uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 657
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 757

Łukasz Orbitowski - Ballada o Czerwonym Tomku

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :261.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Łukasz Orbitowski - Ballada o Czerwonym Tomku.pdf

uzavrano EBooki L Łukasz Orbitowski
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 57 osób, 53 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 54 stron)

Łukasz Orbisowski Ballada o Czerwonym Tomku

Część pierwsza Gliwice nocą I Oni byli naprawdę fajni. - Niedaleko - powiedział tato, taki tato, którego widuje się na kartonach z mlekiem. Prowadził od szesnastu godzin, przejechał Austrię i Czechy, robiąc dwanaście krótkich przerw na papierosa, by utknąć w sercu Śląska. Niebo i ziemia zamknęły renaulta w szarej bryle. Tato widział ścianę wody i pomyślał, że Bóg właśnie rozbił akwarium nad głowami jego rodziny. Pomyślał również, że powinien odpocząć w czasie drogi, nie palić tyle i że chce usłyszeć słowa, pozwalające zapomnieć o zmęczeniu. - Niedaleko - powtórzył. - Za godzinę przejedziemy Śląsk. - Zmienić cię? - zapytała Danuta. Na przednim siedzeniu przypominała nastroszoną sowę. - Zmęczysz się, Karolu. Już jesteś zmęczony. Pamiętasz, jak mówiłeś, że nie lubisz jechać długo? To było wtedy, gdy wracaliśmy z Pomorza, kiedy Sara była jeszcze mała i utknęliśmy w połowie, a ty zarzekałeś się, że nigdy więcej nie wpakujesz się w taki szajs, jak jazda po dziesięć godzin, rano, wieczór. Podobno najwięcej wypadków jest na początku i na końcu drogi. - Jak z samolotem - z tyłu odezwała się Sara. - Tak - powiedział Karol. Gdzieś tutaj powinien być skręt na Katowice - myślał, wypatrując odpowiedniego znaku, a głośno dodał: - Dokładnie, jak z samolotem. Karol raz zaglądnął w oczy śmierci, trzy tysiące metrów nad Atlantykiem, gdy piorun trzasnął w skrzydło. To było jeszcze w latach osiemdziesiątych. Leciał na stypendium, otrzymane dzięki legitymacji, którą wciąż miał w domu i nie oddał, gdy robili to wszyscy. „Kurwą jesteś i kurwą umrzesz” - powiedział mu Terlak, a Karol roześmiał się głucho, bo gdy Terlak i jego honor stali po cukier, on miał spacerować po Manhattanie i palić Chesterfieldy zamiast Klubowych. Ale boeingiem zatrzęsło jak plastikowym pudełkiem, na moment zgasło światło i Karol myślał, że krzyk pokruszy szyby. Wiatr wyłby wtedy razem z nimi. Samolot wylądował bezpiecznie dwie godziny później. Sara myślała o sukience przywiezionej z Niemiec i o tym, co powie Marcin, gdy ją w niej zobaczy. Ojcu nie podobał się dekolt, jakby zapomniał, że Sara ma szesnaście lat i niewiele zostało w niej z dziewczynki. Marcin dostanie też Farenheita ze sklepu bezcłowego i butelkę wina, którą razem wypiją. Sara dbała o swoich chłopców, ale o niego, Marcina, szczególnie. Spodoba mu się prezent od ojca: pierścionek z ametystem. Założyła go w Darmstad i nie zdjęła go do tej pory. - Daleko jeszcze? - zapytała. Nieważne, o której przyjadą, budzik punkt siódma pogoni do szkoły.

- Dość daleko. - Muszę się wyspać. - Śpij w samochodzie - poradziła jej Danuta, nie odrywając wzroku od drogi. - Nie mogę spać w samochodzie i wiesz o tym. - Wiem - odezwał się Karol. - Najdalej za dwie godziny będziemy w domu. To letni deszcz, nie trwa długo. Postaraj się zasnąć tutaj. Szum usypia. Byłem młody, leżałem w namiocie i zasypiałem zasłuchany w deszcz. - Raz deszcz tak szumiał, że obudziliśmy się nad ranem w środku rzeki - rzuciła Danuta. - Rozbiliśmy się pod górką, rozumiesz, wszystko spłynęło przez nasz namiot, bo tata... - Napiszesz mi zwolnienie? - przerwała Sara. Karol roześmiał się. - Nie, kochanie. Nie napiszę. -Tato! - Córko! - Skwitował ponownie śmiechem Karol. - Och tato, nie lubię, gdy tak postępujesz. - Przynajmniej jeden facet w twoim życiu musi być twardy - rzekł Karol z rozbawieniem. - Jest dziesiąta. Niedługo będziemy w domu. - Tato, wiesz jak to jest być niewyspanym w szkole. Jak przyniosę jedynkę, nie będziesz się złościł, dobrze? Jestem nieprzygotowana, niewyspana, zmęczona i z nocy. Proszę, tato. Karol wyrzucał sobie, słabość do córki. Matka ją rozpieszcza, powtarzał i mnie zostawia rolę zgreda. Był dość młody i wykształcony, by rozumieć Sarę. - Ja też cię proszę, córeczko. Nie męcz mnie. - Będę cię męczyć. - Męczy mnie już droga. I deszcz. Ty także przeciw mnie? - Tak tato. Zobaczysz, dasz zwolnienie, przestanie padać. - Wtedy dojedziemy wcześniej i nie będzie ci potrzebne. - Będzie. Zbierasz punkty, mała - pomyślał - ładnie to tak grać ze starym ojcem? - Dobrze - westchnął - jeśli wrócimy po dwunastej, dostaniesz zwolnienie. Roześmiana Sara przytuliła się do ojca. Karol żartował, mówił, żeby przestała, bo nie widzi drogi i nigdzie nie dojadą. Przegrywanie z córką sprawiało mu przyjemność. Burzowa twarz Danuty przejaśniła się po raz pierwszy” odkąd zapadł zmrok. - Miałem kolegę - powiedział -jeszcze w muzycznej, ho, ho, trochę czasu temu. Chyba nawet nie skończył, zagubił się po drodze. Pamiętam go dlatego, że chciał uciec kiedyś z fizyki, na której potem się wyłożył. Chciał naciąć sobie rękę tak lekko, żeby nasączyć krwią chusteczkę i powiedzieć, że mu krew z nosa leci. I ten facet, uwierzcie, przesadził, bo zaciął się tak, że... Trochę to makabryczne. W każdym razie dociął się do kości, nie poszedł na fizykę. Głos ojca mieszał się z deszczem klaszczącym o karoserię.

- Puentą jest stwierdzenie lekarki, iż nikt nie może być tak głupi i że Adaś chciał pożegnać się ze światem. Pomyślcie sobie, biedny chłopak. Wzięli go potem w obroty, pani pedagog poczuła się potrzebna, porozmawiała z rodzicami, przepisała środki, za które każdy narkoman odciąłby sobie rękę, a Adaś przewędrował przez gabinety psychiatryczne, grupy terapii i Bóg wie co jeszcze. Straciliśmy Adasia, bo ojciec snuł się za nim jak wściekły cień. Tyle historii. Spotkałem Adasia jakieś siedem lat temu. Kaleka, pomyślałem sobie, że mam trochę szczęścia. Sunął nogami po chodniku ten czterdziestoletni facet, który robił za młodu sześćdziesiąt pompek bez przyspieszenia oddechu... Renault zatoczył koło, spod maski dobyło się coś co słychać zawsze w kiepskim filmie, gdy los krzyżuje drogi bohaterów. Tandetne, celuloidowe: „puff” z najniższej półki w wypożyczalni, złośliwy dźwięk, wymyślony, by akcja mogła toczyć się dalej, a Don Johnson otrzymał tantiemy za kolejny sezon. Auto stanęło pośrodku drogi. Karol uderzył w kierownicę otwartymi dłońmi. - Nie denerwuj się - powiedziała Danuta. - Nie denerwuję się. - Pojedziemy? - zabrzmiało z tylnego siedzenia. Karol bez słowa wyszedł z samochodu. Sara widziała, jak kuli się na deszczu, rozgląda się i zaczyna grzebać pod maską. Spostrzegła, że otacza ich ten rodzaj mroku, który zalega w zaułku ubogiej dzielnicy. Towarzyszy mu smród i dziwne uczucie z czasów, gdy człowiek biegał półnagi po lesie i wiedział, że cokolwiek czai się w ciemności, jest silniejsze i od niego. Stali pod zwalistą hałdą i gdziekolwiek spojrzeć, nie paliło się światło. Ojciec wrócił po latarkę. Poszperał chwilę i pokręcił głową. - Danusiu, weź latarkę i poświeć. Naprawiał przez pół godziny. Sara śledziła wskazówki zegara i czekała. To musiało się stać, bo przecież nie jest dziewczyną, do której uśmiecha się słońce. - Bardzo mi przykro, kochanie - powiedział. Przypominał króla utopców, który wyczłapał z rzeki na żabich nogach. - Nie pojedziemy. Ojciec chciał iść sam, ale Danuta oświadczyła, że za żadne skarby nie zostanie z córką w aucie na pustkowiu. - To Śląsk i biedota, Karol - kontynuowała - nie słyszałeś co się dzieje! Nie dalej jak rok temu sataniści zabili tutaj dwoje dzieci, właśnie w wieku Sary. W „Polityce” pisali, że trzeba zatrzymywać się jak najmniej. Zresztą pamiętasz, jakich ludzi widzieliśmy po drodze i... Karol słuchał cierpliwie, kiwał głową, która, zdawało mu się, pęczniała jak wielka kukurydza, i stwierdził, że idą wszyscy. Był przekonany, że najdalej za pół godziny znajdą kogoś. Szli czterdziestą minutę i Sara miała wrażenie, że hałdy wędrują razem z nimi. Zielony kapok niewiele ją chronił. Buty nasiąkły wodą. Bała się, że samochód i sukienka przepadną. Chciała ją wziąć, ale ojciec powiedział, że wszystko zostaje. Zabrał tylko portfel i cieszył się z

