wizzy91

  • Dokumenty269
  • Odsłony52 395
  • Obserwuję71
  • Rozmiar dokumentów496.9 MB
  • Ilość pobrań29 043

Dziewięć kobiet, jedna sukienka - Jane L. Rosen

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Dziewięć kobiet, jedna sukienka - Jane L. Rosen.pdf

wizzy91 EBooki
Użytkownik wizzy91 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 201 stron)

Pamięci wspaniałej Ruthellen Levenbaum Holtz

Prolog Na wybiegu Autorka: Sally Ann Fennely – modelka Wiek: ledwie 18 lat – Przypiąć mi to szpilką! – garderobiani uwijali się jak w ukropie. „Do czego przypiąć?” – pomyślałam. „Ałć!”. Uzyskałam odpowiedź: przypiąć do mnie. Obłęd. Na castingu mierzyli mnie chyba z pięć razy. Myślałam, że nie czeka mnie już nic gorszego, kiedy tak stałam w jednym szeregu z pięćdziesięcioma żądnymi wielkiej kariery modelkami ubranymi w czarne halki i potajemnie marzącymi o cheeseburgerach. W mojej rodzinnej Alabamie otwarte castingi wyglądały nieco inaczej. Z trudem udało mi się wydusić pierwsze tego dnia słowa: – To za duży rozmiar. Może powinna włożyć ją jakaś większa dziewczyna. – Nie ma żadnych większych – wybąkał pod nosem entuzjasta szpilek. Rozejrzałam się dookoła i stwierdziłam, że ma rację. Jeszcze tydzień temu byłam najchudszą dziewczyną na południe od linii Masona-Dixona. Mówili na mnie Sally Sucharek i żartowali, że pod prysznicem muszę chyba tańczyć, żeby się w ogóle zamoczyć. Teraz nagle stałam się „tą dużą”. – Do kolejki! – wrzasnął garderobiany. Posłusznie stanęłam w ogonku. Skupiłam się na powtarzanej w głowie mantrze: wdech, wydech, jedna stopa, druga stopa. Wdech. Wydech. Z rytmu wybiła mnie stojąca za mną dziewczyna, która odezwała się z najbardziej nowojorskim akcentem, jaki kiedykolwiek słyszałam. – Chyba masz na sobie tę sukienkę – powiedziała. Zabrzmiało to raczej jak ostrzeżenie niż zwykłe stwierdzenie. – Jaką sukienkę? – Nie rozumiałam, o co jej chodzi. Nawet oddychanie przychodziło mi z trudem. Zbliżałyśmy się do wybiegu,

a ona mówiła dalej: – Każdego roku jest taka jedna sukienka. Wybierają ją ci ludzie z pierwszego rzędu, widzisz ich? Tam siedzą. – Wskazała ręką na szparę w ciężkiej kurtynie, która właśnie zafalowała. Zanim zasłona wróciła na miejsce, mignął mi zgromadzony na widowni tłum. Od razu pożałowałam, że tam popatrzyłam. – Jesienią to właśnie ci z pierwszego rzędu umieszczają jedną sukienkę na okładkach magazynów, czerwonych dywanach i wystawach sklepów. Zwykle to mała czarna, taka jak ta, którą masz na sobie – ciągnęła. Byłaby taka piękna, gdyby nie ten głos. Od razu przypomniały mi się gwiazdy kina niemego, o których opowiadała mi babcia. Kiedy wprowadzono dźwięk, ich kariery się posypały. Wymowa dziewczyny brzmiała strasznie obco, ale podejrzewam, że gdybym odezwała się z moim południowym akcentem, pomyślałaby to samo o mnie. To właśnie dlatego od przyjazdu do Nowego Jorku prawie się nie odzywam. Kiedy już muszę coś powiedzieć, ograniczam się do kilku starannie przemyślanych słów. Mogę symulować przez jedno czy dwa zdania, ale nie przychodzi mi to łatwo. Próbuję trzykrotnie zwiększyć swoją zwykłą prędkość mówienia, bo inaczej ludzie sprawiają wrażenie, jakby chcieli wycisnąć ze mnie treść jak wodę z mokrej ścierki. Do tego myśli muszą dotrzymać tempa wypowiadanym słowom, a to też nie takie proste. Nie rozumieją mnie, tak samo jak ja nie rozumiem ich. Można by pomyśleć, że czyni nas to równymi, ale tak nie jest. Nie tutaj. Ale nie chodzi tylko o gadanie, o chodzeniu też szkoda gadać. Już pierwszego dnia popełniłam błąd: zatrzymałam się w pół kroku, żeby popatrzeć na jeden z wieżowców, i nagle BUM – jakiś facet wpadł na mnie z impetem. „Zwariowałaś, laska?” – zawołał, jakbym właśnie gwałtownie zahamowała na autostradzie. Wyobraziłam sobie efekt domina, jakby wszyscy mieszkańcy mieli się poprzewracać przez małą, niepozorną mnie. Następnego dnia padało. Nawet przy ładnej pogodzie nawigacja sprawiała mi problemy, a co dopiero mówić o ulewie. Gdy zobaczyłam, jak sprawnie tubylcy omijają kałuże i – w zależności od potrzeby – podnoszą lub opuszczają parasolki, idealnie zsynchronizowani,

poczułam takie onieśmielenie, że nie odważyłam się nawet wyjść spod daszku nad wejściem do budynku. Czułam się tak, jakbym jako jedyna ominęła zajęcia z choreografii, i postanowiłam poczekać, aż wyjdzie słońce. Dziewczyna ciągle nawijała o sukience. Od wybiegu dzieliło nas jeszcze kilkanaście modelek. – Wczoraj na pokazie moja koleżanka Adeline prezentowała sukienkę, która też mogła być tą jedyną. Mówiła, że flesze błyskały jak szalone, zwłaszcza kiedy stała na końcu wybiegu. Ma nadzieję, że to z powodu jej sukienki. Chciałabym być dobrą przyjaciółką i też mieć taką nadzieję. Ale nie potrafię. Serio, nie zniosłabym, gdyby to ona trafiła na okładkę „Women’s Wear Daily”. Sukienka sezonu zawsze tam trafia, a potem zaczyna tournée po wszystkich najważniejszych imprezach. Taka sukienka może stać się sławna, modelka też. Podobno dziewczyna, która nosiła ją dwa sezony temu, dostała rolę w filmie Woody’ego Allena. Też zupełnie świeża twarz, tak jak ty. Pamiętaj, że tylko raz możesz być tą nową. Zazwyczaj wkładają sukienkę sezonu albo jakiejś nowej, albo bardzo sławnej. A teraz, dzięki Woody’emu Allenowi, tamta laska stanie się sławna! Myślisz, że on jest pedofilem? Ja wolę tego nie wiedzieć. Oddychanie najwyraźniej nie sprawiało jej najmniejszego problemu, a ja nie mogłam myśleć o niczym innym. Teraz od wybiegu dzieliło nas już tylko osiem dziewczyn. Ciągnęła swój monolog: – O wielu rzeczach wolałabym nie wiedzieć. W zeszłym tygodniu na przykład ktoś powiedział mi, że plasterki cytryny w szklankach z wodą to jakaś masakra. Siedlisko bakterii, nawet z kupy (tak przynajmniej mówiła ta dziewczyna), bo kelnerzy nie myją rąk. Przez ostatnie trzy lata te plasterki cytryn dosłownie zastępowały mi plasterki ciasta. I co mam teraz zrobić? Wydaje mi się, że niezależnie do tego, kiedy umrę, moje ostatnie słowa będą brzmiały: „Wciąż jestem głodna”. Chciałabym tylko odsłyszeć to o cytrynach, i o Woodym Allenie też. „Cytryna…” – pomyślałam. Tym dziewczynom na deser wystarczał papieros. Wyglądały identycznie – u nas powiedziałoby się, że jak ptaki z jednego gniazda. Wszystkie poruszały się tak samo

