E. Lockhart
BYLIŚMY ŁGARZAMI
przełożył Janusz Maćczak
Dla Daniela
Część pierwsza
Powitanie
1.
Witam we wspaniałej rodzinie Sinclairów.
Żadne z nas nie jest przestępcą.
Żadne z nas nie jest narkomanem.
Żadne z nas nie jest nieudacznikiem.
Sinclairowie są wysportowani, wysocy i przystojni.
Jesteśmy od pokoleń zamożną rodziną z wyższej sfery i
zwolennikami Partii Demokratycznej. Uśmiechamy się
szeroko, mamy kwadratowe podbródki, a grając w
tenisa, serwujemy agresywnie.
Nieważne, że rozwód w naszej rodzinie tak bardzo
nadszarpnął nam serca, że biją z wysiłkiem. Nieważne,
że kończą się nam pieniądze z funduszu powierniczego,
a na kuchennym blacie leżą niezapłacone rachunki za
karty kredytowe. Nieważne, że na nocnym stoliku stoi
mnóstwo buteleczek z lekarstwami.
Nieważne, że jedno z nas jest desperacko zakochane.
Tak desperacko
zakochane,
że trzeba podjąć
równie desperackie kroki.
Jesteśmy Sinclairami.
Żadne z nas nie żyje w biedzie.
Żadne z nas się nie myli.
Mieszkamy – przynajmniej w lecie – na prywatnej
wyspie u wybrzeży stanu Massachusetts.
Być może to wszystko, co musicie o nas wiedzieć.
2.
Nazywam się Cadence Sinclair-Eastman.
Mieszkam w Burlington w stanie Vermont z mamą i
trójką psów.
Mam prawie osiemnaście lat.
Mam mocno podniszczoną kartę biblioteczną i
niewiele więcej, chociaż to prawda, że mieszkam we
wspaniałym domu pełnym kosztownych bezużytecznych
przedmiotów.
Dawniej byłam blondynką, ale teraz moje włosy są
czarne.
Dawniej byłam silna, ale teraz jestem słaba.
Dawniej byłam ładna, ale teraz wyglądam na
schorowaną.
To prawda, że od czasu mojego wypadku cierpię na
migreny.
To prawda, że nie cierpię głupców.
Lubię takie słowne gry. Pojmujecie? Cierpię na
migreny. Nie cierpię głupców. To słowo w obydwu
zdaniach znaczy niemal to samo, ale niezupełnie.
Cierpieć.
Można by powiedzieć, że to znaczy „znosić”, lecz to
nie całkiem prawda.
Moja opowieść zaczyna się przed wypadkiem. W
czerwcu, kiedy miałam piętnaście lat, a mój ojciec
uciekł z kobietą, którą kochał bardziej niż nas.
Tata był niewyróżniającym się zbytnio wykładowcą
historii wojskowości. W tamtym czasie go podziwiałam.
Nosił tweedowe marynarki. Miał szczupłą twarz. Pijał
herbatę z mlekiem. Lubił gry planszowe i pozwalał mi w
nie wygrywać; lubił żeglowanie i nauczył mnie pływać
kajakiem; lubił jazdę rowerem, książki i zwiedzanie
muzeów sztuki.
Nigdy natomiast nie lubił psów, toteż dowodem tego,
jak bardzo kochał moją matkę, było to, że pozwalał
naszym golden retrieverom spać na kanapach i każdego
ranka wyprowadzał je na pięciokilometrowe spacery.
Nigdy też nie lubił moich dziadków, dlatego o jego
miłości zarówno do mnie, jak i do mamy świadczyło to,
że spędzał każde lato w domu Windemere na wyspie
Beechwood. Pisał tam artykuły o wojnach stoczonych
dawno temu i uśmiechał się do krewnych przy każdym
posiłku.
Tamtego czerwca, gdy miałam piętnaście lat, tata
oznajmił, że nas opuszcza, i dwa dni później wyjechał.
Powiedział mojej matce, że nie jest Sinclairem i nie
potrafi już dłużej starać się nim być. Nie potrafi się
uśmiechać, kłamać i być członkiem tej wspaniałej
rodziny mieszkającej we wspaniałych domach.
Nie potrafi. Nie może. Nie chce.
Mój ojciec już wcześniej wynajął firmę zajmującą się
przeprowadzkami. Wynajął też dom. Umieścił ostatnią
walizkę na tylnym siedzeniu mercedesa (zostawiał
mamie tylko saaba) i uruchomił silnik.
Potem wyjął rewolwer i strzelił mi w pierś. Upadłam
na trawnik. Przez wielką dziurę od kuli moje serce
wyturlało się z klatki piersiowej i spadło na grządkę
kwiatów. Krew tryskała rytmicznie z otwartej rany, a
potem z moich oczu,
moich uszu,
moich ust.
Miała słony smak klęski. Jaskrawa czerwień wstydu z
powodu bycia niekochaną wsiąkła w trawę przed
frontem naszego domu, w kostkę brukową alejki, w
schodki prowadzące na werandę. Moje serce rzucało się
spazmatycznie pośród peonii jak wyciągnięty z wody
pstrąg.
Matka straciła opanowanie. Powiedziała, żebym
wzięła się w garść.
Zachowuj się normalnie, powiedziała. Natychmiast,
powiedziała.
Ponieważ jesteś normalna. Ponieważ potrafisz być.