kilkuset euro, które zostały z wyjazdu. Zawsze mogą się przydać, by ktoś chętniej udzielił pomocy. - To jest bez sensu - powiedziała Sara. - Nie marudź - ofuknęła ją Danuta. Sara nie cierpiała matki, kiedy była zła. Wolałaby iść sama. - Dziewczyna ma rację - Karol skręcił i zaczął wspinać się na hałdę. - Zobaczę co jest za nią. Może błądzimy, chodzimy w kółko. Wszystko jest możliwe w takim deszczu. Sara! Rzucił jej latarkę. - Świeć mi pod nogi. Wyglądał komicznie, gdy wspinał się na żwir i piach niczym pająk, któremu wyrwano nogi. Mamrotał przekleństwa, obsuwał się i wspinał znowu, oblepiony błotem jak gigantyczny, wielkanocny zając. Najchętniej biłby z wściekłości w tę nieszczęsną hałdę, gotów uwierzyć, że rozniesie ją ciosami ehuderlawych ramion. Sapał, świszczał, klął i sapał znowu, prawdziwy koncert z burzą zamiast orkiestry. Ale Karol Konieczny oprócz głupoty miał też upór i wreszcie stanął na szczycie hałdy, bojąc się zapewne, że zobaczy garby kolejnych, jej podobnych. - Mam szczęście - powiedział do siebie, nie wiedząc, jak bardzo się myli. - Światła! - krzyczał. - Światła miasta! Jest tuż przed nami! - Co to za miasto? - pytała z dołu Sara, a Karol jeszcze nie wiedział, że przed nim Gliwice kładą się do snu. II Witold był ponurym facetem, który zrobiłby karierę w Stanach, o czym nie pomyślał. Wiedział, że powinien robić, co robi i przystał na to, tak jak zgadzamy się na burzę, wschody słońca i wrednego szefa nad uchem. Wszystko ma swój kres i Witold, zapytany o motywy, powiedziałby, że kierował nim Bóg, albo coś w tym stylu. To kłamstwo, wiedziałem o tym, bo czy Czerwony Tomek mógł mieć coś w sobie z Boga? Można by pomyśleć, że miasto kierowało Witoldem. Miał świadomość, że musi, i tyle. Zdawałoby się, że dziewczyna śpi, zwinięta w kłębek na tylnym siedzeniu. Widział w lusterku jej szczupłe dłonie, krótką koszulkę. Kolczyk w pępku lśnił jak świetlik. Nim wróci, musi wyczyścić auto. Rzadko rzygały, jeszcze rzadziej się broniły. Ta była jakaś niespokojna. Nazywała się, dał Bóg, Karolina lub Katarzyna i była jedną z tych zaciętych w sobie małolat, które ułożą drogę z trupów, byleby wyrwać się z Gliwic. Powiedziała, że uczy się w szkole średniej, za rok zdaje na prawo do Katowic i Krakowa. Zda na pewno, bo ojciec ma dość pieniędzy i ustawi córeczkę, jakby życie było szachownicą, a ona białą królową. W oczach

skrzyła się przyszłość, jaką chciała widzieć: zabawy studenckie w wiecznie pijanym akademiku, szybcy faceci i wreszcie książę z bajki, który weźmie tę zarozumiała kulkę z grzbietu tatusia. Witold śmiał się z tego, bo przygotował jej coś odmiennego. Katarzyna należała do tych dziewczyn, które noszą bluzeczki odsłaniające pępek, choć wcale nie powinny. Opowiadała o wianuszku adoratorów, ale Witold nie był koleżanką z ławki. Twoja cipa jest wysuszona jak dziupla w zwalonym drzewie - myślał, proponował przejażdżkę i śmiał się z niej. Mógł ją przerżnąć jak Bóg przykazał w swoim oplu, na hałdach, czego nie uczynił. Pozostał wierny swojej dziewczynie. Pieprzyć zasady, ale źle by się czuł, wyruchawszy takie byle co za plecami Weroniki. Przydusił ją choloroformem, jak się to robi na filmach. Wierzgała, szmata, i zarzygała tapicerkę. Cóż, taka praca. - Czerwony Tomek mógłby zdobyć się na cholerne „dziękuję” - powiedział do siebie, patrząc na bramę. - Jeden pieprzony raz. Ale wątpił, by Tomek chciał mu kiedyś powinszować dobrej służby. Dla niego ludzie byli niczym trzcina, niczym deski, z których wznosi się dom. Nie Witold, znajdzie się inny. Pieprzyć to. Samochód stał w ciemności. Miasto milczało. Gliwice zasypiały z kurami. Gasły światła w oknach, gaśli pijacy. Nikt nigdy nie widział Witolda, jak podchodzi z dziewczyną do Czarnej Bramy. Być może Czerwony Tomek maczał w tym palce. Popatrzył na dziewczynę i poczuł skurcz w sercu. Nie pamiętaj o nich - powtarzał sobie. To najważniejsze. Muszą znikać w tobie jak w ciemnościach za Czarną Bramą. Jutro wyrzuci z głowy jej marzenia, uśmiech, głos. To trochę tak, jak przy uwodzeniu panienek przez starego wyjadacza, ale Katarzyny nie poderwie już żaden cwaniak. Wspomnienia, rozważanie nocnych uczynków, zmieniłyby go w przestraszonego durnia, a Czerwony Tomek by mu tego nie wybaczył. - Wstawaj, maleńka - powiedział. Dziewczyna nie mogła się poruszyć. Rozejrzał się raz jeszcze. Nie lubił napięcia w drodze do Czarnej Bramy przez uśpione miasto. Patrzyły na niego ciemne okna i blade latarnie. Ile twarzy kryje się za szybami? Ilu ludzi może wytoczyć się zza rogu? Czerwony Tomek uspokajał go wówczas. Szeptał w głowie Witolda, spokojny jak morze. Jestem narzędziem - powiedział - jestem młotkiem a ty gwoździem, idziemy, maleńka. Wybierał brzydkie kobiety. Grube, pryszczate, z twarzami jak torty. Szły najchętniej. Potem pojawiał się problem, przenieść takiego kloca. Karolina ważyła chyba siedemdziesiąt kilo, a Witold nie był zbyt silny. - Dawaj, mała. Wziął ją na ramię i ruszył w stronę Czarnej Bramy. Czuł zapach wymiocin. Ich wilgoć przeniknęła przez koszulę. Na co ona Czerwonemu Tomkowi? Na cholerę mu pozostałe? Trzy

lata. Sześć kobiet. Grubych, paskudnych niczym gradowa noc, nikogo nie interesujących, starych i młodych, tłustych i pękatych, głupich i głupszych? Odpowiedz choć na to - prosił w myślach Witold, towarzysząc Katarzynie w ostatniej podróży. Prawie biegł. Musiał przejść przez skwerek - w dzień siadały tu emerytki, grzejąc stare próchna, bawiły się dzieci, młodzież i menele pili tanie wina. Policja zganiała ich po to, by przyszli znowu. Na lewo od Witolda spał jeden, podobny do kupy błota. Porzygał się, zupełnie jak moja maleńka - porównał. - Koniec podróży! - powiedział i rzucił Katarzynę na ziemię. Dziewczyna jęknęła. Mógłby ją zabić przed bramą. Czerwonemu Tomkowi będzie wszystko jedno. Nigdy na to się nie zdobył. Przynosił ofiarę, a co działo się z nią za Czarną Bramą, nie budziło jego zainteresowania. Być może dziewczyny żyły pod miastem, w ciemnej siedzibie Czerwonego Tomka? Z trudem wyobrażał sobie, że ktoś w rodzaju Tomka może zainteresować się kobietą jak mężczyzna. Już prędzej zjada je. Tak. Zostań tutaj, nasłuchuj. Coś mlaszcze pod miastem. - Miesza ci się we łbie stary - powiedział do siebie - kończymy szopkę. Czarną Bramę przysypała ziemia do jednej trzeciej wysokości. Przed Witoldem ustępowała, ukazując gęstą ciemność i pierwszy stopień schodów. Z głębi bił gorzki zapach zepsutego jedzenia, gnijącego drzewa, szczurów i robaków. Kojarzył się ze starym więzieniem, gdzie cela ma metr na metr i skazany czołga się po powalanej gównem podłodze. Pochylił się i podniósł dziewczynę. Wystarczy krok i silny ruch ramion. Nasza mała poleci do świata, gdzie nie ma prawników, bogatych tatusiów i facetów, marzących o przespaniu się z pasztetem. Ale dziewczyna nagle się ocknęła. Uniosła raptownie głowę i gdyby Witold stał z przodu, dostrzegłby oczy, wychodzące na wierzch. Krzyknęła, Witold zatkał jej usta. Atak zaskoczył go. Pulchne ramiona biły na oślep po nogach, biodrach, po podbrzuszu. Witold skulił się i puścił ją. Czerwony Tomek wrzeszczał w jego głowie. Karolina, Katarzyna, czy jak jej tam, wyminęła go na czworakach. Półprzytomna ze strachu, próbowała się podnieść. Potem Witold mówił sobie, że to Czerwony Tomek dał mu siłę. Chwycił dziewczynę, nim stanęła. Szarpnął za włosy, jej krzyk zmienił się w błagalny skowyt. Pomógł sobie nogą. Martens trafił Katarzynę w nasadę nosa. Tłusta twarz eksplodowała jak krwawy balonik. Zza czerwonej maski Witold widział tylko przerażone oczy. Zawlókł ją do bramy. Już się nie szarpała. Katarzyna przyrzekała, że nikomu nie powie, że zrobi wszystko, co chce i żeby ją puścił. Bo przecież jest młoda. Bo jeszcze nie teraz, jakby ktokolwiek wiedział, kiedy ma skończyć życie. „Proszę, proszę” - dźwięczało mu w uszach. Czerwony Tomek umilkł, ale Witold już go nie potrzebował. Dziewczyna zniknęła w ciemności. Rzucił ją w dół i słyszał, jak ciało odbija się od stopni, wywołując odgłos podobny do tego, jaki wydaje mokra dłoń, wybijająca rytm na udach. Ostatnie „proszę” zamilkło, nim Witold zamknął bramę. Rano zastanie ją przysypaną ziemią.