– lekko, jakby unosiły się w powietrzu. Byłam pewna, że z gracją przefruną nad wybiegiem, a ja będę wlec za sobą nogi jak uczennica idąca do szkoły w za dużych kaloszach. Wszystkie też posługiwały się tym samym językiem. Ciągle wtrącały słowa, które według mnie nie miały żadnego sensu. „Serio”, „dosłownie” i „naprawdę”. Naprawdę to i serio tamto. Człowiek zaczynał się zastanawiać, czy wszystkie inne ich słowa były w takim razie kłamstwem. Na początku co drugiej wypowiedzi padała też prośba: „Nie myśl o mnie źle”. Rzucały nią jak kartą „Wychodzisz wolny z więzienia”. „Nie myśl o mnie źle, przespałam się z twoim chłopakiem”. „Nie myśl o mnie źle, wczoraj wieczorem zjadłam całą blachę placka orzechowego”. Serio, to ostatnie dosłownie nigdy by się nie wydarzyło. Naprawdę, to dosłownie zaraźliwe. Przede mną jeszcze sześć dziewczyn. Skąd ja się tu w ogóle wzięłam? Chociaż nie, to akurat wiem. Przyjechałam autobusem. Kiedy ktoś rodzi się z taką twarzą i niekończącymi się nogami, to po jakimś czasie przestaje w ogóle brać pod uwagę inne możliwości. Całkiem nieźle radziłam sobie w szkole, ale w sumie po co? Gdy z moją niewiele młodszą siostrą przynosiłyśmy do domu świadectwa, mama ledwo zerkała na moje i uważnie studiowała to od Carly. Moja siostra jest niska, jak matka i wszyscy w jej rodzinie. Wcześnie rozkwitła: w podstawówce była najwyższa, a w liceum już najniższa w klasie. To całkiem mądra dziewczyna, ale nie genialna ani nic w tym stylu. Jestem równie bystra jak ona, ale mamy nie interesowały moje stopnie. „Z takimi nogami – mówiła – wystarczy ci znaleźć bogatego faceta, wokół którego będziesz mogła je owinąć. Carly musi się nauczyć sama sobie radzić”. Przestałam więc nawet próbować. Nie chodziło tylko o nogi. Miałam do tego odpowiednią twarz, cerę, włosy – komplet. W obliczu takiej urody ludzie zatrzymują się i gapią jak w obraz. Bardzo wysoki obraz. Byłam idealna, przynajmniej na zewnątrz. W duszy zazdrościłam jednak Carly. Ona musiała się odezwać i dopiero wtedy ludzie decydowali, czy ją lubią, czy nie. Mnie wystarczyło wejść do pokoju, żeby wszyscy chłopcy mnie polubili. Nigdy nie słuchali tego, co mówiłam. Czułam się tak samotnie, że w końcu spakowałam się i przyjechałam do Nowego Jorku – tutaj,

w rządku innych idealnych okazów, wreszcie stałam się zwyczajna. To było wspaniałe uczucie – aż do teraz. Jeszcze tylko cztery dziewczyny, wszystkie z pięknymi twarzami, gładką cerą i długaśnymi nogami… Nie, zaraz, już tylko trzy. Przycisnęłam dłonie do boków, żeby uspokoić drżenie rąk. Nosowy głos na chwilę wyrwał mnie z transu. – To zresztą nie tylko cytryny, wiesz? Zbadano też te miski z miętówkami, które często stoją przy kasie i… W duchu trzymałam kciuki, żebym nie miała na sobie „tej sukienki”. Wydawała mi się zbyt prosta. Sukienka sezonu powinna być chyba bardziej spektakularna, krzykliwa, jak ta dziewczyna, która nie przestawała nawijać. Moja sprawiała wrażenie cichej, stonowanej. Chociaż gucio wiem o modzie – tyle co wyczytałam w kolorowych gazetach, a przeglądałam je tylko podczas nielicznych wypraw z mamą i Carly do kosmetyczki w Batesville. Zresztą to tam właśnie zaczęła się moja przygoda z Nowym Jorkiem. W jednym z magazynów trafiłam na artykuł: „I ty możesz zostać modelką!”. Odhaczałam kolejne pozycje z listy. Wzrost: od 1,75 do 1,80 m – zgadza się. Biust: od 78,5 do 86,5 cm – zgadza się. Talia: od 55,5 do 61 cm – zgadza się. Biodra: od 78,5 do 89 cm – zgadza się. Wymierzyli mnie na miejscu, w salonie. Zanim dwie warstwy lakieru o wdzięcznej nazwie „Wisienka na torcie” zdążyły wyschnąć na paznokciach, mój los został przypieczętowany. Zresztą i tak pieniędzy starczyłoby na studia tylko dla jednej z nas, a „Carly jest bystrzejsza”. – Idź! – Ktoś mnie popchnął i ruszyłam. Czułam się, jakbym skakała ze spadochronem, chociaż o tym też gucio wiem. Gdy tylko postawiłam stopę na wybiegu, flesze zaczęły trzaskać jak szalone, dokładnie tak jak zapowiedziała tamta dziewczyna. Prawie im tam zemdlałam. Serio, dosłownie i naprawdę.