Nie rób sceny, powiedziała. Oddychaj głęboko i
usiądź.
Usłuchałam jej.
Tylko ona mi została.
Mama i ja zadarłyśmy dumnie nasze kwadratowe
podbródki, gdy tata zjeżdżał ze wzgórza. Potem
weszłyśmy do domu i zniszczyłyśmy wszystkie prezenty
od niego: biżuterię, ubrania, książki, wszystko. W
następnych dniach pozbyłyśmy się tapczanu i foteli,
które moi rodzice kupili razem. Wyrzuciłyśmy ślubną
porcelanę, srebrne sztućce, fotografie w ramkach.
Kupiłyśmy nowe meble. Wynajęłyśmy dekoratorkę
wnętrz. Zamówiłyśmy srebra stołowe u Tiffany’ego.
Spędziłyśmy cały dzień, wędrując po galeriach sztuki, i
kupiłyśmy obrazy, aby zakryć puste miejsca na ścianach.
Poleciłyśmy prawnikom dziadka, żeby zabezpieczyli
środki na koncie bankowym mamy.
Potem spakowałyśmy walizki i pojechałyśmy na wyspę
Beechwood.
3.
Penny, Carrie i Bess są córkami Tipper i Harrisa
Sinclairów. Harris dorobił się w wieku dwudziestu jeden
lat, po ukończeniu Harvardu, a fortunę zbił dzięki
interesom, których nigdy nie chciało mi się pojąć.
Odziedziczył dom i ziemię. Podejmował trafne decyzje
na giełdzie. Poślubił Tipper i trzymał ją w kuchni i
ogrodzie. Popisywał się żoną ozdobioną perłami podczas
imprez towarzyskich i rejsów jachtem. Jak się zdaje,
sprawiało jej to przyjemność.
Jedynym niepowodzeniem dziadka było to, że nie
miał syna, ale to nieistotne. Córki Sinclairów były
pięknie opalone i utalentowane. Te wysokie, wesołe,
bogate dziewczyny wydawały się księżniczkami z bajki.
Słynęły w Bostonie, na Harvardzie i na wyspie Martha’s
Vineyard ze swych kaszmirowych swetrów i wspaniałych
przyjęć. Były stworzone do tego, aby stać się legendą.
Stworzone, by ukończyć prestiżowe uniwersytety,
poślubić książęta i zamieszkać w imponujących
domostwach pełnych wyrafinowanych dzieł sztuki.
Dziadek i Tipper darzyli te dziewczęta tak wielką
miłością, że nie potrafili powiedzieć, którą z nich
kochają najbardziej. Czasami Carrie, potem Penny,
później Bess, potem znowu Carrie. Odbyły się wystawne
przyjęcia ślubne, na których podawano łososia i
przygrywały harfistki. Później pojawiły się jasnowłose
wnuczęta i wesołe psy o jasnej sierści. Nikt nigdy nie
był tak dumny ze swych pięknych amerykańskich córek
jak wówczas Tipper i Harris.
Zbudowali na swojej prywatnej skalistej wyspie trzy
nowe domy i każdemu nadali nazwę: Windemere dla
Penny, Red Gate dla Carrie i Cuddledown dla Bess.
Ja jestem najstarszą wnuczką Sinclairów.
Spadkobierczynią wyspy, fortuny i wielkich oczekiwań.
No cóż, chyba.
4.
Ja, Johnny, Mirren i Gat. Gat, Mirren, Johnny i ja.
Rodzina nazywa naszą czwórkę Łgarzami i zapewne
na to zasługujemy. Jesteśmy niemal rówieśnikami i
wszyscy obchodzimy urodziny jesienią. Przez większość
letnich wakacji spędzanych na Beechwood sprawialiśmy
kłopoty.
Gat pierwszy raz przyjechał na wyspę, gdy mieliśmy
osiem lat. Nazwaliśmy tę porę roku ósmym latem.
Wcześniej Mirren, Johnny i ja nie byliśmy Łgarzami.
Byliśmy tylko kuzynami, a Johnny zachowywał się
nieznośnie, bo nie chciał się bawić z dziewczynami.
Johnny jest wigorem, wysiłkiem i kąśliwością. W
tamtym czasie nosił nasze lalki Barbie za szyje albo
strzelał do nas z pistoletów zrobionych z klocków Lego.
Mirren jest cukrem, ciekawością i deszczem. Wtedy
spędzała długie popołudnia z Taftem i bliźniaczkami,
podczas gdy ja rysowałam na papierze milimetrowym i
czytałam w hamaku na werandzie domu Clairmont.
A potem przyjechał Gat, by spędzić z nami lato.
Mąż ciotki Carrie porzucił ją, kiedy była w ciąży
przed urodzeniem braciszka Johnny’ego, Willa. Nie
wiem, dlaczego tak postąpił. W naszej rodzinie nigdy się
o tym nie mówi. W lecie ósmym Will był niemowlakiem,
a Carrie związała się już z Edem.
Ten Ed handlował dziełami sztuki i uwielbiał dzieci.
Tyle tylko o nim usłyszeliśmy, kiedy Carrie oznajmiła,
że przywiezie go na wyspę Beechwood wraz z Johnnym i
malutkim Willem.
Tamtego lata oni zjawili się jako ostatni i większość z
nas czekała na przystani, aż przybije ich motorówka.
Dziadek podniósł mnie, żebym mogła pomachać do
Johnny’ego, który w pomarańczowej kamizelce
ratunkowej wołał do nas z dziobu.