Jak zawsze. - Krzycz, szmato - powiedział i poprawił sobie humor. Dziwka będzie krzyczeć, to pewne. Cokolwiek czeka ją na dole, wypluje płuca, nim umrze. Wrócił do samochodu, zapalił gaz i odjechał. Musi wyczyścić tapicerkę i doprowadzić siebie do ładu. Zadzwoni do Weroniki na komórkę i dowie się, czy u niej wszystko w porządku. Rano przejrzy gazety. Czeka go ciężki tydzień oczekiwania. Kiedyś muszą wpaść na trop. Takie jest życie i nie można na to nic poradzić. Kiedy zaczynał, myślał, że to robota na trochę, że Czerwony Tomek znajdzie sobie innego. - Za szybko się zestarzałem - rzekł do siebie, patrząc w lusterko. Oczy oplatała mu gęsta sieć zmarszczek. Poniżej zagnieździły się ciemne plamy. Wyglądał jak facet, który chleje do świtu. Kiedyś Weronika zacznie zadawać pytania. Chętnie odpowiedziałby szczerze, ale w pewnych sprawach trudno oczekiwać zrozumienia. Wiedział, że go złapią. Łapią wszystkich. Zniknięć jest zbyt dużo, a Gliwice to małe miasto. Zrobi błąd. Czerwony Tomek przestanie go chronić. Do sprawy skierują kogoś mądrzejszego od lokalnych gliniarzy. Pech zaprowadzi Witolda na resztę życia do pierdla, w którym nie zabawi długo. Współwięźniowie nie polubią Witolda. Nikt nie dowie się, dlaczego to robi. Witold obiecywał sobie, że zniesie los z godnością. Wpieprzy się tylko, gdy spróbują robić z niego ofiarę czegoś tam. Gdy zaczną gadać, że to wszystko z winy wychowania, środowiska, w którym dorastał, czegokolwiek podobnego, powyrywa im gardła. Miał kochającą rodzinę. Zachował ciepłe wspomnienia z licealnych czasów. Z dziewczyną, pracą, przyjaciółmi nie mógł trafić lepiej. Robił, co robił, bo musiał i nie życzył sobie, by znajdowano współwinnych. W Teksasie powędrowałby na krzesło. „Jakie miałbyś, Wiciu, ostatnie życzenie?” - zapyta kiedyś (może) Czerwony Tomek. - Nasrać na głowy tym, którzy chcą, by mnie wypuszczono - powiedział na głos i roześmiał się smutno. Dojechał do garażu, wysiadł i poszedł umyć ręce. III Nie wybiła jedenasta, a miasto zdążyło zasnąć i Karol patrzył ze złością w ciemne rzędy okien. Wcześniej tutaj nie był, każdy zaułek przypominał poprzedni i można by pomyśleć, że zabłądzą we troje w najbardziej ponurym mieście Śląska. Sara wiedziała, że powinien pojawić się ktoś, kogo nazywamy Po rządnym Facetem. Najczęściej ten, kogo bierzemy za Porządnego Faceta okazuje się małomiasteczkowym draniem, który z serca zrobił kieszeń na interesy. Ale Bogdan Zaborowski był rzeczywiście Porządnym Facetem. Wrócił z nimi po samochód. Zapytany o warsztat, wziął renault na hol i zawiózł pod garaż. - Jutro znajdzie pan warsztat - mówił, nie wyjmując papierosa z warg. Z powodzeniem

znalazłby pracę jako święty Mikołaj, gdyby nie żółty nalot wokół ust. - Znam parę i sam coś też potrafię zrobić. Ale teraz nic pan nie zdziała. Karol, gdy był zły, zaciskał usta; wyglądały jak niedbały, czerwony szew. Nocleg w nieznanym domu u faceta, z którym lepiej się nie pokazywać, był czymś ostatnim, o czym by Karol marzył. Prosił Danutę, żeby poszukali motelu: - Tam wyśpimy się lepiej - tłumaczył - bez niczyjej łaski. - To nie łaska tylko pomoc. Sam postąpiłbyś podobnie - odparła Danuta. Wiedziała, że to nieprawda. Karol często powtarzał, że każdy jest kowalem własnego losu: „Wyrwałem się spod ręki ojca pijaka, bez grosza w kieszeni, z siatką książek i starą pościelą. Do wszystkiego doszedłem pracą. Jeśli wszyscy dokoła ciebie zapomnieli, co to takiego, to opowiedz im o mnie”. - Nie będziemy szukali żadnego motelu - szeptała Danuta. Bogdan Zaborowski stał kilka kroków dalej. - Jesteśmy przemoczeni i brudni. Sam sobie szukaj. Nie znajdziecie rady na upartą Danutę. Karol znał tę prawdę lepiej niż ktokolwiek. Sara wdała się w matkę. Pewnie teraz cieszy się, że nie pójdzie do szkoły. Swoją drogą, to ciekawe, jak wiele zrobi młody człowiek, żeby się nie uczyć. On, Karol, stoczył wojnę z rodzicami, by móc iść do liceum. O studiach muzycznych nie chcieli słyszeć. Dostał się bez protekcji za trzecim razem. Miał wrażenie, że matka ugotuje mu zupę z cykuty. Zostawił rodzinny dom-jak zostawia się meble i pieprzyć to, prędzej Wielkanoc i Gwiazdka wypadną w jeden dzień, niż pójdzie na grób tych starych skurwysynów. - Nie jest źle - przyznał, gdy dotarli do domu Zaborowskich. Chciał ułagodzić w ten sposób Danutę. Zaborowski mieszkał w willi na skraju Gliwic, rzuconej niedbale między dwa ponure osiedla. Dwupiętrowy budynek , przypominał betonowy bunkier, który ktoś udekorował girlandami kwiatów i ozdobił talerzem anteny. W świetle latarni odbijały się zatopione w tynku drobinki szkła. Nad drzwiami rozchylała dłonie plastikowa Matka Boska. Wnętrze wypełniał brąz i zieleń. Dostali pokój na piętrze z widokiem na osiedle. Zaborowski przyniósł ubrania i pokazał drogę do łazienki. - Proszę zejść, jak państwo wypoczną - powiedział - mam lodówkę pełną jedzenia jak mówiłem, coś na rozgrzanie. Coś gliwickiego. Państwo skąd? - Kraków. - A, Krakusy. Dobrze, wy światła wielkiego miasta. No to czekam. Zszedł po schodach. Na półpiętrze rzucił przez ramię: - I proszę tylko nie dziękować. Pan zrobiłby to samo. Pan, człowiek wykształcony. Karol nagle poczuł się miło. Dostali herbaty i ciastek, ale Bogdan nie został na górze. Zaznaczył, że czeka w salonie i ogląda telewizję..

- Jest dziś gala boksu na cyfrze - powiedział do Karola. - Lubi pan boks, docencie? - Profesorze. - Lubi pan? - Trochę. - Karol bardziej od boksu nie znosił tylko flaczków i młodzieżowej muzyki. Obiecał, że przyjdzie, jak ochłonie i zapadł w fotel, zastanawiając się, co będzie dalej. W łazience obok szumiała woda. Sara siedziała przy ojcu w męskiej koszuli i ręczniku na głowie. - No to masz swoją przygodę - rzekł Karol. Wnętrze przypominało Sarze pokój Marcina. Taka sama rozkładana wersalka i ogromna lampa, rzucająca na sufit fantazyjne cienie. Jasnoniebieskie ściany i kwiaty. Zasypywała Marcina roślinami doniczkowymi, a on ustawiał je skrupulatnie na półkach i parapetach. Wyobrażała sobie, że gdy wreszcie pójdą do łóżka, będzie widziała zielone zwoje o mięsistych liściach, różnokolorowe pąki i usta Marcina na jej ciele będą jak one. Przedtem tylko raz spała z chłopcem. Być może Marcin liczył, że jest jeszcze dziewicą, ale wierzyła, że i tak nie poczuje się rozczarowany. Spała z koszykarzem z lokalnej drużyny, na wiosnę tego roku. Miłość miłością, ale pierwszy raz zostawiła w rękach fachowca. Koleżanka oddała serce pewnemu poecie. Planowała dać i ciało, ale niezguła spieprzył sprawę parę razy pod rząd. Sara nie chciała, by pierwsza noc zmieniła się w żałobę nad miękkim fiutem. Czy Marcin poczułby do niej żal, gdyby się dowiedział? A czy na świecie jest chłopieć, który przejmuje się kobietą tak, jak ja Marcinem - pomyślała i wątpliwości odeszły. - Masz swoją przygodę - powtórzył ojciec - no i widzisz, napiszę ci zwolnienie. Teraz powinno zabrzmieć: „dziękuję”. - Co z samochodem? - Pytasz się, jakbyś nie wiedziała. Nie jedzie. Nie znam się na tym. Nie bój się, sukienka jest bezpieczna. Chcesz, abym po nią poszedł? Przymierzysz? Żałowała, że nie umie mu odpowiadać. Zawsze, gdy próbowała, mówiła coś głupiego, kula trafiała w płot i ojciec zgarniał punkty. » - Daj spokój, tato. Nie kupujesz mamie sukienek? - Właśnie. Otóż to. - Karol zaciągnął się papierosem. - Ja kupuję mamie sukienki. Czy ten tamten... - Marcin. - Właśnie, Marcin. Nie mógłby jej kupić? Czy w ogóle sądzisz, że warto się dla niego tak stroić? Ojciec nie lubił Marcina, ale nigdy nie powiedział Sarze, dlaczego. Może dlatego, że Marcin nosił za luźne spodnie i miał wygoloną głowę aż do grubego karku. - Nie wyglądam w niej ładnie? Myślałam, że chcesz, abym wyglądała ładnie. - Przecież żartuję. - Karol roześmiał się głucho. Ten śmiech nie podobał się Sarze. - Tylko

