większych apartamentów. Tuż obok siłowni było biuro, ale zamykano je punktualnie o szóstej. Ochronę powierzono wynajętej firmie, której pracownicy przyjeżdżali co trzy godziny i patrolowali osiedle z samochodu. Sprawdził wszystko z zegarkiem w ręku. Strażnik objeżdżał drogi wewnątrz osiedla, po czym stawał na papierosa na parkingu koło bramy wjazdowej. Objazd i wypalenie papierosa zajmowało mu dwanaście do czternastu minut. Pracował jak nocny stróż, tyle tylko że nie podbijał karty w punktach kontrolnych. Potem mały biały samochód z niebieskim emblematem firmy ochroniarskiej ruszał do Genesee, następnego osiedla. W okolicy znajdowało się kilka takich osiedli zamieszkanych głównie przez studentów uniwersytetu, młodszych pracowników naukowych i personel pomocniczy. Niektóre z mieszkań były wynajmowane, inne wykupione na własność. O tej porze prawie wszystkie okna były ciemne, choć kilku nocnych marków oglądało telewizję, a migocąca widmowa poświata ekranów telewizyjnych prześwitywała przez zaciągnięte zasłony i spuszczone żaluzje. Na parkingu było cicho i ciemno, jedyne światło padało z kilku sodowych lamp i reflektorków ogrodowych. Spojrzał na zegarek. Miał ponad godzinę do chwili, kiedy strażnik przyjedzie na swój kolejny obchód. Kalista wiedziała, że odniosła w życiu ogromy sukces. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, w ciągu kilku miesięcy zostanie dyrektorem, będzie miała dwudziestomilionowy budżet i pełną kontrolę nad badaniami. To właśnie po to tak ciężko pracowała przez te wszystkie pełne wyrzeczeń lata. Jej pierwszym posunięciem było poderwanie jego autorytetu w sprawie podziału funduszy. A kiedy jej się to udało, poszukała sprzymierzeńców w rektoracie. Davidowi brakowało taktu i wykazywał się zupełnym brakiem wyczucia, gdy chodziło o politykę uczelnianą. Żył w swoim własnym świecie, przekonany, że sukces powinien być oparty wyłącznie na osiągnięciach naukowych. Codziennie przysparzał sobie wrogów. Szczerze mówiąc, dziwne, że w ogóle utrzymał się tak długo na swoim stanowisku. Wystarczyło popchnąć go do kontaktów z innymi, a David sam załatwiał resztę, zupełnie jak w reakcji jądrowej. Od kiedy po raz pierwszy otwarcie zajęła inne stanowisko niż on, stał się jeszcze bardziej zmienny i nieostrożny. Facet miał instynkt samozagłady i był przykładem na to, jak Kalista potrafiła wpływać na ludzi. Nie mogła zasnąć, gdzieś pomiędzy łopatkami czuła twardy węzeł spiętych mięśni. Nie była pewna, czy to skutek napięcia, czy może oczekiwania. Po to właśnie ludzie się pobierali - żeby masować sobie nawzajem plecy. Rozważała przez chwilę

tę myśl, lecz szybko ją odrzuciła. Gorąca woda w basenie nie wymagała zobowiązań, nie żądała rezygnacji z robienia kariery. Usiadła na ławeczce i pochyliła się do przodu, wyginając plecy w łuk, by rozciągnąć mięśnie. Sięgnęła do tyłu i zaczęła rozwiązywać pasek podtrzymujący górę kostiumu. Nic tak nie odprężało jak leniwe unoszenie się nago na wodzie. Zmagała się przez chwilę z węzłem, po czym znieruchomiała z rękoma za plecami. Znów usłyszała w krzakach jakiś odgłos - cichutkie kliknięcie, jakby ktoś nakręcał dziecinną zabawkę. Może małe zwierzątko uderzyło o łańcuch ogrodzenia wokół basenu. Zapadła cisza. Przestała rozwiązywać paski biustonosza. Osiedle było pełne samotnych mężczyzn, z których wielu wracało chwiejnym krokiem do domu po zamknięciu barów. Widok spływających na ramiona włosów i kostiumu leżącego na brzegu basenu mógł na nich podziałać jak płachta na byka. Sięgnęła po zegarek leżący na ręczniku na brzegu basenu. Było kilka minut po drugiej. I znów to usłyszała. Tym razem nie było mowy o pomyłce. Koniec nylonowego paska tkwił już mocno w metalowych zębach narzędzia. Jego rękojeść w razie potrzeby mogła stanowić dźwignię. Nylonowy pasek tworzył pętlę o ponadtrzydziestocentymetrowej średnicy, wystarczająco sztywną, by można ją było wysunąć i na coś założyć. Paski takie służą do spinania wiązek grubych kabli elektrycznych i mocowania ich do belek sufitowych lub ścian. Zaciśnięte dawały nacisk ponad dziewięćdziesięciu kilogramów. Dobrze zaciśniętą pętlę można było rozciąć tylko ostrym nożem. Poszukał wzrokiem okna jej mieszkania. Znaczyło je przyćmione światło lampy palącej się pewnie w sypialni. Wiedział, że to to okno, bo dwa razy śledził ją w drodze z pracy i obserwował z parkingu, jak wchodzi do budynku i wjeżdża windą. Odczekał wówczas kilka sekund, aż zapalą się światła w oknach, a następnie odliczył balkony od końca budynku, przyjmując, że wszystkie mieszkania mają po jednym. Jej mieszkanie było piąte od końca. Ptaki robiły czasem dziwne rzeczy. Kalista próbowała przeniknąć wzrokiem ciemność, ale nie udało jej się niczego zobaczyć. Krzaki wokół basenu były jak 8 dżungla, gęstwina długich liści w kształcie noży. Panował głęboki mrok. To pewnie wróbel na łańcuchu ogrodzenia. Nieraz widziała, jak ścigają owady przez oczka łańcucha, dziobiąc z szybkością karabinu maszynowego. Ten dziwny odgłos miał w sobie coś z tego bardzo szybkiego, metalicznego rytmu i zaraz ucichł. Wsunęła na rękę zegarek, chwyciła ręcznik, wstała, poprawiła kostium kąpielowy, skąpy dół i wiązaną na plecach górę, po czym wyszła po schodkach z wody i wytarła twarz i włosy. Zrobiło jej się chłodno, więc owinęła się dużym ręcznikiem kąpielowym. Sięgał tylko do kolan, ale chronił trochę przed chłodnym powietrzem. Brama nie była zamykana na klucz. Wyszła i zamknęła ją za sobą. Korzystając z przyćmionego światła latarni przy bramie, sięgnęła po klucz od mieszkania. Przypięła go agrafką po wewnętrznej stronie biustonosza, tuż poniżej paseczka, na którym biustonosz trzymał się na szyi. Spojrzała w dół, odwinęła materiał, znalazła agrafkę i już miała ją odpiąć, gdy nagle znów to usłyszała - szelest w krzakach za jej plecami. To nie był ptak. Ktoś przedzierał się szybko przez krzaki wzdłuż zewnętrznej strony ogrodzenia basenu, dwadzieścia metrów od niej. Jej palce niezdarnie nacisnęły agrafkę, klucz upadł na ziemię. Odbił się od płyty chodnikowej i upadł na trawę koło schodów. Kalista odwróciła się, by go poszukać, ale nie było na to czasu. Przypomniała sobie, że drzwi na klatkę schodową zostawiła uchylone. Jeśli po niej nikt z nich nie korzystał, to powinna dostać się do środka bez klucza. Zbiegła po schodach i ruszyła w stronę budynku i swego mieszkania. Popędziła przez parking i wyłożone płytami podejście do domu, długonoga jak gazela. Modliła się, żeby kogoś spotkać. Kogokolwiek. Ale o tej porze ścieżki były puste. Pobiegła do wejścia do swego budynku, dotarła do zadaszonej wnęki. Szarpnęła ciężkie metalowe drzwi z wąską szczelina szyby prowadzące na klatkę schodową. Otworzyły się. Dyszała ciężko, ale poczuła ulgę. Odetchnęła głęboko, weszła szybko do środka i zatrzasnęła za sobą drzwi. Zamknęły się z głuchym odgłosem drzwi bankowego skarbca. Zatrzymała się w holu i oparła o ścianę, by uspokoić oddech. Wydawało jej się, że stoi tak wiele minut, choć były to zaledwie sekundy. Serce dudniło jej w

piersi. Woda z mokrego kostiumu kapała na betonową podłogę, aż wokół jej stóp utworzyła się kałuża. Przywarła plecami do ściany i krawędzi drzwi i powoli przysunęła się do okienka ze zbrojqną szybą. W ten sposób mogła zobaczyć ścieżkę prowadzącą do frontowych drzwi. Tak daleko, jak sięgała wzrokiem, nie było na niej nikogo. Schyliła się i przekradła pod oknem na drugą stronę. Teraz widziała same drzwi, dwie tafle grubego szkła, a za nimi wejście do windy. Tam również nie było nikogo, a drzwi wejściowe były solidnie zamknięte na klucz. Ktokolwiek za nią szedł, musiał dać za wygraną. Noga za nogą powlokła się po schodach, przytrzymując ręcznik, którym była owinięta. Wyszła naprzeciwko drzwi windy. Po dojściu do skrzyżowania korytarzy skręciła w prawo, w stronę przeciwną do swego mieszkania. Doszła niemal do końca, prawie do następnej klatki schodowej i zatrzymała się przed drzwiami z numerem 312. Wisiał na nich mały koszyczek z jedwabnymi różami, który przylegał płasko do drzwi. Kalista sięgnęła pod koszyk i znalazła to, czego szukała - zapasowy klucz do swojego mieszkania. Nie było na nim numeru. Taką umowę zawarła ze swoją sąsiadką, również mieszkającą samotnie młodą kobietą - każda będzie chować zapasowy klucz do swojego mieszkania za ozdobnym elementem na drzwiach tej drugiej. Gdyby jeden z kluczy wpadł w ręce kogoś obcego, to w pierwszym odruchu osoba taka próbowałaby otworzyć drzwi, na których go znalazła. Nic by z tego nie wyszło, a żeby stwierdzić do których drzwi klucz pasuje, trzeba by próbować otworzyć nim wszystkie mieszkania na osiedlu. A tylko w tym jednym budynku było ich ponad sto. Ruszyła z powrotem korytarzem, minęła tabliczkę z napisem „Wyjście", kierującą w stronę windy i schodów. Przypływ adrenaliny zupełnie ją wyczerpał. Zatrzymała się przed dziesiątymi drzwiami po lewej stronie, wsunęła klucz w zamek, otworzyła drzwi i weszła do środka. Odwróciła się, zamknęła drzwi i zasunęła podwójną zasuwę. Puściła ręcznik kąpielowy, by ześliznął się swobodnie z jej ramion. Sięgnęła do wyłącznika światła koło drzwi. Nagle coś przemknęło przed jej oczami jak szept i niczym imadło zacisnęło się na jej gardle. Oczy wyszły jej z orbit, poderwała ręce do góry i chwyciła się za gardło. Cokolwiek to było, wrzynało się w jej skórę. Chciała krzyczeć, ale nie mogła nabrać powietrza. Jej palce zaczęły drapać ścianę. Natrafiły na wyłącznik i nagle przedpokój zalało jasne światło. Znowu chwyciła się za szyję, zaczęła się szamotać, rozrywając własne ciało, próbując wcisnąć palce pod to coś, co ją dusiło. Chciała się odwrócić, ale napastnik nie dał się zaskoczyć. Jego stopa podcięła jej nogi i Kalista upadła na podłogę, najpierw na bok, a potem na twarz. Odwróciła głowę na bok i wtedy poczuła, że coś rozcina jej ciało. Po szyi spłynęła ciepła strużka. Obraz przed oczami zaczął się rozmazywać. Straciła panowanie nad rękami. Patrzyła, jak długie paznokcie jej własnych palców leżą bez ruchu w powiększającej się czerwonej kałuży, która rozlewała się po podłodze dookoła jej głowy, obmywając ciepłem policzek. Przez jej ciało przebiegały niewyraźne doznania, jakby należało do kogoś innego. Ostatnia ostra nuta, brzęk metalu uderzającego o drewnianąpod-łogę, lśniący kawałek mosiądzu odbija się w górę po upadku z wysoka, sponad jej głowy. Zastyga w bezruchu kilka cali od jej nosa. Źrenice jej oczu rozsunęły się jak przesłona aparatu fotograficznego nastawiona na maksy- 10 malne naświetlenie. Ostatnim obrazem, jaki zanotowałajej świadomość, był widok klucza od mieszkania leżącego na podłodze tuż obok niej. Dostrzegam, że jeden z członków ławy przysięgłych, mężczyzna w średnim wieku, uważnie ogląda jedno ze zdjęć ofiary. Przesłanie oskarżenia jest jasne - Kalista Jordan była afroamerykańską pięknością, kobietą, przed którą otwierały się nieograniczone możliwości. Ale nie była tylko śliczną laleczką. Była naukowcem z doktoratem z egzotycznej dziedziny najnowszej fizyki. Na zdjęciu Kalista stoi roześmiana na słonecznej plaży z dwoma koleżankami. Ma na sobie dwuczęściowy kostium kąpielowy, bladobłękitny sa-rong zawiązany nisko na krągłych biodrach, tworzący literę V poniżej pępka, gdzie go zatknęła. Przez rozcięcie w sarongu widać smukłe brązowe udo. Na piasku zaznaczył się cień osoby, która robiła zdjęcie. Fotografia ostro kontrastuje ze zdjęciami patologa z sekcji zwłok. Te drugie, w