Obok nas stała babcia Tipper. Na moment odwróciła
się od motorówki, sięgnęła do kieszeni i wyjęła białą
miętówkę. Odwinęła ją z papierka i włożyła mi do ust.
Gdy znowu spojrzała na łódź, wyraz jej twarzy się
zmienił. Zmrużyłam oczy, wypatrując, co takiego
zobaczyła.
Carrie zeszła z motorówki z Willem na ręku. Był w
niemowlęcej żółtej kamizelce ratunkowej i widziało się
tylko wystające z niej potargane jasne włosy. Na jego
widok zaczęto wiwatować. Ta kamizelka, jakie nosiliśmy
wszyscy jako niemowlęta. Te blond włosy. Jakie to
cudowne, że ten mały chłopczyk, którego jeszcze nie
znaliśmy, jest takim wykapanym Sinclairem.
Johnny wyskoczył z motorówki i cisnął na nabrzeże
swoją kamizelkę. Pierwsze, co zrobił, to podbiegł do
Mirren i ją kopnął. Potem kopnął mnie, a następnie
bliźniaczki. Podszedł do naszych dziadków i przystanął,
sztywno wyprostowany.
– Miło was widzieć, babciu i dziadku. Cieszę się na to
urocze lato.
Tipper go uściskała.
– Matka poleciła ci to powiedzieć, prawda?
– Tak – przyznał Johnny. – Ale mówię też od siebie,
że miło znowu was widzieć.
– Grzeczny chłopiec.
– Mogę już iść?
Tipper pocałowała go w piegowaty policzek.
– No dobrze, idź.
Ed zszedł na nabrzeże za Johnnym i zatrzymał się,
żeby pomóc załodze wypakować bagaże z motorówki.
Był wysoki i szczupły. Miał bardzo ciemną cerę –
odziedziczoną po indiańskich przodkach, jak się później
dowiedzieliśmy. Nosił okulary w czarnych oprawkach i
eleganckie miejskie ubranie: płócienny garnitur i
koszulę w paski. Spodnie były pogniecione po podróży.
Dziadek postawił mnie na ziemi.
Babka mocno zacisnęła wargi. Potem wyszczerzyła
zęby w uśmiechu i wystąpiła naprzód.
– Ty zapewne jesteś Ed. Co za urocza niespodzianka.
Uścisnął dłonie im obojgu.
– Czy Carrie nie zawiadomiła was, że przyjedziemy?
– Tak, oczywiście.
Ed powiódł spojrzeniem po naszej stuprocentowo
białej rodzinie. Potem odwrócił się do Carrie.
– Gdzie Gat?
Zawołali go, a on wygramolił się z łodzi. Ściągał z
siebie kamizelkę ratunkową i spoglądał w dół, rozpinając
sprzączki.
– Mamo, tato – powiedziała Carrie – przywieźliśmy
siostrzeńca Eda, żeby bawił się z Johnnym. Nazywa się
Gat Patil.
Dziadek pogładził Gata po głowie.
– Cześć, młody człowieku.
– Cześć.
– Jego ojciec zmarł w tym roku – wyjaśniła Carrie. –
Bardzo pomożemy siostrze Eda, zabierając go na kilka
tygodni. I posłuchaj, Gat, będziesz uczestniczył w
grillach i chodził pływać, jak o tym rozmawialiśmy,
dobrze?
Ale Gat nie odpowiedział. Patrzył na mnie.
Miał wydatny nos, łagodne usta, ciemnobrązową cerę,
czarne faliste włosy. Była w nim wewnętrzna energia,
niczym w zwiniętej sprężynie. Zdawał się czegoś
poszukiwać. Był kontemplacją i entuzjazmem. Ambicją i
mocną kawą. Nie potrafiłam oderwać od niego oczu.
Nasze spojrzenia się spotkały.
Odwróciłam się i uciekłam.
Gat pobiegł za mną. Słyszałam tupot jego nóg na
wyłożonych deskami alejkach przecinających wyspę.
Wciąż biegłam, a Gat wciąż podążał za mną.
Gonił go Johnny, a jego ścigała Mirren.
Dorośli zostali na przystani. Gawędzili, krążyli
uprzejmie wokół Eda, przemawiali pieszczotliwie do
niemowlaka Willa. Maluchy bawiły się ze sobą, jak
zawsze.
My czworo zatrzymaliśmy się na maleńkiej plaży przy
domu Cuddledown. Był to wąski spłacheć piasku z
wysokimi skałami po obu stronach. W tamtym okresie
rzadko tam zaglądaliśmy. Na dużej plaży był bardziej
miękki piasek i mniej morskich wodorostów.
Mirren zdjęła buty, a reszta poszła za jej przykładem.
Ciskaliśmy kamykami w wodę. Po prostu istnieliśmy.
Napisałam na piasku nasze imiona.
Cadence, Mirren, Johnny i Gat.
Gat, Johnny, Mirren i Cadence.
To był początek naszej czwórki.
Johnny poprosił, żeby Gat został u nas dłużej.
I tak się stało.
W następnym roku poprosił, żeby Gat mógł przyjechać
na całe lato.
Gat przyjechał.
Johnny był najukochańszym wnuczkiem. Dziadkowie
prawie nigdy mu nie odmawiali.
5.
