uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 243
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 896

Łukasz Orbitowski - Droga do Modlichy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :96.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Łukasz Orbitowski - Droga do Modlichy.pdf

uzavrano EBooki L Łukasz Orbitowski
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 71 osób, 57 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 17 z dostępnych 17 stron)

ŁUKASZ ORBITOWSKI droga do Modlichy NIEWIELE JEST KOBIET, za którymi warto jechać przez Polskę. Joannę poznałem w krakowskiej knajpie, o drugiej nad ranem, pijany jak marcowy szpak. Wiem tyle, że zrobiliśmy wszystko, na co pozwala ubikacja. Do wielkiego finału nie doszło. "Za trzy godziny wyjeżdżam" -powiedziała. Siedzieliśmy potem na Plantach, nad drzewami wstawał świt. Coś zgrzytało we mnie. Żegnaj, nocy upojna! Odprowadziłem ją na dworzec i postawiłem krzyżyk na znajomości. Patrzyłem smutno za oddalającym się pociągiem. W stukocie kół dosłyszałem szyderczy śmiech i wróciłem do domu wściekły niczym pijak na opróżnioną butelkę. Taka, taka dziewczyna! Mówię wam, Joanna była śliczna, poeta by się nie powstydził. Nogi po szyję. Małe, sterczące piersi. Płaski brzuch z kolczykiem. Wiecznie uśmiechnięta główka na łabędziej szyi. Nie będę pieprzył, Joanna to naprawdę fajna dziewczyna. Parę dni później otrzymałem od niej maila. Pisaliśmy trochę, dowiedziałem się, że moja niedoszła studiuje ekonomię w Poznaniu, ma chłopca imieniem Artur, interesuje się historią i dobrą książką. Korespondencja była mdła jak piwo bez gazu, ale pchałem ją do przodu, w nadziei pchnięcia interlokutorki. Doczekałem się. W lipcu jej rodzice wyjeżdżali, Artuś otrzymał stypendium we Francji i moja śliczna zaprosiła mnie do siebie. Droga do Poznania wynosi osiem godzin. Pytacie, czy warto? Warto jak cholera. Wyjechałem wieczorem. Wysiadłem w Katowicach, bo przypomniałem sobie o starym przyjacielu, którego warto odwiedzić. Nie widziałem Henia od matury. Cztery bite lata. Spotkaliśmy się jako szczyle na kolonii i to Heniu powiedział, że nigdy nie wyrośnie mi druga, zawsze sztywna pała, na którą mówi się kutas. Mówię wam, facet był bezbłędny, typ wesołka. Wyrzucili go z liceum, ponieważ urwał krany we wszystkich ubikacjach i poszedł do dyrektora zameldować, że ktoś wyłamał krany. Co działo się z nim później? Nie wiem. Czasem dzwoniliśmy do siebie, ale nie wiedziałem, czy skończył szkołę, czy pracuje, jak mu idzie z dziewczynami. Przywitał mnie na dworcu i pomyślałem, że już jest niedobrze. Henio miał na sobie obszerny sweter, jaki można kupić na Krupówkach, wiązane spodnie z czarnej skóry i zamszowe łapcie. Długie włosy związał w warkocz. Uścisnęliśmy dłonie. Henio mówił powoli, ważąc słowa. Nie skończył liceum. Znalazł pracę w Ikei, której trzymał się jak pijak latarni. - Chodź - powiedział - załatwiłem ci wejściówkę na koncert. Przed Mega Klubem kręciło się kudłate towarzystwo i kilkunastu łysych, również ubranych na czarno. - Pozmieniało się trochę - powiedziałem Heniowi, bo gdy kończyłem romans z metalem, skini prali szatanowców i na odwrót. Pokiwał głową z zadowoleniem. Z plakatu dowiedziałem się, że gra Celtic Winter, Aryan Storm, Wotans Sword i jeszcze jeden zespół, którego nazwy nie poznałem ze względu na nieczytelną logówkę. "Przypomnisz sobie stare czasy" - powiedziałem do siebie i weszliśmy do środka. Miałem jasne szturmówki, koszulkę ze skate-shopu i czerwoną czapeczkę daszkiem do tyłu, więc czułem się niepewnie. Nic jednak się nie stało.

Mega Klub w Katowicach to podłe miejsce, gdzie atrakcjami są tanie piwo i darmowy kibel. Siedzieliśmy na piętrze, przed sceną. Uprzątnięto stoliki, więc przycupnęliśmy na murku. - Gdzie jedziesz? - zapytał Henio. - Do dupy - wyjaśniłem i opowiedziałem mu całą historię. Patrzył z pobłażaniem, jakbym mówił o sprawach nieistotnych. - Mówię ci, warto - tak skończyłem. - Jeśli ta dziewczyna robi z cipą to samo, co z językiem, muszę, po prostu muszę ją przelecieć. - Cicho - zgasił mnie Henio. - Zaczynają. W istocie. Na scenie zapadła ciemność, włączono maszynę do dymu. Z taśmy szedł kawałek z Wagnera lub Orffa. Sala zamilkła. Kilkadziesiąt głów trwało nieruchomo, wpatrzone w ciemne sylwetki z instrumentami w dłoniach. Błysnęły reflektory. Perkusista zaczął tłuc jak wściekły. Na scenie stało trzech koleżków: pierwszy wdział na siebie kolczugę i szyszak. Długą brodę splótł w dwa warkoczyki. Trzymał gitarę basową, na każdym palcu migotał sygnet. Drugi, z gitarą eklektyczną włożył mnisi habit i wymalował twarz w biało-czarne plamy. Trzeci wystroił się na brązowo, obwiesił łańcuchami i przywdział ostrogi do wojskowych butów. Miał długie, wampirze zęby i gdy przyjrzałem się, dostrzegłem, że są sztuczne i spadają przy szerszym otwarciu ust. Z perkusisty widziałem tylko wytatuowane dłonie. - W imię snów naszych ojców! W imię mrocznego dziedzictwa przeszłości! W imię Peruna! - krzyczał ten w makijażu. No i zagrali. Niewiele słyszałem z uwagi na fatalne nagłośnienie. Gitara bzyczała jak zaspany trzmiel, wokal schował się za przesterem, a bas przepadł zupełnie. Podziwiałem perkusistę, nigdy nie przypuszczałem, że ktoś może tłuc tak szybko w werbel. Miałem wrażenie, że wysłużony zestaw rozpadnie się na wióry. Kawałki nie różniły się od siebie, ten sam galop, skrzek i jazgot. Wyszedłem po piwo i gdy wróciłem, Celtic Winter właśnie grali bisy, w tym cover "Konkwisty 88", nie różniący się wiele od innych kompozycji. No i pięknie, pomyślałem. Ale Henio był zachwycony. - I jak? - zapytał, gdy Celtic Winter zabierali się ze sceny. - Niewiele słychać. - Liczy się idea - powiedział Henio. Po Celtic Winter zagrał zespół z nieczytelną logówką. Nazywali się Black Forest i ich ciężka muzyka stanowiła prawdziwe wytchnienie od galopujących panów z Celtic Winter. Czasem brzmiało to jak Rammstein, czasem jak Enya z dołożoną gitarą. Śpiewała dziewczyna w obcisłej sukience, gubiła wciąż melodię, co rekompensował wydatny dekolt i niezłe nogi. Po nich wystąpił Wotans Sword - wraz z nimi wróciła nieznośna łupanka. Poprosiłem Henia, żebyśmy już poszli. - Musisz zobaczyć Aryan Storm - powiedział. Zobaczyłem. Zespół składał się z dziesięciu ludzi. Oprócz gitar i perkusji scenę zapełniły bębenki, flety i lutnie. Będzie ciekawie, myślałem, dopóki Aryjczycy nie zaczęli grać. Miałem wrażenie, że każdy z nich wykonuje inny utwór. Na czoło wysunął się wokalista, który tak zawodził pijackim głosem: Kiedy przyszli chrześcijanie Zamienili bogów w kamień Moje plemię blaskomiotne Odpłaci im za to stukrotnie Próbowałem wycofać się na dół, do baru, kiedy na scenie pojawiła się nowa

