Uwiedziona
Pamela Britton
PROLOG
Było faktem dobrze znanym w towarzystwie, że przywiązanie do
Luciena St. Aubyn niosło za sobą śmierć.
Och, oczywiście nie wszyscy, dla których kiedykolwiek coś
znaczył, ginęli, jedynie prawie wszyscy.
Weźmy na przykład jego guwernantki. Cztery z tych jejmości
zmarło, zanim Lucien osiągnął wiek męski, z tego jedna
najwyraźniej na zaledwie ból głowy. Fakt, że zmarł także stajenny
młodego hrabiego, wydawał się zbiegiem okoliczności. Jednak po
śmierci najlepszego przyjaciela Luciena ludzie zaczęli się już na
widok hrabiego żegnać. W końcu ile zgonów może wydarzyć się
wśród znajomych jednego człowieka, zanim zacznie się to
wydawać, no cóż, dziwne?
Śmierć najlepszego przyjaciela nie byłaby niczym nadzwyczajnym.
Ostatecznie ludzie umierają. To raczej okoliczności, w jakich
zginął ten młodzieniec, tak przeraziły co bardziej przesądnych.
Marcus zginął od uderzenia kamieniem. Fakt, że kamyk ten
wystrzelił spod kół powozu Luciena, wydawał się szczególną
ironią losu. To, że młody hrabia jechał właśnie w odwiedziny do
Marcusa, a ten do niego, również zakrawało na ironię. Jednak
dopiero fakt, że kamień trafił młodzieńca tak niefortunnie, że stał
się przyczyną jego gwałtownego zejścia, okazał się prawdziwą
ironią losu. Potem, gdy Lucien miał lat dwadzieścia, zmarł jego
ojciec, co ludziom przypomniało, iż matka młodego hrabiego
odeszła w połogu, a fakt, że bogate wdowy skrzętnie ukrywały
swoje córki za każdym razem, gdy Lucien pojawił się w okolicy,
nie wróżył dobrze jego życiu towarzyskiemu.
Taka przeszłość niepokoiła również pewną cząstkę samego
Luciena. W końcu było to dość niesamowite, że miejscem pobytu
tylu jego znajomych był grób. Czyżby w pogłoskach, jakoby
ciążyła na nim klątwa, tkwiło ziarno prawdy?
Choć mogło wydawać się to niemądre, zmartwienia te dręczyły go
do tego stopnia, że pewnego razu poruszył bolesny temat w
rozmowie z bratem. Henry, który zdaniem Luciena był
najrozsądniejszą osobą na tej bożej ziemi, po prostu się roześmiał.
- Lucien, mój stary - rzekł Henry - trzeba rozum postradać, żeby
wierzyć w takie brednie.
Te słowa dodały wielkiej otuchy młodzieńcowi. Mimo to jakaś
część jego duszy nie chciała zostawić tej kwestii w spokoju.
- Przecież nie wszyscy zmarli nagle - zauważył jego brat. -
Pomiędzy zgonami mijały lata.
- Tak, ale to i tak wiele zgonów.
- Wszyscy umarli z przyczyn naturalnych - przekonywał Henry -
wliczając w to naszego ojca.
- Kość kurczęcia to naturalna przyczyna? - spytał Lucien. Henry
wzruszył ramionami.
- W końcu do gardła nie wleciało mu całe kurczę.
Na te słowa Lucien roześmiał się. Henry celował w wygłaszaniu
stwierdzeń w sposób przyziemny, a jednak dowcipny. Prawdę
mówiąc, Henry nie przejmował się praktycznie niczym. Bo i czemu
miałby? Był synem pierworodnym, co gwarantowało mu
sześćdziesiąt tysięcy funtów rocznego dochodu, tytuł księcia, akry
ziemi i możliwość przebierania w pięknościach danego sezonu.
Lucien urodził się drugi w kolejności, co zapewniało mu mizerną
część fortuny brata, tytuł hrabiego i zamek, którego mury sypały
się do oceanu.
Wprawdzie fakt, że Henry'ego nie sposób było rozdrażnić,
niezmiernie irytował Luciena, młodzieniec jednak kochał brata.
Tak, trochę zazdrościł draniowi, i nieraz okazywał swą zazdrość,
ale w końcu tego należało się spodziewać: wszyscy drudzy w
kolejności synowie zazdrościli pierworodnym.
- Więc nie wydaje ci się to dziwne, że tylu ludzi, którzy mnie znali,
umarło?
Brat posłał mu łobuzerski uśmiech.
- Ani trochę, bracie. W końcu nie zabiłeś jeszcze mnie.
Dwa miesiące później Henry już nie żył.
Wtedy to w towarzystwie zaczęto nazywać Luciena Księciem
Śmierci. Młodzieniec starał się ignorować to miano, lecz w głębi
duszy jego niepokój wzrósł wielokrotnie. Zmarło dziewięć osób,
które go znały, a ostatnia z nich, jego brat, poniosła
najokropniejszą śmierć.
Henry został zastrzelony. Najgorsze i prawie niemożliwe do
uwierzenia było to, że Henry'ego trafiła kula z pistoletu, z którego
wypalił sam Lucien.
Henry umarł.
Wspaniały, radosny Henry, jedyny krewny, który został Lucienowi.
Po raz pierwszy Lucien poznał prawdziwe znaczenie słowa „żal".
Nic dotąd, nawet śmierć ojca, nie dotknęło go tak boleśnie.
Sytuację pogarszał jeszcze fakt, że w towarzystwie za wytwornymi
wachlarzami szeptano, iż nowy książę być może umyślnie zabił
swego brata.
W miarę rozrastania się plotek stało się jasne, że wielu ludzi
uważało go za winnego tego czynu. Oczywiście nadal akceptowano
go w towarzystwie, jednak tylko z konieczności. O ile przed
śmiercią Henry'ego Luciena zapraszano na najbardziej prestiżowe
przyjęcia, w rok po zgonie brata trudno mu było otrzymać więcej
niż dwadzieścia zaproszeń na sezon.
W taki oto sposób Lucien mimo woli poróżnił się z towarzystwem.
Ono go nie lubiło, a on nie lubił jego. Mimo to nadal mu się
narzucał, niemal jakby chciał ukarać je za to że miało czelność
okazać mu jawnie swą niechęć.
W miarę upływu lat, kiedy pamięć o zgonach przygasła, stał się
osobą coraz bardziej akceptowaną.
Lucien jednak nigdy nie zapomniał. Być może po to, aby ukryć ból
spowodowany odpowiedzialnością za śmierć brata, a być może po
to, by zagrać na nosie tym, którzy obciążali go winą za ten czyn -
czy z jakiegokolwiek powodu - Lucien stał się bardzo
lekkomyślny. Robił rzeczy, jakich młody mężczyzna o zdrowych
zmysłach nigdy by nie zrobił: uwodził niewinne kobiety
(oczywiście z dobrych domów) i gnał po krętych uliczkach
Londynu na złamanie karku. Urządzał dzikie przyjęcia w swojej
posiadłości. Stał się hulaką. A właściwie kimś więcej. Był królem
wszystkich hulaków.
Hulaką z Ravenwood.
Co dziwne, to nowe miano tylko dodało mu wdzięku. Kobiety
wzdychały, gdy wchodził do pokoju, a młodsze z nich
fantazjowały, że to im właśnie uda się poskromić tego księcia
łotrów. Starsze kobiety, panie w wieku odpowiednim, by pamiętać
skandal towarzyszący śmierci jego brata, pociągała jego
niebezpieczna przeszłość, nie wspominając już o zielonych oczach,
które mówiły „grzesz ze mną", szerokich, silnych barkach i
męskiej, kwadratowej szczęce. Nawet matrony wynajmowane po
to, by trzymać takich mężczyzn z dala od swych podopiecznych -
przyzwoitki - puszczały w ruch wachlarze, kiedy się zbliżał. Cóż z
tego, że, jak wieść niosła, książę złamał życie niejednej z ich
podopiecznych.
Lucien był znudzony. Trudno mu się było dziwić, skoro mógł
przebierać w kobietach, zachowywać się wedle własnego
widzimisię i nie ponosić tego konsekwencji. Jego zachowanie było
rezultatem nadmiernego folgowania swoim zachciankom. Książę
nie wierzył w miłość, uważał uczucia za oszustwo, bajkę zmyśloną
przez poetów i powieściopisarzy, po to, by skłonić młode damy do
czytania ich słów (i płacenia za ten przywilej).
Nie, miłość nie istniała, a jeśli nawet było inaczej - co oznajmiał
głośno przy licznych okazjach - z pewnością nigdy by go nie
znalazła.
Przynajmniej tak mu się zdawało.
Dla Elizabeth Montclair nie było miejsca w wyższych sferach. Ona
sama o tym wiedziała. Ton wiedział o tym. I niech Bóg ją ma w
swej opiece - wiedziały o tym także londyńskie gazety.
Rzecz nie w tym, że brakowało jej tytułu szlacheckiego. W końcu
była córką hrabiego. Problem wynikał raczej z tego, skąd wziął się
ten tytuł, niż z samego tytułu. Ostatecznie zasłużenie sobie na tytuł
hrabiowski tylko tym, że się było - jak to ujął król Jerzy III -
„cholernie dobrym szewcem", nie mogło się wydawać, powiedzmy,
szczególnie romantyczne. Trzeba było zabić smoka albo pokonać
jakiegoś księcia, aby zdobyć powszechny szacunek.
Dlatego też Elizabeth już w dzieciństwie oswoiła się ze
zgorszonymi spojrzeniami, jakie jej posyłano. Sytuacji nie
polepszał bynajmniej fakt, że na powozie, którym jeździła, widniał
herb - trzewik. Jej dziadek, prawie tak samo szalony jak król,
uważał wtedy, że to bardzo śmieszne.
Towarzystwo uznało to za mniej zabawne.
Elizabeth nierzadko sądziła, że to właśnie po dziadku
odziedziczyła nieco niekonwencjonalny i niezwykły umysł, który
zdawały się często nękać dziwaczne myśli. Pogodziła się z faktem,
że w trakcie składania ukłonu ogarniała ją nagła chęć, by zatańczyć
irlandzką gigę. Albo może zjechać po poręczy do sali balowej.
Były to osobliwe myśli, bez wątpienia, i zawsze je tłumiła, a
jednak wciąż świtały jej w głowie. Z drugiej strony, fakt, że
wydawała się zwariowana, mógł mieć coś wspólnego z
małżeństwem jej ciotki z lordem Harrym Ludlowsem.
Zwykle ślub krewnej nie wywiera tak radykalnego wpływu na
młodą dziewczynę, ale to małżeństwo nie było zwyczajne. Ślub
zapowiedziany przez ciotkę dość mocno wstrząsnął rodziną
Montclairów. Damą tą nikt się nie interesował przez prawie
dwadzieścia lat (czego powodem, bez wątpienia, była mało
elegancka profesja jej ojca). Jednakże po spotkaniu przyszłego
pana młodego ojciec jej ciotki aż za dobrze zrozumiał jego wybór.
Lord Ludlows był okrytym niechlubną sławą dziedzicem fortuny
Ludlowsów, łajdakiem o takiej reputacji, że nawet świeżo
mianowany hrabia słyszał o nim. Ludlows został wygnany na
kontynent za karę za jedną ze swoich bardziej skandalicznych
eskapad, i to właśnie tam ciocia Lilibeth (jak ją nazywano,
ponieważ również nosiła imię Elizabeth... podobnie jak każda
pierworodna córka Sheffieldów, a było ich aż dwie) spotkała
swojego amanta. Tam się zakochała w swoim „naprawionym"
hulace. I tam wyszła za niego za mąż, ku wielkiej rozpaczy
rodziny.
Elizabeth nie pojmowała gniewu dziadka z powodu tego
małżeństwa. Ciotka zawsze powtarzała jej, by wyszła za mąż z
miłości, i sama właśnie tak postąpiła. Czy mógł istnieć
doskonalszy koniec doskonalszej bajki?
Jak już wspomniano wcześniej, Elizabeth była zbyt młoda, by
zdawać sobie sprawę z tego, że pozory mylą.
Lord Ludlows przyjął swój powrót do Anglii z entuzjazmem. Cóż
za wachlarz nowych zdobyczy roztaczał się przed jego
rozbieganymi oczami. Co z tego, że dopiero co zawarł małżeństwo.
Tuż po ślubie dał swojej nowej żonie jasno do zrozumienia, że
ożenił się z nią tylko dla jej fortuny. Nic innego nie mogłoby go
skłonić do poślubienia - dobry Boże -kobiety niskiego stanu.
Potrzebował pieniędzy, a ślub z ciotką Lilibeth wydawał się
najlepszym sposobem ich zdobycia.
Tak więc, kiedy Elizabeth zastała pewnego dnia ciotkę zapłakaną
w rodzinnej samotni, w pierwszej chwili sądziła, że kobieta się
zraniła.
- Cioteczko, co się stało?
Na te słowa jej ciotka rozszlochała się na dobre. Elizabeth
pomyślała, że z pewnością coś ją boli, skoro tak lamentuje.
Zamiast więc zrobić to, co zrobiłaby większość jej rówieśników, to
znaczy pobiec po dorosłego albo samej się rozpłakać, dziewczynka
podeszła do ciotki i uczyniła coś bardzo dziwnego jak na dziecko
w tym wieku, mianowicie przyłożyła dłoń do jej twarzy.
- Skaleczyłaś się? - spytała, szczerze zatroskana. Ciotka pociągnęła
nosem kilka razy, a potem zdołała wykrztusić:
- Tak, dziecko. Jestem zraniona.
- Gdzie? - zaciekawiła się Elizabeth.
- Tutaj - powiedziała ciotka, odsuwając się od dziewczynki i
wskazując na serce.
Elizabeth zrobiła zdziwioną minę, kiedy nie dostrzegła ani krwi,
ani nawet rozcięcia na cytrynowej sukni ciotki. Spojrzała w oczy
prawie tak samo szafirowoniebieskie jak jej własne i zmarszczyła
czoło.
- Nie widzę rany, cioteczko. Kobieta otarła łzy wolną dłonią.
- To dlatego, że rana jest głęboko w środku.
- Naprawdę?
Ciotka pokiwała głową, odwróciła wzrok na chwilę i łzy znów
napłynęły jej do oczu.
- Czy jeśli ją pocałuję, przestanie cię boleć? - spytała Elizabeth.
- Nie, kochanie, taki ból nigdy nie mija.
Na twarzyczce Elizabeth zagościł wyraz zdumienia, dziewczynka
bowiem nic nie zrozumiała.
Ciotka musiała zauważyć jej zakłopotanie, gdyż tym razem to ona
ujęła twarz dziecka w dłonie. Jej skóra - tak gładka, że malej
Elizabeth przypominała jedwab - zabarwiła się rumieńcem. Oczy
ciotki błyszczały od łez, kiedy kobieta patrzyła na nią z góry.
- Kochane biedactwo. Ty nie masz pojęcia, jak źle będzie cię
traktować ton, prawda?
Elizabeth, która była przekonana, że ton to coś, co dużo waży,
tylko pokiwała głową.
- Pożrą cię i wyplują - zapowiedziała jej ciotka. - Zwłaszcza jeśli
wyjdziesz za mąż tak niefortunnie, jak ja to uczyniłam. - Potem
zrobiła coś zaskakującego. Spuściła głowę tak nisko, że prawie
zetknęły się nosami. Na jej twarzy zagościł dość wojowniczy
wyraz. - Musisz mi coś obiecać, Elizabeth. Coś bardzo ważnego.
Dziewczynka, która zrobiłaby wszystko dla swojej cioci, skinęła
głową.
- Obiecaj, że nigdy nie poślubisz jednego z nich. Elizabeth
poczuła, jak jej brwi wędrują w górę ze zdziwienia.
- Jakich ich?
- Ich - niemal warknęła ciotka. - Mężczyzn. Łajdaków. To diabły
wcielone, każdy z nich. Nigdy nie wolno im ufać.
Jej słowa wstrząsnęły Elizabeth. Nic dziwnego, gdyż ciotka zawsze
głosiła, że każda dziewczyna powinna wyjść za mąż, i co więcej,
powinna wyjść za mąż z miłości.
- Ale... nie rozumiem.
Ciotka Lilibeth odsunęła się i twarz jej natychmiast posmutniała.
- Z czasem zrozumiesz.
Elizabeth wątpiła w to, ale że nie była całkiem typowym
dzieckiem, postanowiła poważnie się zastanowić nad ciotczynym
ostrzeżeniem. Na tyle poważnie, że nigdy nie zapomniała jej słów.
Tak się złożyło, że wreszcie je zrozumiała dwa lata później.
Wysłano ją do ciotki, co nigdy Elizabeth nie przeszkadzało, tak
więc tuż po przybyciu na miejsce nie czekała, aż kamerdyner ją
zapowie. Wbiegła do salonu. I zastała wuja leżącego na jednej z
pokojówek.
Elizabeth była przerażona i zdumiona, a potem, w przypływie
dojrzałości wyprzedzającej znacznie jej wiek, wreszcie pojęła: jej
wuj nie kochał jej ciotki. Kochał pokojówkę.
Jednakże, tak naprawdę dopiero po kolejnych dwóch latach
zrozumiała wszystko do końca, gdyż wtedy złożyła ukłon
towarzystwu.
Pierwszy bal. Któżby nie czuł się podekscytowany? Elizabeth, jak
każda dziewczyna w jej wieku, była niezmiernie podniecona.
Pogoda tego dnia dopisała. Piękny wieczór. Ciepły. Magiczny. Jej
matka, Hartnell z Hartnellów z Cheshire, dobrze ją do tego dnia
przygotowała. Elizabeth położyła się do łóżka wcześnie (żeby nie
mieć podpuchniętych oczu, ale z podniecenia ledwo mogła leżeć).
Kiedy nadszedł czas, nałożyła najpiękniejszą kreację (suknię z bia-
łego atłasu przetykanego srebrną nitką, tak że wydawało się, iż w
fałdach stroju migoczą gwiazdy). Jej czarne włosy umyto i
wyszczotkowano do takiego połysku, że trudno byłoby dostrzec w
nich diadem, który dziadek odkupił od jakiegoś zubożałego
wicehrabiego. Stojąc na szczycie schodów, Elizabeth czuła się jak
księżniczka.
Szkoda, że nie pojawił się królewicz.
Ani książę.
Ani nawet hrabia.
Tylko najmłodszy syn zubożałego barona wraz z piętnastoma
innymi gośćmi.
Było to straszliwe upokorzenie i jej matka nigdy tego nie
przebolała. Tańcząc z jedynym odpowiednim młodzieńcem, który
raczył się zjawić, Elizabeth wreszcie zrozumiała złowieszcze słowa
ciotki. Reszta gości tylko się przyglądała. W większości byli to
powinowaci ze strony brata dziadka i wszyscy zjawili się po to, by
się pogapić na wyposażenie domu bogatszych krewnych.
(Elizabeth spostrzegła nawet, że jeden z dalekich kuzynów
wpychał do kieszeni pierścień na serwetki. Mogła się tylko
domyślać, że wziął go za bransoletkę). Cóż z tego, że odebrała wy-
kształcenie w odpowiedniej pensji dla panien. Cóż, że miała
maniery i wdzięk córki księcia. Zgodnie z ostrzeżeniami ciotki
towarzystwo spoglądało na nią z dezaprobatą.
Była to bolesna świadomość i niektóre młode damy nie zniosłyby
tego.
Elizabeth zniosła. Uświadomiła sobie, że cokolwiek powie czy
zrobi, niczego to nie zmieni. Pogodziła się z faktem, że nigdy nie
będzie wystarczająco dobra dla towarzystwa, w ten sam sposób, w
jaki większość ludzi godzi się z kolorem swoich włosów. A jeśli
czasami niektóre uwagi ją raniły, ignorowała je. Zachowywała się
idealnie. Uczęszczała na bale. Tańczyła spokojnie.
Jednakże w głębi duszy, na samym dnie serca, Elizabeth
zastanawiała się, czy to wszystko nie jest kpiną. Może któregoś
dnia się zbuntuje. Może któregoś dnia ludzie zobaczą, kim jest
naprawdę - dziewczyną z pospólstwa podającą się za córkę
hrabiego. Może któregoś dnia zrobi coś, co naprawdę okryje ją
hańbą. W końcu, choćby nie wiem jak doskonałe miała maniery,
zawsze będzie wnuczką szewca.
A potomkowie szewców zazwyczaj nie wchodzili do rodów
szlacheckich.
Przynajmniej tak się ludziom wydawało...
Wszyscy powinni cierpliwie ponosić konsekwencje swego własnego
zachowania
- Fedrus
1.
Londyn, 1819
Z hulaszczym trybem życia wiązała się pewna swoboda. Rodzaj
wspaniałego wyzwolenia, które sprawiało, że czarny frak, jaki nosił
Lucien St. Aubyn, był prawie warty wysiłku, jaki wymagało jego
założenie. Prawie.
Z laseczką o kryształowej gałce w ręku książę Ravenwood wyszedł
ze swego powozu. Powietrze było chłodne, gdyż ciężkie chmury,
które wisiały nisko na zamglonym londyńskim niebie, spadły na
ziemię w postaci deszczu. Mężczyzna odetchnął głęboko
wilgotnym powietrzem, pozwalając, by go orzeźwiło, poczym
poklepawszy się po piersi, aby się upewnić, że monokl jest tam,
gdzie być powinien, ruszył w stronę olbrzymiej posiadłości.
Należała ona do jednej z najważniejszych rodzin w towarzystwie:
lorda i lady Derby.
Masywny, czarny powóz odjechał, znikając w mroku nocy, gdy
mężczyzna wszedł po schodach zbudowanego z cegieł dworu,
ignorując wścibskie i podekscytowane spojrzenia, jakie mu
posyłano, gdy w ślad za tłumem podążał w stronę dość
pretensjonalnej i ostentacyjnej sali balowej. Wrzawa licznych
głosów dobiegająca z jej wnętrza omal go nie ogłuszyła. Jakiś
półgłówek, bez wątpienia pani domu, wpadł na genialny pomysł,
by z balkonu otaczającego salę balową sypać płatki róż. Skutkiem
tego goście mieli owe płatki we włosach, na ubraniach i na
podeszwach butów. Prawdę mówiąc, mężczyzna był zaskoczony,
że lady Derby nie kazała wystroić dzieciaczków w przepaski
biodrowe i sztuczne elfie skrzydełka i nie zawiesiła ich pod sufi-
tem. Z drugiej strony powinien być chyba wdzięczny, że nie
przyszło jej to do głowy. Było całkiem prawdopodobne, że
przybiłaby te skrzydełka dzieciom do pleców gwoździami,
powodując nieziemski rwetes.
Potrząsnął głową, zatrzymując się na chwilę na progu. Patrzył
przez zamieć białych i czerwonych płatków na pary tańczące
pośrodku sali. Oferta tego sezonu stała pod jedną ścianą,
wystawiona na pokaz niczym karpie na targu rybnym.
Co gorsza, pozłacane zwierciadła ukazywały plecy panienek. W
sali nie było drzwi balkonowych, jedynie wysokie okna, pomiędzy
którymi wisiały kunsztownie szlifowane lustra. Większość z tych
okien była otwarta, choć prawie żaden podmuch wiatru nie
poruszył piór wetkniętych w wyszukane fryzury debiutantek ani
nie rozpraszał woni ciał, którym dawno już należała się kąpiel.
Lucien przyjrzał się temu wszystkiemu i westchnął. Kolejna noc.
Kolejne przyjęcie. Na miłość boską, nudziło go to do łez.
Ustawił się w kolejce, by złożyć wyrazy uszanowania pani domu.
Dama ta, prawdziwa stara wiedźma według standardów socjety,
niewiasta trzydziestosiedmioletnia (siedem lat starsza od niego),
próbowała udawać, że nie zauważa upływu czasu, ubierając się w
ciemnoniebieską suknię odpowiedniejszą dla kobiety o połowę od
niej młodszej i o mniejszym przynajmniej o połowę biuście. W
każdej chwili groziło jej, że ów biust wyskoczy z dekoltu, jak
zauważył Lucien.
- Lady Derby - rzekł, przeciągając głoski, kiedy stanął przed
kobietą, opierając się całym ciężarem ciała na lasce. Zajrzał jej w
dekolt dość bezwstydnie, składając szarmancki ukłon. - Muszę
przyznać, że wybija się pani dziś wieczór. Pani modystce należą się
gratulacje za to, że udało jej się tak świetnie, hmm... okryć pani
wdzięki.
Na policzkach gospodyni wykwitł natychmiast rumieniec,
wyjątkowo niekorzystny, zważywszy na jej plamistą cerę.
- Lordzie Ravenwood, cóż za niespodzianka, że pana tu widzę -
powiedziała z uprzejmym uśmiechem przyklejonym do bladej
twarzy. Kobieta na swoje nieszczęście miała kędzierzawe, rude
włosy, przez co przypominała pomarańczowego pudla, łącznie ze
szpiczastym nosem i oczkami kąśliwego psa. - Szczególnie iż nie
przypominam sobie, abym pana zapraszała - dodała.
Mężczyzna pozwolił, by na jego twarzy zagościł absolutnie
fałszywy, jednak niezmiernie zarozumiały uśmiech.
- Ależ oczywiście, że mnie pani nie zapraszała. Lady Derby
zesztywniała.
- Założyłem jednakże, że brak zaproszenia był wynikiem
przeoczenia. Dlatego też pozwoliłem sobie naprawić sytuację.
Wiedziałem, że nie może się nadal pani na mnie gniewać za
wzgardzenie pani wdziękami.
Po prawdzie, dama wyglądała na rozgniewaną. Zacisnęła dłonie.
Jej brązowe psie oczy rozbłysły.
- Gdyby był tu pański ojciec, natarłby panu uszu - powiedziała,
rzuciwszy wpierw okiem na sąsiadów, aby się upewnić, że nikt ich
nie podsłucha.
Lucien nie czuł takich oporów. Nachylił się ku niej na odległość
zaledwie kilku cali.
- Gdyby był tu mój ojciec, nadal spałaby pani z nim, dlatego też
bez wątpienia nigdy nie przespałbym się z panią, zakładając
oczywiście, że byłbym zainteresowany, a zapewniam panią, że tak
nie jest.
Jej spojrzenie omal go nie spaliło. Lucien uśmiechnął się.
- Zechce mi pani wybaczyć - rzekł z fałszywą uprzejmością -
czekają na mnie ważne sprawy. - Ominął ją spojrzeniem. - Chociaż
wydaje mi się, że pani mąż już skończył swoje interesy. - Cmoknął
z dezaprobatą. - Powinna mu pani powiedzieć, żeby schował
koszulę do spodni. To niegustowne nosić się w ten sposób.
Nie dał gospodyni czasu na odpowiedź; odwrócił się i ruszył na
skraj sali balowej, postukując laską i uśmiechając się zarozumiale.
Jednakże nuda dopadła go niemal prawie tak samo szybko, jak go
opuściła. Westchnąwszy, Lucien wyruszył na parkiet w
poszukiwaniu kolejnych osób, których kosztem mógłby się
zabawić, gdy dość niespodziewanie musiał się zatrzymać. Drogę
zagrodził mu młodzieniec tak przejęty pokazywaniem swych
nowych (rzekomo) złotych spinek od koszuli swoim kompanom, że
nie zauważył zbliżającego się, od tyłu Luciena. Mężczyzna wyjął z
kieszeni monokl, włożył go do prawego oka i zmierzył spojrzeniem
młodzieńca od stóp do głów.
Ta dzisiejsza młodzież. Nie dość że się dziwacznie ubiera, w
dodatku wcale nie szanuje starszych. Wystarczy spojrzeć na tego
chłopca. Kołnierz koszuli miał tak wysoki, że groził mu
wyłupieniem oczu. Młody człowiek włożył bogato haftowaną
kamizelkę. Nić była złota, a sama kamizela miała kolor takiego
błękitu, jaki Lucien widywał tylko na muchach plujkach i
skarabeuszach. Na dodatek młodzieniec nosił włosy zaczesane na
bok w taki sposób, że przywodziły na myśl źdźbła trawy
zgniecione przez krowę.
Lucien czekał, by młody człowiek go zauważył, a kiedy tak się nie
stało, przełożył laskę do prawej ręki, uniósł lewą dłoń i poklepał
młodzieńca po ramieniu.
- Przepraszam, młody człowieku - wycedził.
Chłopak odwrócił się, zobaczył, że Lucien patrzy na niego, posłał
mu spojrzenie mówiące: „nie widzisz, że rozmawiam", po czym
natychmiast się odwrócił do niego plecami.
Lucienowi monokl wypadł z oka. Mężczyzna wyprostował się,
bardzo poważnie zaszokowany. Czyżby ten młodzieniaszek go nie
poznał? Czyżby nie wiedział, że jest Księciem Śmierci?
Lucien rozejrzał się, próbując ustalić, czy ten oburzający brak
szacunku został dostrzeżony.
I wtedy zobaczył ją.
Lady Elizabeth Montclair.
Wirowała na parkiecie w ramionach mężczyzny tak starego, iż jego
plecy były zgarbione niczym posąg Atlasa. Lady Elizabeth
wydawało się to jednak nie przeszkadzać. Najwyraźniej nie
zauważała, że dzięki temu jego lordowska mość miał świetny
widok na jej biust. Lawendowa suknia, którą włożyła na bał, była z
przodu dość śmiało wycięta. Naszyte na nią koraliki skrzyły się w
blasku świec umieszczonych pod sufitem. Włosy kobiety
spiętrzono w jakąś wymyślną fryzurę sprawiającą wrażenie
naturalnej, jednak Lucien wiedział, że ich ułożenie wokół diademu
trwało godzinami. Panna ta miała figurę zgrabną, która jednakże
pozbawiona była pewnej krzepkości, jaką preferowali niektórzy
kawalerowie. Jasnoniebieskie oczy lady Elizabeth większości
mężczyzn wydawały się piękne i ekscytujące, ponieważ widoczne
były nawet z oddali. Tylko jej oblicze miało klasyczną urodę, od
zadartego noska do przypominającego serce kształtu jej twarzy.
Jaka szkoda, że dziewczyna ta pochodziła z pospólstwa.
Pochodzenie jednak nie przeszkadzało jej być zdumiewająco
piękną.
W dodatku nienawidziła go. To było cudowne. Spotkali się dwa
razy, i przy obu okazjach panna Montclair zrobiła wszystko, co
było w jej mocy, aby okazać mu tę nie-przychylność w jak
najbardziej twórczy i nieuprzejmy sposób. Za pierwszym razem
nazwała go mordercą i łajdakiem, co było mianem niezupełnie
odpowiadającym prawdzie Za drugim razem spotkali się na
pokładzie statku, kiedy obydwoje mieli nieszczęście znaleźć się w
niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie, mianowicie na tym
samym żaglowcu. Wtedy to panna Montclair dała Lucienowi jasno
do zrozumienia, że go nie lubi, nigdy go nie polubi i nie będzie
zadawać sobie trudu, aby udawać, że go lubi. Taka postawa, w
dodatku reprezentowana przez wnuczkę szewca, początkowo go
oburzyła, a potem rozbawiła. A niech to diabli, jeśli jej tupet nie
wzbudził w nim podziwu.
Od tego czasu obserwował ją z oddali, chociaż wątpił, aby ona o
tym wiedziała. Myślał o niej raczej jak o jakimś stworzeniu,
któremu warto się bliżej przyjrzeć, wydawało mu się to bowiem
dość niezwykłe, że osoba z takim pochodzeniem tak wysoko
zadzierała nosa.
Lucien wyprostował się.
I po raz pierwszy tego wieczoru, nie, po raz pierwszy od miesięcy,
Lucien poczuł, że nuda go opuszcza. Dlaczego nie pomyślał o tym
wcześniej? Potrzebował rozrywki. Wyzwania. Kogoś, kto nie przy
czołga się do niego już po pierwszym spojrzeniu.
Uzmysłowił sobie, że musi uwieść lady Elizabeth Montclair.
Chciała uciec z sali balowej.
Lady Elizabeth Montclair pewnie tak by zrobiła, gdyby nie
znajdowała się pośrodku parkietu, wśród setek ludzi
przyglądających się jej tańcom z mężczyzną tak starym, że aż dziw,
że nie zabiła go apopleksja albo przynajmniej nie upadł na
posadzkę i nie złamał sobie jednej z tych skrzypiących ze starości
nóg.
To dość makabryczna ewentualność, przyznała dziewczyna, lecz
cóż można było poradzić. Tańczenie ze starym lordem Luthgowem
każdemu podsunęłoby makabryczne myśli. Może powodem było
bielidło na jego twarzy. Jego lordowska mość nałożył go tego
wieczoru tak dużo, że jego oblicze przypominało wynik
nieudanego eksperymentu dziecka z farbkami. Może przyczyną
były jego ręce, które miały skłonność do wędrowania po pewnych
częściach jej ciała, a w niektórych przypadkach wręcz do ich
ściskania. A może chodziło o to, że jego lordowska mość był
głuchy jak pień. Niezależnie od powodu, Elizabeth gotowa była
zrobić coś drastycznego, jeśli lord nie oderwie wzroku od jej
biustu i nie spojrzy jej w oczy.
Sytuację pogarszał fakt, że kiedy wirowała z nim po parkiecie,
czuła na sobie surowe spojrzenia socjety. Zawsze tak było, ilekroć
tańczyła z kimś z towarzyskiej elity. Jego lordowska mość był
baronem z bardzo starej i bardzo szacownej rodziny. Ton uważał,
że to kpina, aby jeden z najczcigodniejszych członków Izby
Lordów raczył tańczyć z kobietą, której rodzina ostatnio dość
poważnie zubożała.
- Więc lubi pani ogniste konie, tak?
Wyrwana z zamyślenia Elizabeth zmusiła się do skupienia uwagi
na słowach partnera. Nie powiedziała niczego podobnego.
Rozmawiali o Brighton. Elizabeth powiedziała, że fascynują ją
morskie tonie. Jego lordowska mość pomyślał sobie, że
powiedziała „konie". Teraz był absolutnie przekonany, że
Elizabeth jest zapaloną amazonką, która uwielbia rozmawiać o
koniach. O ile lady Montclair rzeczywiście kochała konie,
konieczność krzyczenia, by zostać usłyszaną, mogła doprowadzić
do szału.
- To prawda - powiedziała mimo woli i jakiś chochlik, którego
przypuszczalnie powinna zignorować, nakazał jej dodać: - Obok
orangutanów to moje ulubione zwierzęta wierzchowe.
Ku jej zaskoczeniu jego lordowska mość pokiwał głową.
- Tak, sam lubię araby. Niesamowicie poprawiły rasę angielskich
koni wyścigowych, zgodzi się pani ze mną?
Zdumiona Elizabeth wlepiła w niego oczy. Nie mogła wprost
uwierzyć, aby mógł tak kompletnie się przesłyszeć. Spróbowała
jeszcze raz.
- Oczywiście. Domieszka małpiej krwi przyniosła ogromne
korzyści. Nie dalej jak wczoraj słyszałam, jak koń wydal
szympansi okrzyk, zdecydowanie milszy od rżenia.
Mężczyzna pokiwał głową. Naprawdę pokiwał. Niewiarygodne.
Mogło to tak trwać jeszcze długo, gdyby nie to, że muzyka ucichła.
Dzięki ci, Panie, pomodliła się w duchu Elizabeth.
- Tańczenie z panią było prawdziwą przyjemnością -rzekł jego
lordowska mość, składając jej ukłon i zaglądając jej przy tym w
dekolt. Stary ścierwnik.
- Chciałabym móc powiedzieć to samo, wasza lordowska mość, ale
tańcząc z panem, miałam ochotę się rozpłakać. - Dziewczyna
dygnęła przed nim lekko.
Lord uśmiechnął się wielkodusznie.
- Już dobrze, moja droga. Nie pochlebiaj mi tak bardzo. Mój talent
tancerza nie powinien cię wzruszać do łez.
Elizabeth wytrzeszczyła oczy, przygryzła wargę, a potem skinęła
głową, pozwalając sobie na cichy chichot, który przeszedł w
kaszel, po czym wymamrotała:
- Święte słowa. - Następnie odwróciła się i omal nie pognała z
powrotem do matki. Ze wszystkich niedorzecznych konwersacji...
- Co tam u jego lordowskiej mości? - spytała jej matka.
- Był dość... rozmowny - odparła Elizabeth. Pewnie nie powinna
zachowywać się tak podle, ale doprawdy nie mogła się
powstrzymać. Może powinna przeprosić jego lordowska mość. Z
drugiej strony, mógł znów nie dosłyszeć, co mówi, i pomyśleć, że
wyraża ubolewanie z powodu zgonu konia pełnej krwi angielskiej,
albo temu podobne brednie. Ojej.
Spojrzała na matkę, która wyglądała wyjątkowo majestatycznie w
sukni w kolorze czerwieni i złota - najmodniejszych barwach tego
sezonu. Jej siwe włosy, naturalnie kędzierzawe, sterczały na
wszystkie strony, mimo iż były ściągnięte do tyłu i upięte w kok.
Nie zestarzała się ładnie; skóra wokół jej oczu zwiotczała, jakby
całkiem już porzuciła nadzieję, że kiedyś odzyska młodość. Mimo
to matka zachowywała się tak, jakby była tą samą wielką
pięknością, co w młodości. Właśnie tę urodę kupił jej ojciec.
Mówiąc bez ogródek, sprzedano ją temu, który dał najwięcej, a
przetarg omal nie zrujnował rodziny ojca.
- O czym rozmawialiście? Elizabeth znów się spłoniła.
- O koniach.
Jej matka pokiwała głową, jej jasnoniebieskie oczy zalśniły.
- Świetnie, doskonale. Jego lordowska mość jest wprawdzie stary,
lecz także niezmiernie bogaty i bardzo ceniony w ton. Dobrze
zrobisz, dając mu nadzieję.
Ma wyjść za mąż za tego obleśnego starego głupca! Nic z tego,
poprzysięgła sobie w duchu Elizabeth. Nie mogła jednak wyrazić
takich opinii na głos. To miał być jej ostatni sezon, a rodzinne
fundusze prawie się wyczerpały. Nikt o tym jeszcze nie wiedział i
nikt się nie dowie, jeśli jej matka będzie miała coś do powiedzenia.
- Jaśnie pani? - powitał ją męski głos.
Elizabeth odwróciła się, rzucając okiem na stojącego w pobliżu
służącego.
- Jaśnie pani, list. - Lokaj ukłonił się lekko. Niemodna peruka,
którą kazała mu nałożyć pani domu, miała prawie ten sam kolor
ciemnej szarości, co jego surdut.
- Liścik! - zaszczebiotała jej matka. - Och, moja droga. Pewnie
kolejny sonet od jednego z twoich wielbicieli. - Słowa te zostały
wypowiedziane głośno, aby usłyszały je wszystkie inne znajdujące
się w pobliżu matki z pannami na wydaniu, a przy okazji aby
mogły wywołać w nich obrzydliwą zazdrość, że ich córkom nie
przysłano takich listów.
Elizabeth, która w życiu nie dostała żadnego sonetu, z
zainteresowaniem wzięła kopertę i otworzyła ją. Ze środka
praktycznie wypadł kawałek papieru.
Beth, muszę się z tobą natychmiast zobaczyć. Stało się coś
strasznego. Spotkajmy się w salonie lady Derby. Przyjdź sama.
Lucy
Gdyby ktoś wtedy przyglądał się uważnie lady Elizabeth,
zauważyłby, jak gwałtownie się zmieniła. Pobladła na twarzy.
Zacisnęła dłonie.
- Elizabeth, co ci się stało?
- Nic, mamo.
- Co jest w tym liście?
Elizabeth zastanawiała się gorączkowo, co powiedzieć matce,
wiedziała jednak, że wyjawienie prawdy nie byłoby mądre. Nie po
tym, co się stało ostatnim razem, gdy przyszła z pomocą
przyjaciółce w potrzebie. Dzięki swej niezdarnej koleżance omal
nie pożeglowała do Hiszpanii z Księciem Śmierci.
- Elizabeth? - zaciekawiła się matka.
- Tu jest tak napisane - Elizabeth grała na zwłokę, gorączkowo
starając się wymyślić odpowiedni wierszyk. -Czerwone róże na
górze, na dole fiołki. Piękne masz włosy, kochajmy się jak aniołki.
Uśmiechnęła się żałośnie do matki, wiedząc, że szacowna dama
natychmiast przejrzy jej kłamstwo. Jednak jej matka zbyt była
zajęta udawaniem, że się zachwyca tymi słowami.
- Moja droga - zaszczebiotała dość głośno, by ją usłyszeli
mieszkańcy Francji. - Masz skrytego wielbiciela.
- W rzeczy samej, mamo, zapewne mam.
Jej matka rzeczywiście sprawiała wrażenie zadowolonej, po raz
pierwszy od dawna.
Elizabeth ledwo mogła wytrzymać.
- Wybacz, mamo. Chyba pójdę się odświeżyć, na wypadek, gdyby
poprosił mnie do tańca mój nowy... przyjaciel.
- W rzeczy samej, w rzeczy samej - zachęciła ją matka,
odprawiając ją gestem.
Elizabeth miała mdłości; wiedziała, że nie wolno kłamać. Inna
część jej duszy wiedziała, że jej matka nigdy nie lubiła Lucy i
nigdy jej nie polubi. Zawsze patrzyła krzywym okiem na jej
wizyty, zwłaszcza odkąd Lucy została markizą. Matkę strasznie
drażnił fakt, że najlepsza przyjaciółka jej córki zajmuje w
towarzystwie wyższą pozycja niż Elizabeth.
Dziewczyna spojrzała na służącego, który przyniósł wiadomość, i
któremu najwyraźniej kazano czekać na odpowiedź.
- Gdzie ona jest? - spytała, kiedy znaleźli się poza zasięgiem
słuchu.
- Proszę za mną.
- Elizabeth! - zawołała jej matka. Dziewczyna zesztywniała i
odwróciła się.
- Nie zapomnij uszczypnąć się w policzki. Jesteś dziś blada jak
trup.
Elizabeth oblała się szkarłatnym rumieńcem.
- Och. Tak, dobrze, mamo. Oczywiście. - Odwróciła się. Że też
musiała powiedzieć coś właśnie takiego! Jej zażenowanie i uraza
znikły jednak, kiedy podążyła za służącym, natomiast troska o
przyjaciółkę odezwała się ze zdwojoną siłą. Lucy spodziewała się
dziecka i Elizabeth nagle przyszło na myśl, że mogą być kłopoty z
ciążą. Czyż jednak w takim przypadku jej mąż, Garrick, nie
powinien przyjechać po nią?
Ledwo zwracając uwagę na płatki kwiatów, które sypały się na nią
albo na twarze mijanych ludzi - z których wszyscy uśmiechali się
do niej szyderczo, kiedy przechodziła obok - podążała za
służącym. Minęła panią domu, opuściła salę balową i wyszła na
główny korytarz. Nagły spadek natężenia hałasu przyniósł jej ulgę.
Tak samo podmuch chłodnego powietrza w hallu. Przed lustrem
stała waza z wielobarwnymi tulipanami. Kiedy dziewczyna
przechodziła obok więdnących kwiatów, dostrzegła w zwierciadle
swoje odbicie. Po obu stronach korytarza widoczne były rozliczne
zamknięte drzwi. Na jego końcu znajdowały się schody, które
prowadziły wzdłuż prawej ściany, a potem skręcały w lewo. Na
dole też były drzwi i tam właśnie zaprowadził ją służący.
Elizabeth weszła do pokoju odczuła ulgę, że dotarła do
przyjaciółki niezauważona. Lucy siedziała w beżowym fotelu,
okryta purpurową peleryną. Wstała w chwili, gdy usłyszała, że
przyjaciółka wchodzi.
Dwie rzeczy rzuciły się Elizabeth natychmiast w oczy. Po
pierwsze, Lucy bardzo urosła, odkąd widziały się ostatnio. Po
drugie, małżeństwo wcale nie służyło jej przyjaciółce, bowiem albo
nabrała bardzo męskiego wyglądu, albo osoba, która przyglądała
jej się, była...
- To ty! - zasyczała Elizabeth, zatrzymując się raptownie. Jego
miłość, książę Ravenwood, skłonił się lekko.
- Moja droga Elizabeth, znów się spotykamy.
Lucien przyglądał się, jak na twarzy Elizabeth pojawiła się
komiczna mieszanina niedowierzania, oburzenia i oskarżenia.
- To przecież moje - rzekła z wyrzutem, wskazując pelerynę, którą
miał na sobie.
- W rzeczy samej - odparł mężczyzna, zatrzymując się. -Jak
sądzisz, dobrze mi w niej? - Kokieteryjnym gestem przysłonił
twarz połą peleryny, naśladując kobiecy głos w sposób, którego nie
powstydziłby się aktor szekspirowski. -Przyznaję, powiedziałem
służącemu, który mi ją przyniósł, że moim zdaniem mogę w niej
wyglądać nieco blado.
Dziewczyna po prostu przypatrywała mu się.
On czekał na jej reakcję.
Ona jednak nie zareagowała.
On zrzucił z głowy kaptur peleryny.
Ona nadal nie reagowała.
Prawdę powiedziawszy, było to dość denerwujące. Łudził się
nadzieją, że panna zacznie krzyczeć - może wołać podniesionym
głosem - a wtedy on przystąpi do akcji, pozbawi zmysłów
pocałunkiem, może nawet niecnie ją wykorzysta - jeśli dziewczyna
będzie miała szczęście - po czym oboje przejdą do gabinetu i
zapalą cygara. Przynajmniej on zapaliłby cygaro. Był absolutnie
przekonany, że ona też chętnie zapali, jeśli nie stracił jeszcze
smykałki do tych spraw.
Tyle tylko że dziewczyna zachowywała rezerwę.
Książę zrzucił pelerynę dramatycznym gestem, ukazując jej się w
swym męskim odzieniu. Może w tym był problem. W końcu
trudno jest - rozumował - sprawić, by kobieta padła przed nim na
kolana, jeśli wygląda się jak pokojówka Marysia. Wyprostował się,
pozwalając jej nacieszyć oczy jego widokiem, i obserwując ją,
podczas gdy ona mierzyła go spojrzeniem od stóp do głów. Po
części miał ochotę stanąć tak, by wydać się jeszcze wyższym
podczas tej lustracji. Przez wykładane dębową boazerią ściany
słychać było skoczną melodię, którą właśnie rozpoczął skrzypek.
Lucien czekał.
Wtedy dziewczyna zrobiła coś, co go naprawdę wprawiło w
osłupienie. Wzięła się pod boki, powoli i z wyrachowaniem. Potem
uniosła jedną czarną, doskonale zarysowaną brew w dość karcący
sposób. Stała w tej pozie przez dokładnie dziesięć sekund, a
następnie cmoknęła z dezaprobatą, mówiąc:
- Przyszło mi na myśl, wasza miłość, iż musisz mieć jakiś haniebny
i skandaliczny powód, aby mnie tu wzywać. Prawdę mówiąc,
wolałabym, żeby pan wydusił go wreszcie z siebie, zamiast kazać
mi czekać.
Lucien wybałuszył oczy.
- Jeśli się mylę, niech mnie pan poprawi. Jeśli przypadkiem Lucy
przysłała mi wiadomość przez pana, chciałabym się dowiedzieć, co
się stało.
Co? Nie piszczy? Nie wskazuje go palcem? Nie krzyczy na niego:
„Ty okropny łotrze"? To prawda, że od ponad roku nie widział się
z nią sam na sam, lecz kiedy się rozstali ostatnim razem, był
pewny, że nim gardzi. Nic dziwnego. Sam sobą gardził.
Dziewczyna czekała z uniesioną lewą brwią.
Książę powiedział:
- Sądzi pani, że pani przyjaciółka naprawdę poprosiłaby mnie o
pomoc?
Elizabeth wzruszyła ramionami, uwydatniając tym gestem swe
małe piersi.
- Czemu nie? Ona najwyraźniej pana lubi, chociaż nie mam
pojęcia, czemu. Ufa panu. Zatem tak, ona mogłaby zrobić coś
równie niewiarygodnie niemądrego.
Lucien nie wiedział, co powiedzieć. Nie wiedział, co robić. I to nie
jej wzgardliwa maniera tak go zbiła z tropu. W osłupienie
wprawiło go raczej jej przekonanie, że ktoś w Londynie mógł go
naprawdę lubić.
- O co więc panu chodzi, wasza miłość? Po co pan mnie tutaj
sprowadził? Wiem, że to niemożliwe, aby pragnął pan mego
uroczego towarzystwa.
- Tak pani sądzi? Dziewczyna zmrużyła oczy.
- Wie pan, jak mało pana lubię.
Rzeczywiście wiedział. W odróżnieniu od większości towarzystwa
ona tego nie ukrywała. Podejrzewał, że ma to coś wspólnego ze
śmiercią jego brata, ale nie był pewien. Kto wie, jak działa umysł
kobiety?
- No więc? - poganiała go Elizabeth.
Dobry Boże. Dziewczyna wręcz tupnęła lewą stopą, posyłając mu
zniecierpliwione spojrzenie.
- Sprowadziłem panią tu, aby złożyć na jej ustach mój pocałunek
śmierci.
Oczywiście bynajmniej nie było to jego zamiarem, ale Lucien
nagle poczuł chęć zobaczenia, jak ona zareaguje na te słowa.
Elizabeth nie zareagowała. Zacisnęła tylko wargi w grymasie
zniecierpliwienia i powiedziała:
- Radzę panu zachować go dla pańskiej kurtyzany, kimkolwiek jest
ta nieszczęsna kobieta.
Nieszczęsna? Teraz Lucien poczuł się z lekka obrażony.
Wyprostował się, przybierając swą najlepszą minę, która mówiła:
„Jestem Hulaką z Ravenwood i przybyłem skraść twoją cnotę".
Dziewczyna nawet nie drgnęła.
Do licha. Dobrze. Zobaczmy, jak zareaguje na słowa wy-
powiedziane na głos.
- Sprowadziłem tu panią, aby ją uwieść. - Znów zaczekał na jej
reakcję.
Chwilę później jej się doczekał. Dziewczyna parsknęła śmiechem.
2.
Elizabeth nie mogła się powstrzymać. Niewątpliwie głośny śmiech
nie przystawał damie, lecz słowa księcia zabrzmiały bardzo
niedorzecznie.
- Chce mnie pan uwieść? - powtórzyła sarkastycznie.
- Chcę - powiedział mężczyzna.
- A czemuż to - spytała Elizabeth - postanowił pan mnie uwieść?
Książę wzruszył ramionami, najwyraźniej zastanawiając się nad
swymi słowami, a potem odparł szczerze:
- Ponieważ pani mną gardzi.
Jego słowa pomału dotarły do niej. Jednak to wyraz jego twarzy
ostatecznie ją przekonał, że mógł mówić prawdę.
- Książę, jest pan idiotą.
- Słucham? - zdziwił się mężczyzna.
- Nie przesłyszał się pan. Co więcej, mówię prawdę. Niech pan
zważy na swe postępowanie ostatnio. Ach, tak - powiedziała,
widząc wyraz zdziwienia na jego twarzy. -Być może upłynął już
ponad rok od owego nieszczęsnego skandalu, gdy pojawiły się
plotki o tym, jakoby skompromitował mnie pan w czasie podróży
żaglowcem, a dodam, że plotkom tym nie pofatygował się pan
nigdy zaprzeczyć. Ja jednak w tym czasie obserwowałam pana
bacznie, przede wszystkim z zamiarem trzymania się od pana z
daleka. Dlatego wiem o tym konnym wyścigu na Drury Lane i o
bijatyce w operze. Nawet o walkach kogutów, na jakie pan chadza.
Co więcej, znam przyczynę tego wszystkiego.
- Doprawdy? - spytał książę. - Zechciej mnie więc, pani, oświecić.
- Nudzi się panu, wasza miłość. Zżera pana straszliwa i
bezgraniczna nuda. Uwielbia pan dręczyć towarzystwo swymi
aroganckimi minami i ekscentrycznym zachowaniem, a teraz
najwyraźniej postanowił pan poznęcać się nade mną. Cóż, nic z
tego nie będzie, ponieważ wychodzę. Zechce mi pan wybaczyć, że
zepsułam panu plany.
Odwróciła się, uniosła dumnie głowę i ruszyła w stronę wyjścia.
On jednak w mgnieniu oka znalazł się przy niej i Beth doprawdy
nie pojmowała, jakim sposobem mógł tak szybko się poruszać.
Wyciągnął rękę i chwytając Elizabeth lekko za przedramię,
zatrzymał ją. Dziewczyna żachnęła się, oburzona tak śmiałym
postępowaniem, a potem spojrzała wymownie na jego dłoń,
rozkazując mu bez słów, aby natychmiast ją puścił, a jednak
wydawała się przez chwilę dziwnie zagubiona, gdy patrzyła na
jego opalone palce na swej bladej skórze. Raptem podniosła na
niego oczy, z niepokojem uświadamiając sobie, jak bardzo blisko
siebie stoją.
- Pani naprawdę mną pogardza, prawda? - spytał cicho mężczyzna,
wpatrując się w nią tymi oczami koloru estragonu w sposób, który
ją zaskoczył. Wydawał się niemal dbać o jej opinię o nim. To
niedorzeczne.
- Prawda - przyznała, choć mówiąc szczerze, w rzeczywistości
wcale nie darzyła go nienawiścią. Elizabeth do nikogo nie czuła
nienawiści.
Wciąż jej nie wypuszczał, więc świadoma była dotyku jego ręki,
och, jak bardzo była tego świadoma. Zirytowało ją to do tego
stopnia, że wyszarpnęła rękę z jego uścisku.
- Jakże to niezmiernie zaskakujące - mruknął książę.
- Zaskakujące jest to, wasza miłość, że nikt jeszcze nie wpakował
panu kuli w serce.
- Czyżby zgłaszała się pani na ochotnika do tego zadania? - spytał
z miną nieomal wyrażającą nadzieję.
- Zgłosiłabym się na ochotnika tylko do tego, by pana obić. A teraz
proszę mnie puścić.
Lucien tak zrobił. Elizabeth poczuła się upojona swoim
zwycięstwem. Było to jednak krótkotrwałe zwycięstwo, mężczyzna
bowiem ponownie przyjrzał jej się dokładnie, mierząc spojrzeniem
od stóp do głów.
- Muszę przyznać, że do twarzy pani w tej fryzurze.
- Zaiste, sir, pochlebia mi pan. Skoro twierdzi tak człowiek,
którego garderoba składa się zapewne z czerwonych peleryn i
diabelskich wideł, wezmę sobie ten komplement do serca.
- Zastanawiam się, jak uda się pani go tam zachować. Może za
pomocą szpilek?
Oczywiście żartował, ale ona też potrafiła odpłacić mu żartem.
- Oczywiście, książę, użyję tych samych szpilek, którymi
niewątpliwie przypina pan sobie rogi.
Mężczyzna posłał jej uśmiech, sprawiający wrażenie szczerego, a
w jego oczach pojawił się wyraz jakby zaskoczenia. I
zaintrygowania.
- Touche, moja droga.
- Żegnam pana, wasza miłość - powiedziała Elizabeth, odwracając
się do drzwi, kiedy stało się oczywiste, że on nie ma zamiaru
wyjść. - Miłej podróży powrotnej do piekła.
- Nie chce pani się dowiedzieć, co zamierzałem zrobić, kiedy już
panią uwiodę?
Elizabeth chciała odejść. Powiedziała sobie, że się nie zatrzyma. A
mimo to nie poruszyła się. Później, patrząc z perspektywy czasu,
zdała sobie sprawę, że to właśnie w tym momencie nieodwołalnie
zmieniło się jej życie.
Wbiła w niego wzrok, czekając, aż jej powie.
- Chciałem spytać panią, czy zechce pani zostać moją kochanką -
wyjaśnił Lucien.
Dziewczyna zamrugała, zastanawiając się, jak zareagować.
Właściwie wiedziała, co chciałaby mu powiedzieć, albo raczej, kim
go nazwać, ale tak niegodne damy słowa nie chciały jej przejść
przez usta.
- Z pewnością jest pan najpodlejszym i najbardziej zepsutym
mężczyzną, jakiego znam.
- Tak pani sądzi? - zaciekawił się książę.
- Owszem. Nie byłabym jednak taka dumna z tego faktu, wasza
miłość. Spojrzałabym w lustro. Proszę popatrzeć, kim się pan stał.
Obawiam się, że nie spodoba się panu to, co pan tam zobaczy.
- Czyżby? - spytał. W jego oczach zdawał się malować wyraz
szczerego zaciekawienia, a potem zamyślenia. -A czy nie ciekawi
pani, co by się stało, gdyby zrobiła pani to samo? Nie ma pani dość
bycia taką doskonałą damą?
- Nie mam pojęcia, o czym pan mówi. Co więcej, nie mam ochoty
się tego dowiedzieć.
- A mnie się zdaje, że pani bardzo dobrze wie, o czym mówię.
Ełizabeth odsunęła się, gdy książę uniósł rękę.
- Co się stało, moja droga? Wolałaby pani, gdybym prawił jej czule
słówka? Może powiedział pani, że jej wargi zdają się być miękkie
jak płatki róż?
Dziewczyna spojrzała na jego uniesioną dłoń, dziwnie szorstką jak
na dłoń człowieka, który nie pracował fizycznie.
- Proszę nie prawić mi komplementów, sir. To panu nic nie da.
- Ależ to nie komplementy. To prawda. Pani wargi naprawdę są jak
płatki róż.
- A pan jest marnym kłamcą.
- A pani kawałek płatka przyczepił się do dolnej wargi. Ełizabeth
wyprostowała się.
- Tutaj - rzekł mężczyzna, dotykając jej, nachylając się ku niej,
zbliżając swe wargi na odległość zaledwie paru cali. - Spadł z pani
włosów, kiedy się pani odwróciła.
Elizabeth poczuła, jak całe jej ciało sztywnieje, potem przeszły ją
ciarki, a potem, dobry Boże, sama nie wiedziała, co się z nią dzieje.
Spojrzała na Luciena, który był tak blisko, że jego oddech muskał
leniwie jej twarz. Omal nie zamknęła oczu, chociaż powtarzała
sobie, że musi się cofnąć. Musi się odsunąć. Wymierzyć jego
lordowskiej mości solidny policzek. Doświadczenie ostrzegało ją,
że książę nie jest człowiekiem, z którym można zadzierać. Ale
oczywiście stała bez ruchu, podczas gdy on wodził palcem po jej
dolnej wardze, Zostawiając za sobą ślad gorąca.
- Och, przepraszam najmocniej.
Elizabeth wzdrygnęła się. Tak samo książę. Odsunęli się od siebie,
obydwoje spoglądając w stronę drzwi.
- Jaśnie panie - Zaszczebiotała ich gospodyni, a na jej zarozumiałej
twarzy pojawił się nagle wyraz złośliwości. -Nie miałam pojęcia,
że sprawą, jaką musiał się pan zająć, jest panna Montclair.
Elizabeth już wiedziała. Wiedziała, co się stanie, kiedy lady Derby
opuści pokój. Tutaj szept, tam sugestia na temat tego, czego była
świadkiem. Reputacja Elizabeth legnie w gruzach. Bowiem w
czasie, gdy ton tańczył zaledwie kilka pokoi dalej, ona przebywała
Uwiedziona Pamela Britton PROLOG Było faktem dobrze znanym w towarzystwie, że przywiązanie do
Luciena St. Aubyn niosło za sobą śmierć. Och, oczywiście nie wszyscy, dla których kiedykolwiek coś znaczył, ginęli, jedynie prawie wszyscy. Weźmy na przykład jego guwernantki. Cztery z tych jejmości zmarło, zanim Lucien osiągnął wiek męski, z tego jedna najwyraźniej na zaledwie ból głowy. Fakt, że zmarł także stajenny młodego hrabiego, wydawał się zbiegiem okoliczności. Jednak po śmierci najlepszego przyjaciela Luciena ludzie zaczęli się już na widok hrabiego żegnać. W końcu ile zgonów może wydarzyć się wśród znajomych jednego człowieka, zanim zacznie się to wydawać, no cóż, dziwne? Śmierć najlepszego przyjaciela nie byłaby niczym nadzwyczajnym. Ostatecznie ludzie umierają. To raczej okoliczności, w jakich zginął ten młodzieniec, tak przeraziły co bardziej przesądnych. Marcus zginął od uderzenia kamieniem. Fakt, że kamyk ten wystrzelił spod kół powozu Luciena, wydawał się szczególną ironią losu. To, że młody hrabia jechał właśnie w odwiedziny do Marcusa, a ten do niego, również zakrawało na ironię. Jednak dopiero fakt, że kamień trafił młodzieńca tak niefortunnie, że stał się przyczyną jego gwałtownego zejścia, okazał się prawdziwą ironią losu. Potem, gdy Lucien miał lat dwadzieścia, zmarł jego ojciec, co ludziom przypomniało, iż matka młodego hrabiego odeszła w połogu, a fakt, że bogate wdowy skrzętnie ukrywały swoje córki za każdym razem, gdy Lucien pojawił się w okolicy, nie wróżył dobrze jego życiu towarzyskiemu. Taka przeszłość niepokoiła również pewną cząstkę samego Luciena. W końcu było to dość niesamowite, że miejscem pobytu tylu jego znajomych był grób. Czyżby w pogłoskach, jakoby ciążyła na nim klątwa, tkwiło ziarno prawdy? Choć mogło wydawać się to niemądre, zmartwienia te dręczyły go do tego stopnia, że pewnego razu poruszył bolesny temat w rozmowie z bratem. Henry, który zdaniem Luciena był najrozsądniejszą osobą na tej bożej ziemi, po prostu się roześmiał. - Lucien, mój stary - rzekł Henry - trzeba rozum postradać, żeby wierzyć w takie brednie. Te słowa dodały wielkiej otuchy młodzieńcowi. Mimo to jakaś część jego duszy nie chciała zostawić tej kwestii w spokoju.
- Przecież nie wszyscy zmarli nagle - zauważył jego brat. - Pomiędzy zgonami mijały lata. - Tak, ale to i tak wiele zgonów. - Wszyscy umarli z przyczyn naturalnych - przekonywał Henry - wliczając w to naszego ojca. - Kość kurczęcia to naturalna przyczyna? - spytał Lucien. Henry wzruszył ramionami. - W końcu do gardła nie wleciało mu całe kurczę. Na te słowa Lucien roześmiał się. Henry celował w wygłaszaniu stwierdzeń w sposób przyziemny, a jednak dowcipny. Prawdę mówiąc, Henry nie przejmował się praktycznie niczym. Bo i czemu miałby? Był synem pierworodnym, co gwarantowało mu sześćdziesiąt tysięcy funtów rocznego dochodu, tytuł księcia, akry ziemi i możliwość przebierania w pięknościach danego sezonu. Lucien urodził się drugi w kolejności, co zapewniało mu mizerną część fortuny brata, tytuł hrabiego i zamek, którego mury sypały się do oceanu. Wprawdzie fakt, że Henry'ego nie sposób było rozdrażnić, niezmiernie irytował Luciena, młodzieniec jednak kochał brata. Tak, trochę zazdrościł draniowi, i nieraz okazywał swą zazdrość, ale w końcu tego należało się spodziewać: wszyscy drudzy w kolejności synowie zazdrościli pierworodnym. - Więc nie wydaje ci się to dziwne, że tylu ludzi, którzy mnie znali, umarło? Brat posłał mu łobuzerski uśmiech. - Ani trochę, bracie. W końcu nie zabiłeś jeszcze mnie. Dwa miesiące później Henry już nie żył. Wtedy to w towarzystwie zaczęto nazywać Luciena Księciem Śmierci. Młodzieniec starał się ignorować to miano, lecz w głębi duszy jego niepokój wzrósł wielokrotnie. Zmarło dziewięć osób, które go znały, a ostatnia z nich, jego brat, poniosła najokropniejszą śmierć. Henry został zastrzelony. Najgorsze i prawie niemożliwe do uwierzenia było to, że Henry'ego trafiła kula z pistoletu, z którego wypalił sam Lucien. Henry umarł. Wspaniały, radosny Henry, jedyny krewny, który został Lucienowi.
Po raz pierwszy Lucien poznał prawdziwe znaczenie słowa „żal". Nic dotąd, nawet śmierć ojca, nie dotknęło go tak boleśnie. Sytuację pogarszał jeszcze fakt, że w towarzystwie za wytwornymi wachlarzami szeptano, iż nowy książę być może umyślnie zabił swego brata. W miarę rozrastania się plotek stało się jasne, że wielu ludzi uważało go za winnego tego czynu. Oczywiście nadal akceptowano go w towarzystwie, jednak tylko z konieczności. O ile przed śmiercią Henry'ego Luciena zapraszano na najbardziej prestiżowe przyjęcia, w rok po zgonie brata trudno mu było otrzymać więcej niż dwadzieścia zaproszeń na sezon. W taki oto sposób Lucien mimo woli poróżnił się z towarzystwem. Ono go nie lubiło, a on nie lubił jego. Mimo to nadal mu się narzucał, niemal jakby chciał ukarać je za to że miało czelność okazać mu jawnie swą niechęć. W miarę upływu lat, kiedy pamięć o zgonach przygasła, stał się osobą coraz bardziej akceptowaną. Lucien jednak nigdy nie zapomniał. Być może po to, aby ukryć ból spowodowany odpowiedzialnością za śmierć brata, a być może po to, by zagrać na nosie tym, którzy obciążali go winą za ten czyn - czy z jakiegokolwiek powodu - Lucien stał się bardzo lekkomyślny. Robił rzeczy, jakich młody mężczyzna o zdrowych zmysłach nigdy by nie zrobił: uwodził niewinne kobiety (oczywiście z dobrych domów) i gnał po krętych uliczkach Londynu na złamanie karku. Urządzał dzikie przyjęcia w swojej posiadłości. Stał się hulaką. A właściwie kimś więcej. Był królem wszystkich hulaków. Hulaką z Ravenwood. Co dziwne, to nowe miano tylko dodało mu wdzięku. Kobiety wzdychały, gdy wchodził do pokoju, a młodsze z nich fantazjowały, że to im właśnie uda się poskromić tego księcia łotrów. Starsze kobiety, panie w wieku odpowiednim, by pamiętać skandal towarzyszący śmierci jego brata, pociągała jego niebezpieczna przeszłość, nie wspominając już o zielonych oczach, które mówiły „grzesz ze mną", szerokich, silnych barkach i męskiej, kwadratowej szczęce. Nawet matrony wynajmowane po to, by trzymać takich mężczyzn z dala od swych podopiecznych -
przyzwoitki - puszczały w ruch wachlarze, kiedy się zbliżał. Cóż z tego, że, jak wieść niosła, książę złamał życie niejednej z ich podopiecznych. Lucien był znudzony. Trudno mu się było dziwić, skoro mógł przebierać w kobietach, zachowywać się wedle własnego widzimisię i nie ponosić tego konsekwencji. Jego zachowanie było rezultatem nadmiernego folgowania swoim zachciankom. Książę nie wierzył w miłość, uważał uczucia za oszustwo, bajkę zmyśloną przez poetów i powieściopisarzy, po to, by skłonić młode damy do czytania ich słów (i płacenia za ten przywilej). Nie, miłość nie istniała, a jeśli nawet było inaczej - co oznajmiał głośno przy licznych okazjach - z pewnością nigdy by go nie znalazła. Przynajmniej tak mu się zdawało. Dla Elizabeth Montclair nie było miejsca w wyższych sferach. Ona sama o tym wiedziała. Ton wiedział o tym. I niech Bóg ją ma w swej opiece - wiedziały o tym także londyńskie gazety. Rzecz nie w tym, że brakowało jej tytułu szlacheckiego. W końcu była córką hrabiego. Problem wynikał raczej z tego, skąd wziął się ten tytuł, niż z samego tytułu. Ostatecznie zasłużenie sobie na tytuł hrabiowski tylko tym, że się było - jak to ujął król Jerzy III - „cholernie dobrym szewcem", nie mogło się wydawać, powiedzmy, szczególnie romantyczne. Trzeba było zabić smoka albo pokonać jakiegoś księcia, aby zdobyć powszechny szacunek. Dlatego też Elizabeth już w dzieciństwie oswoiła się ze zgorszonymi spojrzeniami, jakie jej posyłano. Sytuacji nie polepszał bynajmniej fakt, że na powozie, którym jeździła, widniał herb - trzewik. Jej dziadek, prawie tak samo szalony jak król, uważał wtedy, że to bardzo śmieszne. Towarzystwo uznało to za mniej zabawne. Elizabeth nierzadko sądziła, że to właśnie po dziadku odziedziczyła nieco niekonwencjonalny i niezwykły umysł, który zdawały się często nękać dziwaczne myśli. Pogodziła się z faktem, że w trakcie składania ukłonu ogarniała ją nagła chęć, by zatańczyć irlandzką gigę. Albo może zjechać po poręczy do sali balowej. Były to osobliwe myśli, bez wątpienia, i zawsze je tłumiła, a jednak wciąż świtały jej w głowie. Z drugiej strony, fakt, że
wydawała się zwariowana, mógł mieć coś wspólnego z małżeństwem jej ciotki z lordem Harrym Ludlowsem. Zwykle ślub krewnej nie wywiera tak radykalnego wpływu na młodą dziewczynę, ale to małżeństwo nie było zwyczajne. Ślub zapowiedziany przez ciotkę dość mocno wstrząsnął rodziną Montclairów. Damą tą nikt się nie interesował przez prawie dwadzieścia lat (czego powodem, bez wątpienia, była mało elegancka profesja jej ojca). Jednakże po spotkaniu przyszłego pana młodego ojciec jej ciotki aż za dobrze zrozumiał jego wybór. Lord Ludlows był okrytym niechlubną sławą dziedzicem fortuny Ludlowsów, łajdakiem o takiej reputacji, że nawet świeżo mianowany hrabia słyszał o nim. Ludlows został wygnany na kontynent za karę za jedną ze swoich bardziej skandalicznych eskapad, i to właśnie tam ciocia Lilibeth (jak ją nazywano, ponieważ również nosiła imię Elizabeth... podobnie jak każda pierworodna córka Sheffieldów, a było ich aż dwie) spotkała swojego amanta. Tam się zakochała w swoim „naprawionym" hulace. I tam wyszła za niego za mąż, ku wielkiej rozpaczy rodziny. Elizabeth nie pojmowała gniewu dziadka z powodu tego małżeństwa. Ciotka zawsze powtarzała jej, by wyszła za mąż z miłości, i sama właśnie tak postąpiła. Czy mógł istnieć doskonalszy koniec doskonalszej bajki? Jak już wspomniano wcześniej, Elizabeth była zbyt młoda, by zdawać sobie sprawę z tego, że pozory mylą. Lord Ludlows przyjął swój powrót do Anglii z entuzjazmem. Cóż za wachlarz nowych zdobyczy roztaczał się przed jego rozbieganymi oczami. Co z tego, że dopiero co zawarł małżeństwo. Tuż po ślubie dał swojej nowej żonie jasno do zrozumienia, że ożenił się z nią tylko dla jej fortuny. Nic innego nie mogłoby go skłonić do poślubienia - dobry Boże -kobiety niskiego stanu. Potrzebował pieniędzy, a ślub z ciotką Lilibeth wydawał się najlepszym sposobem ich zdobycia. Tak więc, kiedy Elizabeth zastała pewnego dnia ciotkę zapłakaną w rodzinnej samotni, w pierwszej chwili sądziła, że kobieta się zraniła. - Cioteczko, co się stało?
Na te słowa jej ciotka rozszlochała się na dobre. Elizabeth pomyślała, że z pewnością coś ją boli, skoro tak lamentuje. Zamiast więc zrobić to, co zrobiłaby większość jej rówieśników, to znaczy pobiec po dorosłego albo samej się rozpłakać, dziewczynka podeszła do ciotki i uczyniła coś bardzo dziwnego jak na dziecko w tym wieku, mianowicie przyłożyła dłoń do jej twarzy. - Skaleczyłaś się? - spytała, szczerze zatroskana. Ciotka pociągnęła nosem kilka razy, a potem zdołała wykrztusić: - Tak, dziecko. Jestem zraniona. - Gdzie? - zaciekawiła się Elizabeth. - Tutaj - powiedziała ciotka, odsuwając się od dziewczynki i wskazując na serce. Elizabeth zrobiła zdziwioną minę, kiedy nie dostrzegła ani krwi, ani nawet rozcięcia na cytrynowej sukni ciotki. Spojrzała w oczy prawie tak samo szafirowoniebieskie jak jej własne i zmarszczyła czoło. - Nie widzę rany, cioteczko. Kobieta otarła łzy wolną dłonią. - To dlatego, że rana jest głęboko w środku. - Naprawdę? Ciotka pokiwała głową, odwróciła wzrok na chwilę i łzy znów napłynęły jej do oczu. - Czy jeśli ją pocałuję, przestanie cię boleć? - spytała Elizabeth. - Nie, kochanie, taki ból nigdy nie mija. Na twarzyczce Elizabeth zagościł wyraz zdumienia, dziewczynka bowiem nic nie zrozumiała. Ciotka musiała zauważyć jej zakłopotanie, gdyż tym razem to ona ujęła twarz dziecka w dłonie. Jej skóra - tak gładka, że malej Elizabeth przypominała jedwab - zabarwiła się rumieńcem. Oczy ciotki błyszczały od łez, kiedy kobieta patrzyła na nią z góry. - Kochane biedactwo. Ty nie masz pojęcia, jak źle będzie cię traktować ton, prawda? Elizabeth, która była przekonana, że ton to coś, co dużo waży, tylko pokiwała głową. - Pożrą cię i wyplują - zapowiedziała jej ciotka. - Zwłaszcza jeśli wyjdziesz za mąż tak niefortunnie, jak ja to uczyniłam. - Potem zrobiła coś zaskakującego. Spuściła głowę tak nisko, że prawie zetknęły się nosami. Na jej twarzy zagościł dość wojowniczy
wyraz. - Musisz mi coś obiecać, Elizabeth. Coś bardzo ważnego. Dziewczynka, która zrobiłaby wszystko dla swojej cioci, skinęła głową. - Obiecaj, że nigdy nie poślubisz jednego z nich. Elizabeth poczuła, jak jej brwi wędrują w górę ze zdziwienia. - Jakich ich? - Ich - niemal warknęła ciotka. - Mężczyzn. Łajdaków. To diabły wcielone, każdy z nich. Nigdy nie wolno im ufać. Jej słowa wstrząsnęły Elizabeth. Nic dziwnego, gdyż ciotka zawsze głosiła, że każda dziewczyna powinna wyjść za mąż, i co więcej, powinna wyjść za mąż z miłości. - Ale... nie rozumiem. Ciotka Lilibeth odsunęła się i twarz jej natychmiast posmutniała. - Z czasem zrozumiesz. Elizabeth wątpiła w to, ale że nie była całkiem typowym dzieckiem, postanowiła poważnie się zastanowić nad ciotczynym ostrzeżeniem. Na tyle poważnie, że nigdy nie zapomniała jej słów. Tak się złożyło, że wreszcie je zrozumiała dwa lata później. Wysłano ją do ciotki, co nigdy Elizabeth nie przeszkadzało, tak więc tuż po przybyciu na miejsce nie czekała, aż kamerdyner ją zapowie. Wbiegła do salonu. I zastała wuja leżącego na jednej z pokojówek. Elizabeth była przerażona i zdumiona, a potem, w przypływie dojrzałości wyprzedzającej znacznie jej wiek, wreszcie pojęła: jej wuj nie kochał jej ciotki. Kochał pokojówkę. Jednakże, tak naprawdę dopiero po kolejnych dwóch latach zrozumiała wszystko do końca, gdyż wtedy złożyła ukłon towarzystwu. Pierwszy bal. Któżby nie czuł się podekscytowany? Elizabeth, jak każda dziewczyna w jej wieku, była niezmiernie podniecona. Pogoda tego dnia dopisała. Piękny wieczór. Ciepły. Magiczny. Jej matka, Hartnell z Hartnellów z Cheshire, dobrze ją do tego dnia przygotowała. Elizabeth położyła się do łóżka wcześnie (żeby nie mieć podpuchniętych oczu, ale z podniecenia ledwo mogła leżeć). Kiedy nadszedł czas, nałożyła najpiękniejszą kreację (suknię z bia- łego atłasu przetykanego srebrną nitką, tak że wydawało się, iż w fałdach stroju migoczą gwiazdy). Jej czarne włosy umyto i
wyszczotkowano do takiego połysku, że trudno byłoby dostrzec w nich diadem, który dziadek odkupił od jakiegoś zubożałego wicehrabiego. Stojąc na szczycie schodów, Elizabeth czuła się jak księżniczka. Szkoda, że nie pojawił się królewicz. Ani książę. Ani nawet hrabia. Tylko najmłodszy syn zubożałego barona wraz z piętnastoma innymi gośćmi. Było to straszliwe upokorzenie i jej matka nigdy tego nie przebolała. Tańcząc z jedynym odpowiednim młodzieńcem, który raczył się zjawić, Elizabeth wreszcie zrozumiała złowieszcze słowa ciotki. Reszta gości tylko się przyglądała. W większości byli to powinowaci ze strony brata dziadka i wszyscy zjawili się po to, by się pogapić na wyposażenie domu bogatszych krewnych. (Elizabeth spostrzegła nawet, że jeden z dalekich kuzynów wpychał do kieszeni pierścień na serwetki. Mogła się tylko domyślać, że wziął go za bransoletkę). Cóż z tego, że odebrała wy- kształcenie w odpowiedniej pensji dla panien. Cóż, że miała maniery i wdzięk córki księcia. Zgodnie z ostrzeżeniami ciotki towarzystwo spoglądało na nią z dezaprobatą. Była to bolesna świadomość i niektóre młode damy nie zniosłyby tego. Elizabeth zniosła. Uświadomiła sobie, że cokolwiek powie czy zrobi, niczego to nie zmieni. Pogodziła się z faktem, że nigdy nie będzie wystarczająco dobra dla towarzystwa, w ten sam sposób, w jaki większość ludzi godzi się z kolorem swoich włosów. A jeśli czasami niektóre uwagi ją raniły, ignorowała je. Zachowywała się idealnie. Uczęszczała na bale. Tańczyła spokojnie. Jednakże w głębi duszy, na samym dnie serca, Elizabeth zastanawiała się, czy to wszystko nie jest kpiną. Może któregoś dnia się zbuntuje. Może któregoś dnia ludzie zobaczą, kim jest naprawdę - dziewczyną z pospólstwa podającą się za córkę hrabiego. Może któregoś dnia zrobi coś, co naprawdę okryje ją hańbą. W końcu, choćby nie wiem jak doskonałe miała maniery, zawsze będzie wnuczką szewca. A potomkowie szewców zazwyczaj nie wchodzili do rodów
szlacheckich. Przynajmniej tak się ludziom wydawało... Wszyscy powinni cierpliwie ponosić konsekwencje swego własnego zachowania - Fedrus 1. Londyn, 1819 Z hulaszczym trybem życia wiązała się pewna swoboda. Rodzaj wspaniałego wyzwolenia, które sprawiało, że czarny frak, jaki nosił Lucien St. Aubyn, był prawie warty wysiłku, jaki wymagało jego założenie. Prawie. Z laseczką o kryształowej gałce w ręku książę Ravenwood wyszedł ze swego powozu. Powietrze było chłodne, gdyż ciężkie chmury, które wisiały nisko na zamglonym londyńskim niebie, spadły na ziemię w postaci deszczu. Mężczyzna odetchnął głęboko wilgotnym powietrzem, pozwalając, by go orzeźwiło, poczym poklepawszy się po piersi, aby się upewnić, że monokl jest tam, gdzie być powinien, ruszył w stronę olbrzymiej posiadłości. Należała ona do jednej z najważniejszych rodzin w towarzystwie: lorda i lady Derby. Masywny, czarny powóz odjechał, znikając w mroku nocy, gdy mężczyzna wszedł po schodach zbudowanego z cegieł dworu, ignorując wścibskie i podekscytowane spojrzenia, jakie mu posyłano, gdy w ślad za tłumem podążał w stronę dość pretensjonalnej i ostentacyjnej sali balowej. Wrzawa licznych głosów dobiegająca z jej wnętrza omal go nie ogłuszyła. Jakiś półgłówek, bez wątpienia pani domu, wpadł na genialny pomysł, by z balkonu otaczającego salę balową sypać płatki róż. Skutkiem tego goście mieli owe płatki we włosach, na ubraniach i na podeszwach butów. Prawdę mówiąc, mężczyzna był zaskoczony, że lady Derby nie kazała wystroić dzieciaczków w przepaski biodrowe i sztuczne elfie skrzydełka i nie zawiesiła ich pod sufi- tem. Z drugiej strony powinien być chyba wdzięczny, że nie przyszło jej to do głowy. Było całkiem prawdopodobne, że przybiłaby te skrzydełka dzieciom do pleców gwoździami, powodując nieziemski rwetes.
Potrząsnął głową, zatrzymując się na chwilę na progu. Patrzył przez zamieć białych i czerwonych płatków na pary tańczące pośrodku sali. Oferta tego sezonu stała pod jedną ścianą, wystawiona na pokaz niczym karpie na targu rybnym. Co gorsza, pozłacane zwierciadła ukazywały plecy panienek. W sali nie było drzwi balkonowych, jedynie wysokie okna, pomiędzy którymi wisiały kunsztownie szlifowane lustra. Większość z tych okien była otwarta, choć prawie żaden podmuch wiatru nie poruszył piór wetkniętych w wyszukane fryzury debiutantek ani nie rozpraszał woni ciał, którym dawno już należała się kąpiel. Lucien przyjrzał się temu wszystkiemu i westchnął. Kolejna noc. Kolejne przyjęcie. Na miłość boską, nudziło go to do łez. Ustawił się w kolejce, by złożyć wyrazy uszanowania pani domu. Dama ta, prawdziwa stara wiedźma według standardów socjety, niewiasta trzydziestosiedmioletnia (siedem lat starsza od niego), próbowała udawać, że nie zauważa upływu czasu, ubierając się w ciemnoniebieską suknię odpowiedniejszą dla kobiety o połowę od niej młodszej i o mniejszym przynajmniej o połowę biuście. W każdej chwili groziło jej, że ów biust wyskoczy z dekoltu, jak zauważył Lucien. - Lady Derby - rzekł, przeciągając głoski, kiedy stanął przed kobietą, opierając się całym ciężarem ciała na lasce. Zajrzał jej w dekolt dość bezwstydnie, składając szarmancki ukłon. - Muszę przyznać, że wybija się pani dziś wieczór. Pani modystce należą się gratulacje za to, że udało jej się tak świetnie, hmm... okryć pani wdzięki. Na policzkach gospodyni wykwitł natychmiast rumieniec, wyjątkowo niekorzystny, zważywszy na jej plamistą cerę. - Lordzie Ravenwood, cóż za niespodzianka, że pana tu widzę - powiedziała z uprzejmym uśmiechem przyklejonym do bladej twarzy. Kobieta na swoje nieszczęście miała kędzierzawe, rude włosy, przez co przypominała pomarańczowego pudla, łącznie ze szpiczastym nosem i oczkami kąśliwego psa. - Szczególnie iż nie przypominam sobie, abym pana zapraszała - dodała. Mężczyzna pozwolił, by na jego twarzy zagościł absolutnie fałszywy, jednak niezmiernie zarozumiały uśmiech. - Ależ oczywiście, że mnie pani nie zapraszała. Lady Derby
zesztywniała. - Założyłem jednakże, że brak zaproszenia był wynikiem przeoczenia. Dlatego też pozwoliłem sobie naprawić sytuację. Wiedziałem, że nie może się nadal pani na mnie gniewać za wzgardzenie pani wdziękami. Po prawdzie, dama wyglądała na rozgniewaną. Zacisnęła dłonie. Jej brązowe psie oczy rozbłysły. - Gdyby był tu pański ojciec, natarłby panu uszu - powiedziała, rzuciwszy wpierw okiem na sąsiadów, aby się upewnić, że nikt ich nie podsłucha. Lucien nie czuł takich oporów. Nachylił się ku niej na odległość zaledwie kilku cali. - Gdyby był tu mój ojciec, nadal spałaby pani z nim, dlatego też bez wątpienia nigdy nie przespałbym się z panią, zakładając oczywiście, że byłbym zainteresowany, a zapewniam panią, że tak nie jest. Jej spojrzenie omal go nie spaliło. Lucien uśmiechnął się. - Zechce mi pani wybaczyć - rzekł z fałszywą uprzejmością - czekają na mnie ważne sprawy. - Ominął ją spojrzeniem. - Chociaż wydaje mi się, że pani mąż już skończył swoje interesy. - Cmoknął z dezaprobatą. - Powinna mu pani powiedzieć, żeby schował koszulę do spodni. To niegustowne nosić się w ten sposób. Nie dał gospodyni czasu na odpowiedź; odwrócił się i ruszył na skraj sali balowej, postukując laską i uśmiechając się zarozumiale. Jednakże nuda dopadła go niemal prawie tak samo szybko, jak go opuściła. Westchnąwszy, Lucien wyruszył na parkiet w poszukiwaniu kolejnych osób, których kosztem mógłby się zabawić, gdy dość niespodziewanie musiał się zatrzymać. Drogę zagrodził mu młodzieniec tak przejęty pokazywaniem swych nowych (rzekomo) złotych spinek od koszuli swoim kompanom, że nie zauważył zbliżającego się, od tyłu Luciena. Mężczyzna wyjął z kieszeni monokl, włożył go do prawego oka i zmierzył spojrzeniem młodzieńca od stóp do głów. Ta dzisiejsza młodzież. Nie dość że się dziwacznie ubiera, w dodatku wcale nie szanuje starszych. Wystarczy spojrzeć na tego chłopca. Kołnierz koszuli miał tak wysoki, że groził mu wyłupieniem oczu. Młody człowiek włożył bogato haftowaną
kamizelkę. Nić była złota, a sama kamizela miała kolor takiego błękitu, jaki Lucien widywał tylko na muchach plujkach i skarabeuszach. Na dodatek młodzieniec nosił włosy zaczesane na bok w taki sposób, że przywodziły na myśl źdźbła trawy zgniecione przez krowę. Lucien czekał, by młody człowiek go zauważył, a kiedy tak się nie stało, przełożył laskę do prawej ręki, uniósł lewą dłoń i poklepał młodzieńca po ramieniu. - Przepraszam, młody człowieku - wycedził. Chłopak odwrócił się, zobaczył, że Lucien patrzy na niego, posłał mu spojrzenie mówiące: „nie widzisz, że rozmawiam", po czym natychmiast się odwrócił do niego plecami. Lucienowi monokl wypadł z oka. Mężczyzna wyprostował się, bardzo poważnie zaszokowany. Czyżby ten młodzieniaszek go nie poznał? Czyżby nie wiedział, że jest Księciem Śmierci? Lucien rozejrzał się, próbując ustalić, czy ten oburzający brak szacunku został dostrzeżony. I wtedy zobaczył ją. Lady Elizabeth Montclair. Wirowała na parkiecie w ramionach mężczyzny tak starego, iż jego plecy były zgarbione niczym posąg Atlasa. Lady Elizabeth wydawało się to jednak nie przeszkadzać. Najwyraźniej nie zauważała, że dzięki temu jego lordowska mość miał świetny widok na jej biust. Lawendowa suknia, którą włożyła na bał, była z przodu dość śmiało wycięta. Naszyte na nią koraliki skrzyły się w blasku świec umieszczonych pod sufitem. Włosy kobiety spiętrzono w jakąś wymyślną fryzurę sprawiającą wrażenie naturalnej, jednak Lucien wiedział, że ich ułożenie wokół diademu trwało godzinami. Panna ta miała figurę zgrabną, która jednakże pozbawiona była pewnej krzepkości, jaką preferowali niektórzy kawalerowie. Jasnoniebieskie oczy lady Elizabeth większości mężczyzn wydawały się piękne i ekscytujące, ponieważ widoczne były nawet z oddali. Tylko jej oblicze miało klasyczną urodę, od zadartego noska do przypominającego serce kształtu jej twarzy. Jaka szkoda, że dziewczyna ta pochodziła z pospólstwa. Pochodzenie jednak nie przeszkadzało jej być zdumiewająco piękną.
W dodatku nienawidziła go. To było cudowne. Spotkali się dwa razy, i przy obu okazjach panna Montclair zrobiła wszystko, co było w jej mocy, aby okazać mu tę nie-przychylność w jak najbardziej twórczy i nieuprzejmy sposób. Za pierwszym razem nazwała go mordercą i łajdakiem, co było mianem niezupełnie odpowiadającym prawdzie Za drugim razem spotkali się na pokładzie statku, kiedy obydwoje mieli nieszczęście znaleźć się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie, mianowicie na tym samym żaglowcu. Wtedy to panna Montclair dała Lucienowi jasno do zrozumienia, że go nie lubi, nigdy go nie polubi i nie będzie zadawać sobie trudu, aby udawać, że go lubi. Taka postawa, w dodatku reprezentowana przez wnuczkę szewca, początkowo go oburzyła, a potem rozbawiła. A niech to diabli, jeśli jej tupet nie wzbudził w nim podziwu. Od tego czasu obserwował ją z oddali, chociaż wątpił, aby ona o tym wiedziała. Myślał o niej raczej jak o jakimś stworzeniu, któremu warto się bliżej przyjrzeć, wydawało mu się to bowiem dość niezwykłe, że osoba z takim pochodzeniem tak wysoko zadzierała nosa. Lucien wyprostował się. I po raz pierwszy tego wieczoru, nie, po raz pierwszy od miesięcy, Lucien poczuł, że nuda go opuszcza. Dlaczego nie pomyślał o tym wcześniej? Potrzebował rozrywki. Wyzwania. Kogoś, kto nie przy czołga się do niego już po pierwszym spojrzeniu. Uzmysłowił sobie, że musi uwieść lady Elizabeth Montclair. Chciała uciec z sali balowej. Lady Elizabeth Montclair pewnie tak by zrobiła, gdyby nie znajdowała się pośrodku parkietu, wśród setek ludzi przyglądających się jej tańcom z mężczyzną tak starym, że aż dziw, że nie zabiła go apopleksja albo przynajmniej nie upadł na posadzkę i nie złamał sobie jednej z tych skrzypiących ze starości nóg. To dość makabryczna ewentualność, przyznała dziewczyna, lecz cóż można było poradzić. Tańczenie ze starym lordem Luthgowem każdemu podsunęłoby makabryczne myśli. Może powodem było bielidło na jego twarzy. Jego lordowska mość nałożył go tego wieczoru tak dużo, że jego oblicze przypominało wynik
nieudanego eksperymentu dziecka z farbkami. Może przyczyną były jego ręce, które miały skłonność do wędrowania po pewnych częściach jej ciała, a w niektórych przypadkach wręcz do ich ściskania. A może chodziło o to, że jego lordowska mość był głuchy jak pień. Niezależnie od powodu, Elizabeth gotowa była zrobić coś drastycznego, jeśli lord nie oderwie wzroku od jej biustu i nie spojrzy jej w oczy. Sytuację pogarszał fakt, że kiedy wirowała z nim po parkiecie, czuła na sobie surowe spojrzenia socjety. Zawsze tak było, ilekroć tańczyła z kimś z towarzyskiej elity. Jego lordowska mość był baronem z bardzo starej i bardzo szacownej rodziny. Ton uważał, że to kpina, aby jeden z najczcigodniejszych członków Izby Lordów raczył tańczyć z kobietą, której rodzina ostatnio dość poważnie zubożała. - Więc lubi pani ogniste konie, tak? Wyrwana z zamyślenia Elizabeth zmusiła się do skupienia uwagi na słowach partnera. Nie powiedziała niczego podobnego. Rozmawiali o Brighton. Elizabeth powiedziała, że fascynują ją morskie tonie. Jego lordowska mość pomyślał sobie, że powiedziała „konie". Teraz był absolutnie przekonany, że Elizabeth jest zapaloną amazonką, która uwielbia rozmawiać o koniach. O ile lady Montclair rzeczywiście kochała konie, konieczność krzyczenia, by zostać usłyszaną, mogła doprowadzić do szału. - To prawda - powiedziała mimo woli i jakiś chochlik, którego przypuszczalnie powinna zignorować, nakazał jej dodać: - Obok orangutanów to moje ulubione zwierzęta wierzchowe. Ku jej zaskoczeniu jego lordowska mość pokiwał głową. - Tak, sam lubię araby. Niesamowicie poprawiły rasę angielskich koni wyścigowych, zgodzi się pani ze mną? Zdumiona Elizabeth wlepiła w niego oczy. Nie mogła wprost uwierzyć, aby mógł tak kompletnie się przesłyszeć. Spróbowała jeszcze raz. - Oczywiście. Domieszka małpiej krwi przyniosła ogromne korzyści. Nie dalej jak wczoraj słyszałam, jak koń wydal szympansi okrzyk, zdecydowanie milszy od rżenia. Mężczyzna pokiwał głową. Naprawdę pokiwał. Niewiarygodne.
Mogło to tak trwać jeszcze długo, gdyby nie to, że muzyka ucichła. Dzięki ci, Panie, pomodliła się w duchu Elizabeth. - Tańczenie z panią było prawdziwą przyjemnością -rzekł jego lordowska mość, składając jej ukłon i zaglądając jej przy tym w dekolt. Stary ścierwnik. - Chciałabym móc powiedzieć to samo, wasza lordowska mość, ale tańcząc z panem, miałam ochotę się rozpłakać. - Dziewczyna dygnęła przed nim lekko. Lord uśmiechnął się wielkodusznie. - Już dobrze, moja droga. Nie pochlebiaj mi tak bardzo. Mój talent tancerza nie powinien cię wzruszać do łez. Elizabeth wytrzeszczyła oczy, przygryzła wargę, a potem skinęła głową, pozwalając sobie na cichy chichot, który przeszedł w kaszel, po czym wymamrotała: - Święte słowa. - Następnie odwróciła się i omal nie pognała z powrotem do matki. Ze wszystkich niedorzecznych konwersacji... - Co tam u jego lordowskiej mości? - spytała jej matka. - Był dość... rozmowny - odparła Elizabeth. Pewnie nie powinna zachowywać się tak podle, ale doprawdy nie mogła się powstrzymać. Może powinna przeprosić jego lordowska mość. Z drugiej strony, mógł znów nie dosłyszeć, co mówi, i pomyśleć, że wyraża ubolewanie z powodu zgonu konia pełnej krwi angielskiej, albo temu podobne brednie. Ojej. Spojrzała na matkę, która wyglądała wyjątkowo majestatycznie w sukni w kolorze czerwieni i złota - najmodniejszych barwach tego sezonu. Jej siwe włosy, naturalnie kędzierzawe, sterczały na wszystkie strony, mimo iż były ściągnięte do tyłu i upięte w kok. Nie zestarzała się ładnie; skóra wokół jej oczu zwiotczała, jakby całkiem już porzuciła nadzieję, że kiedyś odzyska młodość. Mimo to matka zachowywała się tak, jakby była tą samą wielką pięknością, co w młodości. Właśnie tę urodę kupił jej ojciec. Mówiąc bez ogródek, sprzedano ją temu, który dał najwięcej, a przetarg omal nie zrujnował rodziny ojca. - O czym rozmawialiście? Elizabeth znów się spłoniła. - O koniach. Jej matka pokiwała głową, jej jasnoniebieskie oczy zalśniły. - Świetnie, doskonale. Jego lordowska mość jest wprawdzie stary,
lecz także niezmiernie bogaty i bardzo ceniony w ton. Dobrze zrobisz, dając mu nadzieję. Ma wyjść za mąż za tego obleśnego starego głupca! Nic z tego, poprzysięgła sobie w duchu Elizabeth. Nie mogła jednak wyrazić takich opinii na głos. To miał być jej ostatni sezon, a rodzinne fundusze prawie się wyczerpały. Nikt o tym jeszcze nie wiedział i nikt się nie dowie, jeśli jej matka będzie miała coś do powiedzenia. - Jaśnie pani? - powitał ją męski głos. Elizabeth odwróciła się, rzucając okiem na stojącego w pobliżu służącego. - Jaśnie pani, list. - Lokaj ukłonił się lekko. Niemodna peruka, którą kazała mu nałożyć pani domu, miała prawie ten sam kolor ciemnej szarości, co jego surdut. - Liścik! - zaszczebiotała jej matka. - Och, moja droga. Pewnie kolejny sonet od jednego z twoich wielbicieli. - Słowa te zostały wypowiedziane głośno, aby usłyszały je wszystkie inne znajdujące się w pobliżu matki z pannami na wydaniu, a przy okazji aby mogły wywołać w nich obrzydliwą zazdrość, że ich córkom nie przysłano takich listów. Elizabeth, która w życiu nie dostała żadnego sonetu, z zainteresowaniem wzięła kopertę i otworzyła ją. Ze środka praktycznie wypadł kawałek papieru. Beth, muszę się z tobą natychmiast zobaczyć. Stało się coś strasznego. Spotkajmy się w salonie lady Derby. Przyjdź sama. Lucy Gdyby ktoś wtedy przyglądał się uważnie lady Elizabeth, zauważyłby, jak gwałtownie się zmieniła. Pobladła na twarzy. Zacisnęła dłonie. - Elizabeth, co ci się stało? - Nic, mamo. - Co jest w tym liście? Elizabeth zastanawiała się gorączkowo, co powiedzieć matce, wiedziała jednak, że wyjawienie prawdy nie byłoby mądre. Nie po tym, co się stało ostatnim razem, gdy przyszła z pomocą przyjaciółce w potrzebie. Dzięki swej niezdarnej koleżance omal nie pożeglowała do Hiszpanii z Księciem Śmierci. - Elizabeth? - zaciekawiła się matka.
- Tu jest tak napisane - Elizabeth grała na zwłokę, gorączkowo starając się wymyślić odpowiedni wierszyk. -Czerwone róże na górze, na dole fiołki. Piękne masz włosy, kochajmy się jak aniołki. Uśmiechnęła się żałośnie do matki, wiedząc, że szacowna dama natychmiast przejrzy jej kłamstwo. Jednak jej matka zbyt była zajęta udawaniem, że się zachwyca tymi słowami. - Moja droga - zaszczebiotała dość głośno, by ją usłyszeli mieszkańcy Francji. - Masz skrytego wielbiciela. - W rzeczy samej, mamo, zapewne mam. Jej matka rzeczywiście sprawiała wrażenie zadowolonej, po raz pierwszy od dawna. Elizabeth ledwo mogła wytrzymać. - Wybacz, mamo. Chyba pójdę się odświeżyć, na wypadek, gdyby poprosił mnie do tańca mój nowy... przyjaciel. - W rzeczy samej, w rzeczy samej - zachęciła ją matka, odprawiając ją gestem. Elizabeth miała mdłości; wiedziała, że nie wolno kłamać. Inna część jej duszy wiedziała, że jej matka nigdy nie lubiła Lucy i nigdy jej nie polubi. Zawsze patrzyła krzywym okiem na jej wizyty, zwłaszcza odkąd Lucy została markizą. Matkę strasznie drażnił fakt, że najlepsza przyjaciółka jej córki zajmuje w towarzystwie wyższą pozycja niż Elizabeth. Dziewczyna spojrzała na służącego, który przyniósł wiadomość, i któremu najwyraźniej kazano czekać na odpowiedź. - Gdzie ona jest? - spytała, kiedy znaleźli się poza zasięgiem słuchu. - Proszę za mną. - Elizabeth! - zawołała jej matka. Dziewczyna zesztywniała i odwróciła się. - Nie zapomnij uszczypnąć się w policzki. Jesteś dziś blada jak trup. Elizabeth oblała się szkarłatnym rumieńcem. - Och. Tak, dobrze, mamo. Oczywiście. - Odwróciła się. Że też musiała powiedzieć coś właśnie takiego! Jej zażenowanie i uraza znikły jednak, kiedy podążyła za służącym, natomiast troska o przyjaciółkę odezwała się ze zdwojoną siłą. Lucy spodziewała się dziecka i Elizabeth nagle przyszło na myśl, że mogą być kłopoty z
ciążą. Czyż jednak w takim przypadku jej mąż, Garrick, nie powinien przyjechać po nią? Ledwo zwracając uwagę na płatki kwiatów, które sypały się na nią albo na twarze mijanych ludzi - z których wszyscy uśmiechali się do niej szyderczo, kiedy przechodziła obok - podążała za służącym. Minęła panią domu, opuściła salę balową i wyszła na główny korytarz. Nagły spadek natężenia hałasu przyniósł jej ulgę. Tak samo podmuch chłodnego powietrza w hallu. Przed lustrem stała waza z wielobarwnymi tulipanami. Kiedy dziewczyna przechodziła obok więdnących kwiatów, dostrzegła w zwierciadle swoje odbicie. Po obu stronach korytarza widoczne były rozliczne zamknięte drzwi. Na jego końcu znajdowały się schody, które prowadziły wzdłuż prawej ściany, a potem skręcały w lewo. Na dole też były drzwi i tam właśnie zaprowadził ją służący. Elizabeth weszła do pokoju odczuła ulgę, że dotarła do przyjaciółki niezauważona. Lucy siedziała w beżowym fotelu, okryta purpurową peleryną. Wstała w chwili, gdy usłyszała, że przyjaciółka wchodzi. Dwie rzeczy rzuciły się Elizabeth natychmiast w oczy. Po pierwsze, Lucy bardzo urosła, odkąd widziały się ostatnio. Po drugie, małżeństwo wcale nie służyło jej przyjaciółce, bowiem albo nabrała bardzo męskiego wyglądu, albo osoba, która przyglądała jej się, była... - To ty! - zasyczała Elizabeth, zatrzymując się raptownie. Jego miłość, książę Ravenwood, skłonił się lekko. - Moja droga Elizabeth, znów się spotykamy. Lucien przyglądał się, jak na twarzy Elizabeth pojawiła się komiczna mieszanina niedowierzania, oburzenia i oskarżenia. - To przecież moje - rzekła z wyrzutem, wskazując pelerynę, którą miał na sobie. - W rzeczy samej - odparł mężczyzna, zatrzymując się. -Jak sądzisz, dobrze mi w niej? - Kokieteryjnym gestem przysłonił twarz połą peleryny, naśladując kobiecy głos w sposób, którego nie powstydziłby się aktor szekspirowski. -Przyznaję, powiedziałem służącemu, który mi ją przyniósł, że moim zdaniem mogę w niej wyglądać nieco blado. Dziewczyna po prostu przypatrywała mu się.
On czekał na jej reakcję. Ona jednak nie zareagowała. On zrzucił z głowy kaptur peleryny. Ona nadal nie reagowała. Prawdę powiedziawszy, było to dość denerwujące. Łudził się nadzieją, że panna zacznie krzyczeć - może wołać podniesionym głosem - a wtedy on przystąpi do akcji, pozbawi zmysłów pocałunkiem, może nawet niecnie ją wykorzysta - jeśli dziewczyna będzie miała szczęście - po czym oboje przejdą do gabinetu i zapalą cygara. Przynajmniej on zapaliłby cygaro. Był absolutnie przekonany, że ona też chętnie zapali, jeśli nie stracił jeszcze smykałki do tych spraw. Tyle tylko że dziewczyna zachowywała rezerwę. Książę zrzucił pelerynę dramatycznym gestem, ukazując jej się w swym męskim odzieniu. Może w tym był problem. W końcu trudno jest - rozumował - sprawić, by kobieta padła przed nim na kolana, jeśli wygląda się jak pokojówka Marysia. Wyprostował się, pozwalając jej nacieszyć oczy jego widokiem, i obserwując ją, podczas gdy ona mierzyła go spojrzeniem od stóp do głów. Po części miał ochotę stanąć tak, by wydać się jeszcze wyższym podczas tej lustracji. Przez wykładane dębową boazerią ściany słychać było skoczną melodię, którą właśnie rozpoczął skrzypek. Lucien czekał. Wtedy dziewczyna zrobiła coś, co go naprawdę wprawiło w osłupienie. Wzięła się pod boki, powoli i z wyrachowaniem. Potem uniosła jedną czarną, doskonale zarysowaną brew w dość karcący sposób. Stała w tej pozie przez dokładnie dziesięć sekund, a następnie cmoknęła z dezaprobatą, mówiąc: - Przyszło mi na myśl, wasza miłość, iż musisz mieć jakiś haniebny i skandaliczny powód, aby mnie tu wzywać. Prawdę mówiąc, wolałabym, żeby pan wydusił go wreszcie z siebie, zamiast kazać mi czekać. Lucien wybałuszył oczy. - Jeśli się mylę, niech mnie pan poprawi. Jeśli przypadkiem Lucy przysłała mi wiadomość przez pana, chciałabym się dowiedzieć, co się stało. Co? Nie piszczy? Nie wskazuje go palcem? Nie krzyczy na niego:
„Ty okropny łotrze"? To prawda, że od ponad roku nie widział się z nią sam na sam, lecz kiedy się rozstali ostatnim razem, był pewny, że nim gardzi. Nic dziwnego. Sam sobą gardził. Dziewczyna czekała z uniesioną lewą brwią. Książę powiedział: - Sądzi pani, że pani przyjaciółka naprawdę poprosiłaby mnie o pomoc? Elizabeth wzruszyła ramionami, uwydatniając tym gestem swe małe piersi. - Czemu nie? Ona najwyraźniej pana lubi, chociaż nie mam pojęcia, czemu. Ufa panu. Zatem tak, ona mogłaby zrobić coś równie niewiarygodnie niemądrego. Lucien nie wiedział, co powiedzieć. Nie wiedział, co robić. I to nie jej wzgardliwa maniera tak go zbiła z tropu. W osłupienie wprawiło go raczej jej przekonanie, że ktoś w Londynie mógł go naprawdę lubić. - O co więc panu chodzi, wasza miłość? Po co pan mnie tutaj sprowadził? Wiem, że to niemożliwe, aby pragnął pan mego uroczego towarzystwa. - Tak pani sądzi? Dziewczyna zmrużyła oczy. - Wie pan, jak mało pana lubię. Rzeczywiście wiedział. W odróżnieniu od większości towarzystwa ona tego nie ukrywała. Podejrzewał, że ma to coś wspólnego ze śmiercią jego brata, ale nie był pewien. Kto wie, jak działa umysł kobiety? - No więc? - poganiała go Elizabeth. Dobry Boże. Dziewczyna wręcz tupnęła lewą stopą, posyłając mu zniecierpliwione spojrzenie. - Sprowadziłem panią tu, aby złożyć na jej ustach mój pocałunek śmierci. Oczywiście bynajmniej nie było to jego zamiarem, ale Lucien nagle poczuł chęć zobaczenia, jak ona zareaguje na te słowa. Elizabeth nie zareagowała. Zacisnęła tylko wargi w grymasie zniecierpliwienia i powiedziała: - Radzę panu zachować go dla pańskiej kurtyzany, kimkolwiek jest ta nieszczęsna kobieta. Nieszczęsna? Teraz Lucien poczuł się z lekka obrażony.
Wyprostował się, przybierając swą najlepszą minę, która mówiła: „Jestem Hulaką z Ravenwood i przybyłem skraść twoją cnotę". Dziewczyna nawet nie drgnęła. Do licha. Dobrze. Zobaczmy, jak zareaguje na słowa wy- powiedziane na głos. - Sprowadziłem tu panią, aby ją uwieść. - Znów zaczekał na jej reakcję. Chwilę później jej się doczekał. Dziewczyna parsknęła śmiechem. 2. Elizabeth nie mogła się powstrzymać. Niewątpliwie głośny śmiech nie przystawał damie, lecz słowa księcia zabrzmiały bardzo niedorzecznie. - Chce mnie pan uwieść? - powtórzyła sarkastycznie. - Chcę - powiedział mężczyzna. - A czemuż to - spytała Elizabeth - postanowił pan mnie uwieść? Książę wzruszył ramionami, najwyraźniej zastanawiając się nad swymi słowami, a potem odparł szczerze: - Ponieważ pani mną gardzi. Jego słowa pomału dotarły do niej. Jednak to wyraz jego twarzy ostatecznie ją przekonał, że mógł mówić prawdę. - Książę, jest pan idiotą. - Słucham? - zdziwił się mężczyzna. - Nie przesłyszał się pan. Co więcej, mówię prawdę. Niech pan zważy na swe postępowanie ostatnio. Ach, tak - powiedziała, widząc wyraz zdziwienia na jego twarzy. -Być może upłynął już ponad rok od owego nieszczęsnego skandalu, gdy pojawiły się plotki o tym, jakoby skompromitował mnie pan w czasie podróży żaglowcem, a dodam, że plotkom tym nie pofatygował się pan nigdy zaprzeczyć. Ja jednak w tym czasie obserwowałam pana bacznie, przede wszystkim z zamiarem trzymania się od pana z daleka. Dlatego wiem o tym konnym wyścigu na Drury Lane i o bijatyce w operze. Nawet o walkach kogutów, na jakie pan chadza. Co więcej, znam przyczynę tego wszystkiego. - Doprawdy? - spytał książę. - Zechciej mnie więc, pani, oświecić. - Nudzi się panu, wasza miłość. Zżera pana straszliwa i bezgraniczna nuda. Uwielbia pan dręczyć towarzystwo swymi aroganckimi minami i ekscentrycznym zachowaniem, a teraz
najwyraźniej postanowił pan poznęcać się nade mną. Cóż, nic z tego nie będzie, ponieważ wychodzę. Zechce mi pan wybaczyć, że zepsułam panu plany. Odwróciła się, uniosła dumnie głowę i ruszyła w stronę wyjścia. On jednak w mgnieniu oka znalazł się przy niej i Beth doprawdy nie pojmowała, jakim sposobem mógł tak szybko się poruszać. Wyciągnął rękę i chwytając Elizabeth lekko za przedramię, zatrzymał ją. Dziewczyna żachnęła się, oburzona tak śmiałym postępowaniem, a potem spojrzała wymownie na jego dłoń, rozkazując mu bez słów, aby natychmiast ją puścił, a jednak wydawała się przez chwilę dziwnie zagubiona, gdy patrzyła na jego opalone palce na swej bladej skórze. Raptem podniosła na niego oczy, z niepokojem uświadamiając sobie, jak bardzo blisko siebie stoją. - Pani naprawdę mną pogardza, prawda? - spytał cicho mężczyzna, wpatrując się w nią tymi oczami koloru estragonu w sposób, który ją zaskoczył. Wydawał się niemal dbać o jej opinię o nim. To niedorzeczne. - Prawda - przyznała, choć mówiąc szczerze, w rzeczywistości wcale nie darzyła go nienawiścią. Elizabeth do nikogo nie czuła nienawiści. Wciąż jej nie wypuszczał, więc świadoma była dotyku jego ręki, och, jak bardzo była tego świadoma. Zirytowało ją to do tego stopnia, że wyszarpnęła rękę z jego uścisku. - Jakże to niezmiernie zaskakujące - mruknął książę. - Zaskakujące jest to, wasza miłość, że nikt jeszcze nie wpakował panu kuli w serce. - Czyżby zgłaszała się pani na ochotnika do tego zadania? - spytał z miną nieomal wyrażającą nadzieję. - Zgłosiłabym się na ochotnika tylko do tego, by pana obić. A teraz proszę mnie puścić. Lucien tak zrobił. Elizabeth poczuła się upojona swoim zwycięstwem. Było to jednak krótkotrwałe zwycięstwo, mężczyzna bowiem ponownie przyjrzał jej się dokładnie, mierząc spojrzeniem od stóp do głów. - Muszę przyznać, że do twarzy pani w tej fryzurze. - Zaiste, sir, pochlebia mi pan. Skoro twierdzi tak człowiek,
którego garderoba składa się zapewne z czerwonych peleryn i diabelskich wideł, wezmę sobie ten komplement do serca. - Zastanawiam się, jak uda się pani go tam zachować. Może za pomocą szpilek? Oczywiście żartował, ale ona też potrafiła odpłacić mu żartem. - Oczywiście, książę, użyję tych samych szpilek, którymi niewątpliwie przypina pan sobie rogi. Mężczyzna posłał jej uśmiech, sprawiający wrażenie szczerego, a w jego oczach pojawił się wyraz jakby zaskoczenia. I zaintrygowania. - Touche, moja droga. - Żegnam pana, wasza miłość - powiedziała Elizabeth, odwracając się do drzwi, kiedy stało się oczywiste, że on nie ma zamiaru wyjść. - Miłej podróży powrotnej do piekła. - Nie chce pani się dowiedzieć, co zamierzałem zrobić, kiedy już panią uwiodę? Elizabeth chciała odejść. Powiedziała sobie, że się nie zatrzyma. A mimo to nie poruszyła się. Później, patrząc z perspektywy czasu, zdała sobie sprawę, że to właśnie w tym momencie nieodwołalnie zmieniło się jej życie. Wbiła w niego wzrok, czekając, aż jej powie. - Chciałem spytać panią, czy zechce pani zostać moją kochanką - wyjaśnił Lucien. Dziewczyna zamrugała, zastanawiając się, jak zareagować. Właściwie wiedziała, co chciałaby mu powiedzieć, albo raczej, kim go nazwać, ale tak niegodne damy słowa nie chciały jej przejść przez usta. - Z pewnością jest pan najpodlejszym i najbardziej zepsutym mężczyzną, jakiego znam. - Tak pani sądzi? - zaciekawił się książę. - Owszem. Nie byłabym jednak taka dumna z tego faktu, wasza miłość. Spojrzałabym w lustro. Proszę popatrzeć, kim się pan stał. Obawiam się, że nie spodoba się panu to, co pan tam zobaczy. - Czyżby? - spytał. W jego oczach zdawał się malować wyraz szczerego zaciekawienia, a potem zamyślenia. -A czy nie ciekawi pani, co by się stało, gdyby zrobiła pani to samo? Nie ma pani dość bycia taką doskonałą damą?
- Nie mam pojęcia, o czym pan mówi. Co więcej, nie mam ochoty się tego dowiedzieć. - A mnie się zdaje, że pani bardzo dobrze wie, o czym mówię. Ełizabeth odsunęła się, gdy książę uniósł rękę. - Co się stało, moja droga? Wolałaby pani, gdybym prawił jej czule słówka? Może powiedział pani, że jej wargi zdają się być miękkie jak płatki róż? Dziewczyna spojrzała na jego uniesioną dłoń, dziwnie szorstką jak na dłoń człowieka, który nie pracował fizycznie. - Proszę nie prawić mi komplementów, sir. To panu nic nie da. - Ależ to nie komplementy. To prawda. Pani wargi naprawdę są jak płatki róż. - A pan jest marnym kłamcą. - A pani kawałek płatka przyczepił się do dolnej wargi. Ełizabeth wyprostowała się. - Tutaj - rzekł mężczyzna, dotykając jej, nachylając się ku niej, zbliżając swe wargi na odległość zaledwie paru cali. - Spadł z pani włosów, kiedy się pani odwróciła. Elizabeth poczuła, jak całe jej ciało sztywnieje, potem przeszły ją ciarki, a potem, dobry Boże, sama nie wiedziała, co się z nią dzieje. Spojrzała na Luciena, który był tak blisko, że jego oddech muskał leniwie jej twarz. Omal nie zamknęła oczu, chociaż powtarzała sobie, że musi się cofnąć. Musi się odsunąć. Wymierzyć jego lordowskiej mości solidny policzek. Doświadczenie ostrzegało ją, że książę nie jest człowiekiem, z którym można zadzierać. Ale oczywiście stała bez ruchu, podczas gdy on wodził palcem po jej dolnej wardze, Zostawiając za sobą ślad gorąca. - Och, przepraszam najmocniej. Elizabeth wzdrygnęła się. Tak samo książę. Odsunęli się od siebie, obydwoje spoglądając w stronę drzwi. - Jaśnie panie - Zaszczebiotała ich gospodyni, a na jej zarozumiałej twarzy pojawił się nagle wyraz złośliwości. -Nie miałam pojęcia, że sprawą, jaką musiał się pan zająć, jest panna Montclair. Elizabeth już wiedziała. Wiedziała, co się stanie, kiedy lady Derby opuści pokój. Tutaj szept, tam sugestia na temat tego, czego była świadkiem. Reputacja Elizabeth legnie w gruzach. Bowiem w czasie, gdy ton tańczył zaledwie kilka pokoi dalej, ona przebywała