W lecie czternastym Gat i ja wypłynęliśmy sami małą
motorówką. Było tuż po śniadaniu. Bess nakłoniła
Mirren, żeby zagrała w tenisa z Taftem i bliźniaczkami.
Johnny w tamtym roku zaczął biegać i pokonywał
okrążenia ścieżką wokół wyspy. Gat odszukał mnie w
kuchni domu Clairmont i zapytał, czy nie popłynęłabym
z nim łódką.
– Raczej nie – odpowiedziałam, gdyż chciałam wrócić
do łóżka z książką.
– Proszę.
Gat niemal nigdy o nic nie prosił.
– Popłyń sam.
– Nie mogę wziąć motorówki – odrzekł. – Nie mam
prawa.
– Oczywiście, że możesz.
– Nie bez któregoś z was.
Zachowywał się śmiesznie.
– Dokąd chcesz popłynąć? – spytałam.
– Chcę po prostu wyrwać się z wyspy. Czasami nie
mogę tutaj wytrzymać.
Wtedy nie miałam pojęcia, dlaczego nie może tu
wytrzymać, ale się zgodziłam. Wypłynęliśmy motorówką
w morze w kostiumach kąpielowych i sztormiakach. Po
niedługim czasie Gat wyłączył silnik. Siedzieliśmy,
jedząc orzeszki pistacjowe i wdychając słone morskie
powietrze. Blask słońca lśnił na wodzie.
– Wykąpmy się – zaproponowałam.
Gat skoczył z burty, a ja za nim, ale woda była o
wiele zimniejsza niż przy plaży i odebrało nam oddech.
Słońce zaszło za chmurę. Śmialiśmy się histerycznie i
krzyczeliśmy, że to najgłupszy z pomysłów. Co nam
strzeliło do głowy? Przecież każdy wie, że u wybrzeża są
rekiny.
Boże, nie wspominajmy o rekinach! Szamotaliśmy się
i odpychaliśmy nawzajem, gdy każde z nas usiłowało
pierwsze wejść po drabince na rufie motorówki.
Po chwili Gat się cofnął i pozwolił mi wspiąć się
pierwszej.
– Nie dlatego, że jesteś dziewczyną, ale ponieważ
mam dobry charakter.
– Dzięki – parsknęłam i pokazałam mu język.
– Ale kiedy rekin odgryzie mi nogi, obiecaj, że
napiszesz mowę pogrzebową o tym, jak wspaniale się
zachowałem.
– Załatwione – rzuciłam. – Gatwick Matthew Patil
został smacznym obiadem.
Zmarzliśmy tak, że wydawało się to nam aż
histerycznie zabawne. Nie mieliśmy ręczników.
Skuliliśmy się razem pod kocem z polaru znalezionym
pod siedzeniem, stykając się nagimi ramionami i
zimnymi stopami.
– To tylko dlatego, żebyśmy nie dostali hipotermii –
powiedział Gat. – Nie myśl, że uważam cię za ładną czy
coś takiego.
– Wiem, że ci się nie podobam.
– Ściągasz ze mnie koc.
– Przepraszam.
Zapadła cisza. Potem Gat się odezwał: – Tak
naprawdę uważam cię za ładną, Cady. Nie chciałem,
żeby to tak zabrzmiało. A właściwie kiedy stałaś się taka
ładna? To krępujące.
– Wyglądam tak samo jak zawsze.
– Zmieniłaś się w ciągu tego roku szkolnego. To mnie
zbija z tropu.
– Jesteś na jakimś tropie?
Z powagą skinął głową.
– To najgłupsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałam –
oświadczyłam. – Co to za trop?
– Prowadzi do tego, żeby nic nie przebiło mojej
obronnej zbroi. Nie zauważyłaś?
Wybuchnęłam śmiechem.
– Nie.
– Do licha! Myślałem, że to działa.
Zmieniliśmy temat i zaczęliśmy rozmawiać o zabraniu
maluchów po południu do kina w Edgartown, o rekinach
i o tym, czy naprawdę pożerają ludzi, oraz o grze
komputerowej „Rośliny kontra zombi”.
Później wróciliśmy motorówką na wyspę.
Niedługo potem Gat zaczął pożyczać mi swoje książki
i odszukiwać mnie wczesnymi wieczorami na małej
plaży. Czasami przychodził do mnie też, kiedy
wylegiwałam się na trawniku domu Windemere z golden
retrieverami.
Nabraliśmy zwyczaju spacerowania razem ścieżką
biegnącą wokół wyspy. Gat szedł pierwszy, a ja za nim.
Rozmawialiśmy o książkach albo wymyślaliśmy
wyimaginowane światy. Bywało, że przemierzaliśmy
kilka okrążeń, póki nie zgłodnieliśmy albo nam się nie
znudziło.
Wzdłuż ścieżki rosły ciemnoróżowe japońskie róże.
Roztaczały nikłą słodką woń.
Pewnego dnia popatrzyłam na Gata leżącego z książką
w hamaku koło domu Clairmont i wydało mi się… no…
jakby był mój. Jakby należał tylko do mnie.
W milczeniu położyłam się obok niego w hamaku.
Wyjęłam mu z ręki pióro – zawsze czytał, trzymając
pióro – i napisałam „Gat” na grzbiecie jego lewej dłoni,
a „Cadence” na grzbiecie prawej.
Wziął ode mnie pióro i napisał „Gat” na grzbiecie
mojej lewej dłoni, a „Cadence” na grzbiecie prawej.
