vviolla

  • Dokumenty516
  • Odsłony115 835
  • Obserwuję102
  • Rozmiar dokumentów824.1 MB
  • Ilość pobrań67 890

Gillian Flynn - Zaginiona dziewczyna

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Gillian Flynn - Zaginiona dziewczyna.pdf

vviolla EBooki
Użytkownik vviolla wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 334 stron)

Ty​tuł ory​gi​na​łu: Gone Girl Co​py​ri​ght © 2012 by Gil​lian Flynn This trans​la​tion pu​bli​shed by ar​ran​ge​ment with Crown Pu​bli​shers, an im​print of the Crown Pu​bli​shing Gro​up, a di​vi​sion of Ran​dom Ho​use, Inc.All ri​ghts re​se​rved. Co​py​ri​ght for the Po​lish Edi​tion © 2013 G+J Gru​ner+Jahr Pol​ska Sp. z o.o. & Co. Spół​ka Ko​man​dy​to​wa 02-674 War​sza​wa, ul. Ma​ry​nar​ska 15 Dział han​dlo​wy: tel. 22 360 38 41–42 faks 22 360 38 49 Sprze​daż wy​sył​ko​wa: Dział Ob​słu​gi Klien​ta, tel. 22 360 37 77 Re​dak​cja: Mał​go​rza​ta Grud​nik-Zwo​liń​ska Ko​rek​ta: Bro​ni​sła​wa Dzie​dzic-We​so​łow​ska Pro​jekt okład​ki: Wio​let​ta Wi​śniew​ska Zdję​cie na okład​ce: Ar​man Zhe​ni​key​ev/Shut​ter​stock Re​dak​cja tech​nicz​na: Ma​riusz Te​ler Re​dak​tor pro​wa​dzą​ca: Agniesz​ka Ko​szał​ka ISBN: 978-83-7778-297-2 Skład i ła​ma​nie: KAT​KA, War​sza​wa Wszel​kie pra​wa za​strze​żo​ne. Re​pro​du​ko​wa​nie, ko​pio​wa​nie w urzą​dze​niach prze​twa​rza​nia da​nych, od​twa​rza​nie w ja​kiej​kol​wiek for​mie oraz wy​ko​rzy​sty​wa​nie w wy​stą​pie​niach pu​blicz​nych – rów​nież czę​ścio​we – tyl​ko za wy​łącz​nym ze​zwo​le​niem wła​ści​cie​la praw au​tor​skich. Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.

Dla Bret​ta: świa​tła mego ży​cia, se​nio​ra i Flyn​na: świa​tła mego ży​cia, ju​nio​ra

W miłości przejawia się nieskończona zmienność świata; kłamstwa, nienawiść, a nawet morderstwa są w nią wplecione; w miłości nieuchronnie rozkwitają jej przeciwieństwa, jest ona cu​dow​ną różą za​la​tu​ją​cą lek​ko krwią. Tony Ku​sh​ner, The Il​lu​sion

CZĘŚĆ PIERWSZA CHŁOPAK TRACI DZIEWCZYNĘ

NICK DUNNE DZIEŃ ZA​GI​NIĘ​CIA Kiedy myślę o swojej żonie, od razu staje mi przed oczami jej głowa. Najpierw sam kształt. Gdy ujrzałem Amy po raz pierwszy, zobaczyłem właśnie tył jej głowy, i było coś pięknego w tych krzywiznach. Przypominała lśniące, twarde ziarno kukurydzy albo skamielinę z rzecznego łożyska. W epoce wiktoriańskiej powiedziano by, że ma wyborny kształt głowy. Ła​two so​bie wy​obra​zić jej czasz​kę. Roz​po​znał​bym tę gło​wę wszę​dzie. I to, co w środku. O tym też myślę: o jej umyśle. Jej mózg, wszystkie te zwoje i myśli kursujące po nich jak szybkie, oszalałe stonogi. Jak dziecko wyobrażałem sobie, że otwieram jej czaszkę, rozwijam mózg niczym szpulkę i przeszukuję go, próbując uchwycić i przyszpilić jej myśli. O czym myślisz, Amy? To właśnie pytanie zadawałem najczęściej w trakcie naszego małżeństwa, nawet jeśli nie wypowiadałem go na głos i nie kierowałem do osoby, która mogłaby na nie odpowiedzieć. Sądzę, że takie pytania wiszą jak chmury burzowe nad każdym związkiem. O czym myślisz? Jak się czujesz? Kim jesteś? Co sobie zro​bi​li​śmy? Co zro​bi​my? Moje oczy rozwarły się dokładnie o szóstej rano. Bez ptaszęcego trzepotu rzęs, łagodnego pomrugiwania przed całkowitym oprzytomnieniem. Przebudzenie było mechaniczne. Straszne kliknięcie powiek, jak u lalki brzuchomówcy: świat jest czarny i nagle, ta-dam! 6.00, powiedział mi budzik, prosto w twarz, to była pierwsza rzecz, którą zobaczyłem. 6.00. Inaczej niż zwykle. Rzadko budziłem się o tak równej godzinie. Byłem człowiekiem bu​dzą​cym się o zwi​chro​wa​nych po​rach: 8.43, 11.51, 9.26. Wio​dłem ży​cie bez bu​dzi​ka. W tej właśnie chwili o 6.00 słońce wspięło się ponad kontur dębów na tle nieba, objawiając swoje jestestwo gniewnego bóstwa w pełnej letniej krasie. Jego odbicie mknęło ognistą smugą przez rzekę ku naszemu domowi, długi, grzmiący paluch wymierzony we mnie, przebijający się przez delikatne zasłony sypialni. Oskarżający: Byłeś widziany. Bę​dziesz wi​dzia​ny. Wylegiwałem się w łóżku, które było naszym nowojorskim łóżkiem stojącym w nowym domu, który wciąż nazywaliśmy „nowym”, choć przebywaliśmy w nim od dwóch lat. To wynajęty dom tuż nad Missisipi, podmiejski i krzykliwie nowobogacki, taki, do jakiego aspirowałem jako dzieciak mieszkający w wyłożonym kosmatymi dywanami dwupoziomowcu w skromniejszej części miasta. Ten dom od razu wydaje się znajomy – okazały, mało wyzywający, nowy, nowy dom, którego, jak można się było spodziewać, moja żona nie cier​pi. „C zy mam usunąć sobie duszę, zanim wejdę do środka?”. Jej pierwsze słowa po przyjeździe. To był kompromis: Amy zażądała, byśmy wynajęli, a nie kupili dom w moim

małym, rodzinnym miasteczku w Missouri, kurczowo trzymając się nadziei, że nie utkniemy tu na długo. Jedyne domy do wynajęcia były skupione na tym splajtowanym osiedlu: miniaturowym wymarłym mieście zdegradowanych przez recesję, przecenionych rezydencji należących do banków, w dzielnicy, którą zamknięto, zanim jeszcze została otwarta. To był kompromis, ale ona postrzegała tę kwestię zupełnie inaczej. Dla Amy był to złośliwy kaprys z mojej strony, wredne, samolubne wwiercenia noża. Zawlokłem ją, niby jakiś jaskiniowiec, do miasta, którego zajadle unikała, i zmusiłem, by mieszkała w takim domu, z jakich zwykła szydzić. Sądzę, że nie ma mowy o kompromisie, gdy tylko jedna strona go dostrzega, lecz nasze kompromisy na ogół tak wyglądały. Jedno z nas było zawsze wście​kłe. Za​zwy​czaj Amy. Nie wiń mnie za ten konkretny żal, Amy. Żal Missouri. Zrzuć winę na ekonomię, pecha, wiń moich rodziców, swoich rodziców, internet, ludzi, którzy używają internetu. Parałem się piórem. Pisałem o telewizji, lmach i książkach. Gdy ludzie jeszcze czytali coś na papierze, gdy kogoś obchodziło jeszcze, co myślę. Przyjechałem do Nowego Jorku w późnych latach dziewięćdziesiątych, kiedy dobiegały już końca dni zachłystywania się świetnością, choć wówczas nikt jeszcze o tym nie wiedział. W Nowym Jorku roiło się od pisarzy, prawdziwych pisarzy, bo tu były czasopisma, prawdziwe czasopisma, całe mnóstwo. W tym czasie internet stanowił jeszcze coś w rodzaju egzotycznego zwierzaka trzymanego w kącie świata wydawniczego – rzućcie mu trochę karmy, patrzcie, jak podryguje na smyczce, ale słodziak, na pewno nie zagryzie nas w nocy. Pomyśleć tylko: były czasy, gdy świeżo upieczeni absolwenci college’ów mogli przyjechać do Nowego Jorku i zarabiać na pisaniu. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że podejmujemy pracę w za​wo​dzie, któ​ry znik​nie w cią​gu de​ka​dy. Miałem pracę przez jedenaście lat, a potem nagle szast-prast zostałem bez niej. W całym kraju zaczęły padać czasopisma, ulegając nagłej infekcji wywołanej przez bankrutującą gospodarkę. Pisarze (mojego pokroju: początkujący powieściopisarze, zadumani myśliciele, ludzie, których mózgi nie pracują wystarczająco szybko, by mogli pisać na blogach, Tweeterze, tworzyć linki, głównie stare, uparte chwalipięty) mieli przerąbane. Byliśmy jak modystki albo producenci batów; nasz czas dobiegł końca. Trzy tygodnie po tym, jak tra łem na zieloną trawkę, Amy też straciła pracę, jaka tam ona była. (Teraz czuję, jakby Amy zaglądała mi przez ramię, kwitując uśmieszkiem to, że tak długo omawiałem swoją karierę, swoje niepowodzenie, a jej doświadczenie zawodowe zbyłem jednym zdaniem. Powiedziałaby, że to typowe. Cały Nick, powiedziałaby. To taki jej refren: Cały Nick… i cokolwiek następuje potem, jest złe). Dwoje bezrobotnych dorosłych, przez wiele tygodni przewalaliśmy się po mieszkaniu w brooklyńskiej kamienicy, w skarpetkach i piżamach, ignorując przyszłość, rozrzucając nieotwarte listy po stolikach i sofach, jedząc lody o dzie​sią​tej rano, a po​po​łu​dnia​mi za​pa​da​jąc w drzem​kę. A potem pewnego dnia zadzwonił telefon. Na drugim końcu linii była moja siostra bliźniaczka. Margo wróciła do domu, kiedy rok wcześniej wylali ją z pracy w Nowym Jorku – ta dziewczyna wyprzedza mnie o krok we wszystkim, nawet gdy chodzi o gówniane szczęście. Margo dzwoniła z dobrego starego North Carthage w Missouri, z domu, w którym się wychowaliśmy, i kiedy słuchałem jej głosu, stanęła mi przed oczami, gdy miała dziesięć lat, z ciemną czupryną włosów, w szortach ogrodniczkach, siedziała na pomoście dziadków. Jej ciało było przygarbione jak stara poducha, chude nogi majtały w wodzie,

