vviolla

  • Dokumenty516
  • Odsłony115 973
  • Obserwuję102
  • Rozmiar dokumentów824.1 MB
  • Ilość pobrań67 944

Giordano Paolo - Samotnosc liczb pierwszych

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Giordano Paolo - Samotnosc liczb pierwszych.pdf

vviolla EBooki
Użytkownik vviolla wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 252 stron)

Paolo Giordano Samotność liczb pierwszych Przełożyła Alina Pawłowska-Zampino

Spis treści Dedykacja Motto Anioł na śniegu 1983 Prawo Archimedesa 1984 Na skórze i pod nią 1991 Inny pokój 1995 W wodzie i poza nią 1998 Ostrość widzenia 2003 To, co zostało 2007 Przypisy

Eleonorze, bo w ciszy jej to obiecałem

A Sylwia już rozpięła suknię perkalikową i dała jej opaść u stóp. Materialna suknia starej ciotki stosowała się wybornie do szczupłej kibici Sylwii. Kazała mi się pozapinać. – Och, te płaskie rękawy, jakież to śmieszne! – rzekła. Gérard de Nerval, Sylwia i inne opowiadania, przeł. Leon Choromański, War- szawa 1960.

Anioł na śniegu 1983

1 Alice Della Rocca nienawidziła szkółki narciarskiej. Nie znosiła wstawania o wpół do ósmej rano w czasie zimowych ferii świątecznych. Z trudem wytrzymywa- ła chwile, kiedy ojciec wpatrywał się w nią podczas śniadania, kołysząc nerwowo nogą pod stołem, jakby chciał powiedzieć: no już, pośpiesz się. Nienawidziła wełnia- nych rajtuz, od których swędziały ją uda, rękawic, w których nie dawało się poruszać palcami, ściskającego policzki kasku z metalową klamrą wbijającą się w brodę oraz zawsze zbyt ciasnych butów narciarskich, w których ruszała się jak goryl. – Pijesz to mleko czy nie? – ponaglił ją ojciec. Alice przełknęła łyk gorącego mleka, którym oparzyła sobie najpierw język, potem przełyk, a na końcu żołądek. – No, dzisiaj pokażesz wszystkim, kim jesteś – powiedział. A kim ja jestem? – pomyślała Alice. Wypchnął ją na zewnątrz, okutaną w zielony kombinezon narciarski, usiany symbolami sponsorów i odznakami w odblaskowych kolorach. O tej godzinie było dziesięć stopni mrozu, a słońce wyglądało jak stalowy dysk, trochę tylko bardziej szary niż powlekająca wszystko mgła. Alice czuła, jak mleko bulgocze jej w żołądku, kiedy grzęzła w śniegu z nartami na ramieniu, bo jak powtarzał zawsze ojciec, narty każdy musi nosić sam, dopóki nie jest dość dobry, by inni nosili je za niego. – Trzymaj narty szpicami do tyłu, bo jeszcze kogoś nimi zabijesz – upomniał ją. Na koniec sezonu Ski Club obdarowywał swoich członków odznakami z wy- pukłymi gwiazdkami. Co roku o gwiazdkę więcej, od czteroletnich dzieci, wystarcza- jąco dużych, by włożyć między nogi talerzyk wyciągu, aż do dziewięciolatków, które potrafiły już złapać talerzyk własnoręcznie. Trzy srebrne, potem trzy złote gwiazdki. Co roku Alice dostawała nową odznakę, co znaczyło, że była coraz lepsza, coraz bliższa startu w zawodach narciarskich, o których już teraz, gdy gwiazdki miała tylko trzy, myślała z przerażeniem.

Umówieni byli przy stacji wyciągu punktualnie o ósmej trzydzieści, kiedy otwierano wstęp na stoki. Koledzy Alice już tam stali w kółeczku, podobni do siebie niczym żołnierze, bezkształtni w swoich kombinezonach, zesztywniali z niewyspania i zimna. Wbili kijki w śnieg i opierali się na nich, wetknąwszy je pod pachy. Gdy po- ruszali ramionami, przypominali strachy na wróble. Nikt nie miał ochoty na rozmo- wę, a najmniej Alice. Ojciec uderzył dwa razy w jej kask, trochę za mocno, jakby chciał wbić ją w śnieg. – Pokaż im, co potrafisz. I pamiętaj: ciężar zawsze do przodu, rozumiesz? Cię- żar-do-przo-du! – wyskandował. Ciężar do przodu, zadudniło echem w głowie Alice. Potem ojciec oddalił się, dmuchając w złożone dłonie. Wróci teraz do cieplut- kiego hotelu i będzie sobie czytać gazety. Mgła połknęła go już po paru krokach. Alice pozwoliła, żeby narty bezwładnie spadły z jej ramion na ziemię. Gdyby to widział ojciec, przywołałby ją do porządku przed wszystkimi. Zanim włożyła buty w wiązania, uderzyła w podeszwy kijkiem, żeby odpadł przyklejony do nich śnieg. Już zaczynała to czuć. Ucisk na pęcherz, jakby jakaś szpila wbijała jej się we wnętrzności. Także dzisiaj nie wytrzyma, była tego pewna. Każdego ranka to samo. Po śniadaniu zamykała sięw ubikacji i parła, parła ze wszystkich sił, żeby wylało się z niej całe siusiu. Siedziała na sedesie i kurczyła mię- śnie brzucha, aż dostawała bólu głowy od tego wysiłku i zdawało jej się, że oczy wy- chodzą jej z orbit, jak miąższ dojrzałych winogron, gdy ścisnąć palcami skórkę. Od- kręcała kurek z wodą, żeby ojciec nie słyszał innych odgłosów. Parła, zaciskając pię- ści, żeby wydalić z siebie wszystko, aż do ostatniej kropli. Siedziała w środku, aż do chwili gdy ojciec zaczynał pukać mocno do drzwi i krzyczał: – I co tam, panienko, skończyliśmy? Dzisiaj znowu będziemy spóźnieni! Tak czy owak, nie było na to rady. Kiedy docierała do pierwszej stacji wycią- gu, nie mogła dłużej wytrzymać. Odpinała narty, kucała w świeżym śniegu z dala od innych i udając, że mocniej wiąże buty, robiła siusiu. Sypała trochę śniegu przy złą-

czonych nogach i siusiała. W kombinezonie, w rajtuzach; tymczasem koledzy patrzy- li na nią z daleka, a Eric, instruktor, mówił: – Jak zwykle, czekamy na Alice. Co za ulga, myślała za każdym razem, czując jak miłe ciepło ogarnia zmarz- nięte nogi. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby tamci na mnie nie patrzyli. Wcześniej czy później zauważą. Wcześniej czy później zostawię żółtą plamę na śniegu. Wszyscy będą się ze mnie śmiali. Jeden z rodziców podszedł do Erica i zapytał, czy mgła nie jest dzisiaj przy- padkiem zbyt gęsta, żeby wjeżdżać wyżej. Alice nadstawiła uszu, pełna nadziei, ale Eric zaprezentował swój urzekający uśmiech i odpowiedział: – Mgła jest tylko tutaj. Na szczycie świeci słońce, od którego rozpuszczają się skały. No, dalej, wszyscy na górę! Na wyciągu krzesełkowym Alice usiadła obok Giuliany, córki jednego z kole- gów taty. Po drodze nie rozmawiały. Nie można powiedzieć, żeby się lubiły, ani żeby się nie lubiły. Nie miały ze sobą nic wspólnego, poza tym, że obydwie bardzo nie chciały znajdować się teraz w tym miejscu. Świszczał wiatr, wiejący od wierzchołka góry Fraiteve; stalowa lina, na której wisiały krzesełka, stukała rytmicznie. Alice i Giuliana wcisnęły twarze głęboko w kołnierze kurtek, grzejąc je oddechem. To tylko zimno, naprawdę możesz wytrzymać, powtarzała sobie Alice. Ale im bliżej była szczytu, tym głębiej szpila, którą czuła już w brzuchu, wbi- jała się w jej trzewia. Było gorzej niż zwykle. Wyglądało na to, że tym razem miała poważniejszą potrzebę. Nie, to tylko z zimna. Niemożliwe, żeby mi się naprawdę chciało. Przecież nie- dawno robiłam. Poczuła, że skwaśniałe mleko podchodzi jej wysoko do gardła. Alice przełknę- ła je ze wstrętem. Strasznie jej się chciało, nie do wytrzymania. Jeszcze dwa stoki, zanim dojedziemy do schroniska. Nie wytrzymam tak dłu-

go, pomyślała. Giuliana podniosła zabezpieczenie krzesełek i obydwie przesunęły się na brzeg, żeby łatwiej zsiąść. Kiedy narty dotknęły ziemi, Alice odepchnęła się ręką. Widoczność wynosiła najwyżej dwa metry, o słońcu roztapiającym skały moż- na było tylko pomarzyć. Wszędzie było biało, w górze, na dole i dookoła. Jakby świat spowijały świeżo wyprane prześcieradła. Było to dokładną odwrotnością ciem- ności, ale w Alice budziło ten sam lęk. Zjechała na skraj stoku w poszukiwaniu nie- ubitego śniegu, w którym mogłaby się załatwić. Jelita wydały podobny odgłos jak zmywarka do naczyń w pierwszej fazie pracy. Obejrzała się za siebie. Nie dostrzegła Giuliany, a więc Giuliana też nie mogła jej widzieć. Podeszła parę metrów wyżej, ustawiając narty skosem, tak jak uczył ją ojciec, kiedy wymyślił sobie, że będzie ją uczył jeździć na nartach. W górę i w dół po stoku dla początkujących, trzydzieści, czterdzieści razy na dzień. W górę skosem, w dół pługiem, bo nie opłacało się kupo- wać karnetu na jeden tylko stok, a poza tym w ten sposób wzmacniały jej się nogi. Alice odpięła narty i przeszła parę kroków. Ugrzęzła w śniegu do połowy ły- dek. Nareszcie mogła przykucnąć. Przestała powstrzymywać oddech i rozluźniła mię- śnie. Przyjemny dreszcz rozszedł się po całym ciele, aż po palce stóp. To pewnie z powodu mleka, tak, to na pewno mleko. Może też dlatego, że mia- ła zmarznięte pośladki od siedzenia w śniegu na wysokości dwóch tysięcy metrów. Nigdy jej się to jeszcze nie przytrafiło, przynajmniej odkąd pamięta. Nigdy, ani razu. Zrobiła w majtki. Nie siusiu. Nie tylko. Alice zrobiła kupę w majtki punktual- nie o dziewiątej pewnego styczniowego poranka. Zrobiła w majtki i nawet tego nie zauważyła. To znaczy, nie zauważyła tego aż do chwili, gdy usłyszała głos Erica, do- chodzący skądś z mgły. Podniosła się gwałtownie i poczuła ciężar w kroku spodni. Odruchowo dotknę- ła siedzenia, ale rękawica pozbawiała ją czucia. Zresztą nie było potrzeby, i tak już zrozumiała. Co ja teraz zrobię? – zastanawiała się gorączkowo. Eric zawołał ją ponownie. Alice nie odpowiedziała. Tu w górze mgła ją ukryje. Mogła opuścić spodnie kombinezonu i oczyścić się jakoś śniegiem albo zejść do Eri-

ca i szepnąć mu do ucha, co jej się przytrafiło. Mogła też powiedzieć, że musi wracać do miasteczka, bo boli ją kolano. Albo nie przejmować się i jeździć tak, jak jest, zjeż- dżając zawsze na końcu. Zamiast tego pozostała na miejscu, pod osłoną mgły, starając się nie wykony- wać żadnych ruchów. Eric zawołał ją po raz trzeci, tym razem głośniej. – Pewnie pojechała już do wyciągu, ona jest zawsze niepozbierana – odpowie- dział zamiast niej któryś z chłopców. Alice słyszała ich rozmowę. Ktoś zaproponował, żeby zjechać bez niej, ktoś inny skarżył się na zimno, gdy stoi się tak bez ruchu. Mogli znajdować się kilka me- trów niżej albo, równie dobrze, przy stacji kolejki. Dźwięki odbite od gór, pochłania- ne przez śnieg, mylą. – A niech ją... Jedziemy jej szukać – zarządził Eric. Alice liczyła powoli do dziesięciu, starając się powstrzymać odruch wymiotny; czuła, jak miękka masa spływa jej po udach. Gdy doszła do dziesięciu, zaczęła od po- czątku i tym razem doliczyła do dwudziestu. Nie słyszała już żadnych dźwięków. Wzięła narty na ramiona i wróciła na trasę. Trochę potrwało, zanim się zorien- towała, jak powinna się ustawić, żeby narty leżały prostopadle do stoku. W tej mgle nie widziała nawet, w którą stronę jest odwrócona. Włożyła buty w wiązania i zapięła je. Zdjęła gogle i splunęła do środka, bo za- parowały. Mogła zjechać sama do doliny. Nic jej nie obchodziło, że Eric szuka jej na szczycie Fraiteve. Nie miała zamiaru pozostawać w zapapranych kupą rajtuzach ani chwili dłużej, niż to było konieczne. Zastanowiła się nad trasą. Nigdy dotąd nie poko- nała jej sama, ale przecież znała to miejsce, podjechali tylko wyciągiem i po tej trasie zjeżdżała już dziesiątki razy. Zrobiła pług, wolała być ostrożna, a poza tym trzymając szeroko nogi, nie czu- ła oblepiającej mazi. Właśnie poprzedniego dnia Eric powiedział, że jeżeli jeszcze raz zobaczy, że bierze zakręty pługiem, zwiąże jej łydki. Eric jej nie lubił, była tego pewna. Uważał ją za tchórza. Szczerze mówiąc, fakty to potwierdzały. Eric nie lubił też jej ojca, ponieważ każdego dnia po lekcji ten

zasypywał go setkami pytań. Jak tam nasza Alice, robi postępy? Będzie mistrzynią, prawda? A kiedy zaczynają się zawody? A to, a tamto... Eric wlepiał zawsze nieru- chomy wzrok w jeden punkt na poziomie ramion ojca i odpowiadał twierdząco albo długim „eeeh”. Alice zobaczyła tę scenę, jakby odbitą w jej zaparowanych goglach. Zjeżdżała powolutku, nie widząc niczego poza szpicami nart. Dopiero gdy zagłębiała się w świeżym śniegu, zdawała sobie sprawę, że zboczyła z trasy i powinna skręcić. Zaczęła nucić jakąś piosenkę, żeby nie czuć się tak bardzo samotnie. Od czasu do czasu wycierała rękawicą nos, by pozbyć się smarków. A teraz przenieś ciężar do przodu, zrozumiałaś? Cię-żar-do-przo-du, podpo- wiadali jej Eric i ojciec. Ojciec na pewno rozsierdzi się jak dzika bestia. Musiała przygotować jakieś kłamstwo. Wymyślić wiarygodną historię, bez luk i sprzeczności. Nie przeszło jej na- wet przez myśl, żeby wyznać mu, co jej się przytrafiło naprawdę. Mgła, no właśnie, to przez tę mgłę. Zjeżdżała za innymi na trasie giganta, kiedy odczepił jej się skipass od kurtki. Chociaż nie – nikt nie gubi skipassa. Trzeba być doprawdy idiotą, żeby go zgubić. Niech będzie szalik. Spadł jej szalik, wróciła po niego, a inni na nią nie za- czekali. Wołała ich setki razy, ale bez skutku, zniknęli we mgle, wróciła więc do do- liny, żeby ich poszukać. A dlaczego potem nie wjechałaś znowu na górę? – zapytałby ojciec Właśnie, dlaczego? Może lepiej, gdyby zgubiła skipass. Nie wróciła na szczyt, bo nie miała skipassa i bileter nie wpuścił jej na krzesełka. Alice uśmiechnęła się, zadowolona ze swojej historii. Była bez zarzutu. Nie czuła się już nawet tak bardzo brudna. Mokre obrzydlistwo przestało po niej spływać. Pewnie zamarzło, pomyślała. Resztę dnia spędzi przed telewizorem. Weźmie prysznic, włoży czyste ubranie, stopy wsunie w swoje włochate kapcie. Będzie siedzieć sobie w przyjemnym cieple. Gdyby tylko... gdyby tylko w porę podniosła oczy, by zobaczyć pomarańczową ta- śmę z napisem „trasa zamknięta”. A ojciec powtarzał: naucz się patrzeć przed siebie. Gdyby tylko pamiętała, że na świeżym śniegu nie należy przenosić ciężaru do przo-

du, i gdyby Eric wyregulował jej wiązania, gdy ojciec mówił mu, że przecież Alice waży dwadzieścia osiem kilo i może są dla niej za ciasne? Nie poleciała zbyt wysoko. Parę metrów. Zdążyła tylko poczuć pustkę w żo- łądku i pod nogami. Zaraz potem leżała z twarzą w śniegu, z nartami w powietrzu. Były całe, czego nie można było powiedzieć o jej kości podudzia. Naprawdę nie czuła bólu. Prawdę mówiąc, nie czuła zupełnie nic. Tylko pie- czenie w butach i pod kaskiem, w miejscach, gdzie dostał się śnieg. Najpierw poruszyła ramionami. Kiedy była mniejsza, zawsze gdy spadał świe- ży śnieg, ojciec ubierał ją ciepło i schodził z nią na dół. Na środku podwórka łapali się za ręce, liczyli do trzech i jednocześnie opadali bezwładnie w tył. Ojciec mówił wtedy, żeby zrobiła anioła, i Alice ruszała ramionami w górę i w dół, potem wstawała i patrzyła na ślad odbity na białej powierzchni. Wyglądał naprawdę jak cień anioła o rozpostartych skrzydłach. Alice zrobiła anioła na śniegu, tak sobie, bez powodu, po to tylko, żeby poka- zać samej sobie, że jeszcze żyje. Udało jej się odwrócić głowę w bok i zacząć nor- malnie oddychać, chociaż zdawało jej się, że wdychane powietrze nie dociera tam, gdzie powinno. Miała dziwne wrażenie, że nie czuje, w którą stronę są odwrócone jej nogi. Przedziwne uczucie, jakby nóg nie miała już wcale. Spróbowała się podnieść, ale nie udało jej się. Gdyby nie mgła, pewnie ktoś zobaczyłby ją z góry. Zieloną plamę rozgniecio- ną na dnie głębokiego wąwozu, kilka kroków od miejsca, gdzie wiosną będzie płynął wąski strumyk, a wczesnym latem wyrosną poziomki, które – jeżeli trochę poczekać – staną się słodkie jak cukierki i będzie ich tyle, że w ciągu jednego dnia da się nimi napełnić koszyk. Alice wzywała pomocy, ale gęsta mgła pochłaniała jej słaby głos. Ponownie spróbowała się podnieść albo przynajmniej obrócić, nie dała jednak rady. Ojciec powiedział jej kiedyś, że ci, co zamarzają na śmierć, czują gorąco, zdej- mują więc z siebie ubranie i zmarłych znajduje się rozebranych do majtek. A ona majtki ma brudne. Zaczęła tracić czucie w palcach. Zdjęła rękawicę, chuchnęła do środka, po

czym wsunęła w nią dłoń zamkniętą w pięść, żeby ją zagrzać. To samo zrobiła z dru- gą ręką. Powtórzyła ten idiotyczny gest dwa albo trzy razy. Najbardziej narażone są końcówki ciała, powtarzał zawsze ojciec. Palce u nóg i rąk, nos, uszy. Serce robi wszystko, żeby zatrzymać krew dla siebie, i pozwala resz- cie zamarznąć. Alice wyobraziła sobie, jak jej palce stają się niebieskie, a potem, stopniowo, także ramiona i nogi przybierają siną barwę. Pomyślała o sercu, które pracuje coraz intensywniej, zatrzymując resztki ciepła. Stanie się tak sztywna i krucha, że jeżeli przejdzie po niej wilk, ręka złamie się pod jego ciężarem. Będą mnie szukać. Ciekawe, czy tutaj naprawdę są wilki. Nie czuję już palców. Gdybym tylko nie piła tego mleka. Ciężar do przodu, pomyślała. Ależ nie, wilki zapadają w sen zimowy. Eric będzie wściekły. Nie chcę startować w tych zawodach. Nie mów głupstw, dobrze wiesz, że wilki nie zapadają w sen zimowy. Jej myśli były coraz mniej logiczne, coraz bardziej obsesyjne. Słońce powoli zachodziło za górę Chaberton, jak gdyby nigdy nic. Cień gór wydłużył się, docierając teraz do Alice, mgła stała się czarna.

Prawo Archimedesa 1984

2 Kiedy bliźniaki były jeszcze małe, Michela wymyślała wciąż coś nowego, na przykład rzucała się z chodzikiem ze szczytu schodów albo wkładała sobie do nosa groszek, tak że na pogotowiu musieli wyciągać go specjalnymi szczypcami. Ojciec mówił, zwracając się do Mattii, który pojawił się na świecie jako pierwszy, że ich matka miała za małą macicę na ich dwoje. – Ciekawe, co tam wyprawialiście w tym brzuchu – powtarzał. – Dawaliście sobie pewnie kopniaki i siostra od ciebie oberwała. Potem wybuchał śmiechem, chociaż w jego słowach nie było nic śmiesznego. Podnosił Michelę wysoko w powietrze i wtulał brodę w jej miękkie policzki. Mattia patrzył z dołu. On też się śmiał, a słowa ojca, choć ich nie rozumiał, przenikały do jego wnętrza prawem osmozy. Osadzały się warstwami na dnie jego żołądka, tworząc gęsty, lepki osad, jaki powstaje w winie, które zbyt długo leżakuje. Śmiech ojca zamienił się w wymuszony uśmiech, kiedy Michela trzy miesiące po drugich urodzinach nie wymawiała jeszcze nawet jednego słowa. Ani „mama”, ani „siusiu”, ani „baba” czy „hau-hau”. Jej nieartykułowane wołania zdawały się docho- dzić z tak głębokiej pustki i samotności, że ojciec wzdrygał się za każdym razem, gdy je słyszał. Kiedy Michela miała pięć i pół roku, pani psycholog w okularach z grubymi szkłami postawiła przed nią sześcian ze sklejki z wykrojonymi otworami w czterech kształtach: gwiazdy, kwadratu, koła i trójkąta – oraz odpowiadające im kształtem ko- lorowe klocki, które należało włożyć do właściwych otworów. Michela obserwowała ją zachwycona. – Gdzie włożysz gwiazdkę, Michelo? – zapytała pani psycholog. Dziewczynka spuściła oczy na zabawkę, ale niczego nie dotknęła. Kobieta włożyła jej klocek do ręki. – Gdzie to pasuje, Michelo? Michela przenosiła wzrok z miejsca na miejsce, nigdzie go nie zatrzymując. Włożyła potem jedno z pięciu ramion gwiazdy do buzi i zaczęła je gryźć. Pani psy-

cholog wyjęła jej rączkę z buzi i powtórzyła po raz trzeci to samo pytanie. – Michela, zrób to, o co pani cię prosi, do jasnej cholery... – warknął ojciec, który nie potrafił usiedzieć spokojnie. – Panie Balossino, bardzo proszę pana – zaczęła pani psycholog uspokajająco – dzieciom należy dać czas, jakiego potrzebują. Michela wykorzystała cały swój czas. Całą jedną minutę. Potem jęknęła roz- dzierająco, co równie dobrze mogło oznaczać radość, jak i głęboką rozpacz, i z prze- konaniem zaczęła wpychać gwiazdę do otworu w kształcie kwadratu. Na wypadek gdyby Mattia sam nie zrozumiał, że z jego siostrą jest coś nie w porządku, postarali się o to jego koledzy z klasy. Na przykład Simona Volterra, która usłyszawszy od nauczycielki, że ma przez najbliższy miesiąc siedzieć w ławce z Michelą, sprzeciwiła się, mówiąc ze skrzyżowanymi na piersiach rękami, że ona przy tej tam siedzieć nie będzie. Mattia przysłuchiwał się przez chwilę wymianie zdań między nauczycielką a Simoną, po czym powiedział: – Ja mogę siedzieć w ławce z Michelą. Wszyscy byli zadowoleni: „ta tam”, Simona, nauczycielka. Wszyscy, oprócz Mattii. Bliźniaki siedziały w pierwszej ławce. Michela przez cały dzień kolorowała ry- sunki z zaznaczonymi konturami, wyjeżdżając kredkami poza linię i wybierając przy- padkowe kolory. Buzie dzieci były niebieskie, niebo czerwone, drzewa w całości żół- te. Trzymała kredkę jak tłuczek do mięsa i smarowała nią po papierze z taką siłą, że co trzecia kartka była podarta. Obok niej Mattia uczył się czytać i pisać. Uczył się czterech działań matema- tycznych i jako pierwszy w klasie potrafił dzielić z resztą. Jego mózg był mechani- zmem doskonałym, z równie tajemniczych przyczyn, z jakich umysł jego siostry był upośledzony. Czasami Michela zaczynała miotać się na krześle i trzepać rękami jak oszalała, jak ćma w pułapce. Ciemniały jej oczy, a nauczycielka patrzyła na nią, bardziej jesz-

cze wystraszona niż ona sama, jakby w obawie, że kiedyś ta dziewczynka rzeczywi- ście uniesie się w powietrze i odleci. Niektóre dzieci z tylnych ławek śmiały się, inne je uciszały. Wtedy Mattia wstawał, odsuwał krzesło, podnosząc je, żeby nie szurało po podłodze, i stawał za Michelą, która kręciła głową w prawo i w lewo, trzepiąc rękami coraz szybciej, tak że on bał się, że za chwilę oderwą się od jej ciała. Łapał ją za ręce i przyciskał je delikatnie do jej klatki piersiowej. – Teraz już nie masz skrzydeł – mówił jej do ucha. Michela potrzebowała jeszcze kilku sekund, żeby przestać drżeć. Wpatrywała się potem nieruchomo w jakiś nieistniejący punkt, a następnie wracała, jakby nigdy nic, do torturowania kartek z rysunkami. Mattia siadał na swoim miejscu, z opuszczo- ną głową, z uszami czerwonymi ze wstydu, a nauczycielka wracała do lekcji. Do trzeciej klasy szkoły podstawowej żaden z kolegów nie zaprosił bliźniaków na urodziny. Matka zwróciła na to uwagę i postanowiła jakoś temu zaradzić, organi- zując przyjęcie z okazji ich urodzin. Pan Balossino, na przedstawioną mu przy stole propozycję, powiedział: – Litości, Adelo. I bez tego jest nam wystarczająco ciężko. Mattia odetchnął z ulgą, a Michela po raz dziesiąty tego wieczoru zrzuciła wi- delec na podłogę. Tego wieczoru nie wrócili już do tego tematu. Później, pewnego styczniowego poranka, Riccardo Pelotti, ten z rudymi włosa- mi i wargami grubymi jak u pawiana, podszedł do ławki Mattii. – Słuchaj, matka powiedziała, że ty też możesz przyjść na moje urodziny – wy- rzucił z siebie na jednym wdechu, patrząc przy tym na tablicę. – I ona też – dodał, wskazując na Michelę, która gładziła akurat z przejęciem blat ławki, jakby to było prześcieradło. Mattia poczuł, że z przejęcia pali go twarz. Odpowiedział: dziękuję, ale Riccar- do był już daleko. Mama bliźniaków była tym bardzo podekscytowana. Zabrała ich do Benettona, żeby kupić na tę okazję nowe ubrania. Weszli też do trzech sklepów z zabawkami, ale Adele nie mogła się na nic zdecydować.

– Co lubi ten Riccardo? Czy taki prezent mu się spodoba? – zapytała, wskazu- jąc puzzle z tysiącem pięćset elementów. – A skąd ja mam to wiedzieć? – usłyszała od syna. – To przecież twój kolega. Wiesz chyba, czym się lubi bawić. Mattia pomyślał, że Riccardo nie jest jego kolegą, ale że nie potrafi wytłuma- czyć tego mamie. Wzruszył więc tylko ramionami. W końcu Adele wybrała kosmiczny statek z klocków lego, największe i naj- droższe pudło w całym dziale. – Mamo, to za drogie – zaprotestował syn. – Ale skąd! A poza tym jest was dwoje. Nie możecie sobie robić wstydu. Mattia wiedział doskonale, że z klockami lego czy bez – i tak narobią sobie wstydu. Z Michelą nie sposób tego uniknąć. Wiedział też, że Riccardo zaprosił ich na urodziny tylko dlatego, że zmusili go do tego rodzice. Michela będzie przez cały czas przyklejona do brata, wyleje na siebie oranżadę, a potem zacznie się mazać, jak za- wsze, gdy jest zmęczona. Po raz pierwszy Mattia pomyślał, że może lepiej byłoby zostać w domu. Albo nie – lepiej, żeby Michela została w domu. – Mamo... – zaczął niepewnie. – Tak? – Adele szukała portmonetki w torebce. Mattia nabrał powietrza: – Czy Michela musi naprawdę iść na te urodziny? Adele w jednej chwili znieruchomiała, patrząc synowi w oczy. Kasjerka przy- glądała się tej scenie obojętnie, trzymając otwartą rękę przy taśmie na produkty, w oczekiwaniu na pieniądze. Michela przestawiała paczki z cukierkami na stoisku. Mattia poczerwieniał, gotowy na przyjęcie policzka, który jednak nie został wymierzony. – Oczywiście, że pójdzie – powiedziała tylko mama i na tym sprawa się zakoń- czyła. Do domu Riccarda mogli pójść sami. Piechotą szło się dziesięć minut. Punktu- alnie o trzeciej Adele wyprowadziła bliźniaki za drzwi.

– Musicie już iść, bo się spóźnicie. Pamiętajcie, żeby podziękować rodzicom tego chłopca – powiedziała. Potem zwróciła się do Mattii: – Opiekuj się siostrą. Wiesz, że nie wolno jej jeść niezdrowych rzeczy. Mattia skinął głową. Adele ucałowała oboje w policzki; Michelę trochę dłużej. Poprawiła jej włosy pod opaską i powiedziała: – Bawcie się dobrze. W drodze do domu Riccarda myślom Mattii akompaniował brzęk klocków lego, które, jak morska fala, uderzały o ściany pudełka. Za jego plecami, w odległości kilku metrów Michela szurała nogami po śliskim asfalcie pokrytym opadłymi liśćmi, starając się dotrzymać mu kroku. Powietrze było nieruchome i zimne. Będzie rozrzucała chipsy po podłodze, pomyślał Mattia. Złapie piłkę i nie będzie chciała jej oddać. – Pośpiesz się! – zwrócił się do siostry, która ni z tego, ni z owego przykucnęła na środku chodnika i torturowała palcem dżdżownicę długą na rozpiętość dłoni. Michela spojrzała na chłopca, jakby go widziała po raz pierwszy po długim czasie. Uśmiechnęła się do niego i przybiegła, ściskając robaka palcami. – Co za świństwo! Wyrzuć to zaraz! – rozkazał jej Mattia, cofając się. Michela przyglądała się jeszcze przez chwilę dżdżownicy, jakby zastanawiała się, skąd się wzięła między jej palcami. Potem upuściła ją na ziemię i rzuciła się pę- dem za bratem, który tymczasem oddalił się o kilka kroków. Zabierze piłkę i nie będzie chciała jej oddać, tak samo, jak to robi w szkole, myślał Mattia. Spojrzał na siostrę, która miała takie same oczy jak on, ten sam nos, ten sam kolor włosów oraz mózg do niczego, i po raz pierwszy w życiu poczuł prawdziwą nienawiść. Wziął ją za rękę, żeby przejść przez ulicę, ponieważ w tym miejscu samo- chody jeździły dość szybko. Właśnie kiedy przechodzili przez jezdnię, przyszła mu do głowy ta myśl. Puścił rękę siostry, okrytą wełnianą rękawiczką, i pomyślał, że to jednak nie w porządku. Później, kiedy mijali park, znowu zmienił zdanie, przekonywał sam siebie, że

nikt się o tym nigdy nie dowie. To tylko na parę godzin. Tylko ten jeden raz. Zmienił gwałtownie kierunek i ciągnąc Michelę za rękę, wszedł do parku. Tra- wa była wilgotna po nocnych przymrozkach. Michela biegła za nim truchtem, bru- dząc błotem swoje nowiutkie botki z białego zamszu. W parku nie było nikogo. Przy tym zimnie nikt nie miał ochoty na spacer. Bliźniaki doszły do części zadrzewionej, gdzie stały trzy drewniane stoły i duży grill. Jedli tu kiedyś obiad, w pierwszej klasie, gdy nauczycielki zabrały ich na wycieczkę, żeby zbierali suche liście, z których potem robili brzydkie stroiki na prezent pod cho- inkę dla dziadków. – Miki, posłuchaj mnie uważnie – powiedział Mattia. – Słuchasz mnie? Rozmawiając z Michelą, należało zawsze upewnić się najpierw, czy otwarty jest cienki kanał komunikacyjny łączący ją ze światem. Mattia zaczekał, aż siostra skinie głową na znak, że słyszy. – Dobrze. Ja teraz pójdę sobie na jakiś czas. Nie na długo, tylko na pół godzin- ki – tłumaczył jej. Nie było powodu, żeby mówić prawdę. Dla Micheli i tak nie było różnicy mię- dzy godziną a całym dniem. Pani psycholog powiedziała, że rozwój jej percepcji cza- so-przestrzennej zatrzymał się na etapie przedświadomości, i Mattia doskonale rozu- miał, co to znaczy. – Siedź tutaj i czekaj na mnie – nakazał siostrze. Michela spojrzała na niego poważnie i nic nie odpowiedziała, ponieważ nie po- trafiła odpowiedzieć. Nie dała żadnego znaku, że zrozumiała, ale na chwilę zalśniły jej oczy i przez całą resztę życia te oczy prześladowały Mattię. Oddalił się na kilka kroków od siostry, stawiając kroki tyłem i nie spuszczając z niej wzroku, by mieć pewność, że za nim nie pobiegnie. Tylko raki tak chodzą – skrzyczała go kiedyś mama – i zawsze w końcu z czymś się zderzają. Dzieliło ich piętnaście metrów i Michela już nie patrzyła na niego, zajęta odry- waniem guzika od wełnianego płaszcza. Mattia odwrócił się i zaczął biec, ściskając w ręce torbę z prezentem. W pudeł-

ku obijało się o siebie ponad dwieście plastikowych klocków; miał wrażenie, jakby chciały mu coś powiedzieć. – Dzień dobry, Mattia – przywitała go matka Riccarda Pelotti, otwarłszy drzwi. – A gdzie twoja siostrzyczka? – Ma gorączkę – skłamał Mattia. – Niezbyt wysoką. – A to szkoda – powiedziała kobieta, choć nie wydawała się ani trochę zasmu- cona. Odsunęła się na bok, żeby go wpuścić. – Ricky, przyszedł twój kolega, Mattia. Chodź się przywitać! – krzyknęła, odwróciwszy się twarzą do korytarza. Riccardo Pellotti przyślizgał się po gładkiej podłodze, ze zwykłą sobie, nie- przyjemną miną. Zatrzymał się na chwilę, spojrzał na Mattię i poszukał wzrokiem tej tam, niedorozwiniętej. Potem z ulgą rzucił: – Cześć. Mattia podniósł wyżej torbę z prezentem. – Gdzie mam to położyć? – zapytał. – A co to jest? – Riccardo spojrzał na torbę podejrzliwie. – Lego. – Aha. Riccardo złapał torbę, odwrócił się i zniknął w korytarzu. – Idź za nim – powiedziała pani Pelotti, popychając Mattię. – Tam się bawią dzieci. Salon udekorowany był girlandami baloników. Na stole nakrytym czerwonym papierowym obrusem stały miski z popcornem i chipsami, taca z pizzą pokrojoną w kwadraty i rząd zamkniętych butelek z różnokolorowymi napojami gazowanymi. Kilku kolegów Mattii stało już na środku pokoju, obok stołu. Mattia zrobił parę kroków w ich stronę, a potem zatrzymał się w odległości ja- kichś dwóch metrów, jak satelita, który nie chce zajmować zbyt wiele miejsca na nie- boskłonie. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Kiedy pokój napełnił się dziećmi, chłopak w wieku około dwudziestu lat, z czerwonym plastikowym nosem i melonikiem klowna, zaczął bawić się z nimi

w ciuciubabkę i ośli ogon, to znaczy w tę grę, w której należy ze związanymi oczami przyczepić ogon osłowi narysowanemu na kartce. Mattia wygrał pierwszą nagrodę, to znaczy garść cukierków, ale tylko dlatego, że wszystko widział spod opaski. Wszy- scy krzyczeli: Buuu! Oszukiwałeś!, podczas gdy Mattia, czerwony ze wstydu, wpy- chał słodycze do kieszeni. Później, kiedy na dworze było już ciemno, chłopiec przebrany za klowna zga- sił światło, posadził ich wokół siebie i zaczął opowiadać straszne historie. Trzymał przy tym pod brodą zapaloną latarkę. Mattia uznał, że jego historie wcale nie były straszne, straszna za to była jego podświetlona twarz. Padające od dołu światło barwiło ją na czerwono i wydobywało upiorne cienie. Mattia, patrzył w okno, żeby nie widzieć klowna, i wtedy przypo- mniał sobie o Micheli. W rzeczywistości nie zapomniał o niej ani na chwilę, ale teraz po raz pierwszy wyobraził ją sobie, jak czeka na niego sama wśród drzew i pociera twarz rękami w białych rękawiczkach, żeby się trochę ogrzać. Podniósł się dokładnie w chwili, gdy matka Riccarda wchodziła do ciemnego pokoju, niosąc tort z zapalonymi świeczkami, i wszyscy zaczęli klaskać, trochę w po- dziękowaniu za opowiedzianą historię, a trochę na widok tortu. – Ja muszę już iść – oświadczył Mattia, nie czekając, aż kobieta postawi tort na stole. – Akurat teraz? Jest tort. – Tak, teraz. Muszę iść. Mama Riccarda patrzyła na niego sponad świeczek. Także na jej twarzy oświe- tlonej od spodu kładły się upiorne cienie. Pozostali goście zamilkli. – Dobrze – powiedziała niepewnie gospodyni. – Ricky, odprowadź kolegę do drzwi. – Muszę przecież zdmuchnąć świeczki – zaprotestował jubilat. – Rób, co ci każę – rozkazała matka, nie spuszczając wzroku z Mattii. – Ale jesteś beznadziejny, Mattia! Ktoś się roześmiał. Mattia poszedł za Riccardem do wyjścia, wziął swoją kurt- kę spod stosu okryć, powiedział: dziękuję oraz: cześć. Riccardo nic nie odrzekł, za-

mknął za nim szybko drzwi i popędził do swojego tortu. Na podwórku pod domem Riccarda Mattia odwrócił się na chwilę w stronę oświetlonego okna. Głosy kolegów przenikały przez nie i docierały do jego uszu, podobne do uspokajającego szumu tele- wizora, grającego wieczorem w salonie, kiedy mama wysyłała jego i Michelę do łó- żek. Furtka zamknęła się za nim z metalicznym szczękiem, Mattia zaczął biec. Znalazł się w parku. Kilkanaście kroków dalej światło ulicznych lamp było zbyt słabe, by rozróżnić żwirową alejkę. W miejscu, gdzie zostawił Michelę, nagie gałęzie drzew odcinały się ciemniejszymi kreskami na tle czarnego nieba. Już kiedy widział je z daleka, Mattia miał pewność, jasną i niewytłumaczalną, że siostry tam nie ma. Zatrzymał się kilka metrów od ławki, na której parę godzin wcześniej siedziała Michela, pochłonięta odrywaniem guzika od płaszcza. Stał nieruchomo, aż oddech się wyrównał, i nasłuchiwał, jak gdyby siostra w każdej chwili mogła wyjść zza drze- wa i powiedzieć: akuku!, a potem przybiec do niego tym swoim nieskoordynowanym krokiem. Mattia zawołał Michelę i wystraszył się własnego głosu. Zawołał ją ponownie, tym razem ciszej. Zbliżył się do drewnianej ławki i położył rękę w miejscu, gdzie sie- działa siostra. Było równie zimne jak wszystkie inne. Znudziło jej się i poszła do domu, pomyślał. Ale przecież nie zna drogi. A poza tym nie może sama przechodzić przez ulicę. Mattia rozejrzał się po parku, który tonął w ciemnościach. Nie wiedział nawet, gdzie się kończy. Pomyślał, że nie chce iść dalej, ale że nie ma wyboru. Stąpał na palcach, żeby liście nie szeleściły pod podeszwami butów, i obracał głowę na wszystkie strony, w nadziei, że zauważy Michelę, przykucniętą za drze- wem, jak czatuje na jakiegoś chrabąszcza albo coś w tym rodzaju. Doszedł do placu zabaw dla dzieci. Próbował przypomnieć sobie, jaki kolor miała zjeżdżalnia w świetle niedzielnego popołudnia, gdy mama, zmuszona krzykami Micheli, pozwalała jej zjechać parę razy, chociaż dziewczynka była już na to za duża. Szedł wzdłuż żywopłotu aż do budynku z publiczną toaletą, ale nie miał odwa- gi wejść do środka. Odnalazł alejkę, która w tej części parku była tylko wąską ścież-