Nie mówię tu o losie. Nie wierzę w przeznaczenie,
bratnie dusze czy siły nadprzyrodzone. Chodzi mi tylko
o to, że rozumieliśmy się nawzajem. Całkowicie.
Ale mieliśmy zaledwie czternaście lat. Nigdy dotąd
nie całowałam się z chłopcem – chociaż później, w
następnym roku szkolnym pocałowałam kilku – i jakoś
nie nazwaliśmy tego miłością.
E. Lockhart BYLIŚMY ŁGARZAMI przełożył Janusz Maćczak
Dla Daniela
Część pierwsza Powitanie
1. Witam we wspaniałej rodzinie Sinclairów. Żadne z nas nie jest przestępcą. Żadne z nas nie jest narkomanem. Żadne z nas nie jest nieudacznikiem. Sinclairowie są wysportowani, wysocy i przystojni. Jesteśmy od pokoleń zamożną rodziną z wyższej sfery i zwolennikami Partii Demokratycznej. Uśmiechamy się szeroko, mamy kwadratowe podbródki, a grając w tenisa, serwujemy agresywnie. Nieważne, że rozwód w naszej rodzinie tak bardzo nadszarpnął nam serca, że biją z wysiłkiem. Nieważne, że kończą się nam pieniądze z funduszu powierniczego, a na kuchennym blacie leżą niezapłacone rachunki za karty kredytowe. Nieważne, że na nocnym stoliku stoi mnóstwo buteleczek z lekarstwami. Nieważne, że jedno z nas jest desperacko zakochane. Tak desperacko zakochane, że trzeba podjąć równie desperackie kroki. Jesteśmy Sinclairami. Żadne z nas nie żyje w biedzie.
Żadne z nas się nie myli. Mieszkamy – przynajmniej w lecie – na prywatnej wyspie u wybrzeży stanu Massachusetts. Być może to wszystko, co musicie o nas wiedzieć.
2. Nazywam się Cadence Sinclair-Eastman. Mieszkam w Burlington w stanie Vermont z mamą i trójką psów. Mam prawie osiemnaście lat. Mam mocno podniszczoną kartę biblioteczną i niewiele więcej, chociaż to prawda, że mieszkam we wspaniałym domu pełnym kosztownych bezużytecznych przedmiotów. Dawniej byłam blondynką, ale teraz moje włosy są czarne. Dawniej byłam silna, ale teraz jestem słaba. Dawniej byłam ładna, ale teraz wyglądam na schorowaną. To prawda, że od czasu mojego wypadku cierpię na migreny. To prawda, że nie cierpię głupców. Lubię takie słowne gry. Pojmujecie? Cierpię na migreny. Nie cierpię głupców. To słowo w obydwu zdaniach znaczy niemal to samo, ale niezupełnie. Cierpieć. Można by powiedzieć, że to znaczy „znosić”, lecz to nie całkiem prawda.
Moja opowieść zaczyna się przed wypadkiem. W czerwcu, kiedy miałam piętnaście lat, a mój ojciec uciekł z kobietą, którą kochał bardziej niż nas. Tata był niewyróżniającym się zbytnio wykładowcą historii wojskowości. W tamtym czasie go podziwiałam. Nosił tweedowe marynarki. Miał szczupłą twarz. Pijał herbatę z mlekiem. Lubił gry planszowe i pozwalał mi w nie wygrywać; lubił żeglowanie i nauczył mnie pływać kajakiem; lubił jazdę rowerem, książki i zwiedzanie muzeów sztuki. Nigdy natomiast nie lubił psów, toteż dowodem tego, jak bardzo kochał moją matkę, było to, że pozwalał naszym golden retrieverom spać na kanapach i każdego ranka wyprowadzał je na pięciokilometrowe spacery. Nigdy też nie lubił moich dziadków, dlatego o jego miłości zarówno do mnie, jak i do mamy świadczyło to, że spędzał każde lato w domu Windemere na wyspie Beechwood. Pisał tam artykuły o wojnach stoczonych dawno temu i uśmiechał się do krewnych przy każdym posiłku. Tamtego czerwca, gdy miałam piętnaście lat, tata oznajmił, że nas opuszcza, i dwa dni później wyjechał. Powiedział mojej matce, że nie jest Sinclairem i nie potrafi już dłużej starać się nim być. Nie potrafi się uśmiechać, kłamać i być członkiem tej wspaniałej rodziny mieszkającej we wspaniałych domach. Nie potrafi. Nie może. Nie chce.