a ona patrzyła, jak rzeka obmywa jej rybiobiałe stopy, taka uważna, stateczna już jako dziec​ko. Go mówiła ciepłym, opanowanym głosem, nawet gdy zmroziła mnie wieścią, że nasza niezłomna matka jest umierająca. Ojciec już prawie się wyniósł na tamten świat – jego (paskudny) umysł, jego (nędzne) serce osuwały się w mrok, kiedy kroczył, klucząc, w stronę wielkiej szarej niwy. Jednak wyglądało na to, że matka go wyprzedzi. Zostało jej pół roku, może rok. Domyśliłem się, że Go poszła sama na rozmowę z lekarzem, wszystko dokładnie zapisała swoim niechlujnym pismem, a teraz ze łzami w oczach próbowała od​cy​fro​wać to, co za​no​to​wa​ła. Daty i daw​ki. – Kurwa, nie mam pojęcia, co tu jest napisane, to chyba dziewięć. Ale czy to ma sens? – za​sta​na​wia​ła się, a ja jej prze​rwa​łem. Oto było zadanie, cel leżący na wyciągniętej dłoni mojej siostry jak śliwka. Omal nie krzyk​ną​łem z ulgi. – Wrócę, Go. Przeprowadzimy się z powrotem w nasze strony. Nie może być tak, że to wszyst​ko bę​dzie na two​jej gło​wie. Nie uwie​rzy​ła mi. Sły​sza​łem jej od​dech na dru​gim koń​cu li​nii. – Mó​wię po​waż​nie, Go. Bo cze​mu nie? Tu prze​cież nic nie ma. Dłu​gi wy​dech. – A co z Amy? Nad tym nie zastanawiałem się odpowiednio długo. Po prostu założyłem, że spakuję swoją nowojorską żonę razem z jej nowojorskimi zainteresowaniami, nowojorską dumą, oderwę od nowojorskich rodziców – zostawimy za sobą rozgorączkowaną, fascynującą manhattańską krainę przyszłości – po czym przesiedlę ją do małego miasteczka nad Mis​so​uri i wszyst​ko bę​dzie do​brze. Jeszcze nie rozumiałem, jak głupie i optymistyczne było to założenie. Tak, w stylu cały Nick. Nie wie​dzia​łem, że do​pro​wa​dzi do nie​szczę​ścia. – Amy się zgo​dzi. Amy… W tym miejscu powinienem dodać „Amy kocha mamę”. Jednak nie mogłem powiedzieć Go, że Amy kocha naszą matkę, bo Amy wciąż ledwie ją znała. Spotkały się raptem kilka razy i zawsze rozstawały się skonsternowane. Amy roztrząsała potem całymi dniami rozmowy, które ze sobą odbyły – „A co ona miała na myśli, mówiąc…” – jakby moja matka była przedstawicielką jakiegoś starożytnego plemienia, przybywającą z tundry z naręczem surowego mięsa z jaka i kościanymi guzikami na wymianę i próbowała wyciągnąć od Amy coś, cze​go tam​ta nie była skłon​na za​ofe​ro​wać. Amy nie zależało na poznaniu mojej rodziny, nie chciała poznać miejsca mojego urodzenia, a jednak z jakichś powodów sądziłem, że przeprowadzka w rodzinne strony to do​bry po​mysł. Mój poranny oddech ogrzał poduszkę i zmieniłem temat rozmyślań. To nie był dzień na przewidywania czy żale, lecz na działanie. Z dołu dobiegały od dawna niesłyszane odgłosy: Amy przygotowywała śniadanie. Łomot drzwiczek w drewnianych szafkach (stuk-stuk!), grzechot szklanych i blaszanych pojemników (dzyń-dzyń!), przestawianie i wybieranie spośród kolekcji metalowych garnków i rondli (szur-szur!). Kulinarna orkiestra dostrajająca instrumenty, a potem dziarsko klekocząca do nału, forma do ciasta tocząca się po podłodze, uderzająca w ścianę jak czynele. Powstawało coś imponującego,

prawdopodobnie naleśniki, bo naleśniki są na specjalne okazje, więc dziś Amy chce przy​rzą​dzić coś ta​kie​go. To na​sza pią​ta rocz​ni​ca ślu​bu. Podszedłem boso do krawędzi schodów i przystanąłem, zasłuchany, przebierając palcami w miękkim, rozciągniętym od ściany do ściany dywanie, którego Amy z zasady nie cierpiała, i zastanawiałem się, czy jestem już gotów dołączyć do żony. Amy była w kuchni, nieświadoma moich wahań. Nuciła coś melancholijnego i znanego. Wytężyłem słuch, by rozpoznać melodię – jakiś folkowy kawałek? Kołysanka? – i wtedy poznałem temat z lmu M*A*S*H. Su​ici​de is pa​in​less.1 Zsze​dłem na dół. Przystanąłem niepewnie w drzwiach, obserwując żonę. Jej pszeniczne włosy były związane, kucyk podrygiwał wesoło jak skakanka, z roztargnieniem ssała oparzony palec, nucąc pod nosem. Potra ła zabawnie zmieniać słowa piosenek. Na pierwszej randce leciał w radiu utwór Genesis ze słowami: „Zdaje się, jakby jej dotyk był niewidzialny”. Amy zanuciła zamiast tego: „Ona bierze mój kapelusz i kładzie go na najwyższej półce”. Gdy spytałem ją, skąd jej przyszło do głowy, że te słowa choć w nikłym stopniu przypominają oryginał, odparła, że zawsze myślała, iż kobieta z piosenki naprawdę kocha mężczyznę, bo kładzie jego kapelusz na najwyższej półce. Wtedy już wiedziałem, że mi się spodobała, że na​praw​dę po​do​ba mi się ta dziew​czy​na, któ​ra na wszyst​ko ma wy​ja​śnie​nie. Nie​po​ko​ją​ce jest przy​wo​ły​wa​nie cie​płe​go wspo​mnie​nia, je​śli czu​je się cał​ko​wi​ty chłód. Amy zerknęła na naleśnik smażący się na patelni i oblizała coś z nadgarstka. Wyglądała triumfująco, żonkowato. Gdybym wziął ją w ramiona, poczułbym zapach jagód i cukru pu​dru. Kiedy zauważyła, że stoję w drzwiach i gapię się na nią, odziany w wymięte bokserki, z na​stro​szo​ny​mi wło​sa​mi, opar​ła się o blat ku​chen​ny i po​wie​dzia​ła: – No, cześć, przy​stoj​niacz​ku. Żółć i lęk po​de​szły mi do gar​dła. Po​my​śla​łem so​bie: Do​bra, spa​dam stąd. Bardzo późno zbierałem się do pracy. Po powrocie w rodzinne strony siostra i ja popełniliśmy głupstwo. Zrealizowaliśmy to, o czym zawsze rozmawialiśmy. Otworzyliśmy bar. W tym celu pożyczyliśmy pieniądze od Amy, osiemdziesiąt tysięcy dolarów, co dawniej stanowiło dla niej drobną kwotę, ale teraz było niemal całym majątkiem. Przyrzekłem, że wszystko jej zwrócę, z odsetkami. Nie chciałem być facetem, który pożycza od własnej żony – czułem, jak ojciec krzywi usta na samą myśl o tym. No cóż, faceci są różni, jego najbardziej potępiające zdanie, którego niewypowiedziany dalszy ciąg brzmi: a z ciebie ża​den fa​cet. Ale to była naprawdę praktyczna decyzja, sprytne posunięcie biznesowe. Zarówno Amy, jak ja musieliśmy obrać nową drogę zawodową, a ta miała być moja. Ona wybierze coś pewnego dnia, albo i nie, a tymczasem mogliśmy zapewnić sobie jakiś dochód dzięki ostatniemu z funduszy powierniczych Amy. Tak samo jak wypasione domiszcze, które wynająłem, bar nawiązywał symbolicznie do moich dziecięcych wspomnień – było to miejsce, dokąd chodzą jedynie dorośli i robią dorosłe rzeczy. Może dlatego uparłem się, by kupić ten bar, gdy zostałem pozbawiony środków do życia. To miało być przypomnienie, że mimo wszystko jestem dorosły, że jestem dojrzałym mężczyzną, użytecznym człowiekiem, chociaż straciłem pracę, która mi to wszystko zapewniała. Już więcej nie popełnię tego

