uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 657
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 757

Steven Saylor - Cykl-Roma Sub Rosa (04) Rzut Wenus

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Steven Saylor - Cykl-Roma Sub Rosa (04) Rzut Wenus.pdf

uzavrano EBooki S Steven Saylor
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 82 osób, 69 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 287 stron)

STEVEN SAYLOR RZUT WENUS Przełożył: Janusz Szczepański Wydanie oryginalne: 1995 Wydanie polskie: 2002

Rickowi

CHRONOLOGIA czyli garść informacji o pewnych istotnych wydarzeniach poprzedzających akcję powieści, która rozpoczyna się w połowie stycznia 56 r. p.n.e. 90 r. p.n.e. – Gordianus w Aleksandrii. 80 r. p.n.e. – Umiera król Egiptu, Soter. Jego następcą zostaje (na krótko) Aleksander II, a po nim Ptolemeusz Auletes. W Rzymie trwa dyktatura Sulli; Cycero wygłasza pierwszą ważną mowę na Forum Romanum, obronę Sekstusa Roscjusza (wydarzenia opisane w Rzymskiej krwi). 76 r. p.n.e. – Umiera Appiusz Klaudiusz, ojciec Klaudii i Klaudiusza. 75 r. p.n.e. – Senat po raz pierwszy podejmuje próbę egzekucji domniemanego testamentu Aleksandra II, przekazującego Egipt Rzymowi. 72 r. p.n.e. – Drugi rok powstania Spartakusa (wydarzenia te są kanwą Ramion Nemezis). 68 r. p.n.e. – Klaudiusz wznieca bunt w armii Lukullusa. 65 r. p.n.e. – Krassus zgłasza projekt ustawy o uznaniu Egiptu za prowincję Rzymu, co jednak nie zostaje przyjęte. 63 r. p.n.e. – Cycero zostaje konsulem. Czas akcji powieści Zagadka Katyliny1 . Cezar i Pompejusz w myśl ustawy Rullusa usiłują wymusić hołd Egiptu, do czego jednak nie dopuszcza Cycero. 62 r. p.n.e. – Mąż Klaudii, Kwintus Metellus Celer, zostaje namiestnikiem w Galii Przedalpejskiej. Klaudiusz wywołuje skandal podczas święta Dobrej Bogini. 61 r. p.n.e. – Klaudiusz oskarżony o bezbożność staje przed sądem, ale zostaje uniewinniony. 59 r. p.n.e. – Celiusz oskarża Antoniusza, którego broni Cycero. Cezar zostaje konsulem; za trzydzieści pięć milionów denarów „załatwia” Ptolemeuszowi tytuł „przyjaciela i 1 Wymienione powieści, wchodzące w skład cyklu „Roma sub rosa”, ukazały się nakładem Domu Wydawniczego REBIS w latach 2001-2002.

sprzymierzeńca ludu rzymskiego”. Ptolemeusz podnosi podatki w Egipcie, wzbudzając gniew poddanych. Klaudiusz przechodzi do plebejuszów, zmieniając nazwisko na Klodiusz (jego siostra zaś odtąd nazywa się Klodia), aby móc starać się o stanowisko trybuna ludu. Umiera mąż Klodii. 58 r. p.n.e. – Klodiusz zostaje trybunem, Cycero skazany na wygnanie (marzec). Rzymianie zajmują należący do Egiptu Cypr. Król Ptolemeusz uchodzi z Egiptu do Rzymu. 57 r. p.n.e. – Cycero powraca z wygnania (wrzesień). Celiusz wspiera kandydaturę Bestii na pretora. Do Italii przybywa stuosobowa delegacja Aleksandryjczyków pod przewodnictwem Diona.

Przegrałem wszystko w kości, zły: Miast „rzutu Wenus” wyszły „psy”... Propercjusz, Elegie (IV, 45-46) Wszyscy słyszeliśmy o Aleksandrii, a teraz ją poznaliśmy: źródło wszelkiej przebiegłości i oszustwa, z którego biorą się najgorsze intrygi i knowania. Cycero, Pro C. Rabirio Postumo, 35 Demokryt nie pochwalał stosunku płciowego, uważając go co najwyżej za akt, w wyniku którego z jednej istoty ludzkiej bierze się druga... a na Herkulesa, im tego mniej, tym lepiej! Z drugiej strony, seks przywraca energię opieszałym atletom; pomaga na chrypkę, uwalnia od bólu w lędźwiach, wyostrza wzrok; seks pozwala odzyskać równowagę umysłu i odpędza melancholię. Pliniusz, Historia naturalna, XXVIII, 58

CZĘŚĆ I NEX

ROZDZIAŁ I – Dwaj goście, panie. Czekają u drzwi. – Belbo patrzył na mnie spod oka, przestępując niepewnie z nogi na nogę. – Jak się zwą? – Nie chcieli powiedzieć. – Jakieś znajome twarze? – Nigdy ich dotąd nie widziałem, panie. – Powiedzieli chociaż, czego chcą? – Nie, panie. Zastanowiłem się przez chwilę, zapatrzywszy się w buzujące w żelaznym koszu płomienie. – A więc przyszli dwaj mężczyźni... – powtórzyłem, ale Belbo przerwał mi w pół słowa: – Niezupełnie, panie. – Mówiłeś o dwóch gościach. Czyż nie są obaj płci męskiej? – Noo... – Belbo zmarszczył czoło. – Jestem pewien, że jeden z nich jest mężczyzną... w każdym razie tak mi się wydaje... – A druga osoba? – Chyba kobieta. A może nie... – Mój domowy osiłek patrzył przed siebie z namysłem, choć bez większego zainteresowania tematem, jak gdyby usiłował sobie przypomnieć, co jadł na śniadanie. Uniosłem brew i spojrzałem ponad rozpalonym koszem przez wąskie okno na ogród, gdzie posąg Minerwy trzymał wartę nad niewielką sadzawką. Słońce zaczynało się chylić ku horyzontowi. Styczniowe dni są stanowczo za krótkie, zwłaszcza dla kogoś, kto ma pięćdziesiąt cztery lata; wiek na tyle podeszły, by czuć w kościach chłód. Dzień jednak był jeszcze wystarczająco jasny, by móc odróżnić płeć stojącego u drzwi przybysza. Czyżby Belbonowi zaczynał się psuć wzrok? Belbo, mój niewolnik i były gladiator, nie należał do najmądrzejszych. Braki w inteligencji nadrabiał nadmiarem tężyzny fizycznej. Przez długi czas ta zwieńczona