Mój ojciec już wcześniej wynajął firmę zajmującą się przeprowadzkami. Wynajął też dom. Umieścił ostatnią walizkę na tylnym siedzeniu mercedesa (zostawiał mamie tylko saaba) i uruchomił silnik. Potem wyjął rewolwer i strzelił mi w pierś. Upadłam na trawnik. Przez wielką dziurę od kuli moje serce wyturlało się z klatki piersiowej i spadło na grządkę kwiatów. Krew tryskała rytmicznie z otwartej rany, a potem z moich oczu, moich uszu, moich ust. Miała słony smak klęski. Jaskrawa czerwień wstydu z powodu bycia niekochaną wsiąkła w trawę przed frontem naszego domu, w kostkę brukową alejki, w schodki prowadzące na werandę. Moje serce rzucało się spazmatycznie pośród peonii jak wyciągnięty z wody pstrąg. Matka straciła opanowanie. Powiedziała, żebym wzięła się w garść. Zachowuj się normalnie, powiedziała. Natychmiast, powiedziała. Ponieważ jesteś normalna. Ponieważ potrafisz być. Nie rób sceny, powiedziała. Oddychaj głęboko i usiądź. Usłuchałam jej. Tylko ona mi została. Mama i ja zadarłyśmy dumnie nasze kwadratowe
podbródki, gdy tata zjeżdżał ze wzgórza. Potem weszłyśmy do domu i zniszczyłyśmy wszystkie prezenty od niego: biżuterię, ubrania, książki, wszystko. W następnych dniach pozbyłyśmy się tapczanu i foteli, które moi rodzice kupili razem. Wyrzuciłyśmy ślubną porcelanę, srebrne sztućce, fotografie w ramkach. Kupiłyśmy nowe meble. Wynajęłyśmy dekoratorkę wnętrz. Zamówiłyśmy srebra stołowe u Tiffany’ego. Spędziłyśmy cały dzień, wędrując po galeriach sztuki, i kupiłyśmy obrazy, aby zakryć puste miejsca na ścianach. Poleciłyśmy prawnikom dziadka, żeby zabezpieczyli środki na koncie bankowym mamy. Potem spakowałyśmy walizki i pojechałyśmy na wyspę Beechwood.
3. Penny, Carrie i Bess są córkami Tipper i Harrisa Sinclairów. Harris dorobił się w wieku dwudziestu jeden lat, po ukończeniu Harvardu, a fortunę zbił dzięki interesom, których nigdy nie chciało mi się pojąć. Odziedziczył dom i ziemię. Podejmował trafne decyzje na giełdzie. Poślubił Tipper i trzymał ją w kuchni i ogrodzie. Popisywał się żoną ozdobioną perłami podczas imprez towarzyskich i rejsów jachtem. Jak się zdaje, sprawiało jej to przyjemność. Jedynym niepowodzeniem dziadka było to, że nie miał syna, ale to nieistotne. Córki Sinclairów były pięknie opalone i utalentowane. Te wysokie, wesołe, bogate dziewczyny wydawały się księżniczkami z bajki. Słynęły w Bostonie, na Harvardzie i na wyspie Martha’s Vineyard ze swych kaszmirowych swetrów i wspaniałych przyjęć. Były stworzone do tego, aby stać się legendą. Stworzone, by ukończyć prestiżowe uniwersytety, poślubić książęta i zamieszkać w imponujących domostwach pełnych wyrafinowanych dzieł sztuki. Dziadek i Tipper darzyli te dziewczęta tak wielką miłością, że nie potrafili powiedzieć, którą z nich kochają najbardziej. Czasami Carrie, potem Penny,
później Bess, potem znowu Carrie. Odbyły się wystawne przyjęcia ślubne, na których podawano łososia i przygrywały harfistki. Później pojawiły się jasnowłose wnuczęta i wesołe psy o jasnej sierści. Nikt nigdy nie był tak dumny ze swych pięknych amerykańskich córek jak wówczas Tipper i Harris. Zbudowali na swojej prywatnej skalistej wyspie trzy nowe domy i każdemu nadali nazwę: Windemere dla Penny, Red Gate dla Carrie i Cuddledown dla Bess. Ja jestem najstarszą wnuczką Sinclairów. Spadkobierczynią wyspy, fortuny i wielkich oczekiwań. No cóż, chyba.
4. Ja, Johnny, Mirren i Gat. Gat, Mirren, Johnny i ja. Rodzina nazywa naszą czwórkę Łgarzami i zapewne na to zasługujemy. Jesteśmy niemal rówieśnikami i wszyscy obchodzimy urodziny jesienią. Przez większość letnich wakacji spędzanych na Beechwood sprawialiśmy kłopoty. Gat pierwszy raz przyjechał na wyspę, gdy mieliśmy osiem lat. Nazwaliśmy tę porę roku ósmym latem. Wcześniej Mirren, Johnny i ja nie byliśmy Łgarzami. Byliśmy tylko kuzynami, a Johnny zachowywał się nieznośnie, bo nie chciał się bawić z dziewczynami. Johnny jest wigorem, wysiłkiem i kąśliwością. W tamtym czasie nosił nasze lalki Barbie za szyje albo strzelał do nas z pistoletów zrobionych z klocków Lego. Mirren jest cukrem, ciekawością i deszczem. Wtedy spędzała długie popołudnia z Taftem i bliźniaczkami, podczas gdy ja rysowałam na papierze milimetrowym i czytałam w hamaku na werandzie domu Clairmont. A potem przyjechał Gat, by spędzić z nami lato. Mąż ciotki Carrie porzucił ją, kiedy była w ciąży przed urodzeniem braciszka Johnny’ego, Willa. Nie wiem, dlaczego tak postąpił. W naszej rodzinie nigdy się