postać. Był to kudłaty demon wielkości dorodnego koguta, nastroszony niczym szczotka klozetowa i z czymś, co wziąłem za ogon, a co okazało się barwnie splątanymi genitaliami. Stwór ów patrzył na krzyczące towarzystwo z wyraźnym niesmakiem, po czym zgrabnym susem przesadził scenę, minął skłębiony tłum i wylądował przy mnie. Później tłumaczył, że wyglądałem najsensowniej. - Cześć - rzucił. - Można sobie tutaj chlapnąć? Zamówiłem dwa piwa. Stwór pokręcił czarnym noskiem, pożalił się, że chrzczone, ale wypił do dna i poprosił o jeszcze. - Jestem Strzygoń - wyjaśnił. Zapytałem, czemu zwiał od kolegów. - Bo wrzeszczą i są nudni - wyjaśnił. - Kiedyś było weselej. Zamiast podziwiać lasy, trzebiło się dziki, ryćkało po kątach i rżnęło brzuchy, komu popadnie. No i pięknie. Wylądowałem u Henia przed drugą. Strzygoń nauczył się już palić i, zadowolony ze zmiany towarzystwa, siedział mi na ramieniu, zerkając łakomie na butelkę. Heniu nie widział go wcale. Postanowiłem czym prędzej się upić. Postawiłem flaszkę, siedzieliśmy, rozmawiając wesoło. Próbowałem wybadać jego stosunek do facetów w zbrojach i blaskomiotnych plemion, żyjących na Śląsku, niezwykle ciekawych, w kontekście stwora na moim ramieniu. Pokój Henia wypełniały stare meble, stosy płyt i kaset, wielki Rubin na nachtkastliku i kilka książek ze zniszczonym egzemplarzem "Mein Kampf" na czele. Nie mogłem dostrzec sprzętu grającego. Pamiętam, Henio posiadał najlepsza wieżę, jaką widziałem w życiu. Zamiast niej stał jamnik Tomphsonic z kompaktem i jedną kieszenią na kasety. - Gdzie twoja wieża? - zapytałem. - Sprzedałem - wyjaśnił - i zobacz, co sobie kupiłem. Otworzył szafę. Wyjął kolczugę, miecz, szyszak i nagolennice. Spod łóżka wydobył tarczę. Miałem wrażenie, że tylko czeka na sygnał, żeby przywdziać to żelastwo. - Sprzedałeś wieżę, by zostać wojownikiem? - Jestem poganinem - wyjaśnił. Do tego dnia byłem przekonany, że pogan już nie ma. Na szczęście, Heniu pił tak samo jak czterdzieści milionów katolików w tym popieprzonym kraju. Postanowiłem dowiedzieć się, jak można zostać poganinem. - Poganinem się nie zostaje. Poganinem się jest. Budzisz się pewnego dnia i rozumiesz, że to, co cię otacza, jest ci obce do szpiku. Całe to chrześcijaństwo. Że nie ma w tobie żydowskiej krwi. Zaczynasz myśleć i czuć jak przodkowie. - Słowianie? Chodzi ci o Polskę przed Mieszkiem? - Jestem potomkiem Atlantydów - powiedział z powagą. - W moich żyłach płynie aryjska krew. Nie pytałem, skąd to wie. Chciałem wiedzieć, czym różni się chrześcijaństwo od pogaństwa. - Chodzi o plemię - powiedział. - O oddanie korzeniom. Wierzymy w reinkarnację, w wędrówkę dusz, w zbieranie doświadczeń. Ja czuję w sobie ducha Rommla i Chrystusa. Wierzę, że ich dusze są we mnie. - Jezus był Aryjczykiem? - Oczywiście. Żydzi wypaczyli jego naukę. Wychyliłem kieliszek. Popatrzyłem na flaszkę i pożałowałem, że nie kupiłem drugiej.

- Skąd ta pewność? Henio podrapał się po czole. - Jezus stworzył religię, trwała przez tysiąclecia. A tylko Aryjczyk może stworzyć coś trwałego. Wszystko w historii, co pozostało, było dziełem ludów germańskich. Jako facet, który za wroga numer jeden uznaje urząd skarbowy, niewiele miałem do powiedzenia. Heniu wyszedł, więc zapytałem Strzygonia, co o tym myśli. - Trudno powiedzieć - mrugnął paciorkowatymi oczyma. - Jest tego trochę? - Zanurzył pyszczek w wódce, zachłeptał i dorzucił: - To się nazywa kontekst kulturowy. Wszystko od niego zależy. - To znaczy? - No widzisz. W waszych czasach kazaliby go leczyć. W moich - ubiliby. Heniu wrócił. Próbowałem się dowiedzieć, co w chrześcijaństwie jest tak strasznego, że trzeba wracać do lasu i czcić święte węże. - Wiesz, chodzi o te dwie moralności, tę oficjalną i tę "grzeszną". Wyobraź sobie, ilu młodych ludzi popada we frustrację po informacji od księdza, że onanizm jest grzechem. Ile nieudanych małżeństw zostaje zawartych, bo nie ma możliwości sprawdzenia własnej seksualności przed ślubem. Człowieku, to jest chore! My myślimy inaczej, zależy nam na społeczeństwie i chcemy, żeby ludzie byli szczęśliwi. Tak jak u ojców seks jest czymś naturalnym, pięknym. Ten ruch ma przyszłość, pomyślałem. - To twoja dziewczyna? Podniosłem z półki zdjęcie. Przedstawiało ładną blondynkę o kręconych włosach i jasnych oczach. W latach trzydziestych podziwiałbym ją pewnie na plakacie Goebbelsa. - Aha. - Ładna - byłem mocno wypity, więc zapytałem. - I jak wam się dociera? Henio zaczął mówić o rycerskich turniejach, ogniskach z miodem i winem, wycieczkach w góry i temu podobnych wyczynach. Oczy Strzygonia zrobiły się wielkie jak ziarna fasoli. - Chodziło mi o seks - naprowadziłem. Przed oczyma ukazała mi się wizja strażniczek świętego ognia, gotowych przyjąć rolę nagrody wojownika. - Rok czekaliśmy - powiedział - ale było warto, stary. Naprawdę. No i pięknie. STRZYGOŃ ZOSTAŁ ZE MNĄ. Powiedział, że nie chce wracać do Mega Klubu, do pogan i ich mieczy. Dowiedział się, że w Gliwicach miałem znajomego poetę i ucieszył się tym bardziej, bo lubi sztukę z życiem, byle nie struganie świątków. Z Katowic jedzie się mniej niż godzinę, więc przespałem kaca u Henia. Odprowadził na pociąg, pożegnał staropolskim "Ave" i dał piwo na drogę. Był wtorek. Obiecałem sobie, że w środę wieczorem zanurkuję pod dekolt Joanny. Arka poznałem na uczelni. Nie przebrnął przez pierwszy rok polonistyki i wrócił do Gliwic. Znalazł pracę w MacDonaldzie. Podawał hamburgery i układał strofy. Był zawodowym zwycięzcą konkursów poetyckich, wydał ze sześć książek, które stały u mnie na półce, cienkie niczym pocztówki. Kolega, co się zna, twierdził, że to cholernie dobra poezja. "Ciebie trzeba tłuc pustakiem w głowę, może coś ci wtedy zaświeci" - powiedział. Arek umówił się ze mną pod spalonym teatrem. Szukałem tego cholerstwa chyba czterdzieści minut, błądząc między szarymi budynkami. Arek siedział