wiechciem blond włosów góra mięśni służyła w moim domu jako przyboczna straż, ale w ostatnich latach refleks mu się znacznie pogorszył. Myślałem, że będę mógł uczynić go odźwiernym, sądząc, że dzięki długoletniej służbie potrafi rozpoznać większość odwiedzających, jego masywna sylwetka zaś wystarczy, by nastraszyć niepożądanych gości. Ale skoro nie umie nawet powiedzieć, czy gość jest kobietą, czy mężczyzną, nie będę miał z niego żadnego pożytku w tej roli. Belbo w końcu oderwał wzrok od nieokreślonego punktu w przestrzeni i odchrząknął. – Czy mam ich wpuścić, panie? – Pozwól, że się upewnię, czy cię dobrze zrozumiałem. W najniebezpieczniejszym mieście na świecie dwóch nieznajomych płci niepewnej, którzy nie chcą się przedstawić, przybywa z wizytą do kogoś, komu od dawna regularnie przybywa wrogów. Wpuścić ich, pytasz? Czemu nie? Mój sarkazm okazał się chyba zbyt subtelny. Belbo skinął głową i odszedł, zanim zdołałem go powstrzymać. W chwilę później wrócił z gośćmi. Wstałem, by ich powitać, i w tej samej chwili przekonałem się, że ze wzrokiem Belbona nic się nie dzieje; ba, widzi pewnie lepiej ode mnie. Gdybym ujrzał tę parę gdzieś na ulicy albo na Forum, pomyślałbym, że mam przed sobą niewysokiego młodego mężczyznę o delikatnych rysach (odziany był w niedopasowaną togę i miał na głowie kapelusz z szerokim rondem, choć pogoda bynajmniej nie była słoneczna) i znacznie odeń starszą i większą kobietę, od stóp do głowy owiniętą skromnie w stolę. Lecz po bliższym przyjrzeniu się przybyszom stwierdziłem, że coś tu nie gra. Luźne fałdy zbyt dużej togi skrywały sylwetkę młodzieńca, ale w jego twarzy było coś dziwnego. Na policzkach nie widziałem ani śladu zarostu, a jego miękkie, wypielęgnowane dłonie poruszały się z gracją bynajmniej nie męską. Włosy, zamiast spływać mu na kark, były podwinięte i schowane pod kapeluszem, którego nie chciał zdjąć; musiały być nadzwyczaj długie. Ich kolor też był dziwny: ciemne przy korzonkach, przechodziły w blond. Większą część twarzy kobiety zasłaniał zarzucony na głowę wełniany kaptur, ale spostrzegłem, że policzki ma uróżowane, choć raczej nieudolnie. Na szyi widać było fałdy luźniejsze chyba od stoli, która z trudem mieściła jej obfite kształty. Była ciut za szeroka w ramionach i za wąska w biodrach, z rękami też coś było nie tak. Dumą rzymskich matron jest jak najbledsze ciało, a te ciemne i ogorzałe ręce wyglądały, jakby przez wiele lat wystawione były na działanie słońca. Co więcej, każda kobieta dość próżna, by różować sobie twarz, zadbałaby też o paznokcie, u tej obgryzione i nierówne. Dwójka przybyszów stanęła w milczeniu przy rozpalonym koszu. – Zdaje się, że przybyliście złożyć mi wizytę – zagadnąłem w końcu. W odpowiedzi skinęli tylko głowami. Młodszy zacisnął usta i wpatrywał się we mnie z kamienną twarzą. Stara kobieta pochyliła czoło i płomienie rozświetliły jej oczy. Pod

uczernionymi antymonem rzęsami ujrzałem błysk strachu. Kiwnąłem na Belbona, który na ten sygnał wniósł dwa składane krzesła i postawił je przy moim. – Siadajcie – zaprosiłem ich. Sposób, w jaki to zrobili, jeszcze bardziej utwierdził mnie w przekonaniu, że nie są tymi, za kogo chcą uchodzić. Noszenie togi to sztuka, podobnie zresztą jak i stoli. Było oczywiste, że żadne z nich wcześniej nie miało na sobie takiego stroju. Ich niezdarność była wręcz komiczna. – Może wina? – zaproponowałem. – Tak! – odpowiedział młody człowiek, pochylając się do przodu z nagłym ożywieniem na twarzy. Głos miał wysoki i odrobinę zbyt delikatny, jak jego ręce. Kobieta zesztywniała i ochrypłym szeptem zaprotestowała, nerwowo bawiąc się palcami, a po chwili zaczęła gryźć paznokieć kciuka. – Jeśli o mnie chodzi, przyda mi się coś dla obrony przed chłodem wieczoru. – Wzruszyłem ramionami. – Belbonie, każ jednej z dziewcząt przynieść trochę wina i wodę. I może coś na przekąskę? – spytałem, patrząc pytająco na gości. Młodzieniec znów wyraźnie się rozjaśnił na wzmiankę o jedzeniu i ochoczo pokiwał głową. Kobieta zgromiła go wzrokiem i trzepnęła go w ramię, aż się skrzywił boleśnie. – Oszalałeś? – spytała szorstko. Zdawało mi się, że słyszę ślad znajomego akcentu, lecz kiedy starałem się go sobie przypomnieć, rozproszyło mnie głośne burczenie w jej brzuchu. – No tak, oczywiście... – mruknął tamten. I on mówił z jakimś wschodnim akcentem; dziwiło mnie to, bo przecież tylko rzymscy obywatele mieli prawo nosić togę. – Dziękujemy za jedzenie – wycofał się. – Jaka szkoda – westchnąłem. – Akurat zostało nam od śniadania trochę wyśmienitych ciastek, pieczonych z miodem i pieprzem na sposób egipski. Trzeba wam wiedzieć, że moja żona pochodzi z Aleksandrii. Ja sam spędziłem tam za młodu sporo czasu... och, chyba ze trzydzieści lat temu. Egipcjanie słyną ze swego miękkiego chleba, jak z pewnością sami wiecie. Żona twierdzi, że to jakiś piekarz żyjący nad ujściem Nilu odkrył sekret przygotowywania zakwasu i pierwszy upieczony bochenek ofiarował Aleksandrowi Wielkiemu, kiedy ów zakładał nazwane od jego imienia miasto. Kobiecie zaczęły drgać kąciki ust. Naciągnęła kaptur, by ukryć oczy w cieniu, ale i tak czułem na sobie jej spojrzenie, równie gorące jak węgle w koszu. Twarz młodzieńca znów straciła wyraz i siedział sztywno jak przedtem. Belbo wrócił z małym stolikiem, który ustawił między nami. Służąca nadeszła z trzema kubkami i dzbankami z wodą i winem. Nalała wina i odeszła, pozostawiając mi decyzję co do stopnia rozcieńczenia go wodą.

– Zimową porą pijam prawie czyste wino – rzekłem, wlewając do najbliższego kubka odrobinę wody. – A dla was? Młody człowiek uniósł palec wskazujący, przyciskając kciuk do ostatniego stawu. – Wody na palec – potwierdziłem, nalewając i jemu, po czym spojrzałem na jego towarzyszkę. – Czy i ty się do nas przyłączysz, pani? Zawahała się, ale powtórzyła gest młodzieńca. Znów rzuciły mi się w oczy jej obgryzione paznokcie i spalona słońcem skóra dłoni. – Nie będziecie żałować – zapewniłem. – To jest wino z mojego prywatnego zapasu. Zostało mi jeszcze kilka amfor z czasów, gdy kilka lat temu w Etrurii na krótko przedzierzgnąłem się w rolnika. To był bardzo dobry rok... w każdym razie dla wina. Podałem im kubki. Zanim jednak zdążyłem podnieść własny, kobieta szybko odstawiła swój na stolik i sięgnęła po mój. – Rozmyśliłam się – szepnęła chrapliwie. – Wolę mniej wody... jeśli nie masz nic przeciwko temu. – Oczywiście. Podniosłem kubek do ust i zatrzymałem się, udając, że delektuję się bukietem wina. Obserwowała mnie w napięciu, po czym ostrożnie, bez udawania, powąchała zawartość naczynia, czekając, bym pierwszy upił łyk. Scena była groteskowa, niczym z podłej komedii, choć gdybyśmy byli w teatrze, widownia wygwizdałaby nas za pretensjonalną grę. Przytknąłem w końcu kubek do ust i przez chwilę trzymałem wino w ustach, zanim oblizałem wargi, pokazując jej w ten sposób, że przełknąłem. Dopiero wtedy zdecydowała się posmakować zachwalanego przeze mnie trunku. Mężczyzna, który obserwował naszą grę, jak gdyby czekając na przyzwolenie, podniósł swój kubek i wychylił go jednym haustem. – Doskonałe! – zakrzyknął jeszcze wyższym tonem i odchrząknął głośno. – Doskonałe – powtórzył ciszej głosem niższym, ale wciąż o kobiecym tembrze. Przez chwilę popijaliśmy w milczeniu, słuchając trzasku płonących bierwion. W końcu znów pierwszy się odezwałem. – Wygląda na to, że wzdragacie się wyjawić mi cel swej wizyty. Może zaczniemy od tego, że zdradzicie mi swe imiona? Mężczyzna popatrzył na swą towarzyszkę, która odwróciła się, kryjąc twarz w cieniu. Upłynęła chwila, zanim znów spojrzał na mnie. – Bez imion – powiedział. – Na razie. Skinąłem głową. – Jak sobie życzycie. Cóż w końcu znaczą imiona? Są tylko jak odzienie, które ludzie wkładają i zdejmują według potrzeb... jak przebranie, jeśli wolicie. Prawda? Młodzieniec patrzył na mnie błyszczącymi oczyma. Był zaintrygowany, czy tylko za szybko wypił swoje wino? Kobieta wciąż chowała twarz, ale znów poczułem na sobie jej spojrzenie.