Rozdział 1 Seventh Avenue Autor: Morris Siegel – projektant wykrojów Wiek: prawie 90 lat Jadąc windą na szesnaste piętro, pozwoliłem sobie na chwilę rozmarzenia. A może trafimy na okładkę „Women’s Wear Daily”? Co prawda na przestrzeni lat kilkakrotnie udało nam się to już osiągnąć, ale to moja ostatnia szansa, ostatni Tydzień Mody przed emeryturą. Miałem dobre przeczucia co do jednej z sukienek. Od pierwszej chwili, kiedy tylko otrzymałem szkic, wiedziałem, że czeka mnie praca nad czymś wyjątkowym. Przez ciężkie szklane drzwi zauważyłem magazyn na wierzchu codziennej sterty korespondencji. Przyjrzałem się uważniej i serce zabiło mi mocniej. Tak! Mała czarna uznana za sukienkę roku to moje dzieło. Idealnie leżała na jakiejś wielkookiej modelce o niewinnym spojrzeniu, która wyglądała, jakby pierwszy raz w życiu postawiła stopę na wybiegu. Stworzyłem tę sukienkę własnymi rękami. Kreacja sezonu! Do sklepów trafi za kilka miesięcy, w sierpniu, a ostatnie sztuki sprzedadzą się w grudniu, gdy będę już świętował przejście na emeryturę. Miło zakończyć karierę na samym szczycie. Każdego ranka jako pierwszy przychodzę do salonu Maksa Hammera, punkt o szóstej. Nawet dziś, choć ostatni śnieg tej zimy wciąż zalega na ulicach Manhattanu, docieram na czas. Mimo że sam sobie ten czas ustaliłem – nikt inny nie pojawi się tu jeszcze przez wiele godzin. Przekręcam klucz i ciągnę ciężkie szklane drzwi. Czuję się dumny za każdym razem, kiedy udaje mi się je otworzyć – nie najgorzej jak na dziewięćdziesięciolatka. Złocone litery układające się w napis „Max Hammer LTD” widnieją na tej szybie od zawsze – a przynajmniej od siedemdziesięciu pięciu lat, bo od tego czasu otwieram te drzwi. Z początku wystarczał mi do tego palec wskazujący, teraz muszę używać obu rąk, a z moich ust zawsze wydobywa się potem triumfalne: „Uff!”. Maksa nie ma już od ośmiu lat. Dawniej to on zjawiał się tu

pierwszy, czasem zastanawiałem się nawet, czy nie śpi w biurze. Zupełnie inaczej niż ja: w pracy o szóstej rano, w domu o szóstej po południu. Nigdy nie przegapiłem kolacji z moją żoną Mathildą i córką Sarą. Sarah jest już po sześćdziesiątce i sama ma dwóch synów. Lucas pracuje jako lekarz na izbie przyjęć, a jego starszy brat Henry gra na wiolonczeli w Filharmonii Nowojorskiej. Max też miał dwóch chłopaków. Młodszy Andrew odziedziczył firmę po ojcu, ma już pięćdziesiąt lat z hakiem. To bystry chłopak, więc zdaje sobie sprawę, że – w przeciwieństwie do rodziców – nie ma oka do mody. Mimo to chciał jednak zostać w branży, więc skończył studia na Wharton i przejął rodzinny interes, kiedy dwadzieścia lat temu Max i jego żona Dorothy przeszli w końcu na emeryturę. W ciągu zaledwie roku Max Hammer przeistoczył się z króla podróbek Seventh Avenue w króla pełną gębą, nie musiał nawet zmieniać nazwy na drzwiach. A ja towarzyszyłem mu od samego początku jako projektant wykrojów. Poznałem Maksa na statku, który latem 1939 roku wypłynął z portu w Gdyni. To mój starszy brat cioteczny Morris miał bilet do Ameryki, a my wraz z ojcem tylko go odprowadzaliśmy. Za tydzień odbywała się moja bar micwa i żałowałem, że kuzyna ominie uroczystość. Kiedy tego ranka przyjechaliśmy po niego, okazało się, że ma wysoką gorączkę. Jego matka, choć zaniepokojona, nalegała, żeby wsadzić go na statek do USA. Byliśmy do siebie podobni z Morrisem, mimo różnicy wieku – on był dość drobny jak na szesnastolatka, a ja sprawiałem wrażenie starszego niż moje dwanaście lat. Ludzie często brali nas za bliźniaków. Ojciec Morrisa umarł przed laty, więc wychowywaliśmy się razem, niemal jak bracia. Mój tata, krawiec, nauczył nas fachu – potrafiliśmy zrobić wykrój na podstawie szkicu czy wyciąć dziurki od guzików bez użycia maszyny. Kiedy dotarliśmy do portu, okazało się, że Morris nie zostanie wpuszczony na pokład. Dostał wysypki, która zdążyła rozlać się już na pół ciała, był rozpalony jak piec. Teraz, gdy zdążyłem już mieć do czynienia z większością chorób dziecięcych, domyślam się, że musiał cierpieć na różyczkę. Stewardzi przegonili go z krzykiem – mówili, że pozaraża wszystkich pasażerów. Ojciec wziął bilet, torbę i dokumenty Morrisa, po czym

zaprowadził nas do innego trapu. Spodziewałem się, że spróbuje wprowadzić kuzyna innym wejściem, ale nagle wcisnął mi wszystkie pieniądze, które miał przy sobie, dorzucił środki Morrisa na podróż, a potem jeszcze złotą obrączkę. Pocałował mnie w czoło i kazał wsiadać. Płakałem, błagałem, zaklinałem go. Straszyłem, że matka zrobi mu scenę, kiedy wróci do domu bez jedynego syna zaledwie na tydzień przed bar micwą. Spuściłem głowę, zawstydzony łzami, a kiedy podniosłem wzrok – ojca i kuzyna już nie było. Nigdy więcej miałem ich nie zobaczyć. Całe zajście obserwował Max Hammer, starszy ode mnie o jakieś sześć lat. Wciągnął mnie na pokład za rękaw i powiedział, że ojciec właśnie uratował mi życie. Przez trzy dni nie mogłem wydusić z siebie słowa, więc Max opowiedział mi wszystko o swoim życiu – nawet o tym, co jeszcze się nie wydarzyło. Tuż po dopłynięciu do Ameryki zamierzał odnaleźć swoją ukochaną Dorothy, która mieszkała tam już od wielu miesięcy, i poprosić ją o nieco cierpliwości. Czekali już od dłuższego czasu. Wiedział, że to ta jedyna, kiedy tylko uśmiechnęła się do niego zza witryny sklepu jego ojca w Krakowie. Mieli wtedy ledwie po dwanaście lat. Mówił, że zdobędzie trochę grosza, ożeni się z nią, a potem dorobi fortuny. Choć siedzieliśmy pod pokładem, w zaszczurzonej kabinie piątej klasy z jednym bochenkiem chleba do podziału, wierzyłem w każde jego słowo. Naprawdę mi imponował. Gdy powiedziałem mu o planowanej na sobotę bar micwie, załatwił mi uroczystość. Wyrecytowałem odpowiednie wersety z Tory, a zanim dopłynęliśmy na środek Atlantyku, Niemcy zaatakowali Polskę niemal ze wszystkich stron. Zadręczałem się myślami, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczę rodzinę i ojczyznę. Wsiadłem na pokład jako chłopiec, ale do Ameryki dopłynął już mężczyzna. Nie chodziło tylko o bar micwę. Przyjąłem imię i nazwisko kuzyna, Morris Siegel, oraz jego wiek – prawie siedemnaście lat. Nie znałem nikogo oprócz Maksa Hammera, ale instynkt podpowiadał mi, że to wystarczy. I rzeczywiście – spełniło się wszystko, co zapowiadał, choć w nieco innej kolejności. Prosto ze statku udaliśmy się na Brooklyn w poszukiwaniu Dorothy. Wysłała Maksowi zdjęcie ze skrzyżowania Coney Island Avenue z Avenue J. Cały dzień sterczeliśmy pod tabliczką z nazwami