niech nie zdejmie jej z ciebie za szybko. - Tato. - Przepraszam, córeczko, przepraszam. - Nachylił się i pogłaskał ją po twarzy. Miał dłonie jak kobieta, o prostych palcach i długich paznokciach. Powiedziała kiedyś w szkole, że chciałaby mieć dłonie jak tata, wywołując salwę śmiechu. - Póki mamy nie ma - zaczął Karol - noszę się z tą rozmową już od dawna. Mam wyrzuty, że nie porozmawiałem z tobą parę lat temu. Nie wiem, co ci tam mama gada, ale chciałem dodać coś od siebie. Zniżył głos. Sara czuła jego gorzki oddech - miniaturowy monsun z nikotyną. - Przegapiłem moment, kiedy moja mała dziewczynka stała się dużą dziewczynką. Teraz powinienem mówić do ciebie: „proszę pani”. No jak, pozwolisz staremu ojcu mówić sobie per „ty”? Kiwnęła głową. - Jak mówią na nas w tej waszej szkole? Albo jak wymykasz się do knajpy. Tylko nie mów, że tego nie robisz, bo mnie nie nabierzesz. Wiem po sobie. Starego ojca nie oszukasz. Więc, jak na nas mówicie? Sara nie rozumiała. - No... - Karol poklepał się po brzuchu i roześmiał się. - Pierdziele? Wapniaki? Nietoperzaści? Przecież się nie obrażę. - Jesteś moim starym - powiedziała Sara po chwili milczenia. - I bardzo pięknie. - Karolowi uśmiech nie schodził z twarzy. - Pamiętam jeszcze, jak myślałem, gdy byłem młody. Może nie wszystko, ale sporo mi jeszcze zostało. Więc słuchaj, co chcę ci powiedzieć. Słuchaj, bo mówię z troski o ciebie. Jego głos stwardniał. Przypominał odgłos laski, uderzającej miarowo o bruk. - Chłopcy nie szanują łatwych dziewczyn. Kiedy chodziłem do szkoły średniej, miałem okazję się temu przypatrzeć. Była grupa koleżanek, które podchodziły do seksu, jakby ci powiedzieć, sportowo. Być może przeżyły kilka fajnych lat. Jedna zaszła w ciążę i nie znalazła odpowiedzi na pytanie, kto jest ojcem. A reszta? No cóż... Wiem tylko, że facet, który zgodziłby się chodzić z którąś z nich, stałby się ofiarą żartów wszystkich chłopaków. I słusznie, bo co to za przyjemność spać z połową Krakowa i dzielić się z każdym, kto miał trochę szczęścia na imprezie. Nie wiem, jak wyglądają wasze prywatki, ale nie sądzę, żeby wiele zmieniło się przez lata. Dlatego kręcę nosem, gdy na nie wychodzisz. Wierzę w twój rozum i to mnie pociesza. Mówił spokojnie i pewnie. Czuł cudowne odprężenie, płynące z brzucha do kończyn, serca i głowy. Za długo skrywał w sobie pewne lęki. Nosił je, odkąd Sara dostała pierwszej miesiączki, zaczęła się malować i kupować gazety dla dziewczyn. Pourywałby głowy redaktorom „Brava” i „Popcornu”, a przynajmniej wyrzucił z domu te szmatławce. Śmiać mi się chce, że tego nie

zrobił. - Mam nadzieję, że wiesz dlaczego to mówię. Niczego nie mogę ci zakazać. Nie mam prawa ustawiać ci życia. Obiecałem sobie, że nie będę taki jak mój stary. Odkąd Sara pamiętała, Karol nie mówił inaczej o swoim ojcu, jak tylko o „starym”. - Ale mogę cię ostrzec. Jesteś kobietą, małą, mądrą kobietą. Gdy wspominam siebie w twoim wieku... Jezu, ale miałem pstro w głowie! I wierzę w twoją mądrość. Saro, moja kochana Saro... - Ujął jej twarz w dłonie. Miał ręce szorstkie jak muszla. - Kiedy byłem młodszy, bawiłem się z kolegami w taką grę: zgadywaliśmy która koleżanka jest hmmm... przed, a która po. I zawsze rozpoznawałem, po głosie, po uśmiechu. - Słowa płynęły mu z ust cudownie lekko, tak lekko jak nigdy. - Patrzę na ciebie i wiem, że wszystko jeszcze przed tobą. Dlatego nie wybieraj pochopnie. Twój Marcin pójdzie do diabła, gdy dostanie to, czego oczekuje. Saro... nie bądź naiwna. Bądź moją mądrą, małą kobietą. - Tato... - Nie mówię tego, żeby cię zranić - mówił Karol. Do ust dziewczyny zbliżały się dwie lśniące łzy. - Mówię to, bo cię kocham. - Puść mnie, tato! To boli. Cofnął ręce. Na policzkach dziewczyny zostały dwa blade ślady. Łzy zwilżyły wargi, a ich śladami popłynęły następne. Oczy Sary nabiegły czerwienią. - Jakie ty masz o mnie zdanie, tato I No powiedz, jakie masz zdanie? Że jestem jedną z tych studentek z akademii, co prześpią się za indeks, za kolokwium, za cokolwiek. Och, tato! - Saro, nie krzycz. Saro, przecież rozumiesz. O, nie krzycz, mówię ci! Chcesz, żeby nas matka usłyszała? I ten facet z dołu? Chcesz, żeby wszyscy wiedzieli? Idź na miasto i krzycz, proszę bardzo! Sara wstała i znieruchomiała. Utkwiła wzrok w ojcu. Jej usta drżały. Chwycił rękę dziewczyny, odtrąciła go. - Kocham Marcina - powiedziała spokojnie - i nic ci do tego. Uśmiechnął się. Sarze nie podobał się ten uśmiech. - Kochasz, kochasz. W twoim wieku się nie kocha. Taki czas, nie twoja wina. To, co przytrafia się w twoim wieku, nazywam permanentnym zakochaniem. To dobrze, że masz tyle miłości, ale na miłość boską, nie można kochać jak ślepiec. Faceta przed Marcinem kochałaś jak jego. I tego po nim pokochasz równie intensywnie. Od tego mamy, córeczko, charakter, aby rozsądnie ulokować emocje. - We mnie też rozsądnie je ulokowałeś? - zabrzmiało. Danuta. Karol westchnął. - Daj spokój. Rozmawiam z Sarą. - Rozmawiasz jak alfons z dziwką. - Kochanie. Proszę cię. Daj spokój. Nie wyspałaś się, jesteś zmęczona. Pozwól mi...

- Nic ci nie pozwolę. Słucham, jak mówisz i nie wierzę. Po prostu nie wierzę - mówiła Danuta. Chciała objąć Sarę. Dziewczyna odsunęła się o krok. - Nie przypuszczałam, że ty, że ty tak możesz. Och, po prostu brakuje mi słów! - Na co brakuje ci słów? - Karol znowu poczuł się pewnie. Taka była Danuta. Góra pretensji niezdolna do ich uzasadnienia. - Jesteś fantastyczną matką, która weźmie córkę na zakupy i do kosmetyczki. Rozpuściłaś ją jak dziadowski bicz. Ktoś musi z nią porozmawiać o trudnych sprawach, ktoś, kto się tych spraw nie boi. Co poczujesz, gdy nasza córka wróci z brzuchem do domu, przerażona, że ktoś użył jej niczym worka na wytryski? Co powiesz jej wtedy, jaka będziesz mądra? - Tato! - Zamknij się i słuchaj. Twój Marcin może ciekawie mówi, może dobrze się z nim bawisz. Może nawet, gdy weźmie ciebie na stronę, nie okaże się fujarą. Ale jaka to przyszłość. Co zrobisz, gdy coś się stanie? Gadanie, picie i sprawny kutas to trochę za mało, aby radzić sobie w życiu... Pamiętaj o tym, Saro! Nigdy wcześniej Karol nie widział takiej córki. Twarz spurpurowiała, język w rozchylonych ustach przypominał zaschły plaster miodu. Oczy, ogromne i lśniące, patrzyły na ojca. Nim Karol zdążył podnieść się, Sara wywróciła stół, krzyknęła i pomknęła w stronę drzwi. Złapała ją matka. - Zostawcie mnie! Zostawcie mnie! - krzyczała, łapiąc powietrze między sylabami. Wyrywała się ze wszystkich sił. - Zostaw ją- rzekł zimno Karol do żony - niech się dziewczyna wypłacze. I wróci do nas... Sara zbiegła po schodach. Słyszeli trzask drzwi i ruch na dole. Zaborowski musiał mieć niezłą uciechę. - Wróci do nas - powtórzył - na kolanach, jak zwykle. W to akurat Danuta nie wątpiła. *** Następna godzina była jak sen, pełen papierosowego dymu i babskich pretensji. Karol pogrążył się w fotelu. Dowiedział się, że jest nieodpowiedzialnym durniem, zakompleksiałym profesorkiem, który wyżej tyłka nie podskoczy i nie potrafi odciąć się od przeszłości. Wyłączył umysł, wiedząc, że Danucie minie: jutro będzie chodzić jak kura z drzazgą w tyłku, ale do końca tygodnia powróci humor i dawna serdeczność. Kłótnie z żoną nieodmiennie przysychały i Karol od dawna nie przejmował się nimi. Uważał, że byłoby inaczej, gdyby nie podróż, zepsuty samochód i spacer przez deszcz. Nie ma nic gorszego niż zmęczona kobieta. Charakter Danuty przypominał barometr - pokazywał jak spała wczoraj, czy dokucza jej migrena, boli ząb, ma dość pieniędzy, by pójść do kosmetyczki i tak dalej w ten deseń - mówił sobie Karol, starając się nie słuchać.