o tym nie mówi. W lecie ósmym Will był niemowlakiem, a Carrie związała się już z Edem. Ten Ed handlował dziełami sztuki i uwielbiał dzieci. Tyle tylko o nim usłyszeliśmy, kiedy Carrie oznajmiła, że przywiezie go na wyspę Beechwood wraz z Johnnym i malutkim Willem. Tamtego lata oni zjawili się jako ostatni i większość z nas czekała na przystani, aż przybije ich motorówka. Dziadek podniósł mnie, żebym mogła pomachać do Johnny’ego, który w pomarańczowej kamizelce ratunkowej wołał do nas z dziobu. Obok nas stała babcia Tipper. Na moment odwróciła się od motorówki, sięgnęła do kieszeni i wyjęła białą miętówkę. Odwinęła ją z papierka i włożyła mi do ust. Gdy znowu spojrzała na łódź, wyraz jej twarzy się zmienił. Zmrużyłam oczy, wypatrując, co takiego zobaczyła. Carrie zeszła z motorówki z Willem na ręku. Był w niemowlęcej żółtej kamizelce ratunkowej i widziało się tylko wystające z niej potargane jasne włosy. Na jego widok zaczęto wiwatować. Ta kamizelka, jakie nosiliśmy wszyscy jako niemowlęta. Te blond włosy. Jakie to cudowne, że ten mały chłopczyk, którego jeszcze nie znaliśmy, jest takim wykapanym Sinclairem. Johnny wyskoczył z motorówki i cisnął na nabrzeże swoją kamizelkę. Pierwsze, co zrobił, to podbiegł do Mirren i ją kopnął. Potem kopnął mnie, a następnie
bliźniaczki. Podszedł do naszych dziadków i przystanął, sztywno wyprostowany. – Miło was widzieć, babciu i dziadku. Cieszę się na to urocze lato. Tipper go uściskała. – Matka poleciła ci to powiedzieć, prawda? – Tak – przyznał Johnny. – Ale mówię też od siebie, że miło znowu was widzieć. – Grzeczny chłopiec. – Mogę już iść? Tipper pocałowała go w piegowaty policzek. – No dobrze, idź. Ed zszedł na nabrzeże za Johnnym i zatrzymał się, żeby pomóc załodze wypakować bagaże z motorówki. Był wysoki i szczupły. Miał bardzo ciemną cerę – odziedziczoną po indiańskich przodkach, jak się później dowiedzieliśmy. Nosił okulary w czarnych oprawkach i eleganckie miejskie ubranie: płócienny garnitur i koszulę w paski. Spodnie były pogniecione po podróży. Dziadek postawił mnie na ziemi. Babka mocno zacisnęła wargi. Potem wyszczerzyła zęby w uśmiechu i wystąpiła naprzód. – Ty zapewne jesteś Ed. Co za urocza niespodzianka. Uścisnął dłonie im obojgu. – Czy Carrie nie zawiadomiła was, że przyjedziemy? – Tak, oczywiście. Ed powiódł spojrzeniem po naszej stuprocentowo
białej rodzinie. Potem odwrócił się do Carrie. – Gdzie Gat? Zawołali go, a on wygramolił się z łodzi. Ściągał z siebie kamizelkę ratunkową i spoglądał w dół, rozpinając sprzączki. – Mamo, tato – powiedziała Carrie – przywieźliśmy siostrzeńca Eda, żeby bawił się z Johnnym. Nazywa się Gat Patil. Dziadek pogładził Gata po głowie. – Cześć, młody człowieku. – Cześć. – Jego ojciec zmarł w tym roku – wyjaśniła Carrie. – Bardzo pomożemy siostrze Eda, zabierając go na kilka tygodni. I posłuchaj, Gat, będziesz uczestniczył w grillach i chodził pływać, jak o tym rozmawialiśmy, dobrze? Ale Gat nie odpowiedział. Patrzył na mnie. Miał wydatny nos, łagodne usta, ciemnobrązową cerę, czarne faliste włosy. Była w nim wewnętrzna energia, niczym w zwiniętej sprężynie. Zdawał się czegoś poszukiwać. Był kontemplacją i entuzjazmem. Ambicją i mocną kawą. Nie potrafiłam oderwać od niego oczu. Nasze spojrzenia się spotkały. Odwróciłam się i uciekłam. Gat pobiegł za mną. Słyszałam tupot jego nóg na wyłożonych deskami alejkach przecinających wyspę. Wciąż biegłam, a Gat wciąż podążał za mną.
Gonił go Johnny, a jego ścigała Mirren. Dorośli zostali na przystani. Gawędzili, krążyli uprzejmie wokół Eda, przemawiali pieszczotliwie do niemowlaka Willa. Maluchy bawiły się ze sobą, jak zawsze. My czworo zatrzymaliśmy się na maleńkiej plaży przy domu Cuddledown. Był to wąski spłacheć piasku z wysokimi skałami po obu stronach. W tamtym okresie rzadko tam zaglądaliśmy. Na dużej plaży był bardziej miękki piasek i mniej morskich wodorostów. Mirren zdjęła buty, a reszta poszła za jej przykładem. Ciskaliśmy kamykami w wodę. Po prostu istnieliśmy. Napisałam na piasku nasze imiona. Cadence, Mirren, Johnny i Gat. Gat, Johnny, Mirren i Cadence. To był początek naszej czwórki. Johnny poprosił, żeby Gat został u nas dłużej. I tak się stało. W następnym roku poprosił, żeby Gat mógł przyjechać na całe lato. Gat przyjechał. Johnny był najukochańszym wnuczkiem. Dziadkowie prawie nigdy mu nie odmawiali.