ulic. Na statku tyle razy pokazywał mi jej zdjęcie, że to ja pierwszy wypatrzyłem Dorothy. Nigdy jeszcze nie widziałem tak emocjonalnego spotkania – byłem za młody, żeby sam mieć dziewczynę, i nie potrafiłem nawet wyobrazić sobie, jak silne mogą być takie uczucia. Pocałunki, łzy… Oboje płakali. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby mężczyzna tak szlochał. Łzy wypełniały ich oczy i lały się po policzkach nieprzerwanym strumieniem. Dorothy zabrała nas do małego baru mlecznego i rzuciliśmy się na jedzenie, jakbyśmy od miesiąca nie mieli nic w ustach – co nie odbiegało zresztą znacząco od prawdy. Tęsknię za tymi barkami – w starych dzielnicach żydowskich było ich kiedyś tyle, co dzisiaj Starbucksów. Gorące bliny i chłodna obsługa. Max przedstawił jej swój plan – mieli zaczekać ze ślubem, dopóki nie rozkręci interesu. Dorothy zgłosiła jednak kontrpropozycję: nie zależało jej na pieniądzach, nie chciała już nawet na chwilę się z nim rozstawać. Pobrali się jeszcze w tym samym tygodniu. Od samego początku to ona rządziła w tym związku. Skontaktowałem się z dalekim krewnym, właścicielem szwalni w Jersey City, i zacząłem u niego pracować. Uczyłem się na projektanta wykrojów, co świetnie wpisywało się w wielki plan Maksa. Cieszyłem się, że pracuję na swoje miejsce w jego interesie. Nieliczne wieści z kraju nie napawały optymizmem, ale dzięki wykonywaniu fachu ojca czułem z nim silną więź. Projektant wziął mnie pod skrzydła i nauczył swojej metody robienia wykrojów, choć bardziej odpowiadał mi sposób taty. Zanim minął rok, Max przekonał mojego kuzyna, żeby wszedł z nim w spółkę. Ten pożyczył mu pieniądze na zakup lokalu przy Seventh Avenue, a oprócz tego „wypożyczył” też mnie. Ani się obejrzeliśmy, jak marka Max Hammer zaczęła działać. Najmilej wspominam właśnie te początki. Potrafiłem już wtedy tworzyć wykroje w dowolnym stylu. Konkurencyjne pracownie stawiały na oryginalne, wyrafinowane projekty, ale Max miał inny pomysł na biznes. Kazał mi codziennie odwiedzać kioski i kupować hollywoodzkie magazyny: „Film”, „Life” i „Motion Picture”. Podpatrywaliśmy kreacje Carole Lombard, Joan Crawford czy Bette Davis i papugowaliśmy wzory. Max miał świetne oko i potrafił ocenić, w których strojach przeciętne Amerykanki będą dobrze wyglądały, a jednocześnie poczują

się jak gwiazdy filmowe. Większość projektantów potrzebowała sukienek, żeby skopiować wykrój, ale mnie zazwyczaj wystarczało zdjęcie. Niczego nie ukrywaliśmy, nie próbowaliśmy nikogo oszukiwać. Podczas targów wystawialiśmy na stoiskach zdjęcia gwiazd w prezentowanych sukniach. Projekty z pierwszej kolekcji opatrzyliśmy nawet nazwiskami aktorek. Dorothy miała idealne wymiary, więc kiedy wkładała kreacje Grety Garbo czy Loretty Young, klienci chętnie sięgali do portfeli i składali duże zamówienia. Odnieśliśmy sukces i już w następnym sezonie konkurencja zaczęła naśladować naszą strategię. Ale to my byliśmy pierwsi i – szczerze mówiąc – najlepsi. Wkrótce Max mógł przeprowadzić się wraz z ciężarną żoną z Coney Island na Central Park West. Nikt nawet nie podejrzewałby wtedy, że wychowali się w polskim sztetlu. Dorothy zaczęła odwiedzać najlepsze sklepy przy Fifth Avenue i w Ladies’ Mile, gdzie mogła kupić najmodniejsze stroje prosto z wybiegów w Paryżu i Mediolanie. Dzięki temu nie musiałem już opierać się wyłącznie na fotografiach. Rozkładałem piękne suknie na czynniki pierwsze, analizowałem kroje, przygotowywałem projekty i tworzyłem idealne kopie. Stanowiliśmy dream team, jeszcze zanim takie określenie w ogóle pojawiło się w słownikach. To w tym okresie odnalazłem też miłość. Zakochałem się w Mathildzie od pierwszego wejrzenia, kiedy tylko zobaczyłem ją w pociągu linii L w drodze powrotnej na Brooklyn. Dźwigała resztki materiałów, które szef pozwolił jej zabrać do domu, i po szesnastu stacjach udało mi się ją przekonać, żeby pozwoliła sobie pomóc w ich noszeniu. Była prawie Amerykanką w pierwszym pokoleniu: urodziła się na statku – jej rodzice musieli uciekać z Austrii – i często powtarzała, że pochodzi znikąd i zewsząd. Przyszli teściowie z otwartymi ramionami przyjęli mnie do rodziny, co pomogło mi nieco ukoić ból po stracie bliskich. Latem 1945 roku wojna dobiegła wreszcie końca. Przez lata różni ludzie dostarczali mi skąpych informacji o losie krewnych, a z każdą przerażającą relacją traciłem resztki nadziei. Wiedziałem jednak, że aby oddać należytą cześć ich pamięci, muszę żyć pełnią życia, za nas wszystkich. Wkrótce pobraliśmy się z Mathildą i urodziło nam się dziecko.