na murku w czarnym, skórzanym płaszczu i palił. Z kieszeni wystawał mu "Zamek" Kafki. - Jest źle - powiedział Strzygoń. - Nie znasz prawdziwych poetów? Bo ja, powiem ci, moje życie jest poezją. - Każdego Strzygonia? - Chyba jestem jedyny - zmartwił się mój towarzysz - i przez to bardziej wyjątkowy. - Jesteś najśliczniejszy na świecie - pocieszyłem go - a teraz stul ryja, bo poeta idzie. Nie chcę, by pomyślał, że gadam ze sobą. Strzygoń zamilkł i owinął się wokół mojej szyi. Arek wstał, podałem mu rękę i miałem wrażenie, że ściskam rybę. - Nie jest ci gorąco? - zapytałem. W swoim płaszczu wyglądał jak Herr Flick z gestapo. Pokręcił głową. No i pięknie. O drugiej w nocy odchodził pociąg do Poznania. Siedliśmy nad piwem w ponurej knajpie. W środku tygodnia stoliki świeciły pustkami. Trzech koleżków grało w bilard. Dwie niebrzydkie dziewczyny piły do spółki malibu z mlekiem. - I jak ci leci? - zapytałem. - Coraz lepiej. Coraz lepiej. Wygrałem konkurs, a na jesieni będzie moja siódma książka. "Eine kleine seksmachine". - Dobry tytuł. Wypiłem piwo i zamówiłem następne. Czym się trujesz, tym się lecz. - Wiem. Na razie trzy moje wiersze ukazały się w antologii. Najlepsze rzeczy, jakie napisałem. Siwczyk i Podgórnikowa mogą mnie pocałować w dupę. Nie wiedziałem, kto to taki, ale chciałem zobaczyć antologię. Arek jest może strzelonym facetem, ale bardzo go lubię i wiem, ile znaczy dla niego pisanie. Otworzył torbę i wydobył szary zbiorek z napisem "Almanach młodych" na grzbiecie. Nachyliłem się i zobaczyłem, że torbę wypełniają książki różnych formatów i grubości. Było ich ze trzydzieści albo więcej. - Po co ci, stary, ta makulatura? Arek obruszył się. - Noszę ze sobą dorobek. Tutaj mam swoje książki - pogrzebał w torbie - oprócz nich almanachy po konkursach, gazety i tak dalej. Zobacz, proszę. W "Fa arcie" mam całą stronę. "Ha!art." poświęcił dwie. W przyszłym numerze ma być wywiad. A tu jest "Dykcja", w niej trzy strony. "Dialog" ma zamieścić mój tekst o Kantorze. Jak widzisz, idzie dobrze. - Uważaj na kręgosłup - poradziłem mu. - Jeszcze parę sukcesów wydawniczych i będziesz wyglądał jak złamany wieszak. Po diabła nosisz to cholerstwo? - Gliwice to miasto poetów. Panienki same wskakują do łóżka. No i pięknie. Arek okazał się poetą utylitarnym. Wszystkie drogi wiodą między nogi. - Poważnie. - Jasne, stary. W Warszawie kładzie się na stoliku kluczyki i komórkę. W Gliwicach tomik. Nie wiedziałeś? Zerknąłem na dziewczyny obok. - A te? - Fajne. - Wiem, że fajne.

- A, o to ci chodzi? Patrzę na tę blondynkę i myślę sobie, że chciałbym przelecieć ją na rowerku treningowym. Ojciec kupił ostatnio taki elektroniczny, gdzie możesz zmierzyć sobie puls. Pedałowałbym, pieprzył i dowiedziałbym się, jakie mam tętno przy orgazmie. - Rozumiem - powiedziałem. - Nie możesz sobie zwalić konia? - E tam - burknął Arek. Bawił się almanachem. Nie zamierzałem mu odpuścić. Szczególnie, że ta mniejsza miała całkiem fajne cycuszki. - No to działaj, stary! Arek nastroszył się jak gołąb. - Mam słabe wejścia. Zaproś je tutaj, to będą nasze. Zaufaj mi, człowieku. Miałem trochę wypite, wstałem i podszedłem. Wyglądały, jakby tylko na to czekały. Rzuciłem kilka wysłużonych tekstów i zaciągnąłem je do naszego stolika. Wyższa przypominała mi trochę Joannę. Te same, filuterne oczy. Oby poszło równie gładko. - Co chcecie? - zapytał Arek. - Zapraszam. - Nie mogę na to patrzeć - szepnął mi Strzygoń do ucha. - Dam nura do torby i trochę się kimnę. Skinąłem głową. Strzygoń z niezwykłą prędkością rozsunął zamek, zakotłował w ciuchach i zamknął się od środka. Wyższa zamówiła malibu, niższa martini z lodem i cytryną. Na twarzy Arka malował się niepokój. Noga chodziła mu, jakby grał na perkusji w Wotans Sword. Dziewczyny dostały swoje drinki. Wyższa nazywała się Ola i studiowała psychologię. Ostrzyżona na jeża brunetka była jej koleżanką z klasy i nie miała tyle szczęścia przy egzaminach. Zacząłem mówić i nie byłem zabawny nawet dla siebie samego. Powoli wycofywałem się - dziewczyny uwielbiają, gdy ich się słucha. Poza tym moja rola dobiegała końca. Nadszedł czas Arka. Wyglądał, jakby miał usta pełne słonej wody. - Jestem poetą - powiedział wreszcie. - Byłem ostatnio na imprezie z Siwczykiem. Powiedział mi, że jestem największą nadzieją Śląska, że przyćmię jego i innych. Znacie Siwczyka? Nie znały. - A warto. Świetny facet i dobry poeta. Proszę. Tutaj jestem z nim na jednej stronie. Stolik zapełnił się zawartością torby Arkadiusza. Pokazywał kolejne tomiki, bezbłędnie znajdował siebie na stronach gazet i almanachów. Oczy dziewczyn robiły się coraz szersze. Niższa rzuciła mi bezradne spojrzenie. Pomyślałem, że chyba pomyliłem stoliki. - Pewne rzeczy rodzą się z przeżywania. Z mistycznych doznań. Poezja jest mistyką. Powiedz, Olu, co sądzisz o Dionizosie? Z torby dobiegł jęk Strzygonia. - Skąd się znacie? - zapytała mnie Ola. Poczułem się, jakby właśnie miano mi zawiązać oczy. - To mój kolega z siłowni - wyjaśniłem. No i pięknie. KONIEC WIECZORU dopadł nas o pierwszej pod teatrem. Siedzieliśmy z piwem, Arek wyglądał jak siódme nieszczęście. W świetle przejeżdżającego samochodu dostrzegłem dwie białe łzy, sunące w dół policzków. - Powiem ci, czemu jestem poetą - zaczął. Wiedziałem, że tym razem nie będzie kłamał. - Cały czas myślę o pisaniu. Czy idę ulicą, czy zasypiam, czy przerzucam