Ty też musisz być mądry - pouczał siebie. - Nie podnoś głosu. Nie denerwuj się. Stój przy swoim i nie mów niczego głupiego. Powtórzysz swoje racje jutro, gdy się uspokoi. Obie panie przyznają ci rację. Starsza jutro. Młodsza... Najdalej za parę lat. Jeszcze podziękują. Mógł oczywiście pójść drogą na skróty. Sara miała dość sprytu, by nie wylądować w rynsztoku, a Karolowi żyłoby się lepiej, gdyby zdjęto mu córkę z głowy. Chciał dla niej przyszłości jakiej sam nie miał: komfortowego startu w szczęśliwą dorosłość. Od wielu lat wiedział, że jedynym przeciwnikiem, którego spotka może być sama Sara, przekonana, że mając lat naście wie już wszystko o życiu. - Może pójdziesz po nią? No, rusz się wreszcie! - Danuta dudniła mu nad uchem. Nachylała się nad nim i Karol po raz pierwszy pomyślał, że jego żona jest brzydka. Nie starsza. Nie źle utrzymana. Po prostu brzydka. - Po co? Sama przyjdzie. Siedzi na schodach i ryczy. Zawsze tak robi. Wzruszył ramionami. Zapalił. Żona znów zaczęła gderać. Coś w niej szeptało: opanuj się. Jeśli nie ty, to kto? Była w obcym domu, w ponurym mieście bez szans na wydostanie się stąd przed południem, w towarzystwie wściekłego męża i rozhisteryzowanej córki. Karol dotąd ufał Sarze. Zawsze to podkreślał, kiedy rozmawiali. „Są rzeczy, które mnie, jako ojca, bolą, ale musisz godzić się z nimi. Być może każdy ojciec myśli sobie że jego córeczka jest wyjątkowa. Niech mi Bóg wybaczy, że zapadłem na chorobę ojców” -tak powiedział kiedyś i śmiał się serdecznie. Danuta uwielbiała jego śmiech. Ten, w uśpionych Gliwicach przepełniał ją niepokojem. Był suchy i pusty. Powinna mówić spokojnie, ale nie potrafiła. Może Karol ma rację z tym zmęczeniem. Karol - facet, który zawsze znajdował odpowiednie słowo, czym ją złościł, a mnie wpędzał w rozbawienie. Danuta czuła się przy nim bezradna. Ubierał się w pancerz sentencji, zawsze słusznych wedle własnego zdania. Mówił rozsądnie, spokojnie, jak jedyny dzierżyciel prawdy objawionej. I jeśli coś niepokoiło Danutę, to przekonanie, że poza rozumowaniem jest jaszcze inna prawda, i to w niej, być może, skrywa się sens człowieka. Karol wiedział natomiast, że jej nie przekona. Na argumenty była głucha niczym bęben. Powiedział, że ma dosyć i schodzi na dół. Wściekła Danuta to kobieta bez miłosierdzia. Wisiałaby mu nad głową do rana, zapominając o samochodzie i dalszej jeździe. Wolał już Bogdana Zabrowskiego: to prosty facet - powiedział sobie.. Potrzebował prostoty. Zaborowski siedział na dole i słuchał radia. Miał hawajską koszulę i spodnie z dresu. - Myślałem, że już pan nie przyjdzie. No, nie zdziwiłbym się, wie pan, taka droga i jeszcze przygody. Śpi na górze jak zabity, myślę sobie. Nie zdziwiłbym się ani trochę. Proszę, niech pan siada. - Dobrze znoszę przygody - skłamał Karol. - Wie pan, przygody. Za tydzień będzie pan śmiał się z tego. Pana córka siedzi na werandzie.

Dałem jej herbaty. - Źle sypia w nowych miejscach. - Każda, panie, nastolatka źle sypia, proszę pana. Mój syn, to wie pan, jak był w jej wieku to tylko patrzył jak się z domu wyrwać. Myślał, orzeł jeden, że nie wiem, kiedy wychodzi oknem. W każdy piątek, panie. W każdy piątek. Aleja rozumiem, chłopak wy szumieć się musi, jak ma tyle lat. Napije się pan? Karol kiwnął głową. - Nie każdy lubi gorzką. Panie, dla mnie to najlepsza wódka. Cymes, powiedzieliby u was, mam rację? O czym to mówiłem? Wie pan, młodzi to muszą się wyszumieć. Może pan myśli, że z córką to inaczej. Ja tam nie wiem, ja dwóch chłopaków miałem. Jeden wyrósł na porządnego człowieka. Pan wie, dla mnie te nowości, marketingi czy inne to czarna magia, ale facet się odnalazł i nigdy nie przypuszczałem... Zaborowski rozgadał się na dobre. Karola dopadło zmęczenie. Przestawała go obchodzić córka rycząca na werandzie, wściekła żona, a najmniej interesował go syn gospodarza, pnący się na drabinie dla młodych biznesmenów. Słuchał radia, po raz pierwszy od wielu lat. Nie wiedział, kim jest śpiewająca dziewczyna. Podobał mu się głos, polubił melodię. Mógłby zasnąć, ukołysany refrenem. To nasz dzień, kochany To nasz dzień Musisz się zmienić i kochać na zawsze O tak, zmień się i kochaj mnie na zawsze - Jeśli chce pan spać, niech pan powie - powiedział Zaborowski. Palił krótką cygaretkę. Gęsty dym owiewał twarz. - Nie, skąd. Można jeszcze? Zaborowski nalał setkę. Karol wypił haustem. Przestał pić sześć lat temu na wieść o problemach z sercem. „W tym wieku wystarczy jeden nałóg” - zażartował kiedyś, zapalając papierosa. Tej nocy jednak alkohol był potrzebny. Jeszcze bania albo dwie i zwali się nieprzytomny. Inaczej dziś nie zaśnie. - A pana drugi syn? - starał się podtrzymać rozmowę. Bolesny skurcz przemknął po twarzy Zaborowskiego. - Nie żyje. - Przykro mi. Ja... - Nie ma co się tłumaczyć. Pogodziłem się z tym. Wpadł pod pociąg, siedem lat temu, trzy dni przed maturą. - Zaborowski zapełnił kieliszki. - Wsiadał do wagonu. Popił trochę, nie ma co

kryć. Mój mały był schlany jak świnia. Nie trafił w drzwi i spadł na tory. Nikt nie zauważył, pociąg ruszył... Cała historia. - Przykro mi - powtórzył Karol. Żałował ludzi. Wierzył w Boga i czasem mówił do Niego. Dziękował wtedy, że pierwszy listopada spędza w domu, bo nie ma do kogo iść na cmentarz z wizytą. Wobec śmierci czuł bezradność i nie wiedział, co powiedzieć Bogdanowi Zaborowskiemu. - Wierzę, że panu przykro. Wie pan, ja tam w Boga nie wierzę. Marksa mnie uczyli i przy Marksie zostałem, bo kto mi nie powie, że za komuny lepiej nie było? Ale czasem myślę sobie, że jest coś takiego jak klątwa. Rzuca ją zły człowiek albo duch jakiś, ja tam nie wiem. Może miasto ją rzuca. Mój syn zginął pod pociągiem i moja żona też pod nim zginęła. Niedawno. Trzy lata dopiero, jak sam jestem. No, niech pan nie mówi, że jest panu przykro. To mi przykro, że tak panu się wyżalam. Nie dość ma pan kłopotów, to jeszcze stara pierdoła się do pana zwala ze swoimi. - Czasem można pomóc przez wysłuchanie. Przykro mi, że mogę pomóc tylko w ten sposób - rzekł Karol. Zaborowski wzrósł w jego oczach. Facetowi rozsypało się życie, a jednak się trzyma. Wychował syna. Karol cenił silnych ludzi. Całuj jej oczy, całuj jej ręce Całuj po szyi i nigdzie więcej Warto poczekać na urodziny Nie bierz za wcześnie swojej dziewczyny Facet śpiewał, jakby mu kręcili jaja w imadle. Karol patrzył ze smutkiem na Bogdana, któremu sam Bóg zabrał dziewczynę. Dziwne, że stać go jeszcze na życzliwość - pomyślał. Zaszumiało mu w głowie. Spojrzał na zegarek. Dochodziła pierwsza. - Nie przeszkadza mi pan - rzekł Zaborowski - my, emeryci, czasu mamy aż za dużo. Lubię z kimś pogadać. Może sobie pan myśleć, że dla mnie taka gościna to problem, a byłbym zawiedziony, zawiedziony jak cholera, gdyby państwo sobie poszli. Pan rozumie, człowiek się ożenił, wypadł z życia. Nagle żony nie ma, jeden syn bywa, drugi już nie przyjdzie, to się nudzi piernikowi. Panie, mam iść pod kościół do klubu seniora? To nie lepiej kamień do szyi? Karol nie wierzył, że się śmieje. Jeden żart wyniósł przygnębienie na kopniakach. Stuknęli się kieliszkami. W półlitrówce widać było dno. - Skończy się jedna, znajdzie się druga - rzekł Żaborowski - można spytać, ile ma pan lat? - Czterdzieści trzy. - Ja dwadzieścia pięć więcej. Wypije pan brudzia ze starym pierdołą? Zrobili misia i śmiali się szczerze, wtórując piosence. Mówię wam, wyglądali jak starzy