Przez lata w branży odzieżowej zachodziło wiele zmian, ale mnie one nie dotknęły. Mody przemijają, lecz wykrój pozostaje wykrojem. Sukienki z poduszkami na ramionach, modne w latach czterdziestych i pięćdziesiątych, ustąpiły miejsca strojom bez ramiączek. W przeciwieństwie do mnie Max zmieniał się wraz z upływem czasu. W latach siedemdziesiątych zaczął inwestować w dyskoteki, w których tańczyli z Dorothy do białego rana. Tak przynajmniej przypuszczam – moja stopa nigdy nie postała w tego typu lokalu. W latach osiemdziesiątych zainteresowali się wyścigami zaprzęgów – zaczęli kupować kłusaki i fotografować się w loży zwycięzcy. Ich styl życia był naprawdę imponujący, niemal tak imponujący jak poduszki, które wróciły do łask w tamtej dekadzie. Moje życie nie było może tak ciekawe, ale nie zamieniłbym go na żadne inne. W końcu Max przeszedł na emeryturę i wyprowadzili się z Dorothy do Palm Beach, a wtedy interes przejął ich syn Andrew. Mój przyjaciel w stu procentach zrealizował plan, który przedstawił mi przed laty na statku – spełnił swój american dream. Przeszkadzał mu jedynie fakt, że nie cierpiał Palm Beach. Mówił, że wszystkie kobiety nosiły tam jedną i tę samą sukienkę – Lilly Pulitzer. Kazał synowi obiecać, że nigdy jej nie skopiuje. Żartował, że to podróbka niegodna Hammera. Andrew nie zamierzał jednak nikogo naśladować. On również miał swój plan: zupełnie zmienić profil działalności firmy i wykorzystać nasze umiejętności do tworzenia oryginalnych projektów najwyższej jakości. Odwiedzał Fashion Institute of Technology i Rhode Island School of Design, rozmawiał z projektantami i zebrał swój własny dream team. Dostawałem szkice i wcielałem w życie wizje ich twórców. Dobrze nam się razem pracowało i myślę, że gdyby nie ekscytujący proces przygotowywania oryginalnych kreacji, już dawno odszedłbym na emeryturę. Ktokolwiek zastąpi mnie na stanowisku, na pewno nie będzie tworzył wykrojów tak, jak ja to robię. Poza mną już nikt w branży nie wykonuje całej pracy ręcznie. Drapuję materiał na manekinie, a potem rozrysowuję wykrój na kartonie. Własnymi dłońmi urzeczywistniam inspirację projektanta. Dziś wszyscy tworzą wykroje na komputerze, niektórzy po raz pierwszy widzą sukienkę dopiero w trakcie przymiarek.

Mam jednak nadzieję, że mimo to traktują kreacje z należytym szacunkiem. Do stworzenia idealnej sukienki potrzeba odrobiny magii, więc każdy projektant jest w dużej mierze czarodziejem. Podejrzewam, że poduszki na ramiona z lat osiemdziesiątych znowu staną się modne, ale to już nie ja będę umieszczał je na wykrojach. To moja ostatnia kolekcja jesienna. Jeszcze raz spojrzałem na zdjęcie swojej sukienki na okładce „WWD”. Piękne uwieńczenie wspaniałej podróży.

Rozdział 2 Gwiazdor filmowy Autor: Tab Hunter – gwiazdor filmowy Wiek: 29 lat Tak naprawdę wcale nie jestem Tabem Hunterem – gwiazdorem filmowym. Ale dziś możemy tak przyjąć. Powinienem przedstawić się jako Jeremy Madison – gwiazdor filmowy. No dobra, to też nie do końca prawda. Jestem Stanley Trenton – nikt. Na Jeremy’ego Madisona przechrzcił mnie mój agent w dniu podpisania umowy, sześć długich lat temu. Dziś jednak od rana zwraca się do mnie per Tab Hunter. Nie dość, że stałem się głównym bohaterem skandalu – właśnie wyoutował mnie pewien tabloid, zresztą niezgodnie z prawdą – to on mnie jeszcze przezywa. Musiałem zresztą zguglować to nazwisko, żeby zrozumieć, na czym polega żart. Tab Hunter był popularnym w latach pięćdziesiątych aktorem, który ukrywał swój homoseksualizm. Jego agent wykreował więc fikcyjny związek Huntera z Natalie Wood. Nie do końca rozumiem jednak tę analogię, bo ja naprawdę nie jestem gejem, a w całej aferze nie ma żadnej dziewczyny na niby. Mój nawiedzony agent – bez którego, jak się w głębi duszy obawiam, do niczego bym w życiu nie doszedł – wpadł jednak w zupełny amok i uważa, że prawda nie ma tu nic do rzeczy. Przyznaję, że porównanie do Taba Huntera jest trafne pod jednym względem: ja również w dużym stopniu zawdzięczam swój sukces wyglądowi. W ciągu ostatnich sześciu lat wystąpiłem w ośmiu filmach, co zapewniło mi natychmiastową popularność i status gwiazdy, o którym zawsze marzyłem. Słusznie mówią, żeby uważać, o co prosimy, bo możemy to dostać. Co prawda nie zacząłem kariery jako dziecko, ale w dość młodym wieku – pierwszy angaż dostałem zaledwie kilka dni po ukończeniu liceum artystycznego w Los Angeles. Okazało się, że nadaję się do wielu ról. Mogę grać chłopaków z sąsiedztwa, zbuntowanych nastolatków czy

kujonów. Wystarczy odpowiedni kostium i jako superbohater w ostatniej chwili ratuję świat od nadciągającej katastrofy. W przyszłym roku kończę jednak trzydzieści lat, więc powoli ogarnia mnie strach. Obawiam się, że moje dni są policzone – wkrótce nie będę już mógł wcielać się w dwudziestoparolatków, a przez najbliższą dekadę Hollywood nie będzie miało mi nic do zaoferowania. To jeden z powodów, dla których staram się trzymać z daleka od gierek piarowych – wydaje mi się, że to najlepszy sposób na zachowanie sławy. Unikam paparazzich, a kilka lat temu przeprowadziłem się na Manhattan, bo tu łatwiej o anonimowość. Cóż, publiczny outing oznacza koniec anonimowości. Siedziałem w limuzynie jadącej Lexington Avenue, w drodze na premierę mojego najnowszego filmu w Ziegfeld Theatre. Mój agent Hank wrzeszczał na mnie przez telefon, więc bardzo trudno było mi się skupić. Normalny ton jego głosu przypomina ryk, więc kiedy zaczyna naprawdę krzyczeć, brzmi, jakby ryczał przez megafon. Wszystko zaczęło się dwadzieścia cztery godziny temu, kiedy przyłapałem narzeczoną w łóżku z trenerem osobistym. Podobno taki scenariusz jest ostatnio niezwykle popularny. Wybuchowa mieszanka niewinnego dotyku, wyciskania i obcisłej lycry często prowadzi do zdecydowanie mniej niewinnego dotyku, ściskania i obłapiania. Gdy minął już pierwszy szok, zrobiłem to, co zrobiłby każdy aktor na moim miejscu – zadzwoniłem do agenta. Hank oznajmił, że marudzę. Z każdą chwilą traciłem resztki pewności siebie, a on dobił mnie wdzięcznym komentarzem: „Nie mam teraz głowy do twoich nudnych problemów”. Dodał, że prawda nie tylko jest nudna, ale też stawia mnie w kiepskim świetle. Uwierzycie? Dziewczyna mnie zdradza, a to ja wyglądałbym źle, gdyby sprawa się wydała. Zdaniem Hanka ludzie mogą pomyśleć, że nie potrafię jej zaspokoić. – Narzeczone symboli seksu nie zdradzają ich z trenerami. Kazał mi zachować całą tę nieprzyjemną sytuację dla naszej czwórki i samemu pójść na wieczorną premierę. A co, kiedy ludzie będą pytać, gdzie narzeczona – a będą, bo jako modelka Victoria’s Secret sama jest celebrytką? – Powiedz, że leży w łóżku z gorączką, nie z trenerem.