plastikowe frytki... Układam słowa w metafory, metafory w strofy i tak dalej. Wymyślam bohaterów i sytuacje, które ich spotykają. Cały czas, pojmujesz, stary? Skinąłem głową ciężką niczym kowadło. - Robię to, bo takie wieczory są poza mną. Nie schodzę do świata. Mam swoje Gliwice, zbudowałem je ze słów i schowałem w nich głowę. Boję się, stary, dlatego piszę. Wierzcie albo nie, współczułem mu szczerze. Zrozumiałem, że raz na jakiś czas w murze z metafor robi się dziura i życie celnym prostym rzuca Areczka na matę. - Teraz powiem ci, czemu piję - westchnął. - Piję, bo... bo coś wtedy we mnie się otwiera. Przymykam oczy i widzę, co chcę, i te dziewczyny są moje. Kapujesz, stary? - Kapuję - skłamałem. Miałem nadzieję, że nigdy nie zrozumiem tego, co Arek chciał mi powiedzieć. Pożegnaliśmy się chłodno. Z TORBY WYSUNĄŁ SIĘ szpiczasty ryjek. - Chyba koniec przyjaźni. - Niekoniecznie. - Wie, że masz go za palanta. Widać to było w twoich oczach. - Skąd ty to możesz wiedzieć, skoro siedziałeś w torbie? - zapytałem i natychmiast trafił mnie szlag. - Ty kudłaty gnoju! - O kim mówisz? - Ty fiucie w czapie z masła! - Że niby ja? - Nie, moja stara i czterysta wnucząt, jasne, że ty, synu chomika! No popatrz, popatrz - lamentowałem - spójrz tylko, coś narobił. Strzygoń pociął ubrania i zrobił sobie gniazdo. POCIĄG UCIEKŁ i musiałem czekać do rana. Zdrzemnąłem się na ławce koło spalonego teatru i otworzyłem oczy w środku pięknego przedpołudnia. Zjadłem śniadanie w pizzerii, umyłem się w toalecie. Mogłem pójść do Arkadiusza, który miał wolne, ale uznałem, że już dość poezji. Pociąg odchodził o drugiej. Pozbycie się Strzygonia było zbyt trudne. Wyrzuciłem ciuchy, a ten drań rozrabiał po pustej torbie. Próbowałem z nudów nadać mu imię, ale żadne nie pasowało. Jest Strzygoń i będzie Strzygoń. Przezornie kupiłem bilet tylko do Opola, pamiętając o Waldku, koledze z czasów szkolnych. Waldek był dzieckiem nowych czasów, menedżerem czy kimś w tym rodzaju. Po intelektualnym pyle Gliwic przyda mi się trochę umysłowej prostoty. Zadzwoniłem do niego z wagonu. Odebrał natychmiast i bardzo się ucieszył. - Jasne, stary, zwalaj się do mnie na chatę. Kupiłem niedawno mieszkanie w Opolu, to zaszalejemy. Stary, naprawdę super, że się zobaczymy. Muszę kończyć, mam właśnie zebranie. O której przyjeżdżasz? Wyjadę po ciebie na dworzec nowym, czerwonym fordem. Daj mi tylko swój telefon, jakby coś się pozmieniało. - Na pewno będziesz? - Stary, dla ciebie odkładam dziś wszystko. Mamy tu zapieprz, ale koledzy dla mnie najważniejsi. Do zobaczycha, facet! Joanna zobaczy mnie w czwartek. Postanowione. - Cierpliwa jest ta twoja luba - zauważył Strzygoń. - A nasz opolski przyjaciel, kto zacz? - Marketing i zarządzanie. - Czyli dawna obróbka skrawaniem - mruknął Strzygoń i wrócił do torby.

Polskie pociągi to blaszane pudła z brudem. Jechałem w korytarzu, wciśnięty między starsze panie i rezerwistów. Ucieszeni z odzyskanej wolności, upili mnie trochę, a jeden proponował obrobienie towarzyszącego nam operatora Idei z telefonu i laptopa. Wysiadłem w Opolu na lekkim cyku. Waldka nie zastałem. Pomyślałem, że pomylił perony lub czeka przy kasach. Znów pudło. Wyszedłem na parking, ale nie znalazłem czerwonego forda. Kręciłem się bez sensu, zachodząc w głowę, jak mogliśmy się rozminąć, gdy zadzwonił telefon. - Strasznie cię przepraszam - powiedział Waldek. - Zatrzymali mnie. Jeszcze dziesięć minut, stary, proszę. Skocz sobie na obiad, do knajpki, żeby tylko zasięg był. Zaraz zadzwonię. Rozłączył się. Zjadłem kurczaka w chińskiej knajpie, zwiedziłem empik, przesiedziałem godzinę na ławce, wysłuchałem mądrości życiowych Strzygonia i gdzieś wedle piątej telefon zadzwonił ponownie. - Ja pieprzę, stary. Gdybyś wiedział, co tu się dzieje! Ludzie zaraz porozpruwają sobie gardła. Rany boskie, stawiam kolację i butelkę Bolsa. Już do ciebie jadę. Jest tam jakaś knajpa? - Właśnie patrzę na jedną. Nazywa się "Awaria". - Wiem, gdzie to. Siadaj, zamów sobie coś. Zapłacę, jak przyjadę. Wszystko zaraz będzie na tip-top! Zerknąłem na zegarek. Dochodziła siódma. - Stary, jak nie masz czasu, to powiedz mi. Mogę jeszcze jechać, jak mi przepadnie pociąg, to jestem w dupie. - Oszalałeś, stary, nie przepuszczę takiej okazji. Zaraz, zaraz jadę. - Fajny facet - rzekł Strzygoń. Może w mieście są dwie "Awarie" - pomyślałem dwie godziny później. Piłem wódkę w drinkach. Piwo by mnie uśpiło. Wypaliłem paczkę fajek i przeczytałem dwa opowiadania w "Fantastyce", drugie na głos, specjalnie dla Strzygonia. Zmęczonym wzrokiem przyglądałem się ludziom dokoła, szarym jak opolskie domy. "Awaria" była typową knajpą średniego sortu, gdzie piwo kosztuje trzy pięćdziesiąt i przy odrobinie szczęścia można dostać po pysku. Co robi tu taka dziewczyna? Zachodziłem w głowę. Siedziała samotnie stolik dalej i rozglądała się po sali. Daję głowę, że znacie ten typ: tlenione blond włosy, krótka sukienka, stanik z fiszbinem pod opiętą bluzką i kilogramy makijażu. Była młodsza ode mnie: świeża, dyskotekowa zdzira. Rzuciła spojrzenie. Odwzajemniłem. Podeszła i poprosiła o ogień. - Nie widziałeś tu takiej dziewczyny, trochę niższej, bardziej przy kości? - Nie widziałem tu żadnej twojej koleżanki - odpowiedziałem, wyciągając rękę. - Jestem Andrzej. - Kaśka. - Chcesz coś do picia? - zapytałem. Rybka połknęła haczyk. - Godzio, godzio, godzio! - darł się Strzygoń z torby. - Co robisz w Opolu? Nie jesteś stąd, prawda? - zapytała. Miała irytujący, piskliwy głos. Nikt nie jest doskonały. - Bujam się - wyjaśniłem. - Odwiedzam znajomych. Czekam na kumpla, zebranie mu się przedłuża. Zaraz powinien dzwonić. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? - Milej czeka się we dwoje. Co robisz? - Nic. - Moje ulubione zajęcie - wyszczerzyłem się.