miarę jak członkowie ławy przysięgłych podawali je sobie z rąk do rąk, budziły falę coraz większych mdłości, jakby rozprzestrzeniała się wśród nich jakaś zaraza. Kilku sędziów przysięgłych spoglądało na trzymane w ręku zdjęcia i mojego klienta, jakby próbowali dopasować go do tego, co widzieli. Na zdjęciach z sekcji twarz Jordan spuchnięta jest tak, że ledwie można jąpoznać. Ciemne zasinienie zostało uwięzione pod skórą przez cienki nylonowy pasek, nadal wpijający się głęboko w jej szyję. To, co zostało ze zwłok, korpus i głowa, jest rozdęte po tygodniu leżenia w słonej wodzie. Rąk i nóg nie ma. Moglibyśmy próbować obciążyć za to winą rekiny, ale raport patologa jest w tym punkcie zupełnie jasny: członki ofiary usunięto chirurgicznie, odcięto je w stawach z „wyraźną wprawąi medyczną precyzją". Oskarżyciel nie żałował czasu, długo rozwodził się nad słowem „medyczna". Dwa dni spieraliśmy się o to, które zdjęcia powinno się dopuścić, a które wyłączyć. Prokurator dostał prawie wszystko, co chciał, by podbudować swoją teorię, że była to zbrodnia w afekcie. Harry Hinds i ja jesteśmy stosunkowo nowi na prawniczej scenie San Diego, choć firma Madriani & Hinds w krótkim czasie zdołała wyrobić sobie markę. Od czasu do czasu wygłaszamy mowy w stolicy, bo jeździmy na pomoc na proces albo przesłuchanie. Jednak tamtego końca fortu bronią dwaj młodzi wspornicy, a Harry i ja staramy się zaznaczyć swoje istnienie tutaj. 11 Powodów zmiany scenerii było kilka, a jednym z ważniejszych była śmierć mojej żony Nikki. Zmarła na raka cztery lata temu. To właśnie doświadczenie długiego obcowania z chorobą, strach przed najgorszym i życie w jego szponach skłoniło mnie do przyjęcia tej sprawy, bowiem mój klient jest naukowcem, który udzielił pomocy bliźniemu. W ten właśnie sposób zostałem w to wplątany. Doktor David Crone ma posturę byłego gracza w futbol amerykański, który czas świetności ma już za sobą. Jest potężnie zbudowanym, wysokim mężczyzną, niewiele niższym ode mnie. Nie wygląda na swoje pięćdziesiąt sześć lat. Gdy nosi koszulę z krótkim rękawem, na jego rękach i piersi widać więcej włosów, niż ma ich przeciętny szympans. Na basenie ktoś mógłby spytać, kto otworzył bramę i wpuścił goryla. Jedynym miejscem pozbawionym owłosienia jest czubek jego głowy. Jego krzaczaste brwi nieustannie wędrująku środkowi czoła, gdy zastanawia się nad niuansami oskarżenia i kierunkiem, w którym ono zmierza. Siedząc przy stole obrony, robi sterty notatek, jakby cała ta sprawa była akademickim ćwiczeniem, z którego na końcu będzie musiał zdać egzamin. Najsympatyczniejszym elementem jego twarzy są rozbrajające brązowe oczy, osadzone głęboko pod gęstymi brwiami, które poruszają się bez przerwy jak półki skalne podczas trzęsienia ziemi. Prokurator Evan Tannery dwadzieścia lat przepracował w prokuraturze okręgowej i jest nie w ciemię bity. Buduje swe oskarżenie w oparciu o fragmenty i detale, z których każdy można uważać za zwykły zbieg okoliczności i zlekceważyć. Ale zestawione razem oznaczają dla Crone'a kłopoty. Kalista Jordan złożyła na naszego klienta skargę o molestowanie seksualne. Wszystko wskazywało na to, że nie miało to nic wspólnego z seksem, natomiast wiele z nieustannymi konfliktami w pracy. Być może był wobec niej napastliwy, ale jeśli nawet, to dlatego że Kalista Jordan próbowała wygryźć go ze stanowiska dyrektora Centrum. Można było odnieść wrażenie, że świetnie opanowała zasady biurowej polityki i szykowała się do ostatecznej rozgrywki. Od wielu miesięcy spierali się ze sobą, dopiekali sobie, kilka razy wybuchły między nimi w biurze głośne kłótnie. Kalista przejęła fundusze kilku hołubionych przez Crone'a projektów badawczych. W napadzie wściekłości Crone wygłosił w obecności kolegów kilka mocnych oświadczeń wycelowanych w Jordan, z których jednak żadne nie miało nic wspólnego z grożeniem śmiercią. Zaczęto rozwodzić się nad chirurgiczną precyzją odcięcia członków, co miało prowadzić do konkluzji, że dokonał tego ktoś posiadający odpowiednie wykształcenie. Crone w czasie swych studiów zaliczył chirurgię. Brak alibi nie ma kluczowego znaczenia, działa w obie strony. Oskarżenie nie potrafi dokładnie określić chwili śmierci. Z tego powodu my nie możemy 12 dostarczyć dowodów, że nasz klient był w tym czasie zajęty czymś zupełnie innym. Gorsze jest to, że Crone dość mętnie wyjaśniał Harry'emu i mnie, gdzie spędził wieczór, kiedy Kalistę Jordan widziano po raz ostatni. No i zawsze jest jakiś „gwóźdź", w tym wypadku obciążający dowód rzeczowy, nylonowe paski znalezione w

kieszeni jego kurtki. Problem w tym, że każdy dzień niesie nową niespodziankę. Tannery sunie jak lodowiec, nie zostawiając ani jednego kamienia, ani ziarnka żwiru, metodycznie czyści grunt i pcha wszystko przed sobą. Przedstawia Crone'a ławie przysięgłych, jakby był on Arystotelesem Onasisem genetyki. Buduje teorię, że Jordan uległa czarowi jego intelektu. Że dała się uwieść jego szarym komórkom, potędze rozumu, a do tego zżerała ją ambicja. Zrobił z mojego klienta światową sławę w dziedzinie genetyki, jakby ten miał być ekspertem na swoim własnym procesie. David Crone pracuje na uniwersytecie. Kieruje grupą badaczy i gra ważna rolę w projekcie rozszyfrowania genomu człowieka. Można by to nazwać „prasową" dziedziną nauki. Perspektywy nowych sposobów leczenia rozmaitych chorób i podniecenie temu towarzyszące otwiera złotą ścieżkę do pozyskania funduszów publicznych i prywatnych grantów. Wyizolowanie jakiegoś genu i powiązanie go z konkretną chorobą, wsparte dobrze wyliczoną w czasie publikacją prasową, potrafi sprawić, że wykres kursów akcji strzela w górę jak cycki Madonny, co doprowadza radę nadzorczą danej firmy biotechniczej do euforycznego odpowiednika korporacyjnego orgazmu. Właśnie na boisku tej gry Crone zetknął się z Kalistą Jordan. Ze świeżo zrobionym doktoratem była specjalistką w egzotycznej dziedzinie nauki, o której, przyznam otwarcie, nie mam zielonego pojęcia - mikroelektroniki molekularnej. Crone, jak skąpiec strzegący pilnie informacji w wieku informacji, niechętnie udzielał nam jakichkolwiek wyjaśnień na temat swojej pracy. Wyglądało na to, że sam nigdy by nie przyjął Kalisty do swego zespołu. Znalazła się w nim w ramach wielkiego grantu przemysłowego, który pozwalał mu kontynuować prace nad genetyką. Według Crone'a wykształcenie Jordan predestynowało ją do pracy nad zastosowaniem komputerów do badań genetycznych. Nic więcej nie chce powiedzieć, twierdząc, że w grę wchodzą prawa patentowe i prawnie chronione tajemnice przemysłowe. Upiera się, że jeśli będziemy go za mocno naciskać, to w naszym procesie może pojawić się cała nowa kategoria pozwów sądowych. Ostrzega nas przed falą procesów o naruszenie tajemnic handlowych i praw patentowych, zmasowanym atakiem prawników firm, które przydzielały granty i finansowały jego badania, oczekując w zamian zysków z tych inwestycji. Dla nich zamordowanie Kalisty Jordan i los mojego klienta to tylko mało znaczące szczegóły znacznie ważniejszej sprawy, którą są narodziny genetycznej gorączki złota. 13 Jordan zapowiadała się w swojej dziedzinie na tyle obiecująco, że zwróciła na siebie uwagę kilku innych uniwersytetów i firm, które intensywnie próbowały ją zwerbować. Crone przypisuje to głównie kombinacji dwóch czynników: jej statusu członka mniejszości rasowej oraz wysokich kwalifikacji w obranej przez nią dziedzinie. Według Crone'a dla wszystkich tych pracodawców stanowiła nie lada okazję do wykazania się udziałem w akcji afirmatywnej. Musiał być bardzo czujny, by jej nie stracić, a zwłaszcza by nie stracić grantu, który wydawał się z nią związany. Nieustannie płacił jej premie, dawał podwyżki i awansował. Crone nie skarżył się, ale inni pracownicy laboratorium mówili nam, że Jordan często stawiała nowe żądania i to coraz bardziej nierozsądne. Ostatnim świadkiem tego dnia jest Carol Hodges i trzeba przyznać, że trochę pomieszała nam szyki. Pojawienie się Hodges było niespodzianką. Podejrzewam, że Tannery nie mógł się już doczekać, kiedy wyciągnie ją z rękawa, z obawy, że wcześniej czy później dowiemy się tego, o czym miała zeznawać, od naszego klienta. Nie musiał się o to martwić. - Znała pani ofiarę? - pyta Tannery. -Tak. - Skąd? - Mieszkałyśmy razem przez jakiś czas. - Po ukończeniu studiów pozostała pani na uczelni, czy tak? - Jako asystentka. - Chciałbym porozmawiać o wieczorze dwudziestego trzeciego marca ubiegłego roku - mówi Tannery. - Czy przypomina pani sobie ten dzień? Skinienie głowy. - Musi pani odpowiedzieć ze względu na zapis protokołu. -Tak. - Czy pamięta pani, co pani robiła około szóstej wieczorem tego dnia? - Jadłam obiad w stołówce na uniwersytecie. - Czy widziała pani tego wieczoru ofiarę, Kalistę Jordan? -Tak. - Co robiła?

- Jadła obiad. - Jadłyście razem? - Nie, przy osobnych stolikach. -1 co zaszło tego wieczoru? - Wybuchła kłótnia. - Kto brał w niej udział? - On. - Hodges wskazuje na nasz stolik. - Ma pani na myśli oskarżonego, Davida Crone'a? 14 -Tak. - Z kim się kłócił? - Z Kalistą. - Kalistą Jordan? -Tak. - O co się kłócili? - Nie słyszałam. Harry i ja jesteśmy wstrząśnięci, choć staramy się nie dać tego po sobie poznać. Gdy ta rewelacja zostaje ujawniona przed ławą przysięgłych, Har-ry'emu udaje się nawet symulować przesłaniane wierzchem dłoni ziewnięcie. Oskarżenie zdołało uchronić przed nami większość swoich świadków. W aktach są zeznania tylko kilku z nich, a policja powiadomiła większość przyjaciół ofiary, że nie mająobowiązku z nami rozmawiać. W związku z tym postanowili tego nie robić. - Czy to była głośna kłótnia? - Momentami. -Kto ją zaczął? -On. - Doktor Crone? Skinienie głową. Świadek czuje się niezręcznie, donosząc na utytułowanego profesora. Daje tu o sobie znać akademicka hierarchia, choć dobre imię Crone'a już dawno zostało zbrukane. - Czy doktor Crone na nią krzyczał? -Tak. - Straszył ją? - Nie bardzo rozumiem, co pan ma na myśli. - Czy słyszała pani, że grozi czymś ofierze? - Jak już mówiłam, nie słyszałam, o czym rozmawiali. - Ale słyszała pani krzyki? Skinienie głową. Gęste włosy opadają jej na czoło, odgarnia je na bok wierzchem dłoni. -Tak. - Czy jej dotknął? - pyta Tannery. Jest to wyraźnie punkt kulminacyjny zeznań świadka. -Tak. Dotknął jej. -W jaki sposób? - Chwycił ją za ramię, kiedy chciała odejść. - Kalistą Jordan próbowała odejść? -Tak. - Czy w którymkolwiek momencie kłótni oskarżony Michael Crone wyglądał tak, jakby mógł uderzyć ofiarę? 15 - Sprzeciw. - Zdaniem świadka - uzupełnia Tannery. - Oddalam. Pozwalam świadkowi odpowiedzieć na to pytanie. - Tak. W pewnym momencie myślałam, że ją uderzy. -1 uderzył? - Tannery nie ma zamiaru zostawić tego pytania mnie. -Nie. - Czy kiedy doktor Crone ją chwycił, ofiara wydawała się przestraszona? - Sprzeciw. - Oddalam - mówi sędzia. - Szczęśliwa nie była - odpowiada świadek. - Czy sprawiała wrażenie, że się boi? - Ja bym się bała - odpowiada Hodges. - Sprzeciw, wnoszę o wykreślenie tego zdania z protokółu. Nim sędzia zdążył podjąć decyzję, Hodges mówi: - Moim zdaniem była przestraszona. Sędzia nakazuje wykreślić poprzednią odpowiedź, ale ta ostatnia działa na rzecz Tannery'ego. Udało mu się narobić szkód. W ciągu trzech minut jesteśmy poza zasięgiem słuchu strażników, chowamy się bezpiecznie w małej rozmównicy w pobliżu cel, zamykamy za sobą drzwi. - Dlaczego, u diabła, pan nam o tym nie powiedział? - napada na Crone^ Harry, czerwony po czubki uszu. Jego zdaniem klient może być zakłamaną kupą gówna dla całej reszty świata, ale jest to nasza kupa gówna. Oczywiście dopóki nie zacznie