przyjaciele. *** Sara siedziała na werandzie z butelką piwa w dłoni. Wątpiła, czy stary doliczy się w swoich Okocimiach - miał je na wszystkich półkach. Pewnie chleje non stop - myślała - nie wygląda na takiego, co wylewa za kołnierz. Jak znam życie, trafiliśmy na jego pierwszy trzeźwy dzień tej jesieni. Nie pamiętała takiego ojca. Rozumiała, że zmęczeni ludzie mówią słowa, których nie powinni. Karol, gdy miał pretensje, czekał, aż się uspokoi. Nie wyładowywał złości na niej ani na mamie, lecz nie był dobrym ojcem. Za bardzo zasadniczy. Zbyt sztywny. Zimny. Jednak nigdy wcześniej nie powiedział czegoś takiego. Siedząc na werandzie gliwickiej willi, z tanim piwem w dłoni, zaczynała pojmować, że to, co wzięła za otwartość, stanowiło wyraz bezradności. Ojciec chciał kierować jej życiem. To nie zamierzchłe czasy, nie Indie, kiedy rodzice w kołysce ustalali małżeństwa i przyszłe zawody latorośli. Teraz życie skrzyło dziesiątkami szans: mogła uczyć się albo nie, pracować lub pierdzieć w stołek, a przede wszystkim dysponować ciałem i dawać je komukolwiek chciała. Sara była piękną dziewczyną, ale mi najbardziej podobała się tej nocy, z łzami na opuchniętej twarzy. Płaczące kobiety mają osobliwy urok. Ogarnęła ją złość. Tacy ludzie jak Karol sto lat wcześniej żerowaliby na robotniczej nędzy i zabraniali kobietom prawa głosu. Ich zdaniem, każdy otrzymał od Boga miejsce w hierarchii i musi iść w pokorze, mamrocząc psalmy. Swiat powinien dać szansę takim jak Marcin: biednym, ale upartym, którzy pusty portfel rekompensują zawziętością i zdolnościami. Jak można oceniać człowieka bez zamienienia z nim słowa? Jak możesz, tato, wsadzić kogoś w szufladę, patrząc na zdjęcie? Brakowało jej Marcina. Poczuła, że kocha go jak nigdy. Skuliła twarz w dłoniach. Niedopite piwo pociekło po schodach. Zapragnęła tak pozostać, choćby do rana. I nie odezwie się do ojca ani słowem, dopóki nie przyjdzie z przeprosinami. To właśnie obiecała sobie przed zaśnięciem. Spała tylko chwilę. Obudził ją młody człowiek w marynarce. Klęczał i delikatnie ciągnął ją za ramię. - Co jest. Hej, koleżanko. Tu nie sypialnia. ' - To mnie aresztuj - burknęła. Facet miał pyzatą twarz i starannie skrojony garnitur. Palił papierosa. W drugiej dłoni trzymał klucze. - Nie chcę, żeby ktoś zrobił ci krzywdę na progu domu mojego taty. - Zaraz pójdę. Zobaczył łzy i usiadł przy niej.

- Stało się coś? Pokręciła głową. Nabrała powietrza i powiedziała mu o zepsutym samochodzie i gościnie, udzielonej przez Bogdana. - Pokłóciłam się z ojcem - dodała - kocha mnie, ale czasem jest okropny. - Rzadko jest tak, żeby kochał nas ktoś mało okropny - powiedział młody człowiek - też kłóciłem się z ojcem. Furczało w tym domu. - Mieszkasz tutaj? - Wynajmuję mieszkanie. Wpadłem zobaczyć, co u staruszka. Sara zerknęła na zegarek. - Pierwsza. Nie za późno na wizytę? Młody facet uśmiechnął się w zakłopotaniu. - Są historie, których nie opowiada się na pierwszym spotkaniu, i ta do nich należy. W dobrej rodzinie, jak sądzę, jest tak, że najpierw rodzice martwią się o dzieci, a potem jest na odwrót. Mój ojciec potrzebuje troski. Zasługuje na nią. - Wiem - przyznała Sara. - Nie doliczy się - wskazał na piwo - nie wiem, ile ich wypija. To facet twardy jak granit. Tacy jak on łamią się nagle. Przychodzi dzień, może tydzień, kiedy wszystko z nich spada. Wyłażą na wierzch stare choroby i te nowe, których dorobili się przez picie. Kurczą się niczym stary owoc i godzą się na wszystko, co jeszcze niedawno przejęłoby ich wstrętem. Wiesz, na śmierć, na bezradność... Może dlatego tu przychodzę, żeby zobaczyć, czy już ten dzień. Mój ojciec to dumny facet, ale kiedyś będzie z pokorą podnosił tyłek, żeby zrobić miejsce na basen. Sarze podobał się cichy głos chłopaka. Niósł uspokojenie. Mógłby mówić o mordach i rzeziach, a ona rozkołysałaby się w słowach. - Ładnie mówisz. - Ładnie o nieładnych rzeczach. Chciałem cię pocieszyć. - Jejku, prawie zapomniałam o tacie - przyznała szczerze Sara. - Jutro zapomnisz o nim całkiem - obiecał. Siedział obok niej i Sara zapragnęła przytulić się do niego. Nie po to, by się pocałować. Potrzebowała ciepła. - Tak jest między ludźmi, którzy się kochają i przebywają ze sobą kilka, kilkanaście godzin dziennie. - Jego głos przypominał wiolonczelę, na której ojciec Sary grał, gdy była mała. - Nie zawsze jesteśmy miłymi ludźmi. Czasem dręczy nas coś, czasem jesteśmy źli, bez powodu. Niektórzy nad tym nie panują. Biją żony, maltretują dzieci. Otwórz gazetę, dziewczyno. Ale większość ludzi z tym sobie radzi jakoś. Jeśli raz na rok, raz na kwartał, powiedzą coś, co nas zaboli, jeśli twój stary zachowa się jak ostatni drań, postaraj się go zrozumieć. Nie możemy naszym staruszkom wpychać korony na głowy. Jutro jemu przejdzie. Mam nadzieję, że przejdzie i tobie. - Mój tato nie zna słowa „przepraszam” - wyżaliła się Sara

- to chyba jest najgorsze. - Wcale nie. Trudna sprawa powiedzieć to słowo. A miłość nie mieszka w słowach. Uwierz mi. - Uważasz, że jesteś mądrym człowiekiem? Weranda zatrzęsła się śmiechem chłopaka. - Mam dwadzieścia siedem lat. Nie jestem mądry. - Mądry życiowo. - Tym bardziej. Nie czytam książek, po prostu patrzę na życie. Jestem starszy od ciebie. Każdy młody człowiek przechodzi podobną drogę. Wiesz, fascynacja rodzicami, bunt i pogodzenie. Nieważne, czy pójdziesz drogą, którą ci wytyczyli, czy inną, którą sama wybierzesz. Będą ci kibicować, nawet jeśli nie przyznają się do tego. Wiem po tacie. To dobry człowiek. Podobnie jak twój. - Niewiele o nim wiesz. - Mam nastrój profetyczny. Znowu się zaśmiał. Milczeli. Sara patrzyła na jego profil. Miał mięsiste usta, mały nos i lekko skośne oczy. Trochę podobny do Marcina, z tym, że Marcin nigdy nie ubrałby garnituru, nie nałożył żelu i nie mówiłby w ten sposób. - Masz niesamowity głos. - Bzdura. Przeziębisz się. Idź lepiej do domu. Ojciec czeka na ciebie. Pomógłbym wam z tym warsztatem, ale nie chcę odbierać przyjemności staruszkowi. Wstał. Wyciągnął rękę. Sara chwyciła bez wahania. - Posiedź jeszcze ze mną. Nie chcę tam wracać. - Przeziębisz się. Ojciec czeka. - A ty rano wstajesz. ?- To swoją drogą. - Idź. Zaraz pójdę. Westchnął. Pociągnął ją do góry. - Możemy przejść się po mieście. Może jakaś knajpa jest otwarta. Ale tylko na jedno piwo. Możesz już pić piwo? - Pijam - przyznała. - To świetnie. Możemy po prostu przejść się po Gliwicach. Pokażę i spalony teatr, i starą bramę. Ale pod warunkiem, że coś mi obiecasz. Za godzinę wrócisz do domu. Przytaknęła. Spacer był niezłym pomysłem. Ona, chłopak, jego głos i uśpione miasto. Nagle pomyślała, że coś w życiu utraciła. Marcin nie dorastał do kolan temu facetowi. Na pewno nie umiałby jej tak pocieszyć. Pójdą, wypije piwo do połowy, a potem położy mu dłoń na kolanie. Albo chwyci za rękę. Zobaczymy. - Nawet nie wiem, jak masz na imię. - Sara. Podał jej dłoń. Miał silny męski uścisk.