- A ty? - Prowadzę studio reklamy - skłamałem gładko. - W Krakowie jesteśmy dość znani. Ostatnio robiliśmy projekty dla Optimusa i małe akcje dla Radia Kraków. Zostawiłem chłopaków na interesie i trochę wypoczywam. Nie można robić od rana do wieczora. Kasia patrzyła we mnie jak w obraz. - Byłam z facetem w Zakopanem. To niedaleko od Krakowa. Bywasz? - Mamy tam domek na Harendzie - łgałem dalej, wdzięczny Strzygoniowi za milczenie. - W zimie co weekend jestem na nartach. To urocza okolica. Wiesz, gdzie to jest? - Mieszkałam w "Kasprowym". Niewiele wychodziłam. - "Kasprowy". Twojemu chłopakowi nieźle się powodzi? - Daj spokój - westchnęła. Miała minę, jakby jej ojciec powiesił się wczoraj, a ja proponowałem zakup kompletu sznurów. - Ma pięćdziesiąt dwa lata i jest starym pierdołą. Właśnie odpoczywam od jego zrzędzenia. - No, ale "Kasprowy" to nie byle co - zauważyłem. - Czterysta złotych za dobę. Nie mógłby mi po prostu dać tych pieniędzy? Zadzwonił telefon. Mam Siemensa, tego, co wszyscy. Zamknąłem go szczelnie w dłoni. - Cześć, Waldek. - Rany boskie, stary, jak cię przepraszam. Musiałem jechać z szefem na zakupy. Zaraz, dosłownie za moment wsiadam w wóz i jadę do ciebie. Jesteś tam jeszcze, w tej knajpie? - Czekam, czekam. - Mam łyskacza w barku i trochę dobrego białego proszku, jeśli chcesz. Jesteś moim gościem, stary. Musimy dziś odreagować, taki dzień, mówię ci. Zadzwonimy po jakieś zdziry. Będzie fajnie, stary, to będzie impreza twojego życia! Akurat, pomyślałem i rozłączyłem się. - Pan spóźnialski? - zapytała Kaśka. - Ano. Jeszcze drinka? Zażyczyła sobie rum z colą. Barman puścił do mnie oko. Wzruszyłem ramionami. W portfelu została mi stówka. Jeśli Kasia mieszka z rodzicami, to jestem ugotowany. - Jak żyjesz w Opolu? - zapytałem. - Stary wynajął mi mieszkanie. Czasem jest kochany, naprawdę. Tylko, że siedzi jak milcząca mumia. Mówię ci, wróciłam godzinę temu i tylko patrzyłam, aby z kimś pogadać. Po trzecim drinku zaczęła się kleić. Topniała mi w rękach, woskowa dziewczyna z Opola. Do Joanny trochę jej brakowało, ale darowanemu koniowi nie warto patrzeć w zęby. Opole zaskoczyło mnie bardzo miło. Upijała się szybko. Myślałem, że wargi mi odgryzie, młoda suczka. - Co, jak twój stary facet tu przyjdzie? - Już jest w Warszawie. Tak kursuje, Warszawa, Stany i Opole. Mówi, że mnie zabierze do Bostonu. I dobrze, bo tutaj wytrzymać się nie da. Z nim też nie wytrzymam, dzień w dzień. - Biedactwo - powiedziałem. Strzygoń rechotał w torbie. Siedzieliśmy naprzeciw okna. Nadeszła noc, Opole zapadło w sen. Dostrzegłem czerwonego forda. Krążył i szukał miejsca do parkowania. Za szybą Waldek ćmił papierosa i rozmawiał przez komórkę. - Chyba niedługo zamkną knajpę - powiedziałem Kasi. - Barman patrzy na nas jak owczarz na wilki. Może kupimy jeszcze to i owo i będziemy

kontynuować imprezę? - U mnie? - Świetny pomysł. Kasię chyba dziwił pośpiech, z jakim opuszczałem knajpę. Barman odetchnął z ulgą i natychmiast zamknął za nami. Kątem oka widziałem Waldka, jak szarpie za klamkę, uderza w szybę, a potem tupie ze złości. CZEKALIŚMY NA POCIĄG. Dochodziło południe. Byłem skonany - za to Strzygoń ożywił się, biegał wokoło, aż wreszcie zaczepił genitaliami o gałąź i zaczął się huśtać. - Pobujać? - zapytałem. - O! Jaśnie pan właściciel agencji reklamowej raczył się odezwać? - Spadaj. - Mogę ci mówić wasza wysokość. - Daj spokój. - Przepraszam - nie wiem, czy udawał, czy naprawdę było mu przykro. - Ty dokazywałeś w nocy, niech ja chociaż się pohuśtam. Na gałęzi wyglądał nawet sympatycznie. Trąciłem go lekko. Zakołysał się. Na szarym pyszczku wykwitł uśmiech. - Nie rozumiem, czemu ze mną poszła - zastanawiałem się głośno. - Śmierdzę jak święta ziemia i jestem bez pieniędzy. - Dla pewnego typu dziewczyn - rzekł Strzygoń - żyjących z własnego tyłka największym luksusem jest niezobowiązujące danie dupy. Dla własnej przyjemności. Jesteś niezły. Widziałem. - Następnym razem szczelniej zamknę torbę. Chodź lepiej. Czas jechać. - Dokąd teraz? - chciał wiedzieć Strzygoń. Za Opolem jest Oława i mój dobry przyjaciel z harcerskich czasów. Zadzwoniłem do niego z brzydkim pytaniem o pożyczkę. Obiecałem, że prześlę mu forsę natychmiast, jak tylko znajdę się w domu. Opisałem sytuację i powiedział, iż zamiast stówki, którą chciałem, pożyczy od razu trzysta, jeśli pozwolę się ugościć na jego działce. Jestem lubianym facetem, co zrobić. Pożegnałem Kasię czulej, niż na to zasługiwała, wziąłem bilet kredytowy i o wpół do czwartej wysiadłem w Oławie. Z dworca zadzwoniłem do Joanny. Powiedziała, że nie może się doczekać. - Jutro, myszko. Już jutro. - Jutro srutro - skrzeknął Strzygoń. Łukasz jest najzwyklejszym kolesiem pod słońcem, zbyt rozsądnym dla Peruna, za rzeczowym na wiersze i dość uczciwym, by nie sprzedać tyłka za pieniądze. Studiuje jakiś techniczny kierunek (nazwy wydziałów na polibudzie brzmią dla mnie jak arabskie zaklęcia), robi w komputerach, wolne chwile dzieli między stadion i swoją dziewczynę. Cieszyłem się z naszego spotkania. Dość już popieprzeńców w tej podróży. - Na prezesa firmy to nie wyglądasz - powiedział mi w drodze do domu. - Raczej jak siódme nieszczęście, facet. Zaciągał śmiesznie, jak Pawlak w "Samych swoich". W lustrze dostrzegłem zielonego z przepicia gościa, o oczach jak szparki i ustach koloru nagrobnego marmuru. Pod pachami rozlały się żółte plamy. - Twoja piękna wyrzuci cię za drzwi - powiedział Łukasz. Suty obiad, gorąca kąpiel z solą i długi sen zrobiły ze mnie człowieka. Otworzyłem oczy przed dwudziestą drugą. Łukasz grał na komputerze. Na oparciu siedział Strzygoń i z uwagą wpatrywał się w ekran. - Już myślałem, że prześpisz do rana - rzekł. - Zbieraj się. Jedziemy. Zabraliśmy kiełbaski do grilla, skrzynkę piwa i cole na rano. Przedtem