okłamywać także nas. - Zapomniałem o tym. Przepraszam. - Jak można zapomnieć o czymś takim? - Harry spogląda w moją stronę, jakby spodziewał się ode mnie odpowiedzi. - Może mi pan wyjaśnić? - Odbyliśmy rozmowę - mówi Crone. - Pogadaliśmy sobie. Uciekło mi z pamięci. - Nie powiedział nam pan, że widział się pan z nią tamtego wieczoru. - Czy to ma znaczenie? To takie ważne? - A żeby pan wiedział - mówi Harry. - To nie dowodzi, że ją zabiłem. - Nie. Ale dowodzi, że okłamał pan policję - mówię. W tej chwili mam już przez sobą otwartą teczkę z aktami, przerzucam kartki papieru, aż natrafiam na tę, o którą mi chodzi: wstępne przesłuchanie Crone'a przez policję. Crone'owi aż do tej chwili nie przyszło to do głowy. - Pytali pana, kiedy widział pan Jordan po raz ostatni. Odpowiedział pan, że nie widział jej pan co najmniej przez cały tydzień przed jej zniknięciem. 16 Krzaczaste brwi wędrują ku środkowi czoła w głębokim namyśle. Drapie się po głowie zakończonym gumką końcem ołówka, jakby to był jakiś matematyczny problem, dla którego można ułożyć równanie. - Nie możemy im po prostu powiedzieć, że się pomyliłem? Że zapomniałem? -1 dogodnym zbiegiem okoliczności pamięć odświeżyło panu zeznanie ich świadka - mówi Harry. - Zazwyczaj w ten właśnie sposób demaskuje się na sali sądowej kłamstwa. - Chce pan powiedzieć, że mogą mi nie uwierzyć? Harry kiwa głową i przewraca oczami, jakby chciał powiedzieć: wreszcie pojął. - I pan chce zeznawać jako świadek? - mówi. - Przecież wtedy każą panu wejść pod biurko i bardzo głośno szczekać. Crone uśmiecha się do własnego wyobrażenia tej sceny. Gniew Har-ry'ego i żółć kapiąca z języka mojego kolegi wydają się go chwilami bawić. Odnoszę wrażenie, że dla Crone'a w tym jego świecie protein, enzymów i matematycznych równań wyrażanie gniewu jest czymś egzotycznym, jak zwierzęta w zoo, czymś, z czego nie ma żadnego pożytku poza tym, że bawi. Spogląda na Harry'ego, jakby nie rozumiał. Więc wyjaśniam: - Jeśli zdecyduje się pan zeznawać jako świadek, będą mogli użyć pańskiego zeznania przed policją, by wykazać, że pan kłamał. Uprzednia sprzeczność zeznań. Widział się pan z nią tamtego wieczoru? - pytam po prostu po to, żeby do niego dotarło. - O, tak. - Doszło między wami do kłótni? - Nie wiem, czy posunąłbym się do... - Była kłótnia czy nie? - Harry ma dosyć dzielenia włosa na czworo. - Raczej sprzeczka. - Głośna sprzeczka? - pyta Harry. - Być może. - W takim razie pańskie wcześniejsze zeznanie przed policjąjest sprzeczne z obecnym. - Czy to jest to samo co kłamstwo? - Tylko w oczach ławy przysięgłych - odpowiada Harry i odwraca się, wznosząc do nieba wielkie brązowe oczy. - Na pewno sobie z tym poradzicie. Jestem o to zupełnie spokojny -mówi Crone. - Bardzo mnie to cieszy - to Harry. - Bylebym tylko nie musiał za pana kiblować albo iść na krzesło. Crone znowu się uśmiecha. 2 - Projekt 17 - Wie pan, Harry... Chyba nie ma pan nic przeciwko temu, żebym mówił panu po imieniu? Od trzech miesięcy mówi do niego „panie Hinds", nieustannie wprawiając tym Harry'ego w osłupienie. Harry od samego początku tłumaczył profesorowi, że ma na imię Harry, że „pan Hinds" to był jego ojciec i też tylko dla krewnych, których nie lubił. - Używa pan niezwykle barwnego języka - mówi Crone. - Niezwykle oryginalnego. Harry potrząsa głową, jakby Crone nie usłyszał ani słowa z tego, co Harry do niego mówił.

- Nie, poważnie. „Nie musiał kiblować albo iść na krzesło". - Crone powtarza słowa Harry'ego, posługując siępalcami jak metronomem. - Świetny tekst. Można by z tego zrobić piosenkę. Gilbert i Sullivan. Zastanawiał się pan kiedyś nad pisaniem tekstów piosenek? - Tylko kiedy jestem pijany. - W Centrum będą się dziwić, gdzie byłem, kiedy po powrocie zacznę używać tego cudownego nowego żargonu. - Jeśli nie mieszkają na Marsie, to będą doskonale wiedzieli, gdzie pan był - odpowiada Harry. - Może mi pan wierzyć. - Chodzi panu o telewizję? Harry potwierdza skinieniem głowy. - Jest pan znaną osobistością na najlepszej drodze do zostania Charliem Mansonem, a jeszcze pana nawet nie skazali. - Harry odwraca się i oddala się od stołu o kilka kroków, które może zrobić w małej celi. - Tak, nie wątpię- mówi Crone. Co wieczór w wiadomościach pokazują go prowadzonego do albo z sali sądowej, eskortowanego przez dwóch strażników. - To nie może być ładny widok. Ja sam nie oglądam telewizji - dodaje. - To by było zbyt przygnębiające. - Mówi z dydaktyczną manierą, podejrzewam, że to skutek prowadzenia przez lata wykładów. Harry rzuca mi spojrzenie, jakby podejrzewał, że nasz klient cierpi na poważną chorobę psychiczną. - Żeby wszystko było jasne - mówi Crone. - Ja ich wtedy nie okłamałem umyślnie. Może pan sobie myśleć, co pan chce, Harry, ale najnormalniej w świecie zapomniałem. Taka jest prawda. To jasne, że tak właśnie po prostu musimy im powiedzieć. - Jasne jak słońce. - Harry nie jest przekonany, ale w głosie Crone'a dźwięczą tak szczere tony, że ława przysięgłych może to kupi. Crone to worek z niespodziankami. Już drugi raz zdarza się, że nie pamięta szczegółów albo zapomina nam o nich powiedzieć. Trzy miesiące przed śmiercią Kalista Jordan próbowała zdobyć nakaz sądowy przeciwko Crone'owi. Nie udało jej się to, ale nie z braku starań. 18 Oskarżyła go o to, że ją nachodzi. Crone przyznaje, że to robił, twierdzi jednak, że nie miało to nic wspólnego z zalotami. Jordan wzięła z jego biura ważne dokumenty i chciał je odzyskać. Oskarżenie Jordan dało w końcu podstawą do wniesienia skargi o molestowanie seksualne, która czekała na rozpatrzenie w chwili, gdy Kalista zginęła. Skarga straciła żywot razem z nią. Ponieważ nie było żadnego dochodzenia i niczego nie ustalono, doktor Crone poczynił śmiałe założenie, że jest to sprawa zupełnie nieistotna. Ponieważ uważał ten cały epizod za mocno niesmaczny, a w jego przekonaniu także nieprawdziwy, nie uznał za stosowne nas o tym powiadomić. Udało nam się wyniuchać tę skargę o molestowanie w trakcie prowadzonego śledztwa. To, że ława przysięgłych może dopatrzyć się w tym motywu morderstwa, nadal nie zaświtało w tym wielkim umyśle. Crone twierdzi, że ludzie nie mordują się z takich powodów. Tymczasem prawda jest taka, że mordują się i mordowali z powodów znacznie błah-szych. Kiedy przypominamy mu, że stawkąjest cała jego kariera zawodowa, kiwa tylko spokojnie głową i niechętnie przyznaje, że może to być prawda. Wracam do kłótni w wydziałowej stołówce. - Czy doszło wtedy do jakichkolwiek rękoczynów? - Być może dotknąłem jej ramienia. - Chwycił ją pan za ramię? - pyta Harry. - Być może przytrzymałem. - To nie jest coś, co przechowuje w głębokich zakamarkach swojej pamięci. - Chciała odwrócić się i odejść. A nie skończyliśmy jeszcze rozmawiać. - Chce pan powiedzieć, że pan nie skończył? - Być może. - Więc chciała zakończyć tę rozmowę? - pytam. -Tak. -1 pan ją zatrzymał? - Odmówiła zwrotu dokumentów. Tych, o których już mówiłem. Wracamy do tajemniczych dokumentów, na temat których Crone ostentacyjnie nie chce podać żadnych szczegółów. Zdradza tylko, że były to robocze dokumenty dotyczące projektu badawczego, nad którym pracował razem z Jordan, nim się ze sobą poróżnili.

-1 aż tak panu zależało na tych papierach, żeby dopuścić się rękoczynów? - pyta Harry. - Nie doszło do żadnych rękoczynów. - Niech pan mi pokaże, jak pan ją chwycił - mówi Harry. Crone wstaje z krzesła, a Harry, grając Jordan, odwraca się i udaje, że chce odejść. Crone kładzie mu rękę na ramieniu, ale Harry łatwo ją strąca i odchodzi. - Gdyby zrobił pan tylko tyle, to rozmowa szybko by się zakończyła - mówi. 19 - Może chwyciłem ją nieco mocniej - mówi Crone. - Chwycił ją pan za jedno ramię czy za oba? - Nie pamiętam, to się stało tak szybko. - Czy odwrócił ją pan siłą w swoją stronę? - Pewnie tak. Chyba chwyciłem ją za obie ręce, ponad łokciami, o tak -odpowiada i kładzie ręce na obu bicepsach Harry'ego. - Potrząsał nią pan? Świadek twierdziła, że tak. - Nie pamiętam. - Nie pamięta pan czy też pan nie potrząsał? - Nie wiem. Nie pamiętam. - Jak długo trwała ta rozmowa? - Minutę, może dwie. - Co jej pan powiedział? - Powiedziałem, że chcę odzyskać dokumenty. -1 co ona na to? - Stała się wulgarna. Kazała mi się odpierdolić. - Dokładnie tak powiedziała? - O ile sobie przypominam, tak. - Czy powiedziała coś jeszcze? - Nie pamiętam. To było dawno temu. Chyba nazwała mnie „despotycznym maniakiem", coś w tym rodzaju. - Co to miało znaczyć? - Miała problem z podporządkowaniem się zwierzchnikom. To była jedna z najmniej sympatycznych cech Kali. Nie chciała wykonywać poleceń. Jeśli ktoś był innego zdania niż ona, to stawał się despotycznym maniakiem. Zawsze chciała postawić na swoim. - Przecież pracowała u pana - mówi Harry. - Był pan jej szefem. - Szkoda, że nie było was wtedy, żeby jej o tym przypomnieć. Trudno się z nią pracowało. Często robiła rzeczy, o których nic nie wiedziałem. Rzeczy związane z naszymi badaniami. - Dlatego właśnie skreślił pan jej wyjazd? Ten do Genewy. - Zgadza się. - A jednak mówi pan o niej Kali - odzywam się. - Nie doktor Jordan czy Kalista. - Pracowaliśmy razem prawie dwa lata. Byliśmy po imieniu. - Jak ona do pana mówiła? - Nie pamiętam. -Dave? -Nie. - David? - Raczej nie. Zazwyczaj zwracała się do mnie per doktorze Crone. 20 - Więc dlaczego pan nie zwracał się do niej per doktor Jordan? - pyta Harry. - A co? Czy to ważne? - Prokurator nada temu odpowiednią wagę. - Czy faworyzował ją pan, traktował lepiej niż innych pracowników? -pytam. Zawiści biurowe mogły przysporzyć nam wielu problemów i stanowić pożywkę dla kwestii molestowania. - Nie. Już mówiłem, że nasze nieporozumienia nie dotyczyły stosunków osobistych. Dotyczyły wyłącznie spraw zawodowych. Chodziło o decyzje odnoszące się do naszych badań. Znowu powraca stary problem - Crone nie chce nam powiedzieć nic więcej na temat przyczyn ich poróżnienia się. Mówi, że chodziło o dokumenty, które Jordan zabrała z pracy, a zawierające ściśle tajne informacje na temat prowadzonych przez nich badań. O ile wiem, nigdy ich nie odnaleziono. Nie było ich wśród przedmiotów zinwentaryzowanych przez policję podczas rewizji mieszkania ani w jej gabinecie w Centrum. Szukali w jej mieszkaniu śladów morderstwa lub użycia przemocy, ale niczego nie znaleźli. Nie znaleźli tych dokumentów także w papierach Crone'a, gdy przeprowadzali rewizję u niego.