błędu: wielkie stada pismaków gazetowych będą nadal trzebione – przez internet, recesję, amerykańskich odbiorców, którzy wolą oglądać telewizję albo zabawiać się grami wideo czy drogą elektroniczną informować przyjaciół, że deszcz jest do dupy! Ale nie stworzono takiej aplikacji, która zapewni rausz po bourbonie w upalny dzień w chłodnym, ciemnym ba​rze. Na świe​cie za​wsze bę​dzie za​po​trze​bo​wa​nie na drin​ki. Nasz bar stoi na rogu ulicy i ma przypadkowy, chaotyczny wystrój. Najfajniejszym elementem jest masywny wiktoriański kontuar, z głowami smoków i anielskimi twarzami wyłaniającymi się z dębowego drewna – ekstrawagancka snycerka w tych gównianych plastikowych czasach. Reszta wystroju jest byle jaka, to wystawa najbardziej dziadowskiego designu ze wszystkich dekad: podłoga z linoleum z ery Eisenhowera o płytkach powyginanych na brzegach jak przypalone tosty; wątpliwej urody boazerie prosto z domowych pornosów z lat siedemdziesiątych; halogeny podłogowe, przypadkowy hołd dla mojej sypialni w akademiku z lat dziewięćdziesiątych. Wszystko razem tworzy dziwnie przytulne wnętrze i wygląda nie jak bar, lecz czyjeś nieco zaniedbane, niedokończone mieszkanie. I jest jeszcze taki wesoły, swojski akcent: dzielimy parking z miejscową kręgielnią, więc gdy drzwi otwierają się na oścież, wejściu klientów to​wa​rzy​szy aplauz pa​da​ją​cych krę​gli. Nazwaliśmy bar Bar. „Ludzie będą myśleli, że jesteśmy ironistami, a nie kreatywnymi ban​kru​ta​mi”, wy​kon​cy​po​wa​ła sio​stra. Tak, sądziliśmy, że jesteśmy sprytnymi nowojorczykami, że nazwa jest dowcipem, którego nikt nie chwyci, a przynajmniej nie skuma tak jak my. Na metapoziomie. Wyobrażaliśmy sobie, że miejscowi będą kręcili nosami: „Co to za nazwa: Bar?”. Jednak nasza pierwsza klientka, siwowłosa kobieta w okularach dwuogniskowych i różowym dresie powiedziała: „Podoba mi się ta nazwa. Zupełnie jak w Śniadaniu u Tiffany’ego, gdzie kot Au​drey Hep​burn na​zy​wa się Kot”. Od razu prze​sta​li​śmy za​dzie​rać nosa, co tyl​ko wy​szło nam na do​bre. Wjechałem na parking. Zaczekałem, aż z kręgielni dobiegnie stukot padających kręgli – dzięki, dzięki, przyjaciele – po czym wysiadłem z samochodu. Rozejrzałem się z podziwem po okolicy, gdyż nadal nie nudził mnie ten swojski widok: przysadzisty budynek poczty z jasnej cegły po drugiej stronie ulicy (obecnie zamknięta w soboty), skromny beżowy biurowiec nieco dalej (obecnie zamknięty, kropka). Miasto nie było zamożne, już nie, wcale. Cholera, nie było nawet oryginalne, jako jedno z dwóch Carthage w Missouri. Nasze to niby Pół​noc​ne Carthage, co brzmi, jakby to były dwa bliźniacze miasta, choć dzieli je kilkaset kilometrów, i to nasze jest gorsze: urocze miasteczko z lat pięćdziesiątych, które rozrosło się w typowe średniej wielkości przedmieście i uznano to za postęp. A jednak tu dorastała moja mama, tu wychowywała mnie i Go, więc miejsce ma pewną historię. Przy​najm​niej dla mnie. Idąc do baru przez poprzerastany chwastami betonowy parking, spojrzałem w stronę drogi i ujrzałem rzekę. Zawsze to uwielbiałem w naszym mieście: nie jest wzniesione na jakiejś bezpiecznej skarpie z widokiem na Missisipi – lecz nad samą rzeką. Mógłbym iść dalej drogą i wejść prosto w toń, pokonać łagodny metrowy spadek i być w drodze do Tennessee. Każdy budynek w mieście ma wyrysowane ręcznie linie oznaczające, dokąd doszła rzeka w czasie powodzi z roku 1961, 1975, 1984, 1993, 2007, 2008, 2011. I tak da​lej.

Teraz rzeka nie była wezbrana, choć płynęła natarczywie, poznaczona silnymi prądami. Wraz z rzeką poruszał się żwawo długi sznur idących gęsiego mężczyzn, sunących z oczami wbitymi w stopy, ze spiętymi ramionami, zmierzających z uporem donikąd. Gdy im się przyglądałem, jeden z nich niespodziewanie uniósł na mnie wzrok, jego twarz pogrążona była w cie​niu, owal​na ciem​ność. Od​wró​ci​łem się. Poczułem nagłą, silną potrzebę, by wejść do środka. Zanim uszedłem sześć metrów, szyję po​kry​ły mi kro​pel​ki potu. Słoń​ce nadal było wście​kłym okiem na nie​bie. By​łeś wi​dzia​ny. Po​czu​łem skurcz w brzu​chu i przy​spie​szy​łem kro​ku. Mu​sia​łem się na​pić.

AMY ELLIOTT 8 stycz​nia 2005 WPIS DO DZIEN​NI​KA Tra la la! Pisząc te słowa, uśmiecham się od ucha do ucha jak adoptowana sierota. Jestem zażenowana tym, że czuję się taka szczęśliwa, niby jakaś nastolatka z komiksu w technikolorze, która rozmawia przez telefon, włosy ma związane w kucyk, a w dymku nad jej gło​wą wid​nie​je na​pis: Po​zna​łam chłop​ca! Poznałam. To potwierdzony empirycznie fakt. Poznałam chłopaka, wspaniałego, świetnego faceta, zabawnego i bardzo cool. Pozwolę sobie odmalować tę scenę, bo zasługuje na to, by zachować ją dla potomności (nie, proszę, tak daleko jeszcze nie zaszłam. Potomność! Fe). A jednak. To nie sylwester, ale sam początek Nowego Roku. Jest zima: wcze​śnie za​pa​da mrok, przej​mu​ją​ce zim​no. Carmen, prawie nowa przyjaciółka – no, niby-przyjaciółka, ledwie koleżanka, typ znajomej, z którą nie można w ostatniej chwili odwołać spotkania – namówiła mnie, żebym poszła z nią na jedno z przyjęć dla pisarzy w Brooklynie. Lubię przyjęcia dla pisarzy, lubię pisarzy, jestem dzieckiem pisarzy, jestem pisarką. Nadal uwielbiam pisać to słowo – PISARKA – w każdym formularzu, kwestionariuszu, dokumencie, gdy pada pytanie o moje zajęcie. No dobra, wymyślam quizy osobowościowe, nie wypowiadam się na łamach o Wielkich Sprawach, ale sądzę, że mam prawo nazywać siebie pisarką. Ten dziennik traktuję jako formę pracy nad sobą: doskonalenie umiejętności, zbieranie szczegółów i obserwacji. Próba wyrażenia tego, co nieopisywalne, i przećwiczenia tych wszystkich pisarskich chwytów. (Uśmiecham się od ucha do ucha jak adoptowana sierota, to przecież całkiem niezłe). Ale naprawdę sądzę, że moje quizy kwali kują mnie przynajmniej do ho​no​ro​wej na​zwy. Praw​da? Na przyjęciu znajdziesz się w otoczeniu prawdziwych utalentowanych pisarzy, zatrudnionych przez powszechnie znane, szacowne gazety i czasopisma. Ty piszesz jedynie quizy do szma​tław​ców dla ko​biet. Gdy ktoś spy​ta, czym się zaj​mu​jesz, to: a) Z za​że​no​wa​niem od​po​wia​dasz: „Pi​szę qu​izy, taka tam głu​pia ro​bo​ta”. b) Przypuszczasz atak i mówisz: „Teraz zajmuję się pisaniem, ale myślę o czymś am​bit​niej​szym i bar​dziej in​te​re​su​ją​cym. A ty? Co ro​bisz? c) Szczycisz się swoimi osiągnięciami: „Piszę quizy osobowościowe, wykorzystując wiedzę, którą posiadam jako magister psychologii. A, i tak zabawnie się składa, że jestem prototypem bohaterki uwielbianej serii książek dla dzieci. Pewnie znasz