Łukasz wydobył trzy stówy i wcisnął mi je w łapę. - Oddasz na jesieni, to wystarczy. Wiedzie mi się. Łukasz jeździ dużym fiatem, pamiętającym jeszcze Gierka i strajki stoczniowców. Usiadłem z przodu. Ruszyliśmy z takim kopem, że serce zagrzechotało mi o kręgosłup. - Patrz na budynek po prawej - Łukasz zwolnił. - Straszne bydlę, nie? Raz na miesiąc ktoś z niego skacze. Nie wiem, może magia miejsca... jest najwyższy w Oławie. Raz widziałem, jak taki leci. Z góry wyglądał jak lalka. Pierdolnął z gwizdem o ziemię, nie było co zbierać. - Hej, hop! - wrzasnął Strzygoń i skoczył z fotela na podłogę. - Daj lepiej spokój - rzuciłem za siebie. - Z kim rozmawiasz? - zapytał Łukasz. - Z własnym sumieniem - burknąłem. Strzygoń upadł felernie, na plecy. Leżał, machał łapkami i nie mógł się obrócić. - Co to jest sumienie? Czy to brzuch? - chciał wiedzieć Łukasz. - Mam sumienie - odparłem - jest małe, kudłate i śmierdzi. - Tak też myślałem. Dojeżdżamy. Działka Łukasza przypomina wszystkie inne. Pośród rozrzuconych grządek stał kwadratowy domek, w nim wąskie łóżko i góra gratów. Rozłożyliśmy grilla. Po pół godzinie siedzieliśmy na ławce, delektując się piwem i kiełbaskami. Opisałem Łukaszowi moją podróż i powiedziałem, że nigdy nie spotkałem takich świrów jak Henio i Arek. - Bo nie widziałeś Szczęsnego Butaprena - stwierdził. - Kogo, przepraszam? - Facet nazywa się Szczęsny Budczyński, ale mówimy na niego Butapren. Jak jechaliśmy, pewno widziałeś taki dach, idący do szpica z krzyżem na górze. To jego sanktuarium. - Że jak? Jest księdzem? - Niespełnionym. Twierdzi, że jest gnostykiem, cokolwiek to znaczy. Jeśli każdy gnostyk jest taki jak on, to dziękuję. - Słyszałem, że na Śląsku są gminy gnostyckie. Masz pojęcie? W środku Polski. Wyrósł Glempowi kąkol pod purpurową dupą. - Butapren jest gnostykiem singlowym. Jeśli chcesz, możemy do niego wpaść. - Nie jest za późno? - Szczęsny prowadzi nocny tryb życia. Dzisiaj jest czwartek, a w czwartki prowadzi wykłady. To znaczy, gada do podobnych sobie idiotów i kolesi jak my, którzy przychodzą z niego podworować. Jeśli chcesz, pójdziemy, ale najpierw skończmy flaszkę. Na trzeźwo nie zniosę Butaprena. Wypiliśmy w pośpiechu i doszło do małej sprzeczki. Łukasz poszedł za potrzebą i Strzygoń wypił prawie setkę. - To ty już potrzebujesz? - zapytał Łukasz i poszliśmy. Po drodze Łukasz, już mocno wstawiony, opowiedział mi to i owo o Butaprenie. Butapren, z zawodu technik budowlany, był zupełnie rozsądnym gościem, dopóki żona nie odstawiła go od łóżka. Wówczas Szczęsnemu poprzewracało się w głowie, został mesjaszem i Janem Chrzcicielem w jednym, przewodniczącym klubu tantrycznego i ogniska karate. Zapowiadało się ciekawie. Butapren okazał się miłym gościem po sześćdziesiątce. Chude ramiona wieńczyły monstrualne dłonie o brudnych paznokciach. Mówił, jakby w gardle stała mu śruba. - Chodźcie, chodźcie. Zaczynamy. Jest noc. W nocy Elohim śpi. Weszliśmy do wypełnionego książkami pokoju. Nieliczni zebrani obrzucili

nas nieżyczliwym wzrokiem. Usiedliśmy. Szczęsny Butapren zaczął. - Jaka religia zorganizowana dała ludzkości coś dobrego? - zawiesił głos. - Żadna, moi kochani. Każdy z nas musi samotnie kroczyć drogą duchową. Ja, na przykład, długo nie byłem świadomy, że wędruję ściśle określonym szlakiem, że powtarzam czyjąś drogę. Święta Faustyna, na przykład, kobieta, której ducha w sobie czuję, była przez lata poza moim pojmowaniem. Patrzyłem na nią jak na zwykłą katolicką dewotkę i dopiero moja Pani otworzyła mi oczy. Spostrzegłem szereg analogii, które nie mogą być jedynie zbiegiem okoliczności. Chcecie przykładów? Oto przykład. W wieku 20 lat święta Faustyna wstąpiła do klasztoru. Ja w tym samym wieku zasiliłem szeregi Ochotniczej Straży Pożarnej. Świadomy wybór drogi, czego chcieć więcej? Przez lata patrzyłem na świat z pozycji ateisty. Nie potrafiłem patrzeć na religię bez tej całej kościelnej otoczki, bez kleru, rozumiecie mnie. Walczyłem z tym złem i tego nie żałuję. Cały czas towarzyszyły mi fenomeny, które w końcu musiałem przyjąć. Pojąłem, że prawda jest poza systemem. Tak jak święta Faustyna, której jestem inkarnacją, dotarła do Boga na indywidualny sposób, tak ja jestem zaszczycany wizytami mojej Pani. Może to trochę obsceniczne, ale nauczyła mnie takich rzeczy, że nie przeczytacie ich ani w tantrze, ani w kamasutrze. Moja Pani oświeciła mnie. Pomogła mi zrozumieć, że stoję w szeregu świętych inaczej, obok Rasputina i Jana Chrzciciela, wielkich przeciwników zorganizowanej religii. Faryzeizm był katolicyzmem czasów starożytnych. Rasputin usiłował oświecić Rosję i gdyby nie przedwczesna śmierć, w kraju carów wybuchłaby rewolucja, ale seksualna. Tak jak Rasputin, który żył z sześcioma kulami w piersi, tak ja mogę poszczycić się niespotykaną witalnością. Mam sześćdziesiąt lat i robię tyle samo pompek na jednej ręce. To dzięki medytacji, tantrze, duchowym treningom, a przede wszystkim dzięki mojej Pani, sprawczyni mojego astralnego i seksualnego wybawienia. - Kim jest, cholera, ta jego pani? - zagadnąłem Łukasza. - Nie wykapowałeś? - szepnął. - To Matka Boska. - O kurwa - tyle zdołałem powiedzieć. No i pięknie. Szczęsny Butapren skończył wykład. Chcieliśmy się zbierać, gdy gospodarz zawołał ze zdumieniem: - O! Strzygoń! Strzygoń podbiegł do niego i zaczęli rozmawiać o teologii. Tak ich zostawiłem. Wróciłem na działkę, zahaczając o sklep monopolowy. W głowie huczał mi tubalny głos Szczęsnego Butaprena. Do dziś żałuję, że nie zapytałem go, jak oni to robią. ŁUKASZ POŻEGNAŁ MNIE jak brata. Powiedziałem, że kiedykolwiek chce, może zwalić mi się na głowę, choćby na miesiąc, pić, jeść na mój koszt, wynieść książki, płyty, a nawet zasrać wycieraczkę i wytarzać psa w gównie. - Miłego ruputupu - powiedział na pożegnanie. Strzygoń odnalazł się na dworcu. Niewiarygodne, ale stęskniłem się za tym małym draniem. - Co ci powiedział Butapren? - Ucieszył się na mój widok. - Coś jeszcze? - Niespecjalnie. Ale dał dobrych cygar i wiśniówki. To dziwne, bo my, Strzygonie, mamy z gnostykami na pieńku.

