JACK HIGGINS
CZAS W PIEKLE
Przełożył: SŁAWOMIR KĘDZIERSKI
HK
Dla Sidney Cooper
Czas poświęcony zemście
jest czasem spędzonym w piekle
Przysłowie sycylijskie
Rozdział pierwszy
Tuż po czwartej, gdy pierwszy brzask przesączył się przez bambusowe pręty nad jego głową,
deszcz znowu zaczął padać. Najpierw powoli, potem coraz silniej, aż wreszcie przeszedł w potężną
ulewę, przed którą nie było ucieczki.
Sean Egan skulił się w kącie. Dłonie wsunął pod pachy, przycisnął ramiona do ciała, starając się
zmniejszyć do minimum straty ciepła, choć po czterech dniach właściwie niewiele już było do stra
cenia. Jama miała cztery stopy kwadratowe powierzchni i nawet gdyby chciał, nie mógłby się w
niej położyć. Przypomniała mu się przeczytana gdzieś informacja, że spośród zwierząt jedynie
goryle kładą się bez oporów we własnych odchodach. Wprawdzie jeszcze nie osiągnął tego stanu,
ale już od dawna przywykł do smrodu.
Był na bosaka, ale pozostawiono mu jego maskującą bluzę i spodnie. Okręcona wokół głowy
chusta koloru khaki tworzyła turban, podobny do tych, jakie nosi się na pustyni. Pod napiętą skórą
jego wymizerowanej twarzy widać było wyraźnie wydatne kości policzkowe. Jego bladoniebieskie
oczy były zupełnie bez wyrazu, gdy siedział na deszczu padającym przez bambusowe pręty znaj
dujące się dwanaście stóp nad jego głową. Od czasu do czasu od mokrych, glinianych ścian odry
wały się grudy ziemi i spadały do wody, która pokrywała już dno jamy trzy— albo czterocalową
warstwą.
Czekał, obojętny na wszystko, aż wreszcie usłyszał odgłos kroków i stłumione przez deszcz po
gwizdywanie. Mężczyzna, który pojawił się nad nim, miał na sobie przypominający jego mundur
strój maskujący, ale o nieco innym wzorze ochronnego nadruku wprowadzonym przez wojska ra
dzieckie w czasie okupacji Afganistanu. Na kołnierzu miał dystynkcje sierżanta, a nad daszkiem
jego czapki widniała czerwona gwiazda armii radzieckiej i odznaka 81 pułku powietrzno-desan
towego.
Egan rozpoznał wszystkie szczegóły, gdyż na tym polegało jego zadanie. Patrzył do góry i czekał
w milczeniu. Sierżant trzymał w jednej ręce karabinek automatyczny AKM, a w drugiej wojskową
rację żywnościową uwiązaną na kawałku szpagatu.
— Ciągle z nami? — zapytał wesoło po angielsku i odstawił AKM na bok. — Mokro pewnie
tam u ciebie na dole, co? — Egan nic nie odpowiedział. — I wciąż nie masz ochoty rozmawiać? No
cóż, jeszcze zechcesz, przyjacielu. W końcu wszyscy zaczynają mówić. — Sierżant opuścił puszkę
przez bambusową kratę. — Śniadanie. Dzisiaj tylko kawa, ale nie chcemy, żebyś zbyt nabrał sił.
Egan wziął puszkę i otworzył ją. Rzeczywiście, była w niej kawa, nieoczekiwanie gorąca, paru
jąca w wilgotnym powietrzu. Opanował mdłości, o które przyprawiał go sarn jej zapach. W żaden
sposób nie był w stanie tego wypić i ci, co go tu trzymali, doskonale o tym wiedzieli.
— Ale ty, oczywiście — roześmiał się sierżant — pijasz tylko herbatę. Jaka szkoda. — Rozpiął
guziki spodni i odlał się w dół, przez pręty. -Więc może napijesz się tego, dla odmiany?
Egan nie mógł się uchylić. Po prostu siedział w kucki w kącie i patrzył bez słowa w górę.
Sierżant podniósł AKM. — Za pięć minut jestem z powrotem i spodziewam się, że zobaczę puszkę
czyściutką. Bądź grzeczny i wypij, bo cię ukarzę.
Odszedł, a Egan wciąż czekał z malującym się na twarzy wyrazem napięcia. Kiedy odgłos
kroków sierżanta ucichł, podniósł się. Pięć minut. Jego jedyna szansa. Zerwał z głowy chustę i
okazało się, że w całości pozostała tylko jej widoczna część. Reszta, w ciągu nocy