– Imię to nie to samo co rzecz – wyszeptała w końcu. Znów skinąłem głową. – Tego się dowiedziałem dawno temu – przytaknąłem. – Trzeba trafu, że właśnie w Aleksandrii. A jednak nie nazywając ich, nie moglibyśmy dyskutować o rzeczach, które się kryją pod swymi nazwami... imionami. Wełniany kaptur pochylił się w poważnym skinieniu. – Rzecz ma jedno imię w mowie Greków, inne w łacinie – ciągnąłem. – A to, co dotyczy rzeczy, musi też dotyczyć i osób. Król egipski Ptolemeusz na przykład jest królem Ptolemeuszem, czy będziemy go tytułować z grecka basileus, czy po łacinie rex. Okryta stolą postać wciągnęła głośno powietrze i zdawało mi się, że chce coś powiedzieć, ale się powstrzymała. – Tak jest i z bogami – kontynuowałem. – Rzymianie zwą ojca bogów Jowiszem. To onomatopeiczne słowo wyraża odgłos uderzającej w ziemię błyskawicy, a greckie określenie „Zeus” przypomina grzmot rozlegający się w powietrzu. Tak oto imiona przekazują uszom to, co postrzegają oczy i dusza człowieka, choć może nieudolnie. – Właśnie! – szepnęła. Znów pochyliła głowę i odsłoniła utkwione we mnie oczy nauczyciela, radującego się wypowiadaną przez ucznia dawno wyuczoną, ale nigdy nie zapomnianą lekcją. – A mimo to imiona nie są rzeczami – mówiłem dalej. – I podczas gdy studia nad imionami mogą nas fascynować, to jednak ci, którzy pragną odkrywać filozofię, powinni studiować rzeczy, a ściślej mówiąc to, jak je postrzegamy. Na przykład, widzę płomień w tym koszu, ale skąd mam mieć pewność, że on naprawdę istnieje? Młodzieniec, który podczas mej przemowy uraczył się kolejnym kubkiem wina, roześmiał się w głos. – To proste! Włóż w płomień rękę! Cmoknąłem z dezaprobatą i powiedziałem: – Musisz reprezentować szkołę epikurejską, skoro wierzysz, że przez samą percepcję zmysłową możemy określić fakt istnienia. Epikur nauczał, że wszelkie doznania są prawdziwe; ale to, że ja się oparzę, nie będzie dowodem istnienia ognia dla ciebie, skoro to nie ty poczujesz ból. – Ach, ale usłyszę, jak krzyczysz. – Być może. Są jednak tacy, którzy wytrzymaliby to bez krzyku. Gdybym nie krzyknął, czy płomień straciłby coś ze swej realności? A gdybym krzyknął, ale ty byłbyś głuchy i nie patrzyłbyś w moim kierunku? Czy mimo to byłbym dla ciebie poparzony? Z kolei nawet słysząc mój krzyk, nie miałbyś pewności, czy naprawdę czuję ból, czy tylko cię nabieram. – Zdaje się, że sporo wiesz o takich sprawach – skomentował mój gość, z uśmiechem podnosząc kubek do ust. Zauważyłem, że poplamił sobie winem togę.

– Co nieco wiem – przytaknąłem. – Filozofię stworzyli Grecy, oczywiście, ale i Rzymianin może starać się ją pojąć. Mój dawny protektor Cycero stał się czymś w rodzaju eksperta od filozofii, aby wspomóc swą retorykę. Od sceptyków nauczył się, że każdemu twierdzeniu łatwiej zaprzeczyć, niż je udowodnić. To przydatne dla prawnika, zwłaszcza takiego, który nie ma skrupułów, by bronić przed sądem winnych zbrodni. – Pociągnąłem długi łyk wina. Nastrój w pokoju zupełnie się zmienił. Chłodna podejrzliwość przybyszów uleciała, ustępując zaufaniu. Uspokajający tok filozoficznego wywodu sprawił, że poczuli się jak na znanym gruncie... tak, jak przewidywałem. Ciągnąłem więc dalej: – Ale podobnie jak imię nie jest rzeczą, wygląd nie jest istnieniem. Rozważmy tę sytuację... dwie osoby odwiedzają mnie w moim domu. Na pierwszy rzut oka wyglądają na mężczyznę i kobietę; najwyraźniej takie chcą sprawić wrażenie. Po bliższym przyjrzeniu się stwierdzam, że to tylko wrażenie, a nie prawda. Tak mówią mi zmysły i umiejętność logicznej dedukcji. Powstaje zatem pytanie: skoro mężczyzna nie jest mężczyzną, a kobieta kobietą, to czym są? Kim są? Dlaczego chcą być uważani za kogoś, kim nie są? Kogo usiłują oszukać i dlaczego? No i czemu zjawili się w domu Gordianusa Poszukiwacza? – A ty znasz odpowiedzi na te wszystkie pytania? – burknęła postać w stoli. – Chyba tak, w każdym razie na większość z nich. Chociaż parę rzeczy u twojego towarzysza nadal mnie intryguje... – Spojrzałem na młodzieńca. Uśmiechał się w sposób, którego nie mogłem pojąć, dopóki nie zdałem sobie sprawy, że uśmiech skierowany jest nie do mnie, lecz do kogoś poza mną. Odwróciłem się i zobaczyłem swą córkę Dianę stojącą w drzwiach. Wyglądała, jakby tylko na chwilę przystanęła, by zajrzeć do wnętrza, i lada moment ruszy dalej. Miała na sobie suknię o długich rękawach, w jaką przyodziewa się dzieci niezależnie od płci, ale jej trzynastoletnie ciało zaczynało ją wypełniać w niezaprzeczalnie kobiecy sposób. Ciemnoniebieska szata zlewała się z ciemnym tłem korytarza i jej oświetlona płomieniami twarz wydawała się zawieszona w powietrzu. Mleczna cera i różany rumieniec, tak nieudolnie imitowany przez umalowane policzki mojego gościa, podkreślały czerń jej długich rzęs i gęstych brwi. Blask ognia grał w jej spadających na ramiona, ciemnych włosach. W brązowych oczach drgały wesołe iskierki; patrzyła na nas z ciekawością i rozbawieniem. Jakże była podobna do matki i jak ją z każdym dniem coraz bardziej przypominała! Czasem zdawało mi się, że nie miałem nic wspólnego z jej poczęciem; tak idealnym była wcieleniem Bethesdy. Dziewczynka uśmiechnęła się lekko i uczyniła krok, by odejść. – Diano, chodź tu na chwilę! – zawołałem. Weszła do izby, zdobna w ten tajemniczy uśmiech swej matki. – Słucham, tato? – Mamy gości, Diano.