5. W lecie czternastym Gat i ja wypłynęliśmy sami małą motorówką. Było tuż po śniadaniu. Bess nakłoniła Mirren, żeby zagrała w tenisa z Taftem i bliźniaczkami. Johnny w tamtym roku zaczął biegać i pokonywał okrążenia ścieżką wokół wyspy. Gat odszukał mnie w kuchni domu Clairmont i zapytał, czy nie popłynęłabym z nim łódką. – Raczej nie – odpowiedziałam, gdyż chciałam wrócić do łóżka z książką. – Proszę. Gat niemal nigdy o nic nie prosił. – Popłyń sam. – Nie mogę wziąć motorówki – odrzekł. – Nie mam prawa. – Oczywiście, że możesz. – Nie bez któregoś z was. Zachowywał się śmiesznie. – Dokąd chcesz popłynąć? – spytałam. – Chcę po prostu wyrwać się z wyspy. Czasami nie mogę tutaj wytrzymać. Wtedy nie miałam pojęcia, dlaczego nie może tu wytrzymać, ale się zgodziłam. Wypłynęliśmy motorówką
w morze w kostiumach kąpielowych i sztormiakach. Po niedługim czasie Gat wyłączył silnik. Siedzieliśmy, jedząc orzeszki pistacjowe i wdychając słone morskie powietrze. Blask słońca lśnił na wodzie. – Wykąpmy się – zaproponowałam. Gat skoczył z burty, a ja za nim, ale woda była o wiele zimniejsza niż przy plaży i odebrało nam oddech. Słońce zaszło za chmurę. Śmialiśmy się histerycznie i krzyczeliśmy, że to najgłupszy z pomysłów. Co nam strzeliło do głowy? Przecież każdy wie, że u wybrzeża są rekiny. Boże, nie wspominajmy o rekinach! Szamotaliśmy się i odpychaliśmy nawzajem, gdy każde z nas usiłowało pierwsze wejść po drabince na rufie motorówki. Po chwili Gat się cofnął i pozwolił mi wspiąć się pierwszej. – Nie dlatego, że jesteś dziewczyną, ale ponieważ mam dobry charakter. – Dzięki – parsknęłam i pokazałam mu język. – Ale kiedy rekin odgryzie mi nogi, obiecaj, że napiszesz mowę pogrzebową o tym, jak wspaniale się zachowałem. – Załatwione – rzuciłam. – Gatwick Matthew Patil został smacznym obiadem. Zmarzliśmy tak, że wydawało się to nam aż histerycznie zabawne. Nie mieliśmy ręczników. Skuliliśmy się razem pod kocem z polaru znalezionym
pod siedzeniem, stykając się nagimi ramionami i zimnymi stopami. – To tylko dlatego, żebyśmy nie dostali hipotermii – powiedział Gat. – Nie myśl, że uważam cię za ładną czy coś takiego. – Wiem, że ci się nie podobam. – Ściągasz ze mnie koc. – Przepraszam. Zapadła cisza. Potem Gat się odezwał: – Tak naprawdę uważam cię za ładną, Cady. Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało. A właściwie kiedy stałaś się taka ładna? To krępujące. – Wyglądam tak samo jak zawsze. – Zmieniłaś się w ciągu tego roku szkolnego. To mnie zbija z tropu. – Jesteś na jakimś tropie? Z powagą skinął głową. – To najgłupsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałam – oświadczyłam. – Co to za trop? – Prowadzi do tego, żeby nic nie przebiło mojej obronnej zbroi. Nie zauważyłaś? Wybuchnęłam śmiechem. – Nie. – Do licha! Myślałem, że to działa. Zmieniliśmy temat i zaczęliśmy rozmawiać o zabraniu maluchów po południu do kina w Edgartown, o rekinach i o tym, czy naprawdę pożerają ludzi, oraz o grze
komputerowej „Rośliny kontra zombi”. Później wróciliśmy motorówką na wyspę. Niedługo potem Gat zaczął pożyczać mi swoje książki i odszukiwać mnie wczesnymi wieczorami na małej plaży. Czasami przychodził do mnie też, kiedy wylegiwałam się na trawniku domu Windemere z golden retrieverami. Nabraliśmy zwyczaju spacerowania razem ścieżką biegnącą wokół wyspy. Gat szedł pierwszy, a ja za nim. Rozmawialiśmy o książkach albo wymyślaliśmy wyimaginowane światy. Bywało, że przemierzaliśmy kilka okrążeń, póki nie zgłodnieliśmy albo nam się nie znudziło. Wzdłuż ścieżki rosły ciemnoróżowe japońskie róże. Roztaczały nikłą słodką woń. Pewnego dnia popatrzyłam na Gata leżącego z książką w hamaku koło domu Clairmont i wydało mi się… no… jakby był mój. Jakby należał tylko do mnie. W milczeniu położyłam się obok niego w hamaku. Wyjęłam mu z ręki pióro – zawsze czytał, trzymając pióro – i napisałam „Gat” na grzbiecie jego lewej dłoni, a „Cadence” na grzbiecie prawej. Wziął ode mnie pióro i napisał „Gat” na grzbiecie mojej lewej dłoni, a „Cadence” na grzbiecie prawej. Nie mówię tu o losie. Nie wierzę w przeznaczenie, bratnie dusze czy siły nadprzyrodzone. Chodzi mi tylko o to, że rozumieliśmy się nawzajem. Całkowicie.
Ale mieliśmy zaledwie czternaście lat. Nigdy dotąd nie całowałam się z chłopcem – chociaż później, w następnym roku szkolnym pocałowałam kilku – i jakoś nie nazwaliśmy tego miłością.