Szczerze? Chociaż poczułem się paskudnie, kiedy złapałem ją na gorącym uczynku, wydaje mi się, że wbrew pozorom ta sytuacja może mieć swoje plusy. Ten związek przysparzał mi wielu problemów. Celebrycie nie jest łatwo ukryć się w Nowym Jorku – nie mogę spokojnie zjeść kolacji w knajpie czy nawet pójść do kina. A jeśli do tego dodać modelkę Victoria’s Secret, i to taką, której wcale nie zależy na dyskrecji… Zresztą dwóm tak silnym osobowościom nigdy nie udałoby się stworzyć szczęśliwej rodziny. Gdy oboje znajdujemy się w jednym pomieszczeniu, zaczyna brakować powietrza – nasze dzieci musiałyby chyba non stop chodzić z butlami tlenowymi. Na dodatek jestem wyjątkowo nieufny (wina okropnego małżeństwa moich rodziców), co od początku skazało nasz związek na porażkę. Potrzebowałem miłej dziewczyny – ładnej, owszem, ale nie oszałamiająco pięknej. Dziewczyny, której mógłbym oddać serce, ale przy tym nie narazić ego na szwank. Choć więc zraniono moją dumę, cieszyłem się, że odbyło się to bez świadków. Oczywiście paskudnie zostać zdradzonym, ale teraz miałem szansę znaleźć odpowiednią dziewczynę. Myślałem, że najgorsze już za mną – aż do dzisiejszego poranka, kiedy okazało się, że najgorsze czeka mnie na pierwszej stronie „New York Post”. „Jeremy Madison jest GEJEM”. Serio, tak właśnie brzmiał nagłówek. Wkurzyło mnie to z bardzo wielu powodów. Po pierwsze – zupełny brak poszanowania dla mojej prywatności. Po drugie – czy naprawdę wiadomość o tym, że ktoś jest gejem, zasługuje na artykuł na pierwszej stronie, i to wielkimi literami? Po trzecie – nie wystarczyło jej, że mnie zdradziła i oszukała. Postanowiła zatuszować sprawę kolejnym kłamstwem – nakłamała o mnie całemu światu! Najwyraźniej nie przeszkadzały jej półnagie zdjęcia w magazynach, ale w „prawdziwym” życiu chciała uchodzić za świętą. Skoro nikt nie powiedział jej, że zamierzam zachować sprawę w tajemnicy – chociaż Hank twierdzi, że zadzwonił do jej agenta, który obiecał przekazać informację menedżerowi, a ten miał skontaktować się z rzecznikiem prasowym – postanowiła upublicznić własną wersję całej historii. W artykule opowiada, jak to odgrywała rolę przykrywki, żeby

chronić moją karierę, wartą miliony dolarów (oho, to już brzmi jak historia Taba Huntera i Natalie Wood – przez wtajemniczonych nazywanych Natalie Chce, a Tab Nie). Skarży się, jak trudno być narzeczoną ukrytego geja. Każdej nocy zmagała się z odrzuceniem, aż powstała w niej pustka, którą musiała wypełnić… Cóż, wszyscy dobrze wiemy, czym ją wypełniła. Natomiast mój agent wrzeszczy teraz na mnie dlatego, że nie zgadzam się zabrać na premierę podstawionej dziewczyny i odmawiam komentarza. Uważam, że niczyja orientacja seksualna nie powinna stawać się przedmiotem dyskusji w mediach wbrew woli osoby zainteresowanej. Powiedziałem mu, że nie zamierzam udzielać żadnych wywiadów, na co odparł: – Może to i lepiej, że nie zależy ci na rozmawianiu, bo jeśli teraz czegoś nie powiesz, niedługo nikt w ogóle nie będzie chciał z tobą rozmawiać. A na pewno nie zaproponuje ci roli amanta za dziesięć milionów dolarów, tak jak w poprzednim filmie! – Przycichł na chwilę i zapytał ze względnym spokojem: – Założyłeś ten różowy krawat, który ci wysłałem? – Czyli jednak idziemy w gejostwo na całego? Mam założyć różowy krawat? — zapytałem ze śmiechem. – Nie! – wrzasnął. – To znaczy tak. Tak, dziś pierwszy października, początek miesiąca profilaktyki raka piersi. Mówiłem ci, cała obsada ma je założyć. – Zupełnie o tym zapomniałem. – Chcesz dostarczyć prasie jeszcze więcej dowodów na to, że nie lubisz piersi? Masz wmaszerować na tę premierę z dziewczyną pod ramię i różowym krawatem na szyi albo przysięgam, że już nigdy nie znajdziesz pracy w tym mieście. Ani w żadnym innym! – Rozłączył się. Wyjrzałem przez okno na tabliczkę z nazwą ulicy – róg Sixty-Third i Lexington – zaledwie o kilka przecznic od miejsca pełnego setek krawatów. Zastukałem w szybę za plecami kierowcy. – Proszę podjechać do Bloomingdale’s, muszę kupić różowy krawat. Wszedłem do sklepu około osiemnastej trzydzieści, zaledwie pół godziny przed premierą. Zamierzałem pojawić się na czerwonym