- Witek - powiedział. Jego głos trzeszczał jak szron. IV - ...i wtedy powiedział z najpobożnieszym uśmiechem: „zesrałem się”. Wstał ze słupka poszedł przez plażę w tych swoich idiotycznych spodniach i swetrze, choć, jak mówiłem, było wtedy ze trzydzieści stopni. Wyglądał, jakby umoczył tyłek w gulaszu. A smród, mówię ci, był taki, że ludzie rozstępowali się przed nim jak Morze Czerwone przed ludem Izraela. - I to mnie zdumiewa. Kurwa, tego nigdy nie rozumiałem. - Czego, Bogdan. Powiedz mi, czego nie rozumiesz. - Bo człowiek sztuki, taki, co ja go w telewizji widzę. Siedzi i mówi, jakby chciał, aby nikt go nie rozumiał. Myślę sobie, że wraca taki do domu, siada nad książką, pali fajkę i myśli. Myśli, aż mu mało łeb nie eksploduje. - Fałszywe wyobrażenie - wybełkotał Karol, który coś o tym wiedział. Siedział zatopiony w fotel. Zaborowski kulił się naprzeciw. Dzielił, ich stolik z trzema butelkami, paczkami chrupek i paluszków. Kończyli trzecią flaszkę, a Zaborowski był tak pijany, że Karol czekał, aż rąbnie o blat brodatą głową. Będę musiał zanieść go do łóżka - pomyślał - skurwiela jednego. Nie uniosę drania, ale muszę. Swoją drogą, fajny facet. Prosty, w najlepszym sensie tego słowa. - A ty, co też człowiek sztuki? - Muzyki. - Acha... - westchnął przeciągle Bogdan. Przechylił kieliszek. Gorzka żołądkowa lśniła mu na brodzie niczym roztopiony bursztyn. - A co, co robisz z tą muzyką, kochany? - Jestem profesorem. Akademia Muzyczna. Kraków. Karol miał wrażenie, że szczeka zamiast mówić. Radio o tej porze nadawało nastrojowe piosenki. Lecieli kolejno: Chris Rea, Louis Amstrong, „Budka Suflera”, spokojne utwory „Perfektu”, dużo starego grania. Karol nabrał ochoty na bluesa. Porządnego, czarnego bluesa z połowy lat pięćdziesiątych, nim przyszły te skórzane fiuty i wszystko poszło w diabły. - Jako muzyk, jako znawca, mogę ci powiedzieć... I powiem ci, że to, co dobre w muzyce, to sprzed wojny. Rozumiesz coś z tego? Cofnęliśmy się. Rok, dwa i w filharmoniach ustawią tam- tamy - świszczał Karol - zobaczysz. Jeszcze tego dożyjemy. Przedłużamy wieczór, zaklinamy gwiazdy Stary taksówkarz o kółko wsparty śpi Związujemy oczy nad kieliszkiem prawdy

W napiwek dla barmana zawijamy sny Śpiewał ten facet, który radził nie brać dziewczyny przed urodzinami. Karol słuchał piosenki bez rozdrażnienia. - To akurat jest niezłe. Proste, ale niezłe. Nie nazwałbym tego faceta muzykiem. Nie ma wykształcenia, pewno nie zna nut. Ale to ładne, jak człowiek wypije sobie, to ładne. Nie sądzisz, Bogdan? Zaborowski zwiesił głowę. Z uchylonych warg spływała nitka śliny. - Cholera - rzekł Karol - niech to szlag. Wstał. Świat zawirował mu przed oczyma. Wszystko dokoła zbudowano z plazmy. Meble wybrzuszały się i zapadały, ściany migotały jakby polanę benzyną, a dywan zdawał się uciekać Karolowi spod stóp. Nie ma rady. - Chodź, Boguś. Mamusia zaniesie cię do łóżeczka. Sapiąc i jęcząc, przeniósł Bogdana na wersalkę. Zaborowski spał i świszczał przez nos. Włosy rozłożyły się na beżowej poduszce niczym brudne pierze. Karol dostrzegł, że stary ma powieki poprzecinane gęstą pajęczyną czerwonych żyłek. Cienie poniżej przypominały smugi węgla. - I tak - powiedział Karol, patrząc na butelkę. Nie pił od lat. Powinien zwalić się po pierwszej flaszce. Opróżnił dwie z Zaborowskim, a w trzeciej zostało jeszcze na miły schyłek wieczoru. - Zdrowie, stary - rzekł do Zaborowskiego i napił się z butelki. Czuł cudowny spokój. Słuchał piosenek i przez moment zdało mu się, że popełnił błąd. Muzyka była zawsze gdzie indziej niż szukał. Ten facet, z trudem trzymający melodię, chciał powiedzieć mu coś od siebie, coś istotnego. Tego czegoś nie mógł znaleźć w filharmonii, w kolekcji płyt na wieczorku jazzowym. Pomyliłem się? - zapytywał Karol w myślach. Spokojny szept odpowiadał, że należy cieszyć się chwilą. Jutro wszystko będzie inaczej. Jutro kac rozerwie mi głowę - pomyślał. - Nieważne, wszystko nieważne. Zaborowski spał nie najlepiej. Pod powiekami wirowały oczy. Stary kręcił się na łóżku, ruszał wargami, jakby chciał powiedzieć Karolowi coś ważnego, o czym zapomniał w czasie wieczornej rozmowy. Śnił zły sen i Karol żałował go coraz mniej z każdym łykiem. Staczał się w wilgotną alkoholem kołyskę. - Och, stary - mówił - co ty masz za życie, powiedz mi. Szkoda, szkoda mi, że... Zamilkł. Piosenka się skończyła. Radioodbiornik trzeszczał. Spiker podał godzinę i zaprosił na serwis. - Witaj okrutny świecie - roześmiał się Karol. Znowu spadł minister. Ktoś kogoś oszukał i kraj trzęsie się z wściekłości. Pomóżmy powodzianom, prosi Ochojska z Owsiakiem. Biegnij, Karol, po portfel. I trzymaj go przy sobie,

bo budżet wygląda jak kawał szwajcarskiego sera. Pozaklejają dziury z oszczędności takich jak ty, co dorabiali się pracą tylko po to, by urzędnik położył na wszystkim tłustą łapę. Karol miał dosyć. Chciał piosenki. Teraz serwis lokalny. Co słychać w Gliwicach? Odwołano radnego. Jakżeby inaczej. Pożar kościoła. Grają „Brathanki”, wydarzenie roku. Gdyby wiedział, za bilet dla Sary kupiłby sobie spokój. Co jeszcze, panie redaktorze? Dziś rano miał miejsce tragiczny wypadek na kolei - mówił facet w radiu. - Starsza kobieta zginęła pod pociągiem. Władze kolei nie potrafią wyjaśnić, w jaki sposób kobieta znalazła się na torach. Śledztwo trwa, ale... - Kurwa mać - powiedział Karol i jeszcze się napił. Zawsze rozmawiał sam ze sobą po pijaku. Tego wieczoru uwierzył w miejsca przeklęte. ...Ale najwyższy czas na temat dnia, czyli Karol Konieczny w naszym mieście. Ten wybitny profesor krakowskiej uczelni, znawca Bacha i Vivaldiego, szczęśliwy mąż i ojciec, od dzisiaj alkoholik, zawitał do naszego pięknego miasta. O tym, kim jest, co robi, a przede wszystkim, co nowego u jego córki - po reklamie. Karol wybałuszył oczy. Gorączkowo przechylił butelkę. Przez ciało przebiegł ciepły dreszcz i Karol wybuchnął śmiechem. Przesłyszał się. To oczywiste jak fotel, w którym siedzi. Mózg płata mu figle. Poza tym, czas odstawić flaszkę i iść na górę. Sara na pewna już wróciła. Danuta ma na tyle rozsądku, że da mu spokój po pijaku. Jutro będzie dobrze. Ruszaj stary, po co tego słuchać? Zaraz będzie piosenka. Przesłyszałeś się. Próbował się podnieść, ale opadł ciężko na fotel. Odstawił butelkę. Poczeka, aż przelecą reklamy i zabrzmi piosenka. Uspokoi się i pójdzie. Tymczasem papieros jeszcze nie zaszkodzi. Witamy w „ Wieczorkach u Tomka” - rozpoczął spiker. -Dzisiaj program specjalny, bo i nasz gość jest niezwykły. To program dla niego i dla was wszystkich. Kto nas jeszcze słucha o tej porze? Mam nadzieję, że jest z nami pan Karol Konieczny. Pan Karol pije dziś po raz pierwszy od sześciu lat. Trzeba chłopa zrozumieć, problemy z sercem, które prędzej czy później czekają każdego z nas. Ale dzisiaj profesor Konieczny pozwolił sobie. Myślę, że teraz siedzi z gorzką żołądkową i przepił gospodarza. A starego Zaborowskiego przepić to nie lada sztuka. Pan Konieczny jest profesjonalistą we wszystkim, co robi. Karol strącił butelkę. Szkło rozbryzgnęło się po podłodze. Jeśli nas słyszy, myśli, że to żarty, ale gdyby mieszkał tu dłużej, wiedziałby, że Czerwony Tomek nigdy nie żartuje. Można zapytać, czemu pan Konieczny pije. W szkole podstawowej miał plecy sine po ciosach ojca pijaka. To jedna z wiadomości, której nie znajdziecie w jego biografii. Nie dowiecie się też, że zdradził żonę z sześcioma kobietami, co i tak nie stanowi wyczynu w jego miejscu pracy. Z rzeczy ciekawych, Zaborowski jako dziecko wieszał żaby na drzewie i przebijał im brzuszki. Kiedy pierwszy raz uprawiał seks był tak pijany, że nie mógł się spuścić.