OBIECAŁEM SOBIE, że tym razem nic mnie nie zatrzyma i pomyliłem się. Na wrocławskim dworcu konduktor powiedział, że nie pojedziemy. Taki los, lokomotywy stare, czasem coś się spieprzy. - Co, znów wam prąd odcięli? - zapytałem złośliwie. - Następny jest za dwie godziny - burknął i wyszedł. No i pięknie. No i klops. Siadłem przed dworcem z knyszą i colą. Jadłem powoli, zmęczony kacem i niewygodnym łóżkiem na działce. Schudłem chyba dwa kilo i nic nie wskazuje, bym przytył - Strzygoń zjadł pół mojej knyszy. Jeśli seks wyszczupla, wrócę do domu jako anorektyk. Zadzwoniłem do Joanny z informacją, że mam parę godzin spóźnienia. Cholernie wyrozumiała z niej dziewczyna. Wyobrażałem sobie, jak kręci swoją śliczną główką. Najważniejsze, że czekała i, jeśli wierzyć jej słowom, robiła to całą sobą. Chętnie przegadałbym całą kartę, ale coś mi mówiło, że jeszcze się przyda. - Nie wierzę - zabrzmiał znajomy głos zza pleców. - A ja wierzę - stwierdził Strzygoń. Odwróciłem się i zobaczyłem Pawła Wilczura, którego, jak mnie pamięć nie myli, nie oglądałem od siedmiu lat. Stał oparty o samochód, dalej chudy i śmieszny, w pomarańczowych spodniach i białej koszuli. Zrobiliśmy misia. - Cały cię upaskudzę - ostrzegłem. - Z higieną u mnie nie najlepiej. - I niedobrze wyglądasz. No, nie mogę wyjść z wrażenia. Co za spotkanie, człowieku, no po prostu nie wierzę. Co tu robisz, czemu nie dzwonisz, że jesteś? - Przejeżdżam. Jadę do panienki. - To musi być zajebista dupa, skoro taki leń się fatyguje. Gdzie punkt docelowy? - Poznań. - No to jeszcze kawał drogi przed tobą. Nie odmówisz chyba, wpadniesz na chwilę. Skręcimy imprezę. Przypomnisz sobie chłopaków. Pociągi są jak panienki, nie ten, to inny. No, chyba mi tego nie zrobisz... Nie zrobiłem. Paweł studiował zaocznie prawo i pracował w firmie reklamowej. Przypomniała mi się Kasia. Ustawił się nieźle, kupił niewielkie mieszkanie na rogatkach Wrocławia i samochód z kapitalnym radiem. Stary, dobry rock and roll towarzyszył nam podczas jazdy. - Myślałeś, że dałem dupy i zapuszczam techno? Nic z tego, Andrzej. Chłopaki też się trzymają. Michał przybydlił się jak szafa i trochę martwię się o niego, bo zapodaje różne gówna. Szczurowaty robi w salonie Playstation, wpadniemy potem, jeśli lubisz takie zabawy. Miękki ma najgorzej, bo zrobił brzucha takiej jednej i teraz siedzi na wiaderku. Mówię tobie, polecieli w różne strony, ustawili się jeden lepiej, drugi gorzej, ale to ci sami goście, których pamiętasz. Cieszę się, stary, kurewsko. Towarzystwo zeszło się o siódmej. Byłem najedzony i miałem zdrowo wypite. Wrocławiacy to szczerzy, serdeczni faceci. I co tu dużo mówić, schlaliśmy się jak wieprzki. Michał, facet, którego łatwiej przeskoczyć niż obejść, był nagrzany na imprezę. Już szukaliśmy numeru do radio taxi, gdy Miękki zaproponował, żebyśmy wywołali duchy. - To fajnie, bo mam tu jednego - powiedziałem, ale nikt mi nie uwierzył. - Wystarczy stolik, kartka z literami i talerzyk. Pisakiem zrobi się strzałkę. Będzie spoko.

- Odkąd Miękki zrobił bachora, został spirystą - wyjaśnił mi Paweł. - Wywołałeś coś kiedyś, Miękki? - Z okresem się nie udało - mruknął do mnie Szczurowaty. - Owszem - żachnął się Miękki. - To jak? Robić tabliczkę? - Kiedyś miałem przeżycie z duchem - zwierzył się Szczurowaty. Miękki pisał litery i cyfry na kartce do drukarki. - Poważnie, tobie bym nie ściemniał. Byliśmy dzieciakami i wiesz, chcieliśmy prawdziwego odlotu. No i poszliśmy na cmentarz. Bawiliśmy się taką tabliczką jak teraz. Zaczęła się kręcić, mimo że nikt nie przykładał rąk. Myśleliśmy wtedy, że ktoś robi sobie jaja, i myśleliśmy głupio, no bo niby jak? Facet, to znaczy duch powiedział, jak się nazywa, jak umarł, kiedy i gdzie leży. Więc poszliśmy. Cały czas myślałem, że ktoś nas nabiera. Znaleźliśmy grób, o którym mówił duch. Porastała go skorupa roślin. Prawie nie szło jej zerwać, mówię ci, grób musiał zarastać przez lata. I wiesz co? Pod spodem była ta data, którą wskazał talerzyk. Talerzyk, który sam się poruszał. Szczurowaty palił nerwowo papierosa. - Nie muszę chyba mówić, jak stamtąd spieprzaliśmy. Nie wierzę, żeby Miękki coś wywołał i nie biorę w tym udziału. Przez szacunek do tamtego kolesia, rozumiesz mnie, Andrzej? Rozumiałem. Nie miałem ochoty na kolejną przygodę ze światem nadprzyrodzonym, wystarczył mi Strzygoń, który udał się w głąb mieszkania na poszukiwanie barku. Usiedliśmy nad kartką. Miękki wypisał na niej litery alfabetu, cyfry i cztery odpowiedzi: "tak", "nie", "nie mogę powiedzieć" i "nie wiem". Szczurowaty patrzył szyderczo znad kufla. - Kogo wywołujemy? - zapytałem. - Kogoś znanego - Paweł także miał ochotę na zgrywę - Janis Joplin albo Adolfa Hitlera. - Nie przyjdą. Hitler jest rozchwytywany na seansach - prychnął Miękki. - Trochę powagi, koledzy. - To może Bona Scotta - rzucił Paweł. - Albo księdza Popiełuszkę - zaproponował Michał. - Z Bonem jak z Hitlerem, nie przyjdzie. Tacy nie przychodzą. To pic, żadne poważne medium na to nie pójdzie. A księża nie lubią takich rzeczy. - To może Piotra Skrzyneckiego - zaproponowałem. - Oszalałeś - rzekł Miękki. Szczurowaty uśmiechał się zza jego pleców. - Dlaczego - podchwycił Paweł. - Piotr jest akurat. Nie za duży, nie za mały. Facet był typem wesołka. Jeśli ktoś będzie chciał z nami gadać, to właśnie on. Miękki nastroszył się jak jeżozwierz, zgasił papierosa i pochylił się nad kartką. - No dobrze, niech będzie Skrzynecki. Ale jak nie wyjdzie, nie miejcie do mnie pretensji. I trochę powagi, proszę. Papierosy pogasły. Niedopite piwa trafiły na stolik przy Szczurowatym. Cztery poważne twarze nagięły się nad kartką. Miękki zaczął mruczeć o bramach, duchach i wiecznym kręgu życia i śmierci. Kazał mi przyłożyć palec do talerzyka i dotknął delikatnie mojego paznokcia. Poczułem nacisk i talerzyk poruszył się. - Czy to ty, Piotrze? Piotrze Skrzynecki? - zawodził. Talerzyk zatoczył trzy koła i wskazał na odpowiedź TAK. Miękki pocił się i gryzł wargi. - Chcesz z nami rozmawiać? Z nami wszystkimi? Talerzyk zadrżał. TAK, odpowiedział nam duch.