Próba przewidzenia, co z tym wszystkim zrobi ława przysięgłych, jest jak gra w kości, w której my możemy skończyć z dwiema jedynkami, a całą stawkę, czyli życie Crone'a, trzyma sędzia. - Czy podczas sprzeczki w stołówce krzyczał pan na Jordan? Świadek twierdzi, że kilkakrotnie wykrzykiwał pan ofierze coś w twarz. - Harry opiera się o stół i pochyla do przodu. - Nie wiem. Być może podniosłem głos. - Głos podnoszą śpiewacy operowi - mówi Harry. - Kłócący się ludzie krzyczą. I czasami inni ludzie słyszą co. - Nikt nie słyszał, o czym rozmawialiśmy, poza Kali i mną. Poza panią Jordan - poprawia się. - Doktor Jordan, jeśli pan woli. - Zaczyna czuć się niezręcznie. Gdyby miał zeznawać jako świadek, przygotowanie go do tego zajęłoby co najmniej miesiąc. - Jak na człowieka, który godzinę temu nie pamiętał o całym zajściu, jest pan dziwnie pewien, że nikt was nie słyszał - mówi Harry. - Niech pan mi powie, groził jej pan czy nie? Świadek zeznała, że nie słyszała, o czym rozmawiali, słyszała tylko podniesione głosy. Nie możemy mieć jednak pewności, czy nie słyszał tego ktoś inny. - To bardzo ważne - wyjaśniam. - Jeśli jej pan groził, jeśli choćby powiedział pan coś, co można błędnie odczytać jako groźbę, musimy o tym wiedzieć już teraz. - Nie groziłem jej. Nigdy bym tego nie zrobił. Problem w tym, że dowiadujemy się tego wszystkiego od ich świadka. Oskarżenie zupełnie nas tym zaskoczyło. 21 Crone przeprasza nas za, jak to ujmuje, „przeoczenie". Od dłuższego czasu żyje w stresie. Według niego to tłumaczy, dlaczego nie pamięta wszystkich szczegółów. - Szkoda już się stała - mówię. - Niech pan nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Stała się, i to poważna. Może pora, żebyśmy porozmawiali o innych sprawach, żeby nie było już więcej takich niespodzianek. Spogląda na mnie zdziwiony. - Wiem, że już o tym rozmawialiśmy, chodzi o dokumenty, które, według pana, Jordan zabrała z pracy. Chyba pora, żeby nam pan powiedział, co w nich było. Czego konkretnie dotyczyły. - Już na ten temat rozmawialiśmy - odpowiada Crone ze smutkiem i irytacją. Ten temat od samego początku jest tabu. Od kiedy podjęliśmy się obrony, nie możemy z niego wydobyć ani słowa na temat szczegółów prowadzonych przez niego badań. - Gdybym zdradził wam, nad czym pracowałem, to mógłbym już dzisiaj złożyć wymówienie na uniwersytecie - mówi. - Wyrzuciliby mnie natychmiast, w mgnieniu oka. Nawet profesura by mnie nie uratowała. Bardzo mi przykro. Musicie mi po prostu zaufać. - Z tym jest coraz trudniej - mówi Harry. - Jeśli chcecie, żebym wziął innego adwokata... - To nie będzie konieczne - przerywam mu. - A czy jeśli zostanie pan skazany za morderstwo, to sądzi pan, że pana nie wyrzucą? - pyta Harry. - Będę musiał zaryzykować. - A gdyby miał pan zeznawać jako świadek? Co pan powie prokuratorowi, kiedy spyta o te dokumenty? - Będziemy się tym martwić, kiedy nadejdzie pora. Tego właśnie się obawiałem. Poniedziałek, jednodniowa przerwa w rozprawie Crone'a. Sąd wyznaczył ją po to, żeby sędzia mógł wyczyścić prowadzone przez siebie inne sprawy. Harry pracuje przy swoim biurku nad wnioskiem w sprawie cywilnej; próbuje uratować klienta przed bankructwem. To drobny fabrykant z San 22 y Diego, trzecie pokolenie właścicieli firmy, która zatrudnia trzydziestu dwóch pracowników. Przez niemal pół wieku Hammond Ltd. produkowało strzelby myśliwskie, w braku lepszego określenia zwane „strzelbami na słonia". Są to rzadkie dubeltówki wielkiego kalibru, dzieła sztuki, grawerowane i tłoczone, niektóre inkrustowane szlachetnymi metalami przez rzemieślników, którzy mistrzostwo w swym fachu osiągnęli w Europie. Najtańsza strzelba Hammonda kosztuje dwanaście tysięcy dolarów, a niektóre modele dochodzą do osiemdziesięciu pięciu tysięcy. To nie pierwsza lepsza

pukawka na wiwat. Tylko głupiec by z niej strzelał. Są to okazy kolekcjonerskie prosto z pudełka, dzieła sztuki służące do tego, by je polerować i wieszać na ścianie na tle zielonego filcu, tak jak piękne zegary. Mimo to, za podpuszczeniem polityków szukających głosów przeciwników posiadania broni wniesiono przeciw firmie pozew grupowy. Arcykapłani sondaży wyborczych powiedzieli im, że jeszcze trochę młócenia, a histeria ciotek rewolucji rzuci kobiety w objęcia liberalizmu. Teraz już łatwo uwierzyć, że są politycy, którzy przed pójściem spać modlą się co wieczór o jeszcze jedną strzelaninę w szkole, by dzięki niej zrobić jeszcze większą karierę. Harry nie przepada za bronią ani jej producentami. Jest zatwardziałym demokratą, wierzy w ludzi pracy i wyzysk. Nigdy nie uznawał tyranii większości, milczącej czy nie. A kiedy zaczyna ona trącić hipokryzją, przykuwa to jego uwagę. Podjął się obrony przegranej sprawy i finansuje ją teraz z naszej kieszeni. Ceną, jaką się płaci za posiadanie Harry'ego za wspólnika, jest wyrażenie zgody na jego walkę z kilkoma wiatrakami. Jest tego wart. Dwadzieścia stanów i tyle samo miast dołączyło do rządu federalnego w wytaczaniu procesów producentom broni. W całym kraju mnóstwo małych firm, których broni nigdy nie użyto do popełnienia przestępstwa, doprowadza się do bankructwa kosztami procesowania się z rządem. Harry odkłada ołówek. - Chyba powinienem z tobą pojechać - mówi, spoglądając sponad sterty dokumentów rozłożonych przed nim na biurku. Mam spotkanie z prokuratorem w sprawie Crone'a. Może i toczymy proces, ale Harry czuje w powietrzu propozycję ugody. - Nawet jeśli ją złożą - odpowiadam - to i tak nigdy nie uda nam się nakłonić Crone'a do jej przyjęcia. Nigdy w życiu do niczego się nie przyzna. A poza tym, jesteś pewien, że masz czas? - Jakoś go wyskrobię. - Wyłącza lampkę na biurku i bierze marynarkę. -Wiesz, że mogą mu przywalić więcej niż za zabójstwo z premedytacją? - Tannery nie chciał nic powiedzieć przez telefon - mówię - poza tym, że opłaci mi się poświęcić chwilę czasu na tę rozmowę. 23 Tannery niespodziewanie zadzwonił rano i zaprosił mnie do swojego biura. Powiedział, że mądrze będzie porozmawiać, zanim sprawa zabrnie dalej. Mogło to oznaczać wszystko. Ale Harry jest optymistą. Przypominam mu, że Crone odrzucił samą wzmiankę o takiej ugodzie. A nikt nam jeszcze niczego nie zaproponował. - To było, zanim zobaczył, jak zaczynają wyglądać niektóre dowody -mówi Harry. - Nie odniosłem wrażenia, że przejął się Hodges i jej rewelacjami. - Oni dopiero zaczynają się rozgrzewać - mówi Harry. - Czuję to. Mam złe przeczucia. - Co do czego? - Coś mi się zdaje, że nasz własny klient nie powiedział nam o wielu rzeczach. Tannery mamił nas ugodą przed rozpoczęciem procesu, ale oficjalnie nigdy jej nie zaproponował. Napomykał coś, że zapomni o zabójstwie z premedytacją pod warunkiem, że Crone dostarczy wiarygodnych dowodów, że morderstwo zostało popełnione w napadzie wściekłości lub w afekcie. Powiedział, że będzie musiał przekonać swego szefa. Ale wtedy nie udało mu się tego dokonać. Crone eksplodował na samą wzmiankę o pójściu na ugodę. Harry robił co mógł, żeby go przekonać. Skończyło się na tym, że Crone podał w wątpliwość męskość Harry'ego i jego chęć do stawania w procesie. Od tamtej pory stosunki między nimi nie układały się najlepiej. - Jeśli rzeczywiście złożą propozycję ugody - mówi Harry - to mam nadzieję, że teraz ty się do niego zabierzesz. Ostatnim razem, o ile pamiętam, ty głównie słuchałeś, a mnie rozstawiano po wszystkich kątach celi. - Powiedziałem mu, co ryzykuje. Że jeśli go skażą, może dostać dożywocie. Co jeszcze mógłbym powiedzieć? - Mógłbyś mu przypomnieć, że na oddziale szpitalnym w Folsom nie prowadzi się wielu badań genetycznych. W każdym razie nie na formach życia, które byłby w stanie rozpoznać. Ten facet może być geniuszem, ale nie jest zbyt rozgarnięty - mówi Harry. - Jeśli się przyzna, mógłby wyjść za sześć lat, a może nawet szybciej. - Nie sądzę, żeby się zgodził. - Dlaczego?

- Może jej nie zabił. -No to będzie jeszcze jednym niewinnym, który posiedzi do śmierci w pudle - mówi Harry. - Czy według ciebie to zrobił, czy nie, nieprzedstawienie mu faktów byłoby z naszej strony zaniedbaniem obowiązków. Przed tą ławą przysięgłych ma kiepskie szansę. Skład jest kompletnie do kitu. Próbowaliśmy zdobyć kilku z wyższymi studiami, ale nic z tego nie wyszło. - Harry ma rację\ Mamy trzy sekretarki i recepcjonistkę, montera z elektrowni, który pewnie 24 chciałby wiedzieć, dlaczego państwo nie użyje do wykończenia naszego klienta krzesła elektrycznego. Przewodniczący ławy nie skończył liceum i pewnie myśli, że genetyk to ktoś, kto projektuje generatory. Pozycja Crone'a w świecie naukowym raczej namiesza tym ludziom w głowach, niż ich oszołomi. - Przyglądałem się ich twarzom, patrzyłem im w oczy, kiedy zadawałeś pytania świadkowi oskarżenia - mówi Harry. - Pieprzyć dowody. Oni są gotowi skazać Cerone'a z premedytacją za samą arogancję. Ruszamy do drzwi, Harry tuż za mną. - Mam złe przeczucia - powtarza, jakby drapał swędzące miejsce, którego nie może dosięgnąć. Nie jest pewien co, ale coś mu tu nie gra. Przejazd mostem moim dżipem zajmuje nam dwadzieścia minut. Wpadający przez opuszczone okna wiatr zagłusza homilie Harry'ego, wygłaszane przez całą drogę do biura Tannery'ego, które znajduje się obok sądu. Stajemy na parkingu z tyłu i wchodzimy przez budynek sądu. Wjeżdżamy schodami ruchomymi i łącznikiem na czwartym piętrze przechodzimy do biura prokuratora okręgowego. Biuro Tannery'ego znajduje się na górze. Kierowniczy raj, gdzie podłogi wyściełają dywany, przestrzeni jest mnóstwo, a biurka i krzesła są z mahoniu. Evan Tannery ma niedługo zostać zastępcą szefa i sądzić wszystkie ciężkie przestępstwa. Dan Edestein, który we wrześniu ma przejść na emeryturę, wyznaczył go swym sukcesorem i przygotował do objęcia stanowiska. Z tego powodu sprawa Crone'a nabiera dodatkowego wymiaru - może mieć wpływ na karierę Tannery'ego, przynajmniej w świętym przybytku biura. Wszyscy obserwująpilnie, czy nie wypuści piłki z rąk. Harry sądzi, że właśnie z tego powodu Evanowi może zależeć na zawarciu ugody. Po co ryzykować, kiedy można mieć coś jak w banku. Czekamy w sekretariacie, ogromnym pomieszczeniu recepcyjnym z dwoma biurkami wielkości lotniskowców w przeciwległych kątach. Dwie sekretarki strzegą zza tych biurek gabinetów swych szefów niczym rzymscy pretorianie. Za jednymi z tych drzwi, w wielkim narożnym gabinecie, urzęduje sam wielki kahuna, Jim Tatę. Tatę jest prokuratorem okręgowym od czasów, kiedy Pan Bóg wyrył w kamieniu Dziesięcioro Przykazań i dał je Mojżeszowi. Tym, którzy chcieliby słuchać, Tatę opowie, że był mistrzem ceremonii podczas tamtej uroczystości. Irlandczyk- samochwała o imponującej czuprynie białych włosów i czerstwej cerze. Tatę spędza więcej czasu na swym jachcie, łowiąc ryby, albo w klubie, grając w golfa, niż w swoim biurze. Gdyby jego gabinet podnajęto komuś innemu, Tatę zauważyłby to jako ostatni. Nikt nie pamięta, kiedy ostatnio prowadził jakąś sprawę. Ale jest trwałym elementem politycznego układu okręgu. Kiedy zbliżają się wybory, jego nazwisko pojawia się na czele wszystkich list poparcia kandydatów. Pod każdym względem biurem kieruje numer dwa, zastępca Tate'a od dwudziestu lat, Daniel Edelstein. Stein, jak nazywają go ci, którzy go znają (Edsel 25 dla tych, którzy go nie lubią), jest stalowookim żeglarzem mórz biurokracji. Na zebraniach mówi niewiele. Zamiast tego wypatruje prądów i wirów i ma wyjątkowy talent do lądowania po stronie zwycięzców wszystkich sporów. Jest mistrzem w subtelnej sztuce tworzenia złudzeń wpływów. Wszyscy w mieście chcą mieć dostęp do jego ucha, nawet jeśli często czują, że szeptanie do niego odnosi taki sam skutek, jak gadanie do słupa. Nikt, kto chce odnieść sukces w biurze prokuratora okręgowego, nie może stawać zbyt blisko Edelsteina. W tej chwili Tannery trzyma się dokładnie w jego cieniu. Dlatego jestem zaskoczony, widząc ich wychodzących razem z gabinetu Edelsteina. Stein obrzuca nas spojrzeniem od stóp do głów i na jego twarzy pojawia się sztuczny uśmiech, z którego wnioskuję, że rozmawiali właśnie o nas i naszej sprawie. Tannery odrywa się od niego i podchodzi do nas. -Panie Madriani... - Dla pana Paul - mówię. - Zna pan Harry'ego Hindsa? - Oczywiście. - Wymieniają uścisk dłoni. Tannery jest układnym facetem, zwłaszcza jak na prokuratora. Nigdy nie żywi urazy ani nie traktuje siebie zbyt