Nie​zwy​kłą Amy? No wła​śnie, więc wy​pchaj się, sno​bie”. Od​po​wiedź: c, oczy​wi​ście c. W każdym razie przyjęcie organizuje jeden z dobrych znajomych Carmen, który pisze o lmach do specjalistycznego czasopisma i zdaniem Carmen jest bardzo zabawny. Przez chwilę martwię się, że ona chce nas ze sobą spiknąć, a mnie to nie odpowiada. Mnie trzeba zwabić w zasadzkę, przyłapać, gdy się tego nie spodziewam, niczym dzikiego szakala. W przeciwnym razie jestem zbyt skrępowana. Czuję, że staram się być czarująca, i wtedy zdaję sobie sprawę, że oczywiście to widać, w związku z czym próbuję być jeszcze bardziej czarująca, by zrekompensować ten fałszywy czar, a wówczas na ogół zmieniam się w Lizę Minnelli: tańczę w rajstopach i cekinach, błagam o miłość. Są i rozcapierzone, wyciągnięte dło​nie, i me​lo​nik, i mnó​stwo zę​bów. Ale nie, słuchając, jak Carmen rozpływa się nad swoim znajomym, wyciągam wniosek, że to ona na nie​go leci, więc do​brze. Wdrapujemy się na trzecie piętro po wypaczonych schodach i wkraczamy w szum, ciepło bijące z ciał i aurę „pisarskości”: dużo okularów w czarnych oprawkach i bujnych czupryn, podrabiane kowbojskie koszule i wrzosowe golfy; czarne wełniane dwurzędowe kurtki rozrzucone na kanapie, spływające na podłogę; niemiecki plakat z lmu Ucieczka gangstera (Ihre Chance war gleich Null!) na jednej ze ścian pokrytych spękaną farbą. Ze stereo leci Take Me Out ze​spo​łu Franz Fer​di​nand. Faceci okupują stolik karciany, na którym zgromadzony jest cały alkohol, po kilku łykach znów sobie dolewają, bo wiedzą, że niewiele zostało. Przepycham się tam, torując sobie drogę łokciami, i podtykam swój plastikowy kubek jak uliczny żebrak, po czym dostaję grzechoczące kostki lodu polane wódką od faceta o przemiłej twarzy w koszulce ze Spa​ce In​va​ders. Wkrótce będziemy skazani na butelkę wyglądającego na truciznę zielonego likieru jabłkowego, ironiczny nabytek gospodarza, o ile ktoś nie wyskoczy po napitki, co wydaje się mało prawdopodobne, bo najwyraźniej każdy jest przekonany, że fatygował się ostatnim razem. Czuć, że to styczniowe przyjęcie, wszyscy są przeżarci i przesłodzeni po świętach, rozleniwieni, a jednocześnie poirytowani. To przyjęcie, na którym ludzie zbyt dużo piją i wszczynają wymyślne utarczki słowne, wydmuchują dym przez otwarte okno, chociaż gospodarz prosił, by wychodzili na zewnątrz. Rozmawialiśmy już ze sobą na tysiącu imprez świątecznych, nie mamy sobie nic do powiedzenia, jesteśmy gremialnie znudzeni, ale nie chce nam się wracać na styczniowy chłód, kości jeszcze nas bolą od wdra​py​wa​nia się po scho​dach me​tra. Carmen mnie porzuciła dla gospodarza-fatyganta, prowadzą ożywioną rozmowę w kącie kuchni, obydwoje przygarbieni, zwróceni do siebie twarzami, tworzą kształt serca. Dobrze. Zamierzam coś zjeść, żeby mieć jakieś zajęcie poza staniem pośrodku pokoju i uśmiechaniem się jak nowy dzieciak w szkolnej stołówce. Jednak prawie wszystko już zżarte. Na dnie wielkiej michy tupperware walają się resztki czipsów. Na stoliku kawowym stoi nietknięta taca z supermarketu ze zdrewniałymi marchewkami, sękatymi selerami i spermowatym dipem, wokół walają się pety niby bonusowe warzywka. Pod wpływem impulsu nachodzi mnie to, co zwykle: A co by było, gdybym teraz zeskoczyła z balkonu w teatrze? Gdybym zaczęła całować się z tym, który siedzi naprzeciwko mnie w metrze?

Gdybym na tym przyjęciu usiadła sobie na podłodze i spałaszowała wszystko z tej tacy, łącz​nie z pe​ta​mi? – Pro​szę, nie jedz nic stąd – mówi. To jest on (dam-dam-DAM!), choć ja jeszcze tego nie wiem (dam-dam-dammm). Wiem, że ten facet będzie do mnie mówił, obnosi się z pewnością siebie jak z ironicznym T-shirtem, ale ona lepiej do niego pasuje. To typ faceta, którego zachowanie sugeruje, że często się bzyka, to facet, który lubi kobiety, facet, który by mnie dobrze zerżnął. A ja chciałabym być dobrze zerżnięta! Moje życie randkowe krąży wokół trzech typów mężczyzn: wymuskanych absolwentów Ivy League, którzy uważają siebie za postaci z powieści Fitzgeralda, wygadanych kolesiów z Wall Street z symbolem dolara w oczach, uszach i na ustach, i wrażliwych bystrzaków, którzy są tak samokrytyczni, że wszystko wydaje się żartem. Kolesie z Fitzgeralda odstawiają w łóżku nieudolne porno, robią dużo hałasu i akrobacji, z marnym skutkiem. Finansiści szaleją i wiotczeją. Bystrzaki pieprzą się tak, jakby komponowały jakiś kawałek minimalistycznego rocka: ta ręka brzdąka tutaj, a ten palec zapewnia miły basowy rytm… To brzmi, jakbym była niezłą zdzirą, co? Niech policzę… jedenastu. Nieźle. Zawsze sądziłam, że dwanaście to rozsądna liczba, że można by na tym po​prze​stać. – Poważnie – ciągnie numer 12 (ha!). – Odejdź od tej tacy. James ma jeszcze ze trzy inne rzeczy do jedzenia w lodówce. Mógłbym przyrządzić ci oliwkę z musztardą. Jednak tylko jed​ną oliw​kę. Jednak tylko jedną oliwkę. To zdanie jest umiarkowanie śmieszne, ale zakrawa na wspólny dowcip, który będzie coraz śmieszniejszy w miarę nostalgicznego powtarzania. Myślę sobie: Za rok od dzisiaj będziemy szli razem przez Brooklyn Bridge o zachodzie słońca i jedno z nas szepnie „Jednak tylko jedną oliwkę” i zaczniemy się śmiać. (Przyłapuję się na tym. Koszmar. Gdyby wiedział, że już rozważam, co będzie za rok, wziąłby nogi za pas, a ja mu​sia​ła​bym mu w tym ki​bi​co​wać). Głównie, muszę przyznać, uśmiecham się, bo jest cudowny. Rozpraszająco cudowny, tak że oczy wychodzą ci na wierzch i masz ochotę powiedzieć, na zasadzie: „koń, jaki jest, każdy widzi”, „Wiesz, że jesteś cudowny, prawda?” – po czym kontynuować rozmowę. Założę się, że faceci go nie znoszą: wygląda jak bogaty chłopak – łajdak z lmów dla nastolatków z lat 80. Taki, który dokucza wrażliwym odmieńcom, taki, który kończy z tortem na twarzy, bita śmietana spływa mu za kołnierz, a wszyscy w knajpie pękają ze śmie​chu. Jednak on się nie zachowuje jak taki facet. Ma na imię Nick. Jestem zachwycona. Sprawia wrażenie miłego i zwyczajnego, i taki właśnie jest. Gdy się przedstawia, ja od​po​wia​dam: – No, to jest praw​dzi​we imię. Roz​pro​mie​nia się i re​cy​tu​je: – Nick to taki gość, z którym możesz pójść na piwo, a jak mu zarzygasz samochód, słowa ci nie po​wie. Nick! Bombarduje mnie okropnymi kalamburami. Łapię trzy czwarte z jego aluzji lmowych. No, może dwie trzecie. (Ku pamięci: wypożyczyć lm Pewna sprawa). Nie muszę go prosić, by nalał mi kolejnego drinka, bo sam na to wpada, wywęszywszy gdzieś resztki dobrego alkoholu. Rości sobie prawa do mnie, o agował mnie: Byłem pierwszy, jest moja, moja. Miło

jest, po moich ostatnich doświadczeniach z nerwowymi, pełnymi szacunku postfeministycznymi mężczyznami, być terytorium. Ma piękny uśmiech, taki koci. Gdy się do mnie uśmiecha, niemal spodziewam się, że lada moment wykaszle żółte piórka kanarka Tweety’ego. Nie pyta, jak zarabiam na życie, co jest fajną odmianą. (Czy wspominałam o tym, że jestem pisarką?). Mówi do mnie z tym swoim akcentem znad krętej Missisipi: urodził się i wychował w Missouri, w okolicach Hannibal, rodzinnych stronach Marka Twaina, skąd tamten czerpał inspirację do Tomka Sawyera. Mówi, że będąc nastolatkiem, pracował na parowcu: obiady i jazz dla turystów. Gdy się zaśmiewam (impertynencka nowojorska dziewczyna, która nigdy nie odważyła się zapuścić do środkowych, nieogarnionych stanów, w których Mieszka Wielu Innych Ludzi), informuje mnie, że Mis​so​ura to magiczne miejsce, najpiękniejsze na świecie, że nie ma wspanialszego stanu. Spoj​rze​nie ma szel​mow​skie, rzę​sy dłu​gie. Wy​obra​żam so​bie, jak wy​glą​dał jako chło​piec. Bierzemy razem taksówkę na powrót, uliczne światła zmieniają się w przyprawiające o zawrót głowy smugi, gdy samochód pędzi, jakbyśmy byli ścigani. Jest pierwsza w nocy, dwanaście przecznic od mego mieszkania utykamy w jednym z niespodziewanych nowojorskich korków, więc wymykamy się z taksówki w chłód, w wielkie Co Teraz?, a Nick zaczyna odprowadzać mnie do domu, obejmując mnie w pasie, twarze tężeją nam od chłodu. Kiedy skręcamy za róg, widzimy, że do miejscowej piekarni przyszła właśnie dostawa cukru pudru, który jest wsypywany do piwnicy z baryłki, jakby to był cement, i widzimy tylko cień dostawcy w białej, słodkiej chmurze. Ulica jest w kłębach, Nick przyciąga mnie do siebie, znów posyła mi ten swój uśmiech, ujmuje kosmyk moich włosów między dwa palce i przesuwa je do końca, a potem dwukrotnie pociąga, jakby szarpał dzwonek. Na końcach rzęs ma cukier puder i zanim się ku mnie pochyli, strzepuje cukier z mo​ich ust, żeby po​czuć ich smak.

NICK DUNNE DZIEŃ ZA​GI​NIĘ​CIA Otworzyłem na oścież drzwi do swojego baru, wślizgnąłem się w mrok i po raz pierwszy tego dnia wziąłem głęboki oddech, wdychając zapach papierosów i piwa, ostrą woń lejącego się wąską strużką bourbona, kwaśny odór starego popcornu. W środku była tylko jedna klientka, siedziała samotnie na samym końcu baru: starsza pani o imieniu Sue, która bywała u nas w każdy czwartek ze swoim mężem, zmarłym przed trzema miesiącami. Teraz przychodzi co czwartek sama, nie tyle żeby porozmawiać, ile posiedzieć przy piwie z krzy​żów​ką, dla za​cho​wa​nia ry​tu​ału. Moja siostra stała za barem, włosy miała upięte do tyłu obciachowymi klamerkami, ręce zaróżowione od zanurzania szklanek po piwie w gorących mydlinach. Go jest szczupła i ma dziwną twarz, co nie znaczy, że nieładną. Po prostu trzeba jej się dokładniej przyjrzeć: moc​no za​ry​so​wa​na szczę​ka, wą​ski, ład​ny nos, ciem​ne okrą​głe oczy. Gdy​by​śmy prze​nie​śli się do lmu z odpowiedniej epoki, na jej widok mężczyzna zsunąłby do tyłu fedorę, gwizdnął i powiedział: „Co za kobitka, niech mnie dunder świśnie!”. Twarz królowej komedii z lat trzydziestych nie zawsze przekłada się na nasze czasy wróżek-księżniczek, ale ze wspólnie spędzonego czasu wiem, że moja siostra bardzo podoba się mężczyznom, co stawia mnie w tym dziw​nym bra​ter​skim po​ło​że​niu, że je​stem dum​ny i nie​uf​ny za​ra​zem. – Czy jeszcze robi się klops pimento? – spytała Go zamiast powitania, nie podnosząc wzroku, po prostu wiedziała, że to ja, a ja na jej widok jak zwykle czuję ulgę: może nie ukła​da się świet​nie, ale bę​dzie do​brze. Moja bliźniaczka Go. Tyle razy wypowiadałem te słowa, że stały się uspokajającą mantrą. Moja Twingo. Urodziliśmy się w latach siedemdziesiątych, a wtedy bliźniaki były dość rzadkie, trochę magiczne: kuzyni jednorożca, rodzeństwo elfów. Mamy ze sobą nawet pewną więź telepatyczną. Go jest naprawdę jedyną osobą na świecie, z którą jestem całkiem sobą. Nie czuję potrzeby tłumaczenia jej swego postępowania. Nie wyjaśniam, nie wątpię, nie martwię się. Nie mówię jej wszystkiego, już nie, ale jak dotąd mówię więcej niż komukolwiek innemu. Tyle, ile mogę. Spędziliśmy dziewięć miesięcy plecy w plecy, osłaniając się wzajemnie. Stało się to naszym życiowym nawykiem. Nigdy nie miało dla mnie znaczenia, że jest dziewczyną, dziwne u tak nieśmiałego dzieciaka. Co tu gadać? Ona za​wsze była po pro​stu cool. – Taki ostro przyprawiony klops mięsny z piklami i papryką podawany często na lunch? Chy​ba tak. – Mu​si​my ku​pić – po​wie​dzia​ła. Unio​sła jed​ną brew. – Je​stem za​in​try​go​wa​na. Bez pytania nalała mi z dozownika trochę piwa do ku a wątpliwej czystości. Gdy zauważyła, że patrzę na brudny brzeg, uniosła kufel do ust i oblizała brzeg, pozostawiając śli​nę na szkle. Po​sta​wi​ła ku​fel przede mną.

– Le​piej, mój ksią​żę? – spy​ta​ła. Go uważa, że to ja dostałem od naszych rodziców wszystko co najlepsze, że byłem chłopcem, którego sobie zaplanowali, jedynym dzieckiem, na jakie ich było stać, a ona wślizgnęła się na ten świat, uczepiona mojej kostki, niechciana i obca. (Dla ojca szczególnie niechciana i obca). Uważa, że musiała radzić sobie sama przez całe dzieciństwo, żałosna istota w przypadkowych używanych ubraniach, bez (zapomnianych) pozwoleń na wycieczki szkolne, z ograniczonym kieszonkowym i pełna żalu. W tej wizji może być wie​le praw​dy, choć trud​no mi to przy​znać. – Tak, mój nędz​ny kmie​ciu – od​par​łem i od​pra​wi​łem ją kró​lew​skim ge​stem. Usiadłem skulony nad piwem. Musiałem posiedzieć i wypić jedno albo i trzy piwa. Ner​wy mia​łem wciąż zszar​pa​ne po po​ran​ku. – Co z tobą? – spy​ta​ła. – Je​steś cały w ner​wach. Pstryknęła we mnie mydlinami, więcej wody niż mydła. Włączyła się klimatyzacja, mierzwiąc nam czubki włosów. Spędzaliśmy w Barze więcej czasu, niż trzeba. Stał się naszym dziecięcym klubem, którego nigdy nie mieliśmy. Pewnej pijackiej nocy w zeszłym roku, gdy mama jeszcze żyła, ale koniec był bliski, potrzebując pocieszenia, dorwaliśmy się do pudeł w jej piwnicy i buszowaliśmy wśród zabawek i gier, wydając z siebie achy i ochy, przerywane łykami piwa z puszki. Boże Narodzenie w sierpniu. Gdy mama zmarła, Go przeprowadziła się do naszego dawnego domu, po czym powoli i po trochu przenosiliśmy swoje zabawki do Baru: laleczka Strawberry Shortcake, teraz pozbawiona zapachu, wylądowała pewnego dnia na stołku przy barze (prezent ode mnie dla Go). Maleńki model samochodu Hot Wheels El Camino, bez jednego kółka, pojawił się na półce w rogu (prezent od Go dla mnie). Myśleliśmy o wprowadzeniu wieczorów z grami planszowymi, choć większość naszych klientów była zbyt stara, by żywić sentyment do Głodnych Hipopotamów albo Gry Życia z tymi plastikowymi samochodzikami, do których trzeba powsadzać maleńkie pary małżeńskie i dzieci. Już nie pamiętam, kto wygrywa (Głębokie przemyślenia na temat pro​duk​tów fir​my Has​bro). Go dolała mi piwa, i sobie też. Jej lewa powieka lekko opadała. Było dopiero południe i zastanawiałem się, jak długo już pije. Miała trudną dekadę. Moja oderwana od rzeczywistości siostra, korba naukowa o duszy rodeo, rzuciła college i przeniosła się na Manhattan w późnych latach dziewięćdziesiątych. Założyła oryginalną rmę typu dot.com, zarabiała wielki szmal przez dwa lata, a i potem mimo pęknięcia bańki spekulacyjnej na światowych giełdach w 2000 roku pozycja Go pozostała niezachwiana. Była bliżej dwudziestki niż trzydziestki; poradziła sobie. Następnie zrobiła dyplom i dołączyła do odzianego w szare garnitury świata bankowości inwestycyjnej. Utrzymywała się na średnim poziomie, nie robiła nic efekciarskiego, w niczym nie zawiniła, ale straciła pracę – szybko – gdy nastał krach nansowy w 2008. Nawet nie wiedziałem, że wyjechała z Nowego Jorku, dopóki nie zadzwoniła z domu mamy: „poddałam się”. Błagałem, żeby wróciła, przymilając się na wszelkie sposoby, lecz na drugim końcu linii słyszałem tylko naładowaną złością ciszę. Po odłożeniu słuchawki powędrowałem zmartwiony do jej mieszkania przy stacji Bowery i zobaczyłem Gary’ego, jej ukochanego kusa z pożółkłymi li​ść​mi wy​sta​wio​ne​go na scho​dy prze​ciw​po​ża​ro​we, i wie​dzia​łem, że już nig​dy nie wró​ci. Wydawało się, że Bar ją rozweselił. Prowadziła księgi rachunkowe, nalewała piwo.

Prawie regularnie podkradała napiwki ze słoja, ale pracowała więcej ode mnie. Nigdy nie rozmawialiśmy o dawnym życiu. Było, minęło, a my o dziwo wcale się tym nie przej​mo​wa​li​śmy. – No i jak? – spy​ta​ła Go, któ​ra zwy​kle w ten spo​sób za​czy​na​ła roz​mo​wę. – Ech. – Co ech? Ech źle? Źle wy​glą​dasz. Wzru​szy​łem ra​mio​na​mi na tak, ona uważ​nie zlu​stro​wa​ła moją twarz. – Amy? – spy​ta​ła. To było łatwe pytanie. Znów wzruszyłem ramionami na potwierdzenie, zawarłem też w tym ge​ście py​ta​nie: co robić? Go poczęstowała mnie rozbawionym spojrzeniem, stojąc z łokciami rozpostartymi na barze, brodą podpartą na dłoniach, gotowa do przenikliwej analizy mojego małżeństwa. Go, jed​no​oso​bo​wy ze​spół eks​per​tów. – Co z nią? – Zły dzień. Po pro​stu zły dzień. – Nie daj jej się dołować. – Go zapaliła papierosa. Paliła dosłownie jednego dziennie. – Ko​bie​ty są stuk​nię​te. Go nie za​li​cza​ła sie​bie do ka​te​go​rii ko​biet, sło​wa tego uży​wa​ła szy​der​czo. Dmuch​ną​łem dym Go z po​wro​tem w jej stro​nę. – Dziś jest na​sza rocz​ni​ca. Pięć lat. – Ho, ho. Moja siostra odrzuciła głowę do tyłu. Była druhną, całą w oletach – „cudowna, kruczowłosa, odziana w ametysty ko​bit​ka”, jak określiła ją matka Amy – ale ona nie za​przą​ta​ła so​bie pa​mię​ci rocz​ni​ca​mi. – Rany. Kur​wa. Ko​leś. Szyb​ko zle​cia​ło. Wy​dmu​cha​ła wię​cej dymu w moją stro​nę, le​ni​wa za​ba​wa w ła​pa​nie raka. – A więc przy​go​tu​je to swo​je, co się zo​wie, po​lo​wa​nie… – Po​szu​ki​wa​nie skar​bów – po​wie​dzia​łem. Moja żona uwielbiała gry, zwłaszcza umysłowe, ale też zwykłe zabawy, i na naszą rocznicę zawsze organizowała starannie przygotowane poszukiwanie skarbów, w którym każda wskazówka prowadziła do kryjówki z kolejną wskazówką, aż wreszcie docierałem do koń​ca i znaj​do​wa​łem pre​zent. Tak ro​bił za​wsze jej oj​ciec w rocz​ni​cę ślu​bu jej ro​dzi​ców, i nie myślcie sobie, że nie dostrzegam genderowej zamiany ról, że nie łapię aluzji. Jednak ja nie wychowałem się w domu Amy, wyrosłem w swoim domu, i ostatnim prezentem ojca dla mamy, jaki pa​mię​tam, było że​laz​ko, sto​ją​ce na bla​cie ku​chen​nym, nie​za​wi​nię​te w pa​pier. – Zrobimy zakład o to, jak bardzo wścieknie się na ciebie w tym roku? – pyta Go, uśmie​cha​jąc się nad brze​giem ku​fla. Problem z poszukiwaniem skarbów Amy jest taki, że nigdy nie kapuję jej wskazówek. W pierwszą rocznicę, jeszcze w Nowym Jorku, rozgryzłem dwie na siedem. To był mój naj​lep​szy rok. Wska​zów​ka wpro​wa​dza​ją​ca: Mała knajp​ka, w któ​rej wcze​śniej nie by​wa​łeś, Ale na je​sie​ni, we wto​rek, tam mnie ca​ło​wa​łeś. Czy jako dzieci braliście udział w konkursach ortogra cznych? Ta sekunda w śnieżnej

zadymce po ogłoszeniu słowa, gdy przeszukujesz mózg, by zobaczyć, czy potra sz je na​pi​sać? To było coś ta​kie​go, pa​ni​ka w pu​st​ce. – Ir​landz​ki bar w nie​zbyt ir​landz​kim miej​scu – nie da​wa​ła za wy​gra​ną Amy. Zagryzłem usta i zacząłem wzruszać ramionami, omiatając wzrokiem nasz salon, jakby mo​gła się gdzieś w nim po​ja​wić od​po​wiedź. Dała mi ko​lej​ną bar​dzo dłu​gą mi​nu​tę. – Zgu​bi​li​śmy się w desz​czu – do​da​ła bła​gal​nym to​nem pod​szy​tym zło​ścią. Do​koń​czy​łem wzru​sze​nie ra​mion. – McMann’s, Nick. Pamiętasz, jak zgubiliśmy się w czasie deszczu w Chinatown, szukając re​stau​ra​cji dim sum, która miała być w pobliżu pomnika Konfucjusza, ale okazało się, że są dwa takie pomniki, i skończyliśmy w tym przypadkowym irlandzkim barze, cali przemoknięci, wypiliśmy kilka kolejek whisky, a wtedy ty złapałeś mnie i pocałowałeś, i to było… – Ja​sne! Trze​ba było wspo​mnieć o Kon​fu​cju​szu, od razu bym za​ła​pał. – Pomnik się nie liczył. Chodziło o knajpę. O chwilę. Sądziłam, że to było coś wyjątkowego. – Wypowiedziała te słowa ze śpiewną dziecinną intonacją, która kiedyś wy​da​wa​ła mi się uro​cza. – Bo było. – Przyciągnąłem ją do siebie i pocałowałem. – Oto moja wyjątkowa rocznicowa rekonstrukcja tego historycznego wydarzenia. Chodźmy zrobić to znowu w McMann’s. Barman w McMann’s, wielki, brodaty niedźwiadek, wyszczerzył zęby w uśmiechu na nasz wi​dok, na​lał nam whi​sky i pod​su​nął mi ko​lej​ną wska​zów​kę. Kie​dy mi źle, smut​no i nic mnie nie bawi, Idę tam, gdzie hu​mor mi się po​pra​wi. Okazało się, że chodzi o pomnik Alicji z krainy czarów w Central Parku – Amy mó​wi​ła mi o nim, wie, że mówiła, wie​le razy – który w dzieciństwie pocieszał ją w trudnych chwilach. Nie pamiętam żadnej z tych rozmów. Uczciwie przyznaję, że nie pamiętam. Mam trochę ADHD, a poza tym moja żona zawsze wydawała mi się olśniewająca, w najczystszym znaczeniu tego słowa: że traci się ostrość spojrzenia, jak przy patrzeniu w jasne światło. Wystarczyło mi, że jestem blisko niej i słucham, jak mówi, ale nie zawsze było ważne, co mówi. Po​win​no być, ale nie było. Zanim dobrnęliśmy do końca dnia i wymiany prezentów – tradycyjnych papierowych pre​zen​tów na pierw​szą rocz​ni​cę – Amy już się do mnie nie od​zy​wa​ła. – Kocham cię, Amy. Wiesz, że cię kocham – powiedziałem, drepcząc krok w krok za nią wśród rodzinek otumanionych turystów stojących pośrodku chodnika z rozdziawionymi gębami. Amy przemykała się wśród tłumu w Central Parku, manewrując pomiędzy biegaczami o laserowych oczach i wrotkarzami o nożycowych nogach, klęczących rodziców i maluchów pędzących wężykiem, jak pijacy, tuż przede mną, z zaciśniętymi ustami, spiesząc się donikąd. Próbowałem ją dogonić, chwycić za rękę. Wreszcie przystanęła i z nieruchomą twarzą słuchała, jak się tłumaczę. Z trudem powstrzymywałem jednocześnie wy​buch zło​ści. – Amy, nie rozumiem, dlaczego muszę udowadniać ci swoją miłość, pamiętając te same rzeczy co ty, w ten sam sposób co ty. To nie znaczy, że nie kocham naszego wspólnego ży​cia.

Stojący w pobliżu klown wydmuchał balon w kształcie zwierzątka, jakiś mężczyzna kupił różę, dziecko polizało lody w rożku, i narodziła się autentyczna tradycja, której nigdy nie zapomnę: Amy zawsze popadała w przesadę, a ja nigdy nie byłem wart wysiłku. Wszyst​kie​go naj​lep​sze​go z oka​zji rocz​ni​cy ślu​bu, dup​ku. – Skoro to piąta rocznica, domyślam się, że na​praw​dę się wścieknie – ciągnęła Go. – Mam na​dzie​ję, że ku​pi​łeś jej na​praw​dę do​bry pre​zent. – Mam go na li​ście spra​wun​ków. – Jaki jest sym​bol pią​tej rocz​ni​cy? Pa​pier? – Pa​pier jest na pierw​szą – od​po​wie​dzia​łem. Po nieoczekiwanie bolesnym pierwszorocznicowym poszukiwaniu skarbów Amy sprezentowała mi wykwintną papeterię. Moje inicjały były wytłoczone u góry strony, a papier był tak kremowy, że niemal spodziewałem się, że zwilgotnieją mi od niego palce. Ja z kolei o arowałem żonie jaskrawoczerwonego latawca kupionego w sklepie wielobranżowym, wyobrażając sobie park, pikniki, ciepłe powiewy letniego wiatru. Żadnemu z nas nie podobał się prezent, każde z nas wolałoby dostać to, co otrzymało to dru​gie. O.Hen​ry na opak2 . – Sre​bro? – zga​dy​wa​ła Go. – Brąz? Kość sło​nio​wa? Musz​la? Po​móż. – Drew​no – pod​po​wie​dzia​łem. – Z drew​na nie ma ro​man​tycz​nych pre​zen​tów. Przy drugim końcu baru Sue starannie złożyła gazetę i zostawiła ją na blacie wraz z pustym ku em i pięciodolarowym banknotem. W milczeniu wymieniliśmy uśmiechy, po czym wy​szła. – Już wiem – powiedziała Go. – Idź do domu, zerżnij ją jak należy, a potem chlaśnij ją pe​ni​sem, krzy​cząc: „masz tu swo​je drew​no, suko!”. Roześmialiśmy się. A potem oboje w tym samym momencie i tak samo się zarumieniliśmy. To był jeden z tych świńskich, niesiostrzanych żartów, które Go lubiła ciskać we mnie jak granat. Z tego też powodu w szkole średniej krążyły plotki o tym, że się potajemnie bzykamy. Byliśmy ze sobą nader blisko; mieliśmy swoje dowcipy, szeptaliśmy po kątach w czasie balang. Jestem pewien, że nie muszę tego mówić, ale wy nie jesteście Go, moglibyście coś opacznie zrozumieć, więc jednak powiem: moja siostra i ja nigdy się nie pie​przy​li​śmy ani na​wet nig​dy o tym nie my​śle​li​śmy. Po pro​stu na​praw​dę się lu​bi​my. Go od​sta​wi​ła pan​to​mi​mę przed​sta​wia​ją​cą chla​sta​nie mo​jej żony ku​ta​sem. Nie, Amy i Go nigdy nie mogły się zaprzyjaźnić. Obie zbyt zachłannie broniły swego terytorium. Go przyzwyczaiła się do bycia dziewczyną alfa w moim życiu, Amy przywykła do tego, że jest dziewczyną alfa w życiu każdego. Chociaż mieszkały w tym samym mieście – i to dwukrotnie: najpierw w Nowym Jorku, potem tutaj – ledwie się znały. Przemykały przez moje życie jak świetnie skoordynowane czasowo aktorki na scenie, jedna już była za drzwiami, gdy wchodziła ta druga, a przy rzadkich okazjach, gdy obie znalazły się w tym sa​mym po​ko​ju, wy​da​wa​ły się skon​ster​no​wa​ne sy​tu​acją. Zanim Amy i ja związaliśmy się na serio, zaręczyliśmy się, pobraliśmy, dowiadywałem się czasem, co myśli o niej Go, bo zapisywała gdzieś tu czy tam jakieś zdanie. To dziwne, ale nie mogę jej namierzyć, znaczy rozgryźć, kim jest naprawdę. Albo: Gdy jesteś z nią, tak jakbyś nie był sobą. I: Jest różnica pomiędzy kochaniem kogoś a kochaniem samej idei tej osoby. A wresz​cie: Naj​waż​niej​sze, że je​steś z nią na​praw​dę szczę​śli​wy. Wte​dy jesz​cze Amy rze​czy​wi​ście po​tra​fi​ła mnie uszczę​śli​wić.

Amy też miała różne uwagi na temat Go: Ona jest bardzo… taka z Missouri, prawda? Albo: Gdy się jest z nią, trzeba być w odpowiednim nastroju. I: Trochę się na tobie wiesza, pewnie dla​te​go, że nie ma ni​ko​go in​ne​go. Miałem nadzieję, że gdy wszyscy znajdziemy się w Missouri, te dwie wreszcie sobie odpuszczą – zgoda na niezgodę, wolność bycia sobą. Żadna nie dała za wygraną. Go jest zabawniejsza niż Amy, więc walka była nierówna. Amy jest bystra, nieznośna, sarkastyczna. Amy potra mnie rozwścieczyć, umie rzucić inteligentną, zjadliwą uwagę, ale Go za​wsze mnie roz​śmie​sza​ła. Nie​bez​piecz​nie jest śmiać się ze współ​mał​żon​ków. – Go, umawialiśmy się chyba, że już nigdy więcej nie wspomnisz o moich genitaliach – po​wie​dzia​łem. – Bo w na​szej bliź​nia​czej re​la​cji ja nie mam żad​nych ge​ni​ta​liów. Odezwał się telefon. Go wzięła jeszcze jeden łyk piwa i odebrała, przewróciła oczami i od​rze​kła z uśmie​chem: – Oczy​wi​ście, że tu jest, chwi​lecz​kę! – Bez​gło​śnie wy​szep​ta​ła: – Carl. Carl Pelley mieszkał po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko naszego domu. Od trzech lat na emeryturze. Od dwóch rozwiedziony. Tuż po rozwodzie przeprowadził się na nasze osiedle. Zajmował się handlem obwoźnym – wyposażenie na przyjęcia dla dzieci – i czułem, że po czterdziestu latach życia w motelach w domu wcale się nie czuje po domowemu. Zjawiał się w Barze niemal codziennie z cuchnącą torebką z baru szybkiej obsługi Hardee’s, narzekając na wydatki, dopóki nie zaproponowaliśmy mu pierwszego drinka na koszt rmy. (To była kolejna rzecz, której dowiedziałem się o Carlu z jego wizyt w Barze – że był nieźle funkcjonującym, lecz poważnie uzależnionym alkoholikiem). Wyrażał chęć spożycia wszystkiego, „czego chcemy się pozbyć”, i rzeczywiście: przez cały miesiąc Carl pił jedynie mętny napój alkoholowy Zimas, circa 1992, który odkryliśmy w piwnicy. Gdy kac zatrzymywał Carla w domu, znajdował jakiś pretekst, by zadzwonić: „Twoja skrzynka jest dziś zapchana, Nicky, chyba przyszła jakaś paczka”. Albo: „Zanosi się na deszcz, może chcesz zamknąć okna”. Oczywiście wszystko zmyślał. Chciał po prostu usły​szeć brzęk szkła, gul​got na​le​wa​nych drin​ków. Wziąłem słuchawkę, zacząłem potrząsać przy niej pojemnikiem z lodem, żeby Carl mógł so​bie wy​obra​zić swój dżin. – Hej, Nicky – odezwał się bełkotliwie Carl. – Przepraszam, że przeszkadzam. Pomyślałem jednak, że powinienem cię zawiadomić… twoje drzwi są otwarte na oścież, a kot wy​szedł na ze​wnątrz. Chy​ba coś jest nie tak, no nie? Mruk​ną​łem coś w od​po​wie​dzi. – Po​szedł​bym spraw​dzić, ale nie​zbyt do​brze się czu​ję – do​dał z tru​dem Carl. – Nie ma spra​wy – po​wie​dzia​łem. – I tak już mia​łem się zbie​rać do domu. To piętnaście minut samochodem, prosto na północ River Road. Gdy wjeżdżam na nasze osiedle, czasem przechodzi mnie dreszcz od samego patrzenia na te wszystkie ziejące ciemnymi oknami domy – domostwa, które nigdy nie zaznały obecności mieszkańców albo miały właścicieli i widziały, jak ich eksmitują, i odtąd budynek stał triumfalnie opróżniony, wy​zu​ty z lu​dzi. Kiedy wprowadziliśmy się z Amy, nasi nieliczni sąsiedzi zrobili nam nalot: kobieta w średnim wieku, samotna matka trójki dzieci przybyła z zapiekanką, młody ojciec trojaczków z sześciopakiem piwa (żonę zostawił w domu z trojaczkami), starsza para chrześcijan mieszkających parę domów dalej i oczywiście Carl z naprzeciwka. Rozsiedliśmy

się na naszej tylnej werandzie i patrzyliśmy na rzekę, a oni wszyscy mówili z żalem o regulowanych stawkach kredytów hipotecznych, zerowych odsetkach i zerowych zaliczkach, a potem zauważyli, że Amy i ja jako jedyni mamy dostęp do rzeki i jako jedyni nie mamy dzie​ci. – Tylko was dwoje? W tym ogromnym domu? – dziwiła się samotna matka, rozdzielając mię​dzy go​ści ja​kąś bre​ję ja​jecz​ną. – Tylko nas dwoje – potwierdziłem z uśmiechem i pokiwałem z uznaniem głową, gdy wzią​łem do ust tro​chę jej po​tra​wy. – Może być wam sa​mot​nie. Co do tego mia​ła ra​cję. Cztery miesiące później pani Jajeczna przegrała batalię o hipotekę i zniknęła w nocy wraz z trójką dzieci. Jej dom stał teraz pusty. Na szybie okna salonu wisiał przyklejony taśmą dziecięcy rysunek przedstawiający motyla, jaskrawe amastry wyblakły i zbrązowiały na słońcu. Nie tak dawno, gdy przejeżdżałem wieczorem koło tego domu, ujrzałem mężczyznę z brodą, zapuszczonego, wyglądającego zza rysunku, unoszącego się w ciemności jak jakaś smutna ryba akwariowa. Zobaczył, że go zauważyłem, i wycofał się w głąb pomieszczenia. Następnego dnia zostawiłem na schodkach wejściowych papierową torbę z kanapkami, przez tydzień stała nietknięta w słońcu, gnijąc, aż wreszcie ją zabrałem i wy​rzu​ci​łem. Cisza. Na osiedlu zawsze panowała niepokojąca cisza. Gdy zbliżałem się do naszego domu, wyraźnie słysząc warkot silnika, zobaczyłem, że kot istotnie siedzi na schodach. Nadal na schodach, dwadzieścia minut po telefonie Carla. To było dziwne. Amy kochała kota, kot został pozbawiony pazurów, nigdy nie wypuszczała go na zewnątrz, nigdy przenigdy, ponieważ ten kot, Bleecker, był słodki, ale niezwykle durny, i pomimo czipa wszczepionego gdzieś w jego tłuste, futrzaste ciało Amy wiedziała, że nigdy już nie ujrzy zwierzaka, jeśli wypuści go z domu. Od razu podreptałby do Missisipi – tu-tup – i popłynął do Za​to​ki Mek​sy​kań​skiej, pro​sto w pasz​czę głod​ne​go re​ki​na. Okazało się, że kot nie miał nawet tyle rozumu, by przebrnąć przez schody. Bleecker siedział przycupnięty na skraju ganku – tłusty, lecz dumny wartownik. Kiedy wtoczyłem się na podjazd, Carl wyszedł z domu i stanął na swoich schodkach wejściowych, i czułem, że zarówno kot, jak i starszy pan przyglądają mi się, gdy wysiadam z samochodu i idę w stronę domu, czerwone peonie rosnące na granicy działek wyglądały na grube i soczyste, jak​by pro​si​ły, by je zjeść. Już się zasadzałem, by złapać kota, gdy ujrzałem, że drzwi frontowe są otwarte. Wprawdzie Carl już mi to powiedział, ale co innego usłyszeć, a co innego zobaczyć. To nie było zwykłe uchylenie- drzwi- na chwilę- przy wystawianiu śmieci. To było ziejące-na oścież- zło​wiesz​cze otwar​cie. Carl przystanął po drodze, czekając na moją reakcję, a ja jak w jakiejś okropnej sztuce performance odegrałem Zaniepokojonego Męża. Przystanąłem pośrodku schodków i zmarszczyłem brwi, a potem pokonałem szybko ganek, przeskakując po dwa stopnie i wo​ła​jąc żonę po imie​niu. Ci​sza. – Amy, je​steś tu? Pobiegłem od razu na górę. Nie ma Amy. Deska była rozłożona, żelazko włączone,

su​kien​ka cze​ka​ła na pra​so​wa​nie. – Amy! Gdy zbiegłem na dół, ujrzałem Carla ujętego w ramę otwartych drzwi, z rękami na bio​drach, wga​pio​ne​go we mnie. Skręciłem gwałtownie do salonu i stanąłem jak wryty. Dywan lśnił pokryty szklaną miazgą, stolik do kawy był strzaskany. Boczne stoliki były przewrócone na bok, książki rozłożone na podłodze niczym talia kart. Nawet ciężki zabytkowy podnóżek sterczał z cienkimi nóżkami w górze, niby jakieś martwe stworzenie. Wśród tego całego bałaganu le​ża​ły ostre no​życz​ki. – Amy! Zacząłem biegać, wykrzykując jej imię. Wpadłem do kuchni, gdzie czajnik przypalał się na kuchence, zbiegłem do sutereny, gdzie zastałem pusty pokój gościnny, wyskoczyłem na zewnątrz przez tylne drzwi. Pognałem przez podwórko na wąski pomost wychodzący na rzekę. Wyjrzałem na bok, by sprawdzić, czy Amy nie siedzi w łódce wiosłowej przywiązanej do pomostu, w której znalazłem ją pewnego dnia, bujającą się na wodzie, z twarzą wystawioną do słońca i przymkniętymi oczami. Gdy zerknąłem wtedy w dół i oślepiany re eksami na wodzie spojrzałem na jej piękną, nieruchomą twarz, nagle otworzyła niebieskie oczy, ale nic do mnie nie powiedziała, ja też się nie odezwałem, a po​tem wró​ci​łem sam do domu. – Amy! Nie było jej na wo​dzie ani w domu. Amy tam nie było. Amy znik​nę​ła.

AMY ELLIOTT 18 WRZE​ŚNIA, 2005 WPIS DO DZIEN​NI​KA Ho, ho, ho. Zgadnijcie, kto wrócił? Nick Dunne, chłopak z przyjęcia na Brooklynie, całujący w cukrowej chmurze, pan Znikalski. Osiem miesięcy, dwa tygodnie, kilka dni ani słowa, i nagle się wyłania, jakby to była część planu. Okazuje się, że zgubił mój numer telefonu. Miał wyładowaną komórkę, więc zapisał go na kartce samoprzylepnej. Włożył kartkę do kieszeni w dżinsach, a dżinsy do pralki, która zamieniła kartkę w papkę w kształ​cie cy​klo​nu. Pró​bo​wał ją roz​pro​sto​wać, ale od​czy​tał tyl​ko 3 i 8. (Tak po​wie​dział). Potem miał kocioł w pracy i nagle zrobił się marzec, więc było żenująco późno na próby od​na​le​zie​nia mnie. (Tak po​wie​dział). Oczywiście, że by​łam wściekła. Ale już nie jestem. Pozwólcie, że ustawię scenę. (Ona powiedziała). Dzisiaj. Porywisty wrześniowy wiatr. Idę sobie Siódmą Aleją, oddając się lunchowej kontemplacji wystaw przed knajpkami na chodniku – sznury plastikowych pojemników z różnymi odmianami melonów, ułożone na lodzie niczym okazja dnia – i nagle czuję, że jakiś facet uczepił się mnie jak rzep. Zmierzyłam intruza kątem oka i roz​po​zna​łam. To był on. Chło​pak z „Po​zna​łam chło​pa​ka!”. Nie prze​sta​łam iść, tyl​ko od​wró​ci​łam się do nie​go i po​wie​dzia​łam: a) Czy ja cię znam? (ma​ni​pu​la​cyj​ne, wy​zy​wa​ją​ce) b) O rany, ale się cie​szę, że cię wi​dzę! (ocho​cze, słu​żal​cze) c) Pier​dol się. (agre​syw​ne, gorz​kie) d) No cóż, za​ję​ło ci to spo​ro cza​su, praw​da, Nick? (lek​kie, żar​to​bli​we, nie​fra​so​bli​we) Od​po​wiedź: d A te​raz je​ste​śmy ze sobą. Ra​zem, ra​zem. To było ta​kie pro​ste. Timing jest dość interesujący. Można by rzec, korzystny. (I ja tak powiem). Wczoraj wie​czo​rem od​by​ła się pro​mo​cja książ​ki mo​ich ro​dzi​ców. Nie​zwy​kła Amy i Wiel​ki Dzień. Rand i Marybeth nie mogli się powstrzymać. Dali imienniczce swojej córki to, czego nie potra ą dać córce: męża! Tak, w dwudziestej książeczce serii Niezwykła Amy wychodzi za mąż! Juhuuuu! Nikogo to nie obchodzi. Nikt nie chciał, żeby Amy dorosła, a ja najbardziej ze wszystkich. Zostawcie ją w podkolanówkach i wstążkach we włosach i pozwólcie dorosnąć mnie, nieskrępowanej przez literackie alter ego, broszurową lepszą połowę, „ja”, którym