- Kiedy się urodziłeś? - zapytałem, wierząc, że Miękki nie pamiętał daty. Nacisk na moim palcu zwiększył się. Talerzyk szybko przewędrował od liczby do liczby. - Zgadza się - powiedziałem. Miękki był lepszy, niż przypuszczałem. - Kiedy zaczęliście z Piwnicą? - zapytał z ciemności Szczurowaty. 1956 - podyktował talerzyk. Znów dobrze. No i pięknie. - Kto był twoim najlepszym przyjacielem? - nie dawał za wygraną Paweł. Talerzyk znieruchomiał. Po palcu Miekkiego płynęły grube krople potu. Talerzyk obrócił się i wskazał strzałką na odpowiedź NIE MOGĘ POWIEDZIEĆ. - Wkurwiliście go - rzekł poważnie Miękki. Wyglądał na szczerze oburzonego - nie będzie chciał z nami rozmawiać. - Piotruś. Chcesz nam coś powiedzieć? - zapytał Paweł. TAK. - Potrzebujesz czegoś? - zapytałem. NIE. - Jesteś szczęśliwy? - chciał wiedzieć Michał. NIE MOGĘ POWIEDZIEĆ. - Co nam chcesz przekazać? Talerzyk zdawał się uciekać mi spod palca. Strzałka mijała kolejne litery. TO WIADOMOŚĆ DLAANDRZEJA. - Skąd znasz moje imię? - zapytałem. Miękki był blady jak kreda. NIE MOGĘ POWIEDZIEĆ. Wymieniliśmy z Pawłem spojrzenia. Już teraz wiedziałem, że było warto. Miękki dobrze wszedł w rolę. Wybałuszał oczy jak nadmuchana żaba i gdybym go nie znał, być może uwierzyłbym, że rozmawiam ze Skrzyneckim. Teraz będzie puenta, powiedziałem sobie. Zobaczymy, co Miękki wymyśli. - Dobrze, Piotrek. Powiedz mi, co chcesz. Talerzyk podskoczył. Pewnie Miękki uderzył od dołu w blat. Krążek powędrował po planszy, a nasze palce ciągnęły go zamiast pchać. Bałem się oderwać rękę, bo uwierzyłem, że uwolniony spod nacisku talerz zacznie śmigać po planszy. Wówczas zrobiłbym w gacie. Nie jestem tchórzem, ale zesrałbym się jak amen w pacierzu. Talerz wędrował od litery do litery i przystanął. NIE ZAMOCZYSZ, napisał Skrzynecki. No i pięknie. - To była ściema z tym duchem na cmentarzu - powiedział mi potem Szczurowaty. - Drażnią mnie te zabawy Miękkiego. Wszyscy wiedzą, że to bajer, i bawią się dalej. Nie mogę zrozumieć. Może dlatego, że Miękki dobrze się przykłada. - Tak - powiedziałem powoli. - Tak właśnie myślę. - Aha, jeszcze jedno. Gospodarz się wpieprza. Ktoś wypił mu pół barku. W nocy. - TO TWOJA SPRAWKA? - zapytałem Strzygonia. Byliśmy sami w przedziale. Mój towarzysz buszował w śmietniku. - Nie mogłem się powstrzymać. - Głupi żart. Nabrałem się. - Przepraszam. - I na przyszłość. Żadnych Skrzyneckich, żadnych duchów. Strzygoń natychmiast spoważniał. - Skrzynecki to nie ja. Myślałem, że złościsz się o te parę głębszych. - O to też się złoszczę. Teraz mnie posłuchaj, ty futrzaku, ty! -

potarmosiłem go za uszy. - Jadę do panienki. Któryś tam dzień. Przez Polskę. Jeden numer i ci tak dokopię, że cię Perun nie pozna. - Nie ma sprawy - obiecał Strzygoń. - Ja na pewno nie zrobię ci kawału. Splunął niedopałkiem i dodał. - Ja nie. W SOBOTĘ, szóstego dnia podróży, wysiadłem w Poznaniu. Nie bawiłem się w komunikację miejską, odżałowałem na taksówkę i pojechałem do Joanny. Czułem się okropnie i obiecywałem sobie, że nie tknę alkoholu do końca lata. Miałem wrażenie, że po gardle przeciągnięto mi dziesiątki haczyków, przebito żołądek, a usta zalano wapnem. Strzygoń siedział cicho. Joanna nie zmieniła się ani trochę. Wpadliśmy sobie w ramiona jak starzy znajomi. Czułem się niczym żołnierz wracający z frontu. Miałem ochotę przelecieć ją nie zdejmując butów i plecaka. - Muszę się umyć - powiedziałem. - Cuchnę jak stajnia. Moja maleńka umiała szykownie się urządzić. Trzypokojowe mieszkanie wypełniały meble lepsze od tych, które Henio sprzedawał w Ikei. Dodajcie do tego wieżę wysoką na metr, panoramiczny telewizor z mnóstwem bajerów, jakuzi (które natychmiast odkrył Strzygoń) i sprzęt kuchenny za kilkadziesiąt baniek. Gdybym był Artusiem, trzymałbym się Joanny. Trzymał i nie puszczał. Żałowałem, że nie mogę opowiedzieć o podróży. Pewnie by się nie obraziła, ale wolałem chuchać na zimne. Wymyśliłem skomplikowaną bajkę z chorą ciotką i splotem spóźniających się pociągów. Joanna uwierzyła. Przyszedł czas na obiad i spacer po Poznaniu. Gdy wracaliśmy do domu, objęła mnie i powiedziała, że cieszy się na mój widok. Nie jestem typem romantyka, ale kupiłem butelkę wina. Czułem się trochę głupio w tej jasnej sytuacji i odwlekałem pierwszy krok. W knajpie było inaczej, bardziej naturalnie. Czułem się jak w sterylnym pomieszczeniu. Wreszcie wziąłem się za nią. Spróbowałem pocałować, ale natrafiłem na złączone wargi. Ręka wędrująca pod bluzkę została łagodnie, ale stanowczo odsunięta. - Postanowiłam być wierna swojemu chłopakowi - powiedziała spokojnie. Strzygoń nie wytrzymał. Śmiał się tak, że stracił oddech. Pokiwałem głową. Czułem się jak obsypany drobinkami lodu. - Mam nadzieję, że się nie złościsz. Jutro pokażę ci Poznań. Zabawisz trochę, mam nadzieję. - Jasne - mruknąłem. No i pięknie. Joanna miała długi, mocny sen. Przed porankiem podniosłem się z wersalki, zabrałem, co moje, i dałem dyla, nie wiedząc, czy mam śmiać się, czy płakać. Kupiłem piwo i wypiłem, patrząc na poznańskie koziołki: to dwie tandetne kukły, robiące tryk raz dziennie. Pieprzyć takie zabytki. Zahaczyłem o dyskont, gdzie nabyłem trochę tanich konserw, ser i colę. Poszedłem na pociąg, mając w tyłku miasto i zakup biletu. Rozsiadłem się w przedziale, wywaliłem nogi na tapicerkę, zacząłem jeść, pić i śmiać się z siebie. Strzygoń usiadł mi na kolanach. - Przykro mi, stary - powiedział. - No, wyjątkowo nie jest to twoja wina. - Jestem postacią z bajki. Co ja mogę? Czytałeś Nietzschego? Nietzsche napisał, że cokolwiek powiemy o kobietach, jest prawdziwe. - Nietzsche był pedałem.

- Ale napisał prawdę. Pociąg ruszył. Myślałem o straconym tygodniu, wydanych pieniądzach. Wyszedłem na durnia. Strzygoń przysunął się bliżej. - Droga do Modlichy dobiega końca - rzekł. - Kończy się i ta opowieść. - A co się zaczyna? - Może kawał fajnej przyjaźni. Jak w "Casablance". Popatrzyłem na niego. W ciemnym świetle wyglądał nawet sympatycznie. - Może i racja. Masz fajkę? - Jasne, stary. I krzeszę ogień na zawołanie. Machnął ogonem. Posypały się iskry. Poczułem, że czeka mnie fantastyczna podróż. sierpień 2001 Łukasz Orbitowski ŁUKASZ ORBITOWSKI Urodził się w 1977 r. w Krakowie. Absolwent filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego, pracuje od 1 października w "Dzienniku Polskim". Autor fantastycznych zbiorków "Złe wybrzeża" (PiT 1999) i "Szeroki, głęboki, wymalować wszystko" (Kolekcja Ha! Art 2001). Laureat nagrody miasta Krakowa 2002 (stypendium artystyczne). U nas znany z nowoczesnego (parareligijnego, parafilozoficznego?) horroru "Tunel" ("NF" 6/2001) łączącego konwencję grozy z fantastyką rzeczywistości. Tak jest też w "Drodze do modlichy", choć bardzo aktualna społeczna i psychologiczna groteska przeważa tu akurat nad wątkiem fantastycznym. W następnych opowiadaniach Łukasza, które obiecuję przedstawić, znajdzie się ciut mniej rzeczywistości, a więcej Kinga (Barkera?), ale wszystko pozostanie prozą pierwszej jakości. (mp)