poważnie. Rzadka cecha u kogoś zajmującego jego stanowisko. - Uważam, że to ważne, żebyśmy odbyli tę rozmowę - mówi. - Po to, by oczyścić powietrze, nim sprawa zabrnie dalej. - Mam nadzieję, że nie fatygowaliśmy się na próżno - uśmiecha się Harry, sugerując, że Tannery jest nam coś winien za to, że tłukliśmy się przez całe miasto i spotkaliśmy na jego gruncie. Prokurator okręgowy uśmiecha się, ale nic nie odpowiada. Wychodzimy z nim z sekretariatu i idziemy szerokim korytarzem w stronę przeciwną do rzędu wind. Zatrzymuje się przed podwójnymi drzwiami o kilka kroków dalej, wyjmuje z kieszeni klucz i przekręca go w lśniącym zamku, który wygląda, jakby dopiero co go założono. - Jedna z naszych sal konferencyjnych - mówi. - Umieścili mnie tutaj do czasu, aż Dan, to znaczy pan Edelstein, zwolni swój gabinet. Wewnątrz stoi wielki stół konferencyjny, który Tannery przerobił na połączenie biurka ze składzikiem. Jeden koniec stołu zajmuje komputer, wielka suszka i telefon przeniesiony z podręcznego stolika pod ścianą. Na drugim końcu piętrzy się sterta kartonowych pudeł pełnych notatek, akt, książek i innych rzeczy z jego dawnej dziupli piętro niżej. Krzesła zsunięto pośrodku długiego stołu. Harry i ja siadamy z bliższej strony, a Tannery obchodzi stół i daje krok przez przewód telefoniczny, by zająć miejsce po stronie przeciwnej. Pod ścianą stojąjeszcze trzy pudła. Tannery sięga do jednego z ich i wyjmuje czarną teczkę spiętą z boku trzema kółkami. Rozpoznaję w niej jedną z teczek akt oskarżenia w naszej sprawie. Tannery siada naprzeciwko nas, otwiera teczkę, studiuje przez chwilę jej zawartość, po czym podnosi wzrok. - Jakiś czas temu rozmawialiśmy o zredukowaniu zarzutów. 26 - Zabójstwo - mówi Harry. - Zabójstwo z premedytacją. - Zgadza się. Potwierdzam skinieniem głowy, ale się nie odzywam. - Byłoby to dobre załatwienie sprawy, a przynajmniej swego czasu uważałem, że byłoby to rozwiązanie uczciwe - mówi Tannery. - Naszego klienta trudno do tego nakłonić - mówi Harry. - Tak. Mojego szefa też. Nie był zachwycony, ale pozwolił mi dokonać rozpoznania. Niemniej od tamtego czasu pewne sprawy mogły ulec zmianie. Czuję, jak z Harry'ego uchodzi powietrze. - W jakim sensie? - pytam. - Badamy właśnie pewne informacje. Może się okazać, że to nic ważnego, ale gdyby się potwierdziły, to nie będzie już mowy o żadnej ugodzie. Powiem więcej, w świetle tych informacji może się okazać, że sprawa jest znacznie poważniejsza, niż sądziliśmy. - Co to za informacje? - W tej chwili nie mogę tego jeszcze ujawnić. Musimy je dokładnie sprawdzić. Jeśli jednak okażą się prawdziwe, to w sprawie tej pojawia się wątek, o którym nikt z nas nie miał do tej pory pojęcia. - O czym pan mówi? Jeśli macie jakieś dowody, to musicie je ujawnić -mówi Harry. - Taka jest procedura i prawo obowiązujące w tym okręgu. Jeśli macie jakiekolwiek istotne informacje, jakiekolwiek dowody, to musicie nam je przedstawić. - Mogą nie okazać się istotne - odpowiada Tannery. - W którym to przypadku oskarżylibyście nas o skierowanie na fałszywy trop i marnowanie waszego czasu w samym środku procesu. Dlatego właśnie mamy zamiar najpierw wszystko sprawdzić. Jeśli informacje okażą się prawdziwe, niezwłocznie wam je przekażemy. - Rozumiem - mówi Harry. - W ostatniej chwili przed tym, jak z tym wyskoczycie. - Właśnie po to wam to mówię, żeby potem nie było niespodzianek. - Ale co właściwie pan nam mówi? - pytam. - Że powinniście się przygotować na pojawienie się nowego elementu w tej sprawie. - Czy chodzi o jakieś kolejne obciążające dowody? - pytam. Bawimy się teraz w prawniczą ciuciubabkę. - Być może. Ale bardziej chodzi o samą teorię sprawy - mówi Tannery. - Więc to nie są dokumenty? - Harry myśli o tym samym co ja. Policja musiała znaleźć papiery, które według Crone'a Kalista Jordan zabrała z jego biura. - Ma pan na myśli jakieś konkretne dokumenty? - Teraz Tannery próbuje sondować nas.

27 - Czy to są dokumenty? -Nie. Mógłbym próbować dostać od sędziego nakaz wydania nam przez Tan-nery'ego tego, co ma. Potrwałoby to dzień, może dwa. Przez ten czas policja bez wątpienia wszystko sprawdzi. Jeśli okaże się, że to coś obciążającego, to zwalą mam to na głowę i nakaz okaże się bezprzedmiotowy. Jeśli natomiast to, co ma Tannery, okaże się nieprawdą, to cała sprawa będzie bez znaczenia. Tannery po prostu na kilka dni podbiłby nam ciśnienie. Harry będzie chciał wrócić do więzienia i przemaglować Crone'a, by dowiedzieć się, czego tym razem nam nie powiedział. - Kiedy weszliście w posiadanie tej informacji? - pytam. - W piątek. - Ostatni piątek? -Tak. - Trochę późno, nie uważa pan? - Nie było sposobu, żeby zdobyć ją wcześniej. Zgłosił się do nas świadek. Zupełnie niespodziewanie. - Nowy świadek? Ktoś spoza waszej listy? Potwierdza skinieniem głowy. - Pewnie sprzeciwimy się próbie dołączenia nowego świadka. - Rozstrzygniemy tę sprawę w sądzie. - Jak wiarygodny jest ten świadek? Robi minę sklepikarza szacującego wartość towarów i zagląda do teczki, którą trzyma blisko przy piersi, żebym nie mógł zobaczyć, co w niej jest. - To jedna z rzeczy, które musimy sprawdzić - mówi. - Mogę tylko powiedzieć, że wiemy już, że świadek miał możliwość poznania części szczegółów, które nam ujawnił. Uzyskanie potwierdzenia ich prawdziwości nie powinno potrwać zbyt długo. Bardzo mi przykro. -1 słusznie - mówi Harry. - Nie, poważnie. Gracie czysto i uczciwie -mówi. - Naprawdę chciałem pójść na tę ugodę. Myślałem, że możemy to zrobić. Szczerze wierzyłem, że dokonał tego w afekcie. Że facet wpakował się po uszy, stracił panowanie nad sobą. Biurowy szał. To się zdarza. Nawet biorąc pod uwagę okaleczenie. Choć w takich przypadkach nie idziemy zwykle na ugodę. Znacie odczucia opinii publicznej. - Okaleczenia dokonano po jej śmierci - mówi Harry. - Bezpośrednio po śmierci - odpowiada Tannery. - Wiemy to. W ramach jednego czynu. - Co pan właściwie chce powiedzieć? - pytam. - Chcę powiedzieć, że informacje te dowodzą, że rzeczywiście mogła to być zbrodnia, której dokonano pod wpływem impulsu. Tyle tylko, że może motyw był inny. 28 Spoglądamy z Harrym na siebie, zupełnie skołowani. - Jak to? Że motyw był mniej społecznie akceptowany? - Powiedziałem już chyba wszystko, co mogłem. Tannery nadal studiuje trzymane w ręku akta. Zastanawiam się, czy przypadkiem nie zabrnął w ślepy zaułek i nie próbuje zmienić kierunku oskarżenia, wysuwając nową teorią na temat powodów wściekłości Crone'a na Jordan. - Nie możemy czekać zbyt długo - mówię. - Mam obowiązek powiadomić sąd o naszej dzisiejszej rozmowie. - Rozumiem - mówi Tannery. - Poczyniliśmy już kroki w tym kierunku. - Otwiera teczkę, wyjmuje z niej kartkę papieru listowego i podaje mi ją. -Dostaniecie pocztą kopię tego pisma do swoich akt. Jest to list do sędziego, zawiadamiający, że wykazując należytą staranność, oskarżenie odkryło nowe dowody, że powiadomiło obronę o ich naturze bez podawania szczegółów, które to szczegóły zostaną przekazane, gdy tylko prokuratura zdoła ocenić ich prawdziwość i znaczenie dla sprawy. Tannery mnie ubiegł. Byłoby trudno złożyć skargę w sądzie, gdy istnienie dowodów zostało ujawnione, choćby tylko ogólnie. Jego list odbiera wiatr naszym żaglom, gdybyśmy chcieli przekonać sąd, że zostaliśmy przez oskarżenie zaskoczeni. Tannery zabezpieczył się na wszystkich frontach. Wciągu lat praktyki w stolicy natknąłem się na najróżniejsze rodzaje dowodów w sprawach kryminalnych, poczynając od akademickich wykładów powołanych przez strony ekspertów, a na nakręconych ukradkiem filmach przedstawiających polityków zagarniających pazernie łapówki przy wtórze rubasznych żartów o „służbie narodowi" kończąc.

Choć niektóre z nich bywają bardzo zajmujące, żadne nie mogą się równać z chłodnym raportem biegłego patologa, dotyczącym szczegółów nagłej i brutalnej śmierci. Max Schwimmer wciąż jeszcze mówi z lekkim austriackim akcentem, pamiątką z dzieciństwa. „Oczywiście" brzmi w jego ustach jak „oczyfiście". Jest naczelnym patologiem okręgu i Tannery postawił go dzisiaj na miejscu dla świadków, by przesłuchać go w sprawie morderstwa, o które oskarżony jest mój klient. W centrum naszej sprawy znajduje się niesławna opaska instalacyjna, cienki pasek białego nylonu. Ten konkretny ma prawie metr długości, choć 29 z jednego końca jest odcięty. Po jednej stronie w nylon wtopione są małe plastikowe ząbki. Kiedy jeden koniec wsunie się w oczko na drugim końcu, tworząc w ten sposób pętlę, i pociągnie, ząbki wydają odgłos jak zasuwany suwak. Opaska blokuje się, można ją przesuwać tylko w jedną stronę - zaciskać. Mocno zaciśnięta wytrzymuje ogromny nacisk. Opaski instalacyjne można kupić w każdym sklepie z narzędziami i używane są przez wszystkich, poczynając od elektryków, którzy wiążą nimi w pęczki przewody elektryczne, a kończąc na policjantach, używających ich jako zastępczych kajdanków do skuwania uczestników zamieszek. W tym przypadku opaski użyto do uduszenia Kalisty Jordan. - Doktorze, czy może pan z całą pewnością określić przyczynę śmierci? - Niedotlenienie mózgu. Tannery podnosi do góry jedno ze zdjęć ofiary, na którym jej głowa wygląda jak siny pęcherz, który ma lada chwila pęknąć. - Ofiara została uduszona - kontynuował patolog - za pomocą jakiegoś rodzaju sznura, w tym wypadku nylonowej opaski instalacyjnej, którą założono jej na szyję i zaciśnięto. - Powiedział pan wcześniej, że śmierć nastąpiła po tym, jak ofiara straciła przytomność. Czy wie pan, ile czasu mogło upłynąć od zaciśnięcia opaski do chwili, gdy ofiara tę przytomność utraciła? Schwimmer zastanawia się przez chwilę. - Przypuszczam, że minuta do dwóch od chwili zaciśnięcia opaski. Tutaj, wysoko. - Patolog pokazuje na swym gardle miejsca z przodu i z tyłu szyi. - A wszystkie ruchy ustały po trzech, czterech minutach. - To znaczy, że mogła się ruszać nawet wtedy, gdy była nieprzytomna? - Mogła zachować pewne odruchy. - Czy w tym czasie odczuwała ból? - O, tak. - A po jakim czasie nastąpiła śmierć? - Serce przestało bić po następnych pięciu minutach. - Więc, jeśli moje obliczenia są prawidłowe, od chwili zaciśnięcia opaski, do momentu śmierci musiało minąć od dziewięciu do jedenastu minut? - Zgadza się. - To znaczy, że w tym rodzaju śmierci nie ma nic szybkiego, natychmiastowego ani szczególnie humanitarnego? - Absolutnie nic. - Czy z uwagi na czas można to nazwać powolną śmiercią? - Tak. Z całą pewnością. - Śmiercią bolesną? - pyta Tannery. - Sprzeciw. Świadek zeznał już, że ofiara była w chwili śmierci nieprzytomna. 30 - Wysoki sądzie, mówię o okresie, zanim całkowicie straciła przytomność. - Oddalam. Świadek może odpowiedzieć na to pytanie. Sędzia Harvey Coats jest byłym prokuratorem. Sędzią został wybrany przed sześcioma laty, wygrywając z kandydatem gubernatora, który nie chciał słuchać ostrzeżeń lokalnych stróżów prawa, że jego człowiek nie dostanie ich błogosławieństwa. - Powiedziałbym, że uduszenie jest bolesnym rodzajem śmieci - mówi Schwimmer. - Nie wybrałbym go dla siebie, gdybym mógł o tym decydować. - Czy nazwałby pan taką śmierć śmiercią w męczarniach? - Sprzeciw. - Myślę, że uzyskał pan już odpowiedź w tej kwestii - mówi Coats. -Proszę kontynuować. Gdyby Tannery chciał wbić miecz jeszcze głębiej, to powinien w tej chwili wyjąć