– Tak, tato, wiem. Widziałam, jak Belbo ich prowadzi od drzwi. Szłam właśnie, by powiedzieć mamie, ale pomyślałam, że najpierw lepiej się im przyjrzę. – Po co? Obrzuciła mnie takim samym zdziwionym i niecierpliwym spojrzeniem, jakie widuję u Bethesdy, kiedy zastanawiam się nad rzeczami oczywistymi. – No, tato, w końcu nie co dzień odwiedza cię eunuch i mężczyzna przebrany za kobietę! Spojrzała na przybyszów i obdarzyła ich słodkim uśmiechem. Nie odwzajemnili się jej, za to popatrzyli po sobie ponuro. – Mówiłem ci, że ta maskarada nie ma sensu – mruknął starszy, już nie starając się zmienić głosu ani ukryć aleksandryjskiego akcentu. – Nawet dziecko w mig ją przejrzało! Zsunął powoli kaptur z głowy. Siwe włosy miał zaczesane do tyłu i związane w kucyk. Czoło poorane było zmarszczkami i pełne przebarwień. Fałdy skóry na podbródku zadrgały; nagle wydał mi się śmieszny: nieszczęśliwy starzec z uróżowanymi policzkami i wymalowanymi powiekami. Eunuch w todze zakrył usta dłonią i zachichotał, z lekka zamroczony winem. – Ale tak ładnie ci w makijażu! – Dosyć! – warknął stary Egipcjanin. Zapatrzył się w ogień z zafrasowaną miną i oczami pełnymi rozpaczy.

ROZDZIAŁ II – To jest moja córka, Gordiana, którą zwiemy Dianą – przedstawiłem ją, ujmując jej miłą, gładką dłoń. – Diano, nasz dom zaszczycił Dion z Aleksandrii, filozof, nauczyciel, czcigodny członek Akademii, a obecnie poseł egipski w Rzymie. Dion wstał z niewymuszoną godnością szacownego męża, nawykłego do formalnego przedstawiania i wymieniania swoich tytułów. Wyprostował się i splótł przed sobą ręce. Ta postawa dziwnie kłóciła się z jego dziwacznym przebraniem. W kobiecych szatach i z pomadą na twarzy wyglądał na kapłana jakiegoś wschodniego kultu; okazało się jednak, że jest nim właśnie jego młody towarzysz. – A to jest Trygonion – powiedział Dion, wskazując na małego eunucha, który również wstał, choć nieco chwiejnie. – Jest kapłanem świątyni Kybele tu, w Rzymie. Eunuch skłonił się lekko i ściągnął kapelusz, uwalniając zwichrzoną grzywę jasnych włosów o nienaturalnym, wyblakłym odcieniu. Przeczesał je palcami i potrząsnął głową, by jakoś się ułożyły. – Filozof i gallus! – skomentowała Diana z zadziwieniem. Na dźwięk ostatniego słowa niemal podskoczyłem. Gallus to łacińskie określenie kastrata-kapłana Wielkiej Matki, Kybele. Wszyscy gallowie są cudzoziemcami, prawo bowiem zabrania Rzymianom zajmowania tego stanowiska. Słowo to brzmi pobożnie w ustach wyznawców bogini, ale inni czasami używają go jako wulgarnego epitetu, „Ty parszywy gallu!” Dla Rzymianina pomysł zostania eunuchem, choćby w szczytnym celu służby religijnej, jest zupełnie obcy i odrażający. Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek tłumaczył jej, co to znaczy; co prawda, ona często wyskakuje z czymś, czego jej nie nauczyłem. Podejrzewam, że uczy się od matki. – Tak – podjął smętnie Dion. – Oto zagadka, Gordianusie: co też mogą mieć ze sobą wspólnego filozof i gallus... człowiek, który kieruje się rozumem, i człowiek, którego życie polega na wyrzeczeniu się wszelkiego racjonalizmu? Ha! Okoliczności czasem zmuszają do sypiania z dziwnymi towarzyszami. Im bardziej dramatyczne sytuacje, tym dziwniejsi towarzysze... – Rzucił okiem z ukosa na eunucha, a potem nagle zreflektował się. –

Oczywiście nie mam na myśli dosłownego znaczenia tej metafory. Macie w łacinie takie powiedzenie, prawda? O okolicznościach i spaniu w jednym łóżku? – Owszem, dość podobne. Skinął głową zadowolony, że wypowiedział się zrozumiale. Jego łacina była nieskazitelna, choć mówił z wyraźnym aleksandryjskim akcentem – z tą szczególną intonacją właściwą urodzonym w Egipcie Grekom. Teraz, słysząc, jak mówi swobodnie, przypomniałem sobie jego głos sprzed lat. Z wiekiem stał się bardziej szorstki, ale nie było wątpliwości, że to ten sam głos, którego jako młody człowiek, rwący się do poznania świata, słuchałem tak uważnie na schodach przed świątynią Serapisa w Aleksandrii. Jego dźwięk przeniósł mnie pamięcią daleko wstecz w czasie i przestrzeni. Dokonawszy przedstawienia, usiedliśmy znowu, ale bez Diany; odeszła, z pewnością prosto do matki z wieściami. Dion odchrząknął i zagadnął: – A zatem pamiętasz mnie? – Mistrzu – odrzekłem; tak go bowiem zawsze nazywałem w Aleksandrii, teraz zresztą też niezręcznie było mi używać jego imienia, choć dawno wyrosłem z wieku, kiedy starszych traktuje się z uniżeniem. – Oczywiście, że cię pamiętam. Trudno zapomnieć takiego człowieka! – Myślałem, że po tylu latach... Poza tym, kiedy usłyszałem twoje imię, skąd mogłem wiedzieć, że chodzi o tego samego Gordianusa, którego znałem tak dawno temu? Pewnie, że to nie zwyczajne imię, a moi informatorzy twierdzili, że przebywałeś za młodu w Aleksandrii. Z tego, co o tobie usłyszałem, wywnioskowałem, że istotnie możesz być drzewem, które wyrosło z tamtej sadzonki... takie powiedzenie u was też funkcjonuje, prawda? Użyłem właściwych czasów? To dobrze. Rozumiesz jednak, że skoro otacza mnie tyle niebezpieczeństw, tyle zdrady, nie mogłem przyjść do ciebie otwarcie. Dlaczego wzdragałem się wyjawić ci swoje imię? Dlaczego musiałem zachowywać się podejrzliwie nawet wobec twojego doskonałego wina? – Popatrzył na mnie zmieszany i zaczął ogryzać paznokieć. – Nawet kiedy cię ujrzałem, nie miałem pewności, że jesteś tym Gordianusem, którego poznałem w Aleksandrii. Czas zmienia nas wszystkich, a ty przecież też nosisz rodzaj przebrania. Wskazał na moją twarz. Dotknąłem podbródka i domyśliłem się, że mówi o moim zaroście. Uśmiechnąłem się. – Tak, wtedy byłem gładko ogolony. W Aleksandrii jest za gorąco na brodę, a poza tym byłem za młody, żeby wyrosło mi coś przyzwoitego. A może masz na myśli tę całą biel we włosach? Siwizna i zmarszczki istotnie są pewnym niechcianym przebraniem, które nosi każdy, kto odpowiednio długo pożyje... Dion przytaknął skinieniem głowy i studiował moją twarz, jakby wciąż nie mógł się zdecydować, czy może mi zaufać. – Muszę być bardzo ostrożny – powiedział.