- Przestań! Karol podszedł do radia, potrząsnął głośnikiem. Nerwowo próbował zmienić fale. Kręcił regulatorem głośności. Nic. Nieznośny głos wypluwał metaliczne słowa... To nie radio - myślał gwałtownie Karol - ten głos dochodzi skądinąd. Skąd... skąd... - Jasne - prychnął - z mojej głowy. Profesor Konieczny stracił cnotę w wieku lat czternastu podczas wakacji z córką gospodarzy. To młody wiek, nawet jak na nasze zgorzkniałe czasy i tym bardziej dziwi przekonanie pana profesora, że jego córka jest dziewicą. Ma szesnaście lat 1 już nie jest. Nieważne z kim. Dżentelmenów takie sprawy nie obchodzą. Karol - mówił do siebie, chowając twarz w dłoniach - wyprowadziłeś swój mózg na spacer. Czas wziąć smycz i go łapać. Nic nie słyszę. Tylko własne serce, które dziś skatowałeś (jak ciebie katował twój stary). więc daj sobie spokój i wyłącz głośnik w swojej głowie. Być może Karola ucieszy informacja, że jego śliczna córeczka nigdy nie pójdzie do łóżka z innym facetem. Nie pójdzie, bo jest martwa. - Spiker zawiesił głos. W Karolu coś jęknęło. Wstał i zamarł w zasłuchaniu. Nie wiemy, czy jeszcze żyje. Jeśli tak, umrze za kwadrans. Karol nie znajdzie jej, a my nie powiemy gdzie jest, bo nasze radio nie zdradza poufnych informacji. Uwierzyła miłemu facetowi, dokładnie takiemu, przed jakim ostrzegają matki. Facet zabrał ją i przy dusił. Jeśli dziewczyna będzie miała szczęście... - Stul pysk... ...to nie odzyska przytomności, bo tam, na dole nie czekają nikt miły. Czerwony Tomek nie jest fajnym gościem, nie polubilibyście go, gdyby usiadł przy was w kawiarni. - Zamknij się, mówię! - Karol oparł się o półkę z radiem; spiker krzyczał mu w twarz. - Bo sam cię uciszę! Ale biedna mała Sara trafiła właśnie do tego złego faceta.. Dobrzy ludzie, jeśli chcecie coś zrobić, nawet jeśli dziś daliście światu dość dobra, módlcie się o śmierć przed przebudzeniem. Naprawdę warto, bo Czerwony Tomek nie jest miłym facetem i... - Skurwysyn - wycedził Karol. Jego ramię zatoczyło łuk i spadło na radio. Głos spikera zginął w trzasku kruszonego plastiku. Czerwone diody zgasły. Prąd już nie płynął. - To moja głowa - wybełkotał Karol. Na chwiejących się nogach ruszył do drzwi. Nie zaśnie, dopóki nie znajdzie córki. Przeczesze miasto, zajrzy do każdego domu i dopadnie gnoja, który śmiał porwać się na Sarę. O czym stary mówisz - szeptało w nim - przecież to tylko twoja głowa. Próbował zawołać Danutę, ale wypity alkohol przemknął przez jego żołądek i zadusił słowa. Karol upadł obok rzygowin. Próbował się podnieść, na oczy spłynęła pijacka ciemność. Nim

pogrążył się w niej zupełnie, odniósł wrażenie, że radio znów nadaje. To nasz dzień, kochany To nasz dzień Musisz się zmienić i kochać na zawsze O tak, zmień się i kochaj mnie na zawsze V Z tego, co mi wiadomo, większość dziewczyn ginęła, spadając z kamiennych schodów. Sara stała wśród ciemności półprzytomna, obolała, ale żywa. Czuła zakrzepniętą krew na plecach, na głowie wymacała potężnego guza, noga opuchła i wypchała spodnie. Choć przerażona, cieszyła się, że żyje. Cokolwiek chciał ten łajdak pokrzyżuje mu plany. Oglądała kiedyś film o seryjnych zabójcach. Uderzyła ją banalność ludzkich potworów. Prowadzili normalne życie, otoczeni kochającymi żonami i zapatrzonymi dziećmi. Bohaterowie tandetnych sitkomów, najśredniejsi z klasy średniej, tacy jak Witek. Na pewno nie była pierwsza. Ale tym razem się pomylił. Ten skurwiel zabrał jej pierścionek. Obrączka była zbyt ciasna, by zsunąć się w czasie upadku. Wyjdę stąd i dobiorę ci się do dupy - obiecała sobie Sara - tak cię urządzę, że Bóg cię nie pozna na sądzie ostatecznym. Ruszyła w górę schodów. Ściana, której się trzymała, była wilgotna i zimna. Czuła się jak bohaterka starych horrorów, które oglądała w dzieciństwie razem z ojcem. W ten sposób leczył jej lęk przed ciemnością. - Tato... Oddałaby pół życia za jego rękę. Dotarła do czegoś, co przypominało drzwi. Naciskała, próbowała ciągnąć za szeroki uchwyt pośrodku. Bezskutecznie. W gardle trzepotał krzyk o ratunek. Powstrzymała się. Witold mógł być na górze. Lepiej, jeśli uzna, że umarła. Westchnęła i zeszła na dół. Podziwiałem ją, słowo. Była najdzielniejszą z kobiet, które kiedykolwiek trafiły do domu Czerwonego Tomka. Przed nią rozpościerała się ciemność. Na ziemi znalazła kij i poszła jak ślepiec, stukając o kamienną posadzkę. Nigdy w życiu tak się nie bała. W głębi czaił się Czarny Lud z szafy i zły stwór spod łóżka, czekający, aż wystawimy nogi spod kołdry, by je pożreć. Towarzyszył im stwór z lasu, ożywający w nocy, stary dziad ze strychu i duch sąsiada, który spaceruje co wieczór nad nami w opuszczonym mieszkaniu. Oczekiwali Sary, najmniejszej szesnastolatki na świecie. Strach ma wielkie oczy i ciemne pomieszczenie rozrosło się przed Sarą. Miała wrażenie, że wędruje już wiele godzin albo kręci się niczym bączek ku uciesze Witolda. Przypomniała |sobie Milczenie owiec i scenę, w której Clarice Starling prowadzi nierówną grę z psychopatą w ciemnej

piwnicy. Czy Witold |też ją obserwuje? Może skręcić i poszukać ściany? Wtedy na pewno zabłądzi. Lepiej iść prosto. Słyszała, że z każdego labiryntu można wyjść trzymając się ściany i skręcając zawsze w prawą stronę. Ale to nie był labirynt tylko ciemna sala. Czuła na nagich ramionach chłód wielkiego pomieszczenia. Posuwała się ostrożnie. Pod stopami rozpościerało się gruzowisko. Nie wiedziała, ile razy potknęła się o wystający kamień, pręt lub pokruszoną płytę. Upadając, wsparła się na rękach i poczuła wokoło wilgoć. Powróciło wyobrażenie lochu, z którego nie ma ucieczki, gdzie małe dziewczynki błąkają się latami, by nigdy nie ujrzeć słońca. Nie wolno tak myśleć, przegra, jeśli się podda. Zacisnęła ręce na kiju i ruszyła dalej. Drażniła ją cisza. Powinny harcować szczury. Tymczasem słyszała własne kroki i stukot kija, którym podpierała się dla równowagi. Zawołała cicho, bez echa. Pomieszczenie jest mniejsze niż przypuszczałam - pomyślała. Droga zaczęła biec w dół i to nie spodobało się Sarze. Przystanęła, oddychając ciężko. Wytężała wzrok, ale nie przebiła ciemności. Policzyła do dziesięciu i, otulona mrokiem, poszła w dół, stukotem kija odganiając ciszę. Krok po kroku wilgoć stawała się większa, zaczynało dokuczać zimno. Ściany zbiegły się ku sobie i mogła dotknąć obu naraz, rozpościerając dłonie. Chłodna woda spływała wtedy po palcach. Podniosła kij do góry i natrafiła na strop. Głuchy odgłos poniósł się po podziemiu. Straciła poczucie czasu i kierunku, dręczona upiornym wrażeniem, że drogi nad nią już nie ma. Zapadła się, rozwiała w ciemności. Może Witold oczekiwał, że pójdzie na dół i czeka z papierosem wetkniętym między uśmiechnięte wargi. A co, jeśli ją oślepił i wrzucił w ruiny za- miastem? Mało tu pohitlerowskich bunkrów? Prędzej umrze z pragnienia, niż znajdzie drogę. Nie, nie podda się. Choćby na dole czekał Witold w wesołej kompanii dziecięcych strachów, będzie szła. Pokaże mu. Obiecała. Zaczęła krzyczeć. Przestała dopiero, gdy w gardle poczuła lodowatą kulę. Echo wróciło, krzyk badał drogę przed nią, a Sarze zdało się, że słyszy w tle coś jeszcze. Coś znajomego, niezdolnego do zrobienia krzywdy małej dziewczynie. Przyspieszyła. Poznawszy, co czeka na dole, pognała na złamanie karku. Ktoś słuchał radia, jednej ze stacji, które puszcza się na prywatkach, gdy towarzystwo zapomni płyt kompaktowych. Śpiewała dziewczyna. To nasz dzień, kochany To nasz dzień Musisz się zmienić i kochać na zawsze O tak, zmień się i kochaj mnie na zawsze