zegarek, zwrócić się w stronę ławy przysięgłych i wpatrując się w nich, zacząć odliczać. Dwie minuty milczenia wydawałyby się rokiem. Dziewięć do jedenastu minut, zakładając, że jakiś niezbyt krewki sędzia by na to pozwolił, trwałby całą wieczność. Sam tak robiłem. Na szczęście dla nas Tannery'emu nie przychodzi to do głowy. Zamiast tego podejmuje nowy wątek: - Czy może pan opisać sądowi fizyczne skutki, założenia i zaciśnięcia opaski instalacyjnej na szyi ofiary? - Takie opaski są bardzo mocne. Ta, o której mowa, ma wytrzymałość na rozciąganie wynoszącą ponad sto kilogramów. - Co to znaczy? - Że trzeba by zastosować taką właśnie siłę, zanim opaska rozciągnie się, ulegnie uszkodzeniu albo zerwaniu. Jest wąska; zaciśnięta, zaczyna działać jak ostrze. W tym wypadku przecięła żyłę szyjną ofiary. - Czy można mieć pewność, że ofiara umarła na skutek niedotlenienia mózgu? Czy nie jest możliwe, że wykrwawiła się na śmierć? Zastanawiam się, jakie to może mieć znaczenie, ale Schwimmer szybko wyjaśnia sprawę. - Niedotlenienie mózgu wskutek uduszenia - mówi. - Czy nie mogła się wykrwawić na śmierć, skoro miała przeciętą żyłę szyjną? - Może gdyby żyła była przecięta głęboko, to tak. Ale w tym wypadku opaska instalacyjna wycięła tylko głęboką bruzdę i starła mały fragment powierzchni żyły. Bruzda biegła poziomo i skręcała pod niewielkim kątem w górę z tyłu szyi. Nastąpiło niewielkie krwawienie z tkanek miękkich oraz z otarcia tuż poniżej bruzdy. Bruzda ta, wgłębienie w skórze powstałe na 31 skutek ucisku opaski, przecina z przodu środek szyi tuż poniżej chrząstki tarczowatej. O tutaj - pokazuje - wokół jabłka Adama. I złamanej kości gnykowej. - A w trochę mniej fachowym języku? - pyta Tannery. - Miała zmiażdżoną krtań, drogi oddechowe uległy zablokowaniu. Nie ma żadnych wątpliwości, zmarła na skutek niedotlenienia mózgu. - W ciągu dziewięciu do jedenastu minut? - Mniej więcej. - Czy może pan przedstawić sądowi, jakie zmiany fizjologiczne następowały w ofierze, kiedy na skutek uduszenia tlen przestał docierać do mózgu i co mogła wtedy czuć? - Tak. Na skutek zaciśnięcia naczyń krwionośnych i tego, że do mózgu nie dochodził tlen, wzrosło ciśnienie wewnątrzczaszkowe. Musiała temu towarzyszyć panika i strach. Tył języka został uniesiony i dociśnięty do tylnej ściany gardła. To zablokowało przepływ powietrza. Kilka sekund później język zaczął puchnąć. Głowa zaczęła robić się czerwonofioletowa. Wargi ogarnęła w końcu cyjanoza... - To znaczy? - Zaczęły sinieć, aż stały się zupełnie czarne. Śmierć nastąpiła na skutek braku tlenu w tkankach mózgu. - Dlaczego jest pan pewien, że nie było to samobójstwo ani wypadek? -pyta Tannery. Schwimmer uśmiecha się i spogląda na prokuratora tak, jakby myślał, że Tannery żartuje. - To znaczy, nie biorąc pod uwagę tego, że ciało zostało po śmierci poćwiartowane? - pyta. - Tak. Poza tym. Chodzi mi o ewentualne powieszenie, samobójcze lub przypadkowe. Zostawimy na razie to, co stało się ze zwłokami potem. Tannery zabezpiecza się na wszystkich frontach, także na wypadek mało prawdopodobnej ewentualności oparcia przez nas obrony na teorii, że Jordan zabiła się sama, a Crone wpadł w panikę, że zostanie o to oskarżony i pozbył się ciała. Schwimmer zastanawia się przez chwilę. - Po pierwsze ślady, jakie zostawiła opaska. Otarcia szyi nie pasują do powieszenia, jeśli o to panu chodzi. Gdyby ktoś się powiesił, zakładając, że użyłby do tego nylonowej opaski instalacyjnej, to miałby na szyi ślady w kształcie litery V. - Litery V? - Tak. Skutek ciężaru ciała, ciągnącego w dół oraz wiotkości opaski. Tutaj mamy

prostą linię, miejscami tak głęboką, jakby to było nacięcie. To jest charakterystyczne, gdy ktoś jest duszony od tyłu. 32 - Skąd pan wie, że od tyłu, panie doktorze? - Stąd, że kiedy znaleziono zwłoki, opaska była nadal zaciśnięta wokół szyi, wpijała się w ciało. Oczko, przez które przekłada się drugi koniec, by utworzyć na opasce pętlę, znajdowało się tutaj. - Sięga ręką do tyłu, pokazując miejsce na swojej szyi. - Wpijała się w ciało nieco powyżej pierwszego kręgu szyjnego na tylnej osi szyi. - Jaki stąd wniosek? - Że ofiara zginęła na skutek działania przestępczego. - A tak, żeby sędziowie przysięgli mogli zrozumieć? - Została zabita przez inną osobę. - Ma pan na myśli zabójstwo? Morderstwo? Umyślne pozbawienie życia? - Zgadza się. Tannery odwraca się na chwilę od świadka, jakby przegrupowywał siły przed kolejnym atakiem. - Doktorze, czy biorąc pod uwagę ślady fizyczne, sposób, w jaki użyto opaski, można wnioskować, że popełnienie tego czynu zostało poprzedzone namysłem i przygotowaniami? - Sprzeciw. Oskarżenie sugeruje odpowiedź. - Podtrzymuję. Proszę inaczej sformułować pytanie - mówi sędzia. Tannery robi to i otrzymuje odpowiedź, o jaką mu chodziło, że czynu tego dokonano z namysłem i po uprzednich przygotowaniach. Schwimmer przyniósł ze sobą kilka opasek instalacyjnych, by móc je zademonstrować. Tannery każe mu wyjąć kilka z torby. Jedną podaje sędziemu, który ogląda ją pobieżnie i odkłada na stół. Następną woźny sądowy podaje nam. Dwie pozostałe, za zgodą sędziego, zaczynają wędrować wśród członków ławy przysięgłych. - To są opaski instalacyjne dokładnie takie same jak ta, której użyto do zamordowania Kalisty Jordan - mówi Schwimmer. - Zdaje się, że nawet tego samego producenta. Są bardzo wytrzymałe, mają osiemdziesiąt pięć centymetrów długości oraz dziewięć milimetrów szerokości, wykonano je z przemysłowego nylonu. Ich wytrzymałość na rozciąganie wynosi sto trzynaście kilogramów. Jeden z zasiadających na ławie przysięgłych mężczyzn wsuwał koniec opaski w oczko i ciągnie w obie strony powstałą w ten sposób pętlę, jakby chciał sprawdzić jej wytrzymałość. Pętla ani drgnie. - Po to, by użyć tej opaski wobec ofiary w taki sposób, w jaki według mnie to uczyniono, trzeba byłoby najpierw wsunąć luźny koniec opaski w oczko. Schwimmer demonstruje. Opaska w jego ręku zmienia się teraz w wielką, białą, nylonową pętlę, podobną do zapiętego paska od spodni, tylko znacznie węższą, z wystającym z oczka kilkucentymetrowym ogonkiem. - Dlaczego byłoby to konieczne? - pyta Tannery. 3-Projekt A 33 - Gdyby pętla nie została wcześniej przygotowana i gdyby ofiara się szarpała, to wsunięcie luźnego końca opaski w małe oczko byłoby dla mordercy bardzo trudne, jeśli nie niemożliwe. To tak jak nawleczenie igły -mówi. - Bardzo trudno to zrobić, kiedy ktoś cię szarpie, stawia opór. Nie, według mnie jest zupełnie jasne, że opaskę musiano przygotować przed rozpoczęciem ataku. - A to by wskazywało, że morderca działał z namysłem i po uprzednich przygotowaniach? - Tannery porusza kwestię premedytacji i rozmysłu. - Tak, Ponadto mamy dowody, że morderca użył specjalnego urządzenia zaciskowego - mówi Schwimmer. - Co to za urządzenie? Koroner sięga ponownie do torby i wyjmuje z niej narzędzie, które wygląda jak pistolet z długim cynglem. Podnosi je w górę, by pokazać sędziemu oraz ławie przysięgłych i oglądamy je wszyscy uważnie, choć już je widzieliśmy. - To narzędzie zaprojektowano specjalnie do zaciskania opasek instalacyjnych. Luźny koniec wprowadza się tutaj. - Wsuwa koniec opaski do czegoś w rodzaju lufy, do samego jej końca, a następnie naciska cyngiel. Narzędzie chwyta opaskę i z każdym naciśnięciem cyngla można przyłożyć do opaski siłę stu kilogramów. Zasada dźwigni. - Czy uważa pan, że morderca użył takiego właśnie narzędzia do zaciśnięcia opaski, za pomocą której zabił Kalistę Jordan...

-Tak. - Proszę pozwolić, że skończę. Czy uważa pan, że użył takiego narzędzia i że zrobił to, czy też zrobiła, przygotowując się do dokonania morderstwa? - Tak - odpowiada Schwimmer. - Na opasce, którą zamordowano ofiarę, znaleźliśmy małe wgniecenia. Pasują one do ząbków narzędzia, które jest powszechnie używane i sprzedawane razem z opaskami. Ponadto - mówi Schwimmer - takie narzędzie posiadałoby dla mordercy ogromną zaletę. Nie musiałby zaciskać opaski własnymi rękoma. - Czy to takie ważne? - Owszem. Biorąc pod uwagę siłę, z jaką trzeba ją było zacisnąć, nylon mógł z łatwością pokaleczyć mu ręce. Tannery przyswaja sobie to, co usłyszał, kiwając głową i przechadzając się w tę i z powrotem kilka kroków od ławy przysięgłych. Teraz podchodzi do świadka. - Doktorze, czy może pan zademonstrować, w jaki sposób, według pana, morderca założył opaskę na szyję Kalisty Jordan? - Oczywiście, że mogę. - Schwimmer wstaje z krzesła, opuszcza miejsce dla świadków i przechodzi do części sali zarezerwowanej dla obrony i oskarżenia, tuż za stołem stenotypistek. Tam, przed sędzią i ławą przysię- 34 głych, zachodzi od tyłu Tannery'ego, który gra ofiarę, a następnie zręcznie zakłada mu na głowę pętlę i szybko naciska cyngiel trzymanego jak rewolwer narzędzia, przerywając, zanim pętla zaczęła opinać się na skórze prokuratora. Wyraźnie słychać, jak plastikowe zęby opaski przeciskają się przez maleńkie oczko. - Po założeniu pętli na szyję - mówi Schwimmer - morderca zacisnął opaskę za pomocą tego narzędzia. Dwa lub trzy naciśnięcia cyngla powinny wystarczyć. - Dziękuję, doktorze. Myślę, że to wystarczy. - Tannery chce zdjąć pętlę przez głowę, ale okazuje się, że jest za mocno zaciśnięta. Dla mnie to oczywiste, choć może dla ławy przysięgłych nie, że Tannery przećwiczył to wcześniej ze świadkiem. Sekretarz musi pożyczyć Schwimmerowi duże nożyczki, by ten mógł przeciąć pętlę i zdjąć ją z szyi Tannery'ego. Schwimmer wraca na miejsce dla świadków i siada. Zostawia prokuratora macającego się po szyi w niezbyt subtelnym geście opracowanym na użytek ławy przysięgłych. - Biorąc to wszystko pod uwagę i zakładając element zaskoczenia - mówi Tannery - byłaby to niezwykle skuteczna broń, prawda doktorze? - O, tak. I cicha. Robi bardzo mało hałasu. - Założoną i zaciśniętą opaskę można zdjąć, wyłącznie przecinając ją, czy tak? - mówi Tannery, jakby przed chwilą tego nie udowodnił. -Tak. Tannery wraca do stołu oskarżenia, prosi sąd o wybaczenie i przegląda jakieś notatki, przerzucając strony, jakby szukał odpowiedniego miejsca, po czym podchodzi z powrotem do świadka. - Chciałbym pana jeszcze o coś spytać, doktorze. Miał pan okazję oglądać opaskę instalacyjną, której użyto w tym przypadku, jeszcze zanim została zdjęta z szyi Kalisty Jordan, zgadza się? -Tak. - Czy to pan ją zdjął? - Tak, ja. - Gdzie pan to zrobił? - W sali badań biura koronera w ramach wstępnych oględzin przed sekcją zwłok. Wtedy także zrobiliśmy zdjęcia. - A czy w trakcie tych oględzin udało się ustalić coś jeszcze, coś, co mogłoby pomóc w identyfikacji sprawcy tego czynu? - Owszem, udało mi się poczynić pewne ustalenia. - Na przykład? - Na podstawie tego, w jaki sposób opaska została założona na szyję ofiary, wyciągnąłem wniosek, że morderca był leworęczny. W chwili, gdy to mówi, Crone, robiący cały czas obszerne notatki, przerywa nagle i odkłada pióro. Niestety nie dość szybko. Kilku sędziów 35 przysięgłych wpatruje się w leżący na stole duży długopis, wskazujący jak strzałka w stronę jego lewej ręki, która go właśnie odłożyła. - Czy może pan wyjaśnić sądowi, jak doszedł pan do tego wniosku? - W przypadku garroty lub kawałka sznurka trudno byłoby to stwierdzić - mówi

Schwimmer - choć dominująca ręka zostawia zwykle pewne oznaki: siniaki, drobne ranki, tam gdzie dłonie się krzyżują. Kiedy napastnik zaciska pętlę, sznur się skręca. Ale w tym wypadku ustalić to można łatwo i z całkowitą pewnością. A to dzięki samej budowie opaski instalacyjnej. Jakby dla podkreślenia swoich słów wyjmuje z torby nową opaskę. - Napastnik musiał włożyć wolny koniec opaski w oczko, tworząc w ten sposób pętlę. - Schwimmer demonstruje to na swojej opasce. - Ślady zębów na nylonowym pasku świadczą, że do zaciśnięcia opaski napastnik użył omawianego już tu urządzenia zaciskowego. Pozwoliło mu to solidnie uchwycić wąski pasek nylonu. Jest oczywiste, że przy zaciskaniu pętli za pomocą tego narzędzia, napastnik silniejszą ręką trzymał rączkę narzędzia, a słabszą założył pętlę tak, by oczko znajdowało się na karku ofiary. To oznacza, że gdy dokonał swego dzieła, gdy opaska została całkowicie zaciśnięta, jej koniec przechodził przez oczko na szyi ofiary z prawej na lewą stronę. Wystawał w stronę silniejszej ręki napastnika, w tym wypadku lewej. - Dziękuję, doktorze. - Tannery ma kilka zrobionych z bliska, dokumentujących to zdjęć, które świadek szybko rozpoznaje. Zostają oznakowane dla identyfikacji i bez sprzeciwu przekazane jako dowód. Następnie świadek identyfikuje opaskę, którą zamordowano Kalistę Jordan, zapieczętowaną w plastikowej torebce na dowody, wciąż jeszcze zwiniętąw morderczą pętlę mimo iż została przecięta. Ona też zostaje oznakowana i przekazana jako dowód. - A tak tylko w celach informacyjnych, doktorze... Czy posiada pan wiedzę naukową pozwalającą określić, jaka część ogółu ludności jest leworęczna? - pyta Tannery. - Około dziesięciu procent - mówi Schwimmer. - Czyli wyraźna mniejszość? - Zgadza się. Czuję, jak Crone jeży się na te słowa. - Czy przed sekcją zwłok lub w jej trakcie udało się panu ustalić coś jeszcze? - pyta Tannery. - Tak. Było jasne, że morderca był wyższy od swej ofiary. Oceniam, że miał ponad metr osiemdziesiąt. - Jak pan to ustalił? - Choć opaskę zaciśnięto niemal poziomo, to z tyłu szyi unosiła się ona nieznacznie w górę. Jak już mówiłem, ponad pierwszym kręgiem szyjnym. To oznacza, że kiedy morderca ją zaciskał, opaska była ciągnięta do góry 36 z uwagi na różnicę wzrostu. Ustaliłem, że musiał mieć około metra osiemdziesięciu, biorąc pod uwagę wzrost ofiary oraz ten niewielki kąt odchylenia opaski w górę i dokonując stosownych obliczeń. - Rozumiem. - Następnie Tannery przechodzi do poćwiartowania zwłok, skupiając się na tym, że ręce i nogi Kalisty Jordan odcięto równo w stawach. Kiedy morze wyrzuciło tułów na plażę, trzech z tych członków nigdy nie odnaleziono. - Czy może nam pan powiedzieć, jak długo zwłoki leżały w wodzie? - Co najmniej trzy dni. - Czy brak członków można złożyć na karb rekinów i innych drapieżników? - Tylko gdyby miały wykształcenie medyczne - odpowiada Schwim-mer. Kilku sędziów przysięgłych śmieje się z tego ponurego dowcipu. - Sprzeciw. - Podtrzymuję. - Czy mogły to zrobić rekiny? - Tannery podnosi jedną z fotografii i pokazuje ją sędziom przysięgłym. - Nie. Nie było żadnych śladów zębów ani zmiażdżonych kości. Ten, kto ćwiartował te zwłoki, wiedział, co robi. - Czy jest prawdopodobne, że osoba ta ma wykształcenie medyczne czy wręcz chirurgiczne? - Sprzeciw. - Pytam świadka o opinię jako eksperta w tej dziedzinie - mówi Tannery. - Pozwalam panu odpowiedzieć mówi sędzia. - To możliwe - odpowiada Schwimmer. - Cięcia w stawach wyglądają na zrobione bardzo ostrym narzędziem. - Na przykład skalpelem? -Tak. - Dziękuję, doktorze. Nie mam więcej pytań. Coats spogląda na mnie z góry. - Pański świadek, panie Madriani - mówi.

Taktyka w takich wypadkach jest zawsze taka sama, gra się w to, w co się da. Trzeba wbić w zeznania świadka małe kliny tam, gdzie nie może mieć absolutnej pewności, i spróbować dokonać w nich wyłomu, który dałoby się wykorzystać. - Doktorze Schwimmer... Czy dobrze wymawiam pańskie nazwisko? Potwierdza skinieniem głowy i uśmiecha się. - W swoim raporcie z sekcji zwłok stwierdził pan, że ofiara odniosła kilka poważnych obrażeń głowy. - To prawda. - Czy był pan w stanie ustalić ich przyczynę? 37 - Nie, to było niemożliwe. Zwłoki zbyt długo leżały w wodzie. Wyjaśnił już tę kwestię w swoim raporcie. Normalnie krwawienie z tkanek otaczających ranę tłuczoną lub ciętą wskazywałoby na to, że ranę tę zadano przed śmiercią, zanim serce przestało pracować. W tym wypadku dwa lub trzy dni działania słonej wody zniszczyły większość śladów, które mogłyby zostać wykorzystane przez oskarżenie. - A więc jest możliwe, że rany te zadano Kaliście Jordan jeszcze przed śmiercią? - Owszem, to możliwe. - O ile pamiętam z pańskiego raportu, były trzy wyraźne rany: jedna w okolicy ciemieniowej i dwie z prawej strony z tyłu głowy. Wszystkie miały cechy ran tłuczonych. Zastanawia się nad tym przez chwilę, rozważa tę kwestię jak teolog dzielący włos na czworo. - Rozumie pan, co mam na myśli, mówiąc o ranach tłuczonych, doktorze? Rany powstałe na skutek uderzenia ofiary w głowę tępym narzędziem. - Oczywiście, że rozumiem. - Spogląda na mnie groźnie, jakbym próbował podać w wątpliwość jego kwalifikacje. - To możliwe. Mogła także upaść i uderzyć się o coś głową. Mogła jednak także odnieść te obrażenia po wrzuceniu ciała do wody. Fale mogły uderzać ciałem o skały. Nie sposób tego ustalić. - Ale jest możliwe, że obrażenia te są skutkiem uderzenia tępym narzędziem, jeszcze zanim nastąpiła śmierć ofiary, czy tak? -Tak. - Jest więc także możliwe, że były one skutkiem uderzenia ofiary, Kali-sty Jordan, tępym narzędziem przez napastnika lub napastników w celu pozbawienia jej przytomności? - To możliwe. Oto wyłom, którego szukam. - Jeśli więc jedna lub więcej z tych ran były skutkiem działania tępej siły, czy nie jest możliwe, że ofiara była nieprzytomna nie tylko w chwili śmierci, lecz także w momencie, gdy założono jej przez głowę opaskę instalacyjną i ją zaciśnięto? Zastanawia się przez chwilę i w końcu mówi: - Nie wiem. - Czy jest możliwe, doktorze, że takie uderzenia w głowę, uderzenia potrzebne do zadania takich ran pozbawiłyby ofiarę przytomności? Problem Schwimmera polega na tym, że nie może tego wiedzieć. Wstrzą-śnienie mózgu wystarczające do tego, by pozbawić kogoś przytomności, jest nie do wykrycia, nawet w wycinkach tkanki mózgowej pobieranych podczas sekcji. Trudno spierać się z czymś, czego nie sposób ustalić. - Możliwe - przyznaje z powolnym skinieniem głowy. 38 - A gdyby uderzenia te rzeczywiście pozbawiły ofiarę przytomności, to nie byłoby żadnej szarpaniny. Nie trzeba byłoby podkradać się do ofiary od tyłu, przygotowywać wcześniej opaski ani mocować jej w urządzeniu zaciskowym. Czy tak, panie doktorze? - Być może. Jeśli rzeczywiście, jak pan mówi, uderzenia te pozbawiły ofiarę przytomności. A tego nie wiemy. - Ale wiemy, że ofiara te obrażenia odniosła. -Tak. - A także to, że ich przyczyną było użycie tępego narzędzia oraz że mogło to nastąpić jeszcze przed jej śmiercią? - To możliwe. Robię głęboki wdech. Uchylił drzwi. Odrobinę. - Załóżmy na moment, że ofiara została pozbawiona przytomności, zanim użyto opaski. Czy w takim razie nie byłoby słuszne założyć, że w chwili, gdy zakładano

jej opaskę, leżała na podłodze, a przynajmniej nie stała o własnych siłach? - Chyba tak. To możliwe. - Doktor wpada teraz w pułapkę różnych możliwości. - Możliwe? Jeśli była nieprzytomna, to jak mogłaby stać? - Nie mogłaby. Musiała się znajdować w pozycji leżącej. - A więc leżałaby. Po bezwładnym upadku, czy tak? - Tak. - Teraz Schwimmer już widzi, do czego zmierzam, ale nic nie może na to poradzić. - A gdyby tak było, gdyby leżała na podłodze, to opaskę z łatwością można by jej owinąć wokół szyi i dopiero potem przełożyć wolny koniec opaski przez oczko, czy tak? - Przypuszczam, że tak. - A w takim razie, napastnik nie zwracałby uwagi na to, którą ręką ją zaciska, prawda? - Och, sądzę, że mimo wszystko użyłby silniejszej ręki. - Tak, ale jeśli ofiara leżała na podłodze, to nie da się ustalić, czy napastnik, zaciskając opaskę, nie stał nad ofiarą twarzą w stronę jej nóg, prawda? Schwimmer dostrzega problem. - W takim wypadku po to, by wolny koniec opaski przechodził przez oczko z prawej na lewą stronę, napastnik musiałby zaciągać pętlę prawą ręką. Mógł klęczeć na plecach ofiary i ciągnąć opaskę, jakby uruchamiał piłę łańcuchową. Czy nie tak, panie doktorze? - Jeśli pozycje napastnika i ofiary względem siebie ulegną zmianie... - Zmianie ulega to, że ofiara leży na podłodze nieprzytomna - mówię. -I że jeśli tak było, to pańska opinia na temat silniejszej ręki przestaje mieć znaczenie, prawda? 39 - Przyjmując takie założenia, tak. Policji nietrudno było ustalić, że David Crone jest leworęczny i odpowiednio do tego przykroić dochodzenie. - Żeby wszystko było jasne: czy gdyby ofiara leżała na podłodze i można było do niej podejść z dowolnej strony, dałoby się w jakikolwiek sposób ustalić, którą ręką zaciśnięto opaskę? Zastanawia się przez chwilę, szukając jakiegoś wyjścia, po czym przyznaje: -Nie. - Podobnie jak nie dałoby się określić wzrostu napastnika? Gdyby ofiara leżała? Tak więc z tego, co wiemy, morderca mógł być praworęcznym kar-łem? Na to pytanie nie otrzymuję od Schimmera odpowiedzi. - Proszę nie myśleć, że lekceważę ofiarę i jej nie współczuję - mówię -ale fakt pozostaje faktem, że wszystko, co pan zeznał na temat jej cierpienia, bólu, strachu i agonii, wszystko to także byłoby nieprawdziwe, gdyby ofiara została pozbawiona przytomności jednym czy kilkoma mocnymi uderzeniami w głowę, czy tak? - Tak. Ale nie wiemy, czy została pozbawiona przytomności. - Nie wiemy jednak także, czy nie została, prawda? - Prawda. - Wiemy tylko, że ktoś ją zabił. Nie wiemy, jakiego był wzrostu ani której ręki używał. - Nie mam więcej pytań i tym samym zamykam mu drogę do wszelkich polemik. - To wszystko, Wysoki Sądzie. 4 Siedzi na kolanach mamy i patrzy na mnie wielkimi brązowymi oczami spod strzechy włosów nie strzyżonej od miesięcy. Penny Boyd nie lubi obcinania włosów, a z uwagi na jej stan matka nie zmusza jej już do robienia rzeczy, których Penny nie lubi. Penny ma dziewięć lat. Będzie miała szczęście, jeśli doczeka następnych urodzin. Poznałem ją i jej rodziców podczas pracy w komitecie rodzicielskim niemal rok temu. Wtedy Penny wyglądała jak zwykła zdrowa czwartoklasistka. Jej rodzice, Doris i Frank Boydowie, mająjeszcze dwoje dzieci: dwunastoletnią Jennifer, najbliższą przyjaciółkę mojej córki, Sary, i siedmioletniego Do- 40 nalda. Ale Doris i Frank skrywają straszną tajemnicę. Nad ich rodziną wisi czarna chmura, z której istnienia Penny i jej rodzeństwo jeszcze nie zdają sobie sprawy. Ja sam musiałem ukryć szczegóły przed Sarą i wymyślić specjalny szyfr do rozmów z rodzicami Jennifer, kiedy Sara jest w pobliżu. Kilka miesięcy przedtem, zanim ją poznałem, Penny miała wypadek. Boy-dowie

wybrali się do parku rozrywki. Kiedy dzieci oglądały popisy orek, fala przelała się przez brzeg basenu i opryskała pierwsze rzędy widzów. Dzieci zaczęły piszczeć i chichotać, rzuciły się między ławki szukać schronienia. Wszystkie poza Penny, która upadła na betonową podłogę w napadzie konwulsji. Dostała jakiegoś ataku. Doris i Frank zawieźli ją natychmiast do szpitala, gdzie lekarze zrobili jej szereg badań i zatrzymali na obserwację. Ponieważ atak się nie ponowił, lekarze nie mogli postawić pewnej diagnozy. Wypisali Penny do domu, ale uprzedzili rodziców, że Penny cierpi zapewne na padaczkę. Mylili się. W ciągu następnych kilku miesięcy zaczęła coraz bardziej zamykać się w sobie. Zawsze była dzieckiem otwartym i towarzyskim, szybko się uczyła. Teraz przestała bawić się z innymi dziećmi, miała też zdecydowanie gorsze stopnie. Nauczyciele stwierdzili, że nie jest w stanie przyswoić sobie minimum wiedzy. Rodzice próbowali korepetycji, ale to tylko pogorszyło sytuację. Zaprowadzili więc dziecko do lekarza rodzinnego, pediatry, który opiekował się wszystkimi dziećmi Boydów od chwili ich przyjścia na świat. Lekarz bezradnie rozłożył ręce. Penny wylądowała w uniwersyteckim szpitalu klinicznym, gdzie przeprowadzono całą masę badań. I w końcu jeden ze specjalistów znalazł odpowiedź. Penny Boyd cierpiała na pląsawicę Huntingtona, dziedziczną chorobę, która atakuje mózg i centralny układ nerwowy. Z czasem prowadzi do zaniku tkanki mózgowej oraz zdolności kontrolowania mięśni, co kończy się śmiercią. Jedyną zaletą tej choroby jest to, że rzadko atakuje dzieci. Penny była wyjątkiem. Jest bardzo prawdopodobne, że gdyby nie najnowsze osiągnięcia genetyki, które pozwoliły stworzyć test diagnostyczny na pląsawicę Huntingtona, choroby Penny nigdy by nie rozpoznano. W ciągu roku dowiedziałem się więcej o genetyce i pląsawicy Huntingtona, niż kiedykolwiek chciałbym wiedzieć. Zmutowany gen powodujący tę chorobę występuje na chromosomie czwartym. Brak tego genu wywołuje nie Huntingtona, lecz inną śmiertelną chorobę - zespół Wolfa-Hirshhorna. Ta choroba zabija swą ofiarę w jeszcze młodszym wieku. Życie to alfabetyczna zupa sporządzona z czterech tylko liter: A, C, G i T. Pomyślicie, że to nudne? Ani trochę - to kod życia znacznie bardziej złożony niż wszystkie szyfry ułożone przez superkomputery Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Te cztery cząsteczki - adenina, cytozyna, guanina i tymina - tworzą aminokwasy, a one z kolei tworzą białka, z których powstają enzymy. Enzymy 41 te biorą udział we wszystkich reakcjach chemicznych nieodzownych do utrzymania życia na naszej planecie. Kiedy rozszyfrowano w końcu zawiłości chromosomu czwartego, naukowcy stwierdzili, że C, A i G, trzy z czterech liter życia, powtarzają się na nim w swego rodzaju chemicznym wierszu. To właśnie liczba powtórzeń w tym poemacie zdeterminowała los Penny Boyd. Gdyby słowo CAG powtarzało się dziesięć razy, dwadzieścia, a nawet trzydzieści, Penny byłaby zdrowa. Ale gdy po zakręceniu kołem fortuny wypadnie ci trzydzieści dziewięć powtórzeń lub więcej, natura sprząta całą stawkę w loterii życia i przegrywasz. Gorzej. Na podstawie swego rodzaju dziwacznej formuły, równie precyzyjnej co nieubłaganej, genetycy potrafią już dość dokładnie określić, kiedy się na tę chorobę zapadnie. Możemy dowiadywać się rzeczy, których wcale nie chcemy wiedzieć. Przy pięćdziesięciu powtórzeniach w wieku dwudziestu siedmiu lat zaczynasz mieć trudności z chodzeniem, zaczynasz tracić sprawność intelektualną, ręce i nogi ogarnia nieopanowane drżenie i powoli tracisz rozum. Penny miała siedemdziesiąt powtórzeń. Do niedawna to, kto zapada na pląsawicę Huntingtona, a komu udaje się przed nią ujść, wydawało się niepojętą tajemnicą, zrządzeniem losu. Teraz już znamy przyczynę choroby, ale nie potrafimy jej zaradzić. Może rzeczywiście niewiedza jest błogosławieństwem. Boydowie stoją właśnie przed problemem, czy lepiej żyć w niewiedzy, czy też poddać testowi pozostałe dzieci. Na razie tego nie robią. Dzisiejszego popołudnia witam Penny uśmiechem i głaszczę jej policzek. Nie poznaje mnie. Siedzi na kolanach matki, wychudłe nóżki wloką się bezwładnie po dywanie salonu, trzyma palec w ustach. Pomiędzy językiem i palcem szybko tworzy się wstążka śliny. Dziewczynka wydaje się tym zahipnotyzowana. Ma w tej chwili zdolności umysłowe czterolatka, regresja umysłowa pozostaje w skrajnym kontraście z rosnącym ciałem.

Znam Doris Boyd dopiero rok, ale w ciągu tego roku postarzała się co najmniej o dziesięć lat. Kierowała firmą dostarczającą pracowników dorywczych, ale zrezygnowała z pracy, niepewna, ile czasu zostało jej córeczce, a prawdę mówiąc w ogóle wszystkim jej dzieciom. To była ciężka próba dla jej małżeństwa. - Jest Frank? Kręci przecząco głową. - Codziennie później wraca z pracy? Czy można mu się dziwić? Przyjechałem po swoją córkę, Sarę, która przygotowuje jakąś pracę szkolną z Jennifer, najstarszym dzieckiem Boydów. Rozmawiamy chwilę o tym i owym, unikając najważniejszego tematu, umierającego dziecka siedzącego na jej kolanach. 42 Pyta mnie, jak mi idzie proces. Dla rodziców większości przyjaciół Sary to, czym się zajmuję, stanowi zupełną nowość. Moje nazwisko, pojawiające się w lokalnej gazecie w związku ze sprawą człowieka oskarżonego o morderstwo, przysporzyło mi niechcianej popularności. Oglądała telewizyjne wiadomości. Doris Boyd jest bardzo zainteresowana wynikiem procesu. Choć to dość dziwne, to właśnie dzięki niej poznałem Davida Crone'a. - Miewamy dobre i złe dni, tak jak Penny - odpowiadam. Świetnie to rozumie. - Powiem ci za tydzień. - W telewizji nie wygląda to najlepiej - mówi. - Widziałem kilka razy, jak to pokazują - odpowiadam. Zmęczyło mnie także oglądanie zdjęć z innych procesów; adwokatów w zatłoczonych korytarzach, mówiących do wepchniętego im do nosa mikrofonu, że po przedstawieniu dowodów ich klient zostanie oczyszczony z wszystkich zarzutów. Używają zawsze tych samych słów: „Jestem absolutnie przekonany". Te same wyświechtane zaprzeczenia przekazywane coraz bardziej cynicznej widowni, opatrzone tymi samymi powierzchownymi komentarzami w wykonaniu dzien-nikarzynów, których pomysły na zdobycie świetnego materiału ograniczają się do sterczenia z kamerą i mikrofonem na schodach sądu i czekania na czyjeś publiczne wyznanie. Któregoś dnia jakiś wkurzony adwokat nie wytrzyma i wrzaśnie im prosto w nos: „Mój klient to, kurwa, zrobił! No i co z tego?". Na szczęście dla nas sędzia uznał za stosowne wydać zakaz wpuszczania kamer na salę sądową. Mimo to proces zmienia się w coraz większy cyrk środków masowego przekazu. Prasa ochrzciła go mianem „procesu w sprawie morderstwa Puzzlowej Jane", którego to określenia z iście wisielczym humorem używali ludzie koronera, zanim udało im się zidentyfikować ofiarę na podstawie osobnych części jej ciała. Główna stacja telewizyjna miasta, związana z lokalną siecią, nadaje codziennie ten sam obrazek na blueboksie nad prawym ramieniem prezentera wiadomości: oddarty kawałek obwoluty Anatomii morderstwa, wydanie z lat pięćdziesiątych. Widać na nim narysowaną schematycznie postać ludzką z oderwanymi członkami, pokrytą poszarpanymi ranami i plamami krwi. Dajcie im jakikolwiek materiał, a w ciągu dwudziestu sekund znajdą odpowiednie logo. Relacja procesu Crone'a rozpoczyna codziennie wieczorne wiadomości, chyba że zdarzy się zbiorowe zabójstwo, awaria elektrowni atomowej albo jakaś inna rzeź, która da się szybko zapakować i opatrzyć etykietką. Nieodmiennie zaczyna się od tych samych słów: „A dziś w sprawie Puzzlowej Jane, oskarżony o morderstwo doktor David Crone..." Czy Crone zdaje sobie z tego sprawę czy nie, bez względu na wynik procesu, będzie nosił tę szkarłatną literę już do śmierci. Jeśli zostanie skazany, z całą pewnością okrzykną go „mordercą Puzzlowej Jane". ". 43 - Muszą coś robić, żeby przyciągnąć ludzi do telewizora - mówi Doris. Jej zainteresowanie ma szczególną przyczynę. W całym kraju jest mniej niż pięćdziesiąt przypadków ujawnienia się pląsawicy Huntingtona u osób poniżej osiemnastego roku życia. Z tego powodu nie prowadzi się badań klinicznych nad metodami jej leczenia u dzieci. Kiedy mi o tym powiedzieli, nie mogłem w to uwierzyć. Siedzieliśmy któregoś wieczoru przy kawie i Frank Boyd opowiadał mi o swoich problemach. Oboje z Doris byli kompletnie wykończeni walką z firmą ubezpieczeniową i wierzycielami. Próby opłacenia rosnących rachunków medycznych zmieniły się w bitwę na wyczerpanie przeciwnika i to oni w niej przegrywali. Ich jedyną nadzieją było zakwalifikowanie Penny do nowych badań klinicznych, które dałyby szansę, choćby nie wiem jak małą, znalezienia sposobu leczenia. Badania te chciała przeprowadzić klinika uniwersytecka. Toczono właśnie batalię o ich

finansowanie ze źródeł rządowych i prywatnych. Ale nawet gdyby udało się zdobyć pieniądze, to Penny Boyd nie kwalifikowała się do tych badań. Nie spełniała kryteriów. Była za młoda. A badania miały objąć wyłącznie pacjentów w wieku od trzydziestu sześciu do pięćdziesięciu sześciu lat. Całe życie poświęcamy robieniu pieniędzy, kariery zawodowej, zaspokajaniu ambicji, rodzinie, zawsze odkładając na później spełnienie składanych sobie po cichu obietnic, że pewnego dnia się zmienimy, otworzymy na innych, zaangażujemy, wyciągniemy pomocną dłoń po prostu dlatego, że tak trzeba. Tego wieczoru coś poderwało mnie do działania, choć nie jestem z natury altruistą. Ale Boydowie tonęli. Następnego dnia wkroczyłem do świata, którego nie rozumiem, świata lekarzy i techników laboratoryjnych, których większość głuchła, żeby nie powiedzieć, że demonstrowała zupełną znieczulicę, gdy tylko ujrzała na mojej wizytówce słowo „adwokat". To przywodziło im na myśl sprawy, o których woleli nie myśleć. Odwieczny wróg wszystkich parających się sztuką leczenia - adwokat krwiopijca. Nie palili się do pomocy czy choćby do rozmowy. Zatrzaśnięto mi przed nosem tyle drzwi, że stałem się ekspertem w dziedzinie zawiasów i klamek. Byłem pariasem. Żeby w ogóle przedostać się przez drzwi, zacząłem zostawiać teczkę w domu, a zamiast garnituru zakładałem koszulki polo i sportowe spodnie. Kilka razy zostałem wzięty za pacjenta i wyznałem prawdę dopiero wtedy, gdy wyciągnęli ostrą igłę i zaczynali szykować się do pobrania krwi. Poszedłbym na całość, ale wiedziałem, że jak tylko mała szklana probówka zrobi się niebieska, cały podstęp się wyda. Adwokat grupa zero. Do transfuzji dla takich jak ja nadaje się wyłącznie krew rekina. Wyprowadzany za drzwi, zostawiając ślady paznokci na ich framugach, wstawiałem zawsze tę samą gadkę, że nie mam zamiaru nikogo pozywać, szukam tylko pomocy dla chorego dziecka. Trwało to wiele tygodni. W tym 44 czasie pisałem także listy i dzwoniłem do naszych stanowych prawodawców, z których jeden był moim starym przyjacielem i członkiem Senackiej Komisji Zdrowia. To on w końcu skontaktował mnie z dyrekcją jakiegoś szpitala i po pokonaniu wielu ogniw łańcucha pokarmowego znalazłem się w końcu w gabinecie doktora Davida Crone'a. Jestem przesiąknięty wyobrażeniami o lekarzach, wyniesionymi ze studiów na wydziale prawa. Że uznają zupełnie inny podział społeczny niż cała reszta i że w swym mniemaniu zajmują najwyższą grzędę drabiny społecznej. Kiedy założą te swoje białe kitle, cały świat ma się przed nimi rozstępo-wać. A wszystko to w oparciu o przekonanie, że ponieważ podstawą medycyny są dobre chęci, to złe wyniki należy ignorować. Zaczyna się to od położnych, a kończy na dyrektorach szpitali, którzy sfałszowanie tej czy tamtej historii choroby uważają za dobry uczynek. Już podczas pierwszego spotkania z Crone'em wyczułem, że jest inny. Był sprytny sprytem większości ludzi, którzy odnoszą sukcesy. Nie chciał urazić polityków, którzy skontaktowali go ze mną, lecz jednocześnie zamierzał wyrzucić mnie za drzwi, nie tracąc zbyt wiele swego cennego czasu. Czułem, że widział w swym życiu wystarczająco dużo śmierci, by los jeszcze jednego dziecka nie spędzał mu snu z powiek. Rzecz nie w tym, że miał twarde serce, tylko w tym, że był istotą żyjącą statystyką, a rachunek prawdopodobieństwa mówił, że szansę Penny Boyd są znikome. I tu mnie zaskoczył. Crone był naukowcem, co oznaczało, że jeśli przypadek nie mieścił się w granicach statystycznego odchylenia standardowego, to jego umysł zaczynał się wahać. Tak, dziecko było skazane na śmierć. Takie rzeczy zdarzają się bez przerwy, na całym świecie. Fakt pozostawał faktem, że pląsawica Huntingtona dotykała zbyt małej liczby dzieci, by statystycznie usprawiedliwiało to włączenie ich do bieżącego programu poszukiwań sposobu leczenia tej choroby. Jako dyrektor klinicznych badań genetycznych miał decydujący głos w sprawie tego, czy można dopuścić Penny do badań. Wyjaśnił mi jednak, że protokoły zostały już napisane. Do nich przypisane były granty, federalne i prywatne pieniądze, których wydawanie było ściśle nadzorowane przez audytorów. Do tego dochodziła kwestia odpowiedzialności. Gdyby przymknął oczy i pozwolił Penny prześliznąć się przez bramę, a coś poszło nie tak, to winą obciążono by uniwersytet i jego samego. David Crone był człowiekiem o kontrowersyjnej przeszłości. Pod koniec lat siedemdziesiątych znalazł się pod ostrzałem za badania, które zaprowadziły go na