– Tak. Wiem co nieco o twoim położeniu. Słyszałem o twojej podróży z Aleksandrii, o atakach na waszą grupę po wylądowaniu w Neapolis i pogróżkach, jakie otrzymywałeś tu, w Rzymie. Wiem, że senat udaje, że tego nie dostrzega. Na Forum wiele się dzisiaj mówi o, jak to ludzie nazywają, „kwestii egipskiej”. – Ale jak odgadłeś, że to Dion? – spytał mały gallus, nalewając sobie kolejny kubek wina. – Nasze przebrania pozwoliły nam bezpiecznie przejść ulicami. Co prawda z bliska muszą być mniej przekonujące... – Racja – podchwycił filozof. – Skąd mogłeś wiedzieć, że to ja? Z pewnością nie poznałeś mojej twarzy, ukrytej w cieniu i pokrytej różem jak u kobiety, no i te wszystkie lata, jakie upłynęły od naszego rozstania... Nie mogłeś też rozpoznać mego głosu, bo starałem się naśladować żeński tembr i mówić jak najmniej, a ty nie słyszałeś mnie od bardzo dawna. – Mistrzu, nie wiem, dlaczego mnie dziś odwiedziłeś, ale przypuszczam, że ma to coś wspólnego z moją zawodową reputacją: nazywają mnie Poszukiwaczem. Prawie od razu się domyśliłem, kim musisz być. Gdybym nie potrafił rozwikłać takiej prostej zagadki, zmarnowałbyś tylko czas, przychodząc tutaj. – Rozwiń tę myśl – polecił Dion beznamiętnym nauczycielskim tonem. – Tak, gadaj jaśniej! – Gallus zaśmiał się znad kubka, potrząsając swą blond czupryną. – Dobrze. Od razu było dla mnie oczywiste, że nie jesteście tymi, za kogo się podajecie. Podobnie dla Diany, a nawet dla mojego odźwiernego. – Co mnie zdradziło? – spytał Aleksandryjczyk. Wzruszyłem ramionami. – Drobiazgi. Któż potrafi wymienić wszystkie różnice w sposobie chodzenia, mówienia i zachowywania mężczyzn i kobiet? Aktor w teatrze może przekonująco grać rolę kobiecą, ale on jest do tego przygotowany zawodowo. Zwykłe pomalowanie sobie twarzy i włożenie stoli nie wystarczy, by uchodzić za kobietę. – A więc nasza maskarada na nic się nie zdała? Mów ściślej! Muszę to wiedzieć, ponieważ jeżeli nie udało mi się to przebranie, muszę znaleźć inne. To może stanowić o życiu i... – Dion znowu chciał gryźć paznokieć, ale nie miał już za co złapać zębami; zamiast tego zaczął się szczypać w obwisłe fałdy podbródka. – O, właśnie. Mogę zacząć od tego, że zdradziły cię twoje paznokcie – powiedziałem. – Rzymskie matrony dbają o nie niemal z rytualnym namaszczeniem. – Ach! Ten mój paskudny zwyczaj... – Popatrzył na swe palce z niesmakiem. – Wróciłem do niego, kiedy znalazłem się w Italii. Nie mogę się powstrzymać. – Paznokcie łatwo odrastają, ale dłoni nie ukryjesz. Żadna z szacownych Rzymianek nie ma takich spalonych na brąz rąk, zresztą nie ma ich także nikt z liczących się obywateli. Można je zobaczyć tylko u niewolników i rolników... albo gości z odległych stron, gdzie słońce jest gorące przez cały rok i barwi wszystkich na orzechowo, od króla Ptolemeusza aż po najniższego z harujących na roli niewolników.

– Ptolemeusz! – Dion niemal splunął, wypowiadając to imię. – Tak, spostrzegłem twoje zdenerwowanie, kiedy wcześniej o nim wspomniałem. Co tylko dobitniej potwierdziło moje przypuszczenie, że oto odwiedza mnie Dion z Aleksandrii. – Wciąż jednak nie wyjaśniłeś, skąd wzięło się owo przypuszczenie. Rozwiń tę myśl! – rzucił eunuch, parodiując swego towarzysza. – Dobrze, dojdziemy zatem do tego po kolei. Przychodzi do mnie ktoś w kobiecym stroju, ale nie jest kobietą. Musi więc być mężczyzną i mieć powód, by się ukrywać w przebraniu. Przyznaję, że nie pomyślałem, że ty możesz być eunuchem. A więc mężczyzna w kłopotach, może nawet w niebezpieczeństwie... Wydawało się to prawdopodobne, sądząc po twym nerwowym zachowaniu: odmówiłeś posiłku, chociaż w brzuchu ci głośno burczało. Po brązowych rękach i po akcencie poznałem, że musisz być cudzoziemcem. – Wzruszyłem ramionami. – Ale zawsze nadchodzi moment, kiedy szczegółowe przedstawianie kolejnych stopni logicznego procesu myślowego staje się zbyt nużące, by je kontynuować, prawda, mistrzu? To tak, jakby prosić tkacza o wyjaśnienie sposobu tworzenia kunsztownie zdobionej materii przez rozplatanie jej nitka po nitce. Cóż by to był za bałagan! Niech wam wystarczy, że kiedy dokonałem już wstępnych spostrzeżeń, po prostu nagle wpadłem na to, że mam do czynienia z Dionem Aleksandryjczykiem. Słyszałem o twojej niedoli; plotka głosi, że ukrywałeś się w prywatnych rezydencjach tu, na Palatynie. Skojarzyłem sobie to z niespodziewaną wizytą zdesperowanego cudzoziemca. Aby poddać tę dedukcję próbie, zacząłem cię podpuszczać: mówiłem o swym pobycie w Aleksandrii, o królu Ptolemeuszu, prowadziłem filozoficzne wywody. Twoje reakcje potwierdziły moje podejrzenia. To nie filozofia ani matematyka, mistrzu, ale musisz chyba widzieć, jakimi drogami pomknęły moje myśli i jak zastosowałem zasady logiki, które wpajałeś mi tak dawno temu. Dion uśmiechnął się i skinął głową. Jakie to dziwne, że w piątej dekadzie życia wciąż jeszcze może mnie tak radować wyraz aprobaty nauczyciela, którego nie widziałem i prawie nie wspominałem przez trzydzieści lat! – A co z Trygonionem? – spytał Dion. – Właśnie, co sobie o mnie myślałeś? – podchwycił gallus z błyskiem w oku. (Mówię: podchwycił, choć wielu na moim miejscu użyłoby rodzaju żeńskiego, podchwyciła; o eunuchach często mówi się jak o kobietach, co zresztą zdaje się sprawiać im przyjemność.) – Przyznaję, Trygonionie, że mnie zmyliłeś. Wiedziałem, że nie jesteś tym, za kogo chcesz uchodzić, ale wyciągnąłem niewłaściwe wnioski. Przyjąłem, że jesteś młodą kobietą w męskiej todze i kapeluszu, udającą mężczyznę. Gallus odchylił głowę i roześmiał się gardłowo. – Tak, to byłoby coś w rodzaju logicznej równowagi... dla tych, którzy widzą rzeczy w kategoriach albo – albo. Młoda kobieta w todze i stary mężczyzna w stoli! – Właśnie. – Skinąłem głową. – Domniemanie symetrii skierowało mnie na błędne tory.

– Wziąłeś mnie zatem za kobietę! – powtórzył Trygonion, rozsiadając się wygodniej i obrzucając mnie kocim spojrzeniem. – A kim, według ciebie, miałaby ona być? Niewolnicą filozofa, jego córką, a może żoną? – Wyciągnął rękę i pogłaskał Diona koniuszkami palców po pomarszczonej dłoni; Aleksandryjczyk skrzywił się i cofnął rękę. – A może jego przyboczną strażniczką-Amazonką? – Znów się zaśmiał. Wzruszyłem ramionami. – Twoje rysy i głos zmyliły mnie. W Rzymie nie ma wielu eunuchów, dlatego przeoczyłem tę możliwość. Widziałem, że nie nawykłeś nosić togi, jak się tego można spodziewać po kobiecie... ale i po cudzoziemcu. Zauważyłem twój akcent, ale nie jest egipski. Teraz, kiedy już wiem, że jesteś gallem, sądzę, że frygijski. Twoja łacina jest godna rodowitego Rzymianina. Musiałeś tu mieszkać od dawna. – Dziesięć lat. Przybyłem służyć w rzymskiej świątyni Wielkiej Matki, kiedy skończyłem piętnaście lat, w tym samym roku, kiedy poświęciłem się bogini. Przez poświęcenie miał na myśli wykastrowanie. Dion znów się skrzywił, tym razem boleśnie. – No, no! Gallus stanowił zatem twardszy orzech do zgryzienia od filozofa... – Młody kapłan wyglądał na zadowolonego z siebie. – To po prostu logiczne – rzucił poirytowany Dion. – Filozofowie dążą do jasności i ścisłości, podczas gdy kapłani Kybele czynią religię z mamienia zmysłów. – A mimo to młoda córka naszego gospodarza wyczuła prawdę od razu – zwrócił mu uwagę Trygonion. – Piękna dziewczyna – szepnął Dion, marszcząc czoło. – Taka przenikliwość u dziecka wydaje się niemal nadprzyrodzona, nie sądzisz, Gordianusie? – Kapłan spojrzał na mnie badawczo. – Może twoja córka jest czarownicą. Filozof jęknął i poruszył się niespokojnie, ale ja postanowiłem raczej dostosować się do poczucia humoru galla, niż zareagować oburzeniem. – Matka Diany wyrosła w Egipcie, gdzie eunuchów jest sporo – wyjaśniłem. – Diana ma Egipt we krwi, więc pewnie potrafi rozpoznać kastrata. Chciałbym przypisać sobie zasługę za jej spryt, ale intuicję z całą pewnością odziedziczyła po matce. – Może obie są czarownicami – mruknął Trygonion. – Dosyć tego grubiaństwa! – warknął Dion. – Ci gallowie myślą, że mogą pod czyimś dachem powiedzieć wszystko i zachowywać się, jak im się żywnie podoba. Nie mają zupełnie wstydu. – Wstyd nie jest jedyną rzeczą, której nam brak – odparł Trygonion z niewinną miną. Diana mogła mieć swój dar z jakiegokolwiek źródła, ale dla mnie istotne było, że dotknęła tajemnicy znacznie bardziej intrygującej niż nieudolne przebranie moich gości: jak doszło do tego, że ci dwaj zjawili się u mnie razem? Nie ulegało wątpliwości, że się nie cierpią.

– Jeśli już zaspokoiliście pragnienie... – powiedziałem świadom, że Trygonion wypił znacznie więcej wina, niż mu było potrzeba, Dion zaś ledwie umoczył wargi – ...i jeśli wyczerpaliśmy temat waszej maskarady, może przejdziemy do poważniejszych spraw. Dlaczego do mnie przybyłeś, mistrzu, i czego ode mnie chcesz? Dion odchrząknął, zanim przemówił: – Przed chwilą wspomniałeś o „kwestii egipskiej”, jak się mówi w Rzymie. Przyjmuję więc, że wiesz o fałszywym testamencie króla Aleksandra, o knowaniach Cezara i Pompejusza, którzy chcieliby położyć łapę na bogactwach Egiptu, a także o zbiorowym mordzie na moich ziomkach, którzy przybyli szukać przed senatem sprawiedliwości... Uniosłem dłoń, przerywając jego wypowiedź. – Może powinieneś zacząć od początku i opowiedzieć mi wszystko po kolei. Zacznijmy jednak od najprostszych odpowiedzi na dwa proste pytania. Po pierwsze: dlaczego przychodzisz do mnie? Dion patrzył na mnie przez długą chwilę, po czym przeniósł wzrok na strzelające w koszu płomienie. – Przybyłem do ciebie, bo nie ma w całym Rzymie nikogo innego, do kogo mógłbym się zwrócić o pomoc, komu mógłbym zaufać... jeśli naprawdę mogę tobie ufać. Skinąłem głową i zadałem następne pytanie: – Czego więc ode mnie chcesz, mistrzu? – Chcę, abyś mi pomógł... – Słowa nie chciały mu przejść przez gardło. Podniósł znów oczy na mnie; w jego źrenicach tańczyły odbite złote płomienie. Przełknął z wysiłkiem, aż zadrżała mu broda. – Pomóż mi. Proszę, pomóż mi... – W czym? – Pomóż mi uniknąć śmierci!

ROZDZIAŁ III Ze względu na swą bujną, ciemną czuprynę, imponującą posturę (wtedy jeszcze bez śladu tłuszczu) i jowialną naturę filozof Dion był wyróżniającą się postacią w Aleksandrii mojej młodości. Jak większość ludzi z wyższych klas Egiptu, był z pochodzenia Grekiem – z pewną domieszką krwi scytyjskiej, jak sam twierdził, co tłumaczyło jego wydatny wzrost, oraz paroma kroplami etiopskiej, odpowiedzialnej za ciemną karnację. Często widywano go na schodach biblioteki przy świątyni Serapisa, gdzie filozofowie spotykali się, by wieść dysputy i nauczać swych akolitów. Jako młody człowiek po dalekiej podróży znalazłem się w Aleksandrii i zdecydowałem, że pozostanę tam jakiś czas. Tam właśnie poznałem swą przyszłą żonę, Bethesdę, a ściślej mówiąc, kupiłem ją. Była niewolnicą wystawioną na sprzedaż na wielkim targu, młodziutką i bardzo piękną (a przy tym źródłem wiecznych kłopotów, co niechętnie przyznał licytator i dzięki czemu jej cena była dla mnie przystępna. Jeśli to, co z nią miałem, było kłopotem, to mogłem sobie tylko życzyć ich jak najwięcej). I tak spędzałem gorące aleksandryjskie noce w erotycznym transie, a w dzień, kiedy Bethesda zajmowała się domowymi pracami w moim raczej obskurnym mieszkaniu albo wychodziła na rynek, lądowałem prędzej czy później na bibliotecznych schodach, by odszukać Diona. Nie studiowałem filozofii – brakowało mi funduszy na formalne kształcenie się – ale korzystałem z utrzymującej się wśród aleksandryjskich filozofów tradycji bezpłatnego dopuszczania (od czasu do czasu) do konwersacji także osób postronnych. Teraz, w trzydzieści lat później, przypominałem sobie jedynie urywki tamtych dyskusji, ale za to żywo pamiętałem, jak Dion umiał rozpalić moją młodzieńczą pasję dociekania prawdy swymi retorycznymi zagadkami; podobnie jak Bethesda udatnie czyniła to na innym polu. W tamtych czasach miałem wszystko, czego pragnąłem, a młodemu mężczyźnie wiele nie trzeba: nieznane miasto do odkrycia, dziewczyna w łóżku i odpowiedni mentor. Nie zapomina się miast, kochanek i nauczycieli z młodych lat. Dion był związany z Akademią. Jego mentorem był Antioch z Askalonu, który później został jej scholarchą; mój nauczyciel był jednym z jego wybranych uczniów. W swej

ignorancji zapytałem kiedyś Diona, gdzie mieści się Akademia. Śmiał się, ale wytłumaczył mi, że choć nazwa ta wzięła się od konkretnego miejsca – gaju platanów pod Atenami, gdzie nauczał Platon – później nie odnosiła się do żadnego budynku, lecz do dyscypliny, kierunku filozoficznego. Akademia stała ponad granicami politycznymi (królowie mogli być jej mecenasami, ale nie mieli nad nią władzy) i barierami językowymi (chociaż wszystkie wielkie dzieła filozoficzne napisano po grecku). Akademia była dla wszystkich, choć do nikogo nie należała. Jak inaczej mogłaby się poświęcić odkrywaniu prawd fundamentalnych? Skąd człowiek wie to, co wie? Jak może być pewien własnej percepcji, a cóż dopiero cudzej? Czy istnieją bogowie? Czy można ich istnienie udowodnić? Jaką mają formę i naturę, i jak człowiek może odgadnąć ich wolę? Czy jest sposób, by odróżnić dobro od zła? Czy prawe działanie może prowadzić do złego skutku albo ze złego postępku wyniknąć dobro? Młodemu Rzymianinowi, który ledwie skończył dwadzieścia lat, takie pytania uderzały do głowy jak wino. Dion rozpamiętywał je wszystkie, a jego poszukiwania prawdy były dla mnie inspiracją. Miał tylko dziesięć lat więcej ode mnie, ale jawił mi się jako nieskończenie mądry i światowy. W jego obecności czułem się po prostu mały i pochlebiało mi bardzo, że znajdował czas i ochotę na wyłuszczanie mi swoich idei. Siadywaliśmy wówczas na stopniach schodów w cieniu trzymanych przez niewolników parasoli i rozprawialiśmy o różnicach między intelektem a czuciem, porządkowaliśmy zmysły według ich niezawodności i snuliśmy rozważania o tym, jak ludzie polegają na logice, powonieniu, smaku, wzroku, słuchu i dotyku, aby doszukać się sensu w świecie. Upłynęło trzydzieści lat. Dion się oczywiście zmienił. Wtedy wydawał mi się stary, ale teraz naprawdę się zestarzał. Bujna grzywa czarnych kędziorów obróciła się w srebro, brzuch mu urósł, a skóra obwisła i pomarszczyła się. Plecy wciąż jednak miał proste. Nienawykły do zakrywania ramion podwinął rękawy stoli, ukazując muskularne ręce, równie ogorzałe i opalone jak dłonie. Wyglądał tak zdrowo jak ja sam, a przy swym wzroście i mocnej budowie był z pewnością ode mnie silniejszy. „Trudno zapomnieć takiego człowieka”, powiedziałem mu przed chwilą. Kiedy poprosił mnie, bym pomógł mu zachować życie, omal nie odpowiedziałem, że wygląda na człowieka, którego trudno byłoby zabić. Powstrzymałem się jednak i po długiej pauzie zmieniłem temat. – Zaskakuje mnie, mistrzu, że to ty mnie pamiętasz po tak wielu latach. Byłem twym uczniem tylko dorywczo i niezobowiązująco, a mój pobyt w Aleksandrii trwał stosunkowo krótko. Kiedy wyjechałem z miasta, doszły mnie wieści, że twój mentor Antioch zastąpił Filona jako głowa Akademii. Twoje życie musiało wówczas wielce się zmienić. Konwersacje z królami, goszczenie dyplomatów, służenie radą możnym i potężnym... Jakie to dziwne, że zachowałeś w pamięci przelotną znajomość z młodym Rzymianinem, który lubił się kręcić przy bibliotece, przysłuchiwać dysputom starszych i od czasu do czasu ośmielał się wtrącać do konwersacji.

– Byłeś wtedy czymś więcej – odparł Dion. – Powiedziałeś, że kiepski byłby z ciebie Poszukiwacz, gdybyś nie potrafił odgadnąć tożsamości takiego przybysza jak ja. W takim razie cóż byłby ze mnie za filozof, gdybym nie umiał rozpoznać pokrewnej duszy? – Pochlebiasz mi, mistrzu. – Z całą pewnością nie. Nigdy nie schlebiam nikomu, nawet królom. Nawet nie Ptolemeuszowi! Co zresztą jest jedną z przyczyn mojej obecnej strasznej sytuacji. Uśmiechnął się blado, ale w jego oczach dostrzegłem ów wylękniony wyraz jak u człowieka trapionego nieustannym strachem. Wstał i jął krążyć nerwowo po pokoju, przyciskając ręce do piersi i potrząsając głową. Trygonion siedział ze splecionymi dłońmi i obserwował go z dziwną miną, nie odzywając się. – Pamiętasz, o czym zwykliśmy rozmawiać na schodach biblioteki, Gordianusie? – Tylko urywki, niestety. Ale pamiętam, jak wymownie prawiłeś o percepcji i prawdzie, i o tym, że nauki Platona i stoików nie zostały przez Akademię odrzucone, ale raczej wyjaśnione i usystematyzowane. – Pamiętasz takie rzeczy? Jakie to dziwne! Ja sobie nic podobnego nie przypominam. – Ale wtedy nic innego się nie liczyło, jak tylko dyskusje o filozofii. Dion potrząsnął głową. – W ogóle nie pamiętam, bym z tobą dyskutował o filozofii, choć zapewne tak musiało być. Wszystkie te abstrakcyjne wymysły i intelektualne brednie... jakże musiałem ci się wydawać napuszony! – Wcale nie... – Nie, Gordianusie, w pamięci utkwiły mi twoje opowieści. – Jakie opowieści? – O twoich przygodach hen, w wielkim świecie! O twej długiej, okrężnej podróży z Rzymu do Egiptu, podczas której widziałeś siedem cudów świata, i o twych wyczynach w Aleksandrii. Jakże nudny wydawał mi się mój los w porównaniu z twoim... Jak staro się przy tobie czułem, jak gdyby życie przemknęło gdzieś obok mnie! Kiedy ja i moi koledzy tkwiliśmy pod parasolami, rozprawiając o dobru i złu, ty przemierzałeś ulice, napotykając dobro i zło wcielone, brałeś udział w dramacie życia i śmierci. Kimże ja byłem, by mówić o odróżnianiu prawdy od fałszu, kiedy oto na bibliotecznych schodach siedział przy mnie młody Rzymianin, który rozwikłał zagadkę zabicia kota w dzielnicy Rakotis, co spowodowało, że pół Aleksandrii wszczęło rozruchy? – Pamiętasz tę historię? – spytałem szczerze zaskoczony. – Nigdy jej nie zapomniałem! Nawet teraz zamykam czasem oczy i słyszę, jak opowiadasz o tym, a filozofowie i sklepikarze zbierają się wokół ciebie i słuchają w podziwie. – Zabicie byle kota wywołało zamieszki w mieście? – Trygonion patrzył na nas z niedowierzaniem spod ciężkich powiek.

– Najwyraźniej nigdy nie byłeś w Aleksandrii, gdzie koty są bogami – odparł szorstko Dion. – Zaledwie parę lat temu zdarzył się podobny wypadek. Sprawcą był Rzymianin, tak w każdym razie mówiono. Ale w obecnym klimacie politycznym w Aleksandrii dobry jest każdy pretekst, by podjudzić tłum do ścigania Rzymianina po ulicach, czy jest kotobójcą, czy nie. – Zatrzymał się i oddychał nierówno. – Czy moglibyśmy przenieść się do innej izby? Tu jest za gorąco od ognia. Powietrze robi się ciężkie. – Może zawołam Belbona, by otworzył okiennice z drugiego okna? – zasugerowałem. – Nie, nie. Może wyszlibyśmy na chwilę? – Jak sobie życzysz. Poprowadziłem gości do ogrodu. Trygonion teatralnie zadygotał i objął się rękoma, owijając się szczelniej fałdami togi w sposób absolutnie niegodny Rzymianina. Dion przez chwilę przyglądał się z roztargnieniem sadzawce z rybami, po czym ogarnął spojrzeniem ciemniejące niebo i odetchnął głęboko. Po chwili podjął swój marsz w kółko i natknął się na statuę Minerwy. Dziewicza bogini w jednej dłoni dzierżyła pionowo włócznię, drugą ściskała tarczę. Na jej ramieniu przycupnęła sowa, a u stóp leżał zwinięty wąż. Rzeźba pomalowana była w tak naturalne barwy, tak że bogini zdawała się oddychać i patrzeć na nas spod przyłbicy grzebieniastego hełmu. – Wspaniała – szepnął. Trygonion, wierny Wielkiej Matce, zaszczycił Minerwę jedynie pobieżnym spojrzeniem. Podszedłem do Diona i podniosłem wzrok na znajome rysy posągu. – To jedyna kobieta w tym domu, która nigdy się ze mną nie sprzecza. Ale też nigdy mnie nie słucha. – Musiała kosztować fortunę. – Zapewne, choć nie umiem powiedzieć ile. Dostałem ją w spadku... w pewnym sensie... wraz z domem. Opowieść o tym, jak do tego doszło, zajęłaby całą księgę2 . Filozof obrzucił spojrzeniem otaczający ogród portyk, wyraźnie pod wrażeniem. – Te wielobarwne płytki nad drzwiami... – Wypalane przez rzemieślników z Arretium. Tak mi powiedział mój nieżyjący dobroczyńca, Lucjusz Klaudiusz, kiedy bywałem w tym domu tylko gościem. – A te misternie rzeźbione kolumny? – Przeniesione podobno z wielkim trudem ze starej willi w Bajach, tak jak i statuę Minerwy. Wszystko greckiego projektu i wykonawstwa. Lucjusz Klaudiusz odznaczał się nienagannym smakiem i dysponował poważnymi zasobami finansowymi. – A teraz to wszystko należy do ciebie? Dobrze sobie w życiu poradziłeś, Gordianusie. Doprawdy, bardzo dobrze. Kiedy powiedziano mi, że mieszkasz w pięknym domu na Palatynie, zastanawiałem się, czy możesz być tym samym człowiekiem, który wiódł żywot włóczęgi w Aleksandrii, żyjąc z dnia na dzień. 2 Opowiada o tym książka tegoż autora, Zagadka Katyliny.

Wzruszyłem ramionami. – Mogłem wtedy być włóczęgą, ale zawsze miałem gdzie wrócić. W Rzymie czekał na mnie skromny dom mego ojca na Eskwilinie. – Z pewnością nie mógł być tak piękny jak ten. Powiodło ci się. Widzisz, dobrze cię osądziłem, poznawszy cię w Aleksandrii. Znałem wielu mądrych ludzi, filozofów, którzy tęsknią do wiedzy tak jak inni do wina, bogatego ubioru albo pięknej niewolnicy... jak gdyby posiadanie błyskotek mogło przynieść im pociechę albo poważanie bliźnich. Ty jednak szukałeś prawdy jak oblubienicy. Tęskniłeś do prawdy, Gordianusie, jakbyś nie mógł żyć bez oddychania jej słodką wonią we dnie i w nocy. Kochałeś wszystkie jej tajemnice jednakowo... i wielkie sekrety filozofii, i praktyczne zagadki w rodzaju wykrycia zabójcy aleksandryjskiego kota. Poszukiwanie prawdy jest cnotą. Za tę cnotę bogowie zesłali ci nagrodę. Nie przyszła mi do głowy inna odpowiedź, jak tylko kolejne wzruszenie ramionami. W ciągu tych trzydziestu lat, odkąd widziałem Diona po raz ostatni, mogłem z łatwością sto razy umrzeć, ponieważ moja praca często wystawiała mnie na niebezpieczeństwo; mogłem też popaść w ruinę, jak setki innych mężczyzn. Zamiast tego stałem się posiadaczem kosztownej willi na Palatynie i za sąsiadów miałem senatorów i bogatych kupców. Wytłumaczenie mojego szczęścia, jakie przedstawił Dion, było równie prawdopodobne jak każde inne, choć zdaje mi się, że nie ma filozofa, który potrafiłby wyjaśnić, co skłania Fortunę, by uśmiechała się do jednych, a gardziła innymi. Patrząc na Diona, jak wznawia swój niespokojny spacer po ogrodzie, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że wygląda właśnie jak jeden z tych opuszczonych przez kapryśną boginię. Wiele czasu upłynęło, odkąd wiodłem dłuższą konwersację z jakimkolwiek uczonym mężem. Zapomniałem, jak uwielbiają oni mówić, bardziej nawet od polityków i nie zawsze na temat. Oddaliliśmy się znacznie przez te dygresje od celu jego wizyty, a w ogrodzie zaczynało się robić chłodno. – Wracajmy do domu. Jeśli będzie ci za gorąco, każę przynieść zimnego wina – zaproponowałem. – Dla mnie grzanego – Trygonion znów zadygotał. – Tak, przyda się nam jeszcze trochę twojego doskonałego trunku – zgodził się filozof. – Zaczyna mnie palić pragnienie. – A głód nie? – spytałem, czując, jak burczy mi w brzuchu. – Nie! – zapewnił. Kiedy jednak przechodził przez próg, potknął się i zatoczył; podtrzymując go, poczułem, jak drży. – Kiedy jadłeś ostatni posiłek? – spytałem. – Nie jestem pewien. – Potrząsnął głową. – Nie pamiętasz?

– Wczoraj odważyłem się wyjść w tym samym przebraniu i na rynku kupiłem trochę chleba. – Znów potrząsnął głową. – Powinienem kupić więcej i zjeść dziś na śniadanie, ale ktoś mógłby go zatruć, kiedy spałem... – Nic więc dzisiaj nie jadłeś? – W ostatnim mieszkaniu niewolnicy próbowali mnie otruć! Nawet pod dachem Tytusa Koponiusza nie mogę czuć się bezpieczny. Jeśli służba jednego człowieka da się przekupić, by otruć gościa swego pana, to tak samo może postąpić służba każdego innego. Nie biorę do ust nic, co nie zostało przygotowane na moich oczach albo nie kupiłem tego sam na rynku, gdzie nikt nie może podrzucić mi trucizny. – Niektórzy ludzie mają niewolników, by przed nimi kosztowali ich strawy – mruknąłem, dobrze wiedząc, że takie praktyki są powszechne w Aleksandrii, gdzie kazirodczy, rywalizujący ze sobą monarchowie i ich agenci nieustannie usiłują cichaczem wzajemnie się zgładzić. – Oczywiście, że miałem takiego niewolnika! – obruszył się Dion. – W przeciwnym razie jak uniknąłbym tego zamachu? Szkopuł w tym, że niewolników od kosztowania trzeba wymieniać, a pobyt w Rzymie nadszarpnął moje fundusze. Nie zostało mi nawet pieniędzy na powrót do Aleksandrii, gdy się znów ociepli i zacznie się sezon żeglugowy. – Potknął się znowu i omal nie wpadł na rozpalony kosz. – Ależ ty prawie mdlejesz z głodu! – zakrzyknąłem, ściskając go za ramię i prowadząc do krzesła. – Nalegam, abyś zjadł kolację. Jedzenie u mnie jest absolutnie bezpieczne, moja żona zaś... – Miałem już na końcu języka wyszukane słowa pochwały kulinarnych talentów Bethesdy, ale ponieważ Dion dopiero co chwalił mnie jako poszukiwacza prawdy, powiedziałem tylko: – Moja żona nie jest złą kucharką, zwłaszcza kiedy przygotuje jakieś danie po aleksandryjsku. – Twoja żona sama gotuje? – zdziwił się Trygonion. – W tak wspaniałej willi? – Posiadłość robi większe wrażenie niż moja sakiewka. Poza tym Bethesda lubi gotować i ma niewolnicę do pomocy. Otóż i ona! – dodałem, widząc małżonkę w drzwiach. Chciałem powiedzieć coś więcej, ale zamilkłem, widząc wyraz jej twarzy. Przenosiła wzrok z Trygoniona na Diona (który w swej słabości chyba w ogóle jej nie zauważył), potem na mnie; przez cały czas miała minę, której mimo spędzonych z nią ponad trzydziestu lat nie potrafiłem odcyfrować. Co ja znowu takiego zrobiłem? – Diana powiedziała mi, że masz gości – odezwała się w końcu. Słowa zostały wypowiedziane z dawnym, egipskim akcentem, a ton był jeszcze wynioślejszy niż zazwyczaj. Świdrowała oczyma obu nieznajomych tak bezlitośnie, że Trygonion spuścił wzrok i zaczął się nerwowo wiercić na krześle, a Dion, który w końcu zarejestrował jej obecność, zamrugał gwałtownie i odsunął się, jakby popatrzył na słońce. – Czy coś jest nie tak? – spytałem, niepostrzeżenie dla innych strojąc do niej minę. Pomyślałem, że ją tym rozśmieszę; myliłem się.