dywanie w ostatniej chwili, sam, i uniknąć krzyżowego ognia pytań reporterów. Właśnie dotarłem do stoiska z krawatami, kiedy znów zadzwoniła komórka. Tym razem to Albert, mój rzecznik. Przez telefon zdaje się dużo bardziej surowy niż na żywo – przy spotkaniu w cztery oczy groźny niedźwiedź okazuje się słodkim misiem. Rozmowa przebiegała jak żywcem wyjęta ze scenariusza komedii romantycznej z lat osiemdziesiątych. Ja: Coś długo ci zeszło. Albert: Rozmawiałem z Hankiem. Czekałem, aż odzyskasz zdrowy rozsądek. Ja: Jaki rozsądek? Nie zamierzam komentować tej sprawy. Albert: Brak komentarza oznacza, że jesteś gejem. Ja: Czyli ty jesteś gejem. Albert: To akurat się zgadza, ale ty nie jesteś. Gdybyś był, wiernie bym ci kibicował. Ale nie jesteś. Ja: Mówiłem ci, że mój brat jest gejem? Albert: Przy naszym pierwszym spotkaniu. Ja: A, to przepraszam. No dobrze, to zastanów się, co by sobie pomyślał, gdybym zaczął gorączkowo zaprzeczać, że jestem gejem? Albert: Pomyślałby, że nie jesteś gejem. Ja: Myślę, że zrobiłoby mu się przykro. Albert: To jakiś absurd, Stanleyu. Zawsze zwraca się do mnie per Stanley, kiedy chce podkreślić powagę sytuacji. Myśli, że w ten sposób może mnie usadzić. Nic z tego. Ja: Nie doceniasz tego aktu solidarności? Albert: Jakiej solidarności? Nie jesteś gejem! Idź się solidaruj z kimś innym, a mnie i brata zostaw w spokoju. Ja: Nie mówi się chyba „solidarować”. Poczekaj, muszę znaleźć różowy krawat. Albert: Różowy krawat? To ma być żart? Ja się przez ciebie przekręcę… Odłożyłem telefon na ladę i poprosiłem sprzedawczynię – Lillian, jak głosiła plakietka na jej piersi – o różowy krawat. Starsza, czarnoskóra kobieta o pięknych srebrzystych włosach dziwnie przypominała mi wychowawczynię z trzeciej klasy, panią Glass.

Ewidentnie mnie rozpoznała i uważnie przysłuchiwała się całej rozmowie. Wyglądała na lekko oszołomioną, jak wiele osób, które spotykają kogoś sławnego. Nie wiedziałem, z jakim typem fanki mam do czynienia. Może opanuje podniecenie i nie odezwie się ani słowem. Może powie: „Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko, ale chciałabym tylko powiedzieć, że był pan świetny w Moście i tunelu” (to mój ostatni film, grałem w nim jednookiego seryjnego mordercę – dlatego widzom trochę dziwnie przyznać, że im się podobałem). Może będzie chciała zrobić sobie ze mną zdjęcie, ale w to akurat wątpiłem – w regulaminie dla pracowników Bloomingdale’s na pewno zakazano takiego zachowania. A może uzna, że świetnie się znamy, skoro widziała mnie w kilku filmach. Zdarza się to częściej, niż moglibyście przypuszczać. Zaskakujące, ilu fanów zaczyna rozmowę tak, jakby gadali ze starym znajomym. Mimo mojej prośby Albert jednak nie poczekał i zaczął krzyczeć, bardzo nie w swoim stylu. Darł się tak, że równie dobrze mógłbym włączyć głośnik. Komedia romantyczna z lat osiemdziesiątych – kolejna scena. Albert: Masz kupić męski krawat! Po raz pierwszy od dwóch dni wybuchnąłem szczerym śmiechem. Na chwilę znów przyłożyłem telefon do ucha. Ja: Hank kazał mi kupić różowy. Musicie popracować nad komunikacją. Albert: Błagam cię, Stanleyu, przyprowadź dziewczynę. Znajdę ci jakąś. Ja: Ej, możesz mi wybierać krawaty, nie mam nic przeciwko, ale dziewczyny? Nie ma mowy. Lillian: Mam dla ciebie świetną kandydatkę. Bingo. Lillian należy do tej ostatniej grupy fanów. Tych, którym wydaje się, że mój publiczny wizerunek odzwierciedla życie prywatne. Myśli, że jeśli oglądała mnie w jakichś talk-showach i czytała plotkarskie magazyny, to zna mnie na tyle dobrze, żeby znaleźć mi partnerkę. Albert też ją usłyszał i znów zaczął krzyczeć. Albert: Kto to był? Ja: Sprzedawczyni krawatów.

Ponownie zerknąłem na plakietkę z imieniem. Ja: Lillian. Albert: Bierz i dziewczynę! Nie zastanawiaj się. Ja: To jakiś obłęd! Lillian: Dlaczego obłęd? To miła dziewczyna. Lepsza niż ta puszczalska papla, twoja była narzeczona. Czytałam o tej sprawie. Kim jest Albert? To twój agent? Ja: Rzecznik prasowy. Kiedyś nie była puszczalską paplą. Lillian: To już nie moja sprawa. Daj, porozmawiam z nim. Poziom absurdu sięgnął zenitu, więc bez słowa podałem jej telefon. Lillian: Albercie, pójdę z nim teraz na trzecie piętro, do mojej koleżanki Ruthie. Jest takim naszym consigliere. Potrafi znaleźć wyjście z każdej sytuacji. To były długie dwa dni, pełne zdrad i krzyków, więc oddanie się w ręce mafii z Bloomingdale’s wydało mi się całkiem rozsądnym rozwiązaniem. Zresztą czułem do nich zaufanie – w przeciwieństwie do agenta i rzecznika mieli dostać prowizję tylko od sprzedaży krawata. Lillian, która wciąż rozmawiała z Albertem, skinęła dłonią, więc ruszyłem za nią ruchomymi schodami na trzecie piętro. Tam podeszła do grupki sprzedawców: swojej rówieśniczki, tej, co to wszystko załatwiała (plakietka z imieniem: Ruthie), chłopaka w moim wieku o latynoskich rysach (plakietka z imieniem: Tomás) i młodszej kobiety, odwróconej do mnie plecami. Przynajmniej sprawiała wrażenie młodej, trudno było jednoznacznie określić to od tyłu. Z uwagą wysłuchali relacji Lillian. Consigliere przyglądała mi się niezbyt dyskretnie, dziewczyna zerknęła tylko szybko ponad ramieniem, a facet gapił się bez żenady. Ułamek sekundy wystarczył mi, żeby stwierdzić, że najmłodsza z kobiet była całkiem ładna – choć nie klasycznie piękna – i całkiem seksowna. Zobaczyłem, że odwraca się plecami do reszty i zdecydowanie kręci głową w geście odmowy. Odrzuciła propozycję randki z gwiazdorem – to sprawiło, że jeszcze zyskała w moich oczach. Potem jednak Lillian wyszeptała jej coś do ucha. Cokolwiek powiedziała, zdołała ją przekonać. Dziewczyna odwróciła się i podeszła do mnie z uśmiechem na twarzy. – Jestem Natalie – powiedziała (starałem się zignorować zbieg

okoliczności). – Daj mi dziesięć minut. Domyślam się, że mała czarna to odpowiedni strój na taką okazję? – Uśmiechnąłem się i skinąłem twierdząco głową. Odwzajemniła uśmiech i zniknęła. Z bliska okazała się naprawdę piękna. Nie jak modelka – i całe szczęście. Piękno emanowało z jej uśmiechu. Ostatni raz widziałem coś porównywalnego w czasach licealnych. Wtedy, zanim jeszcze zostałem sławny, wierzyłem w bezinteresowne uśmiechy. Teraz, jeśli jakaś dziewczyna jest dla mnie miła, zaczynam odruchowo zastanawiać się nad jej zamiarami. Nie lubię się za tę nieufność, ale popularność ma swoje minusy. Lillian oddała mi telefon, więc powiedziałem Albertowi, że mam już partnerkę i krawat. Poprosiłem, żeby przekazał Hankowi, że niedługo będę na miejscu. Obiecałem trzymać ją za rękę, a kiedy dziennikarze zaczną wykrzykiwać pytania, miałem przemknąć szybko z pięknością u boku i wymówić się spóźnieniem. – Tylko nie przesadzaj z tym pośpiechem, nie zgrywaj Białego Królika – zastrzegł. Obiecałem, że zachowam spokój, i Albert wydawał się usatysfakcjonowany. Natalie wróciła w eleganckiej czarnej sukience. Z zaskoczeniem stwierdziłem, że po raz pierwszy od dawna czuję się szczęśliwy.

Rozdział 3 Czerwony dywan Autorka: Natalie – przykrywka Wiek: 26 lat – Piękna sukienka – powiedział, kiedy wsiadaliśmy do limuzyny. Miał rację. Chciałam mu o niej opowiedzieć: że to najpopularniejsza sukienka sezonu, od Maksa Hammera, że pierwsza partia wyprzedała się w ciągu tygodnia, że to wielki zaszczyt mieć ją na sobie, nawet jeśli metka z ceną wbija mi się w plecy. Nie chciałam jednak się przyznawać, że tylko pożyczyłam sukienkę i nazajutrz zamierzałam ją oddać. Nie żebym uważała wypożyczanie ciuchów za coś złego – wiem, wiem, to żadne usprawiedliwienie, ale przecież wszyscy tak robią. „Kupić” sukienkę, włożyć ją raz, a potem zwrócić – ta praktyka stała się tak powszechna, że na jej określenie ukuto już nowy termin: wardrobing, czyli „szafowanie”. W takiej sytuacji sieci handlowe musiały podjąć odpowiednie kroki – nie dalej jak tydzień temu dostaliśmy pismo, że opracowuje się właśnie olbrzymie zabezpieczenia, które umieszczane będą z przodu wszystkich sukienek. Bez usunięcia takiej metki nie będzie się dało włożyć tych ubrań na żadne wyjście. Ta mała czarna, którą właśnie „wypożyczyłam”, może więc symbolizować koniec pewnej epoki. – Dziękuję – odparłam po kilku dobrych sekundach. – Mogę za nią zapłacić – zaproponował uprzejmie. Z jednej strony nie chciałam mu mówić, że oddam sukienkę, z drugiej – jeszcze gorzej, gdyby pomyślał, że wydałam pół pensji na ciuch, żeby pójść na niespodziewaną randkę z aktorem. Postanowiłam się przyznać: – Nie trzeba, tylko ją pożyczyłam. Wyraźnie się zawstydził. – Mogłem przecież ci ją kupić. Zatrzymałabyś ją sobie. – I dodał dość ponuro: – Pewnie uważasz, że to żałosne szukać osoby towarzyszącej w Bloomingdale’s. – Nie, skąd. Ja wypożyczam sukienkę, ty wypożyczasz mnie.

– Zastanowiłam się nad tym, co właśnie powiedziałam. „Wypożyczanie” brzmiało trochę tak, jakbym była panienką do towarzystwa, ale Lillian, namiętna czytelniczka tabloidów, przysięgała, że facet jest gejem. „Wczoraj pisały o tym wszystkie gazety. To stuprocentowy gej, nie martw się” – wyszeptała mi do ucha. Dobrze mnie zna. Nigdy bym się nie zgodziła na taki układ z porzuconym i rozgoryczonym gwiazdorem, gdyby istniało ryzyko, że może próbować mnie wykorzystać. Nie ma mowy. Lillian wie zresztą, że robię sobie przerwę od facetów, zwłaszcza takich, co szukają dziewczyn po sklepach. – Naprawdę, nie przejmuj się tym. Cieszę się, że mogę tam z tobą pójść, a na sukience wcale mi nie zależy. – Nie wyglądał na przekonanego, więc zmieniłam temat. – To straszne, jak wszyscy uważnie śledzą każdy twój krok. Skinął twierdząco głową. Zaskakujące, jak swobodnie się przy nim czułam. W ogóle nie zachowywał się jak wielki gwiazdor. Gdy cokolwiek mówiłam, patrzył na mnie uważnie – naprawdę mi się przyglądał, jakbym znalazła się w centrum jego uwagi. – Mam nadzieję, że się nie rozczarujesz, film jest raczej kiepski. A skoro mowa o śledzeniu, to jutro możesz spodziewać się swojej twarzy na pierwszych stronach gazet, zdajesz sobie z tego sprawę, prawda? – W ogóle o tym nie pomyślałam – skłamałam. Szczerze mówiąc, w głębi duszy na to właśnie liczyłam. Tylko dlatego zgodziłam się bez chwili namysłu, kiedy Lillian powiedziała mi, że Jeremy jest gejem. Możliwość, nawet najbardziej hipotetyczna, że nasza fotografia trafi do poczytnej kolumny plotkarskiej na szóstej stronie „New York Post”, a może nawet do „New York Magazine”, gdzie umieszczano zdjęcia najpiękniejszych ludzi ubranych w najpiękniejsze stroje w najpiękniejszych miejscach… Chciałam zrobić na złość Flipowi. Flip to mój eks, naprawdę nazywa się Philip Roberts. Trudno mi uwierzyć, że kiedykolwiek został moim chłopakiem, teraz już byłym. Z początku nie chciałam się z nim nawet umówić, ale zapraszał mnie na randkę codziennie przez dwa tygodnie, aż w końcu uległam. To było ubiegłej zimy. Jak wiele osób dojeżdżających do Nowego Jorku, w zimne dni skracał sobie drogę z Third Avenue na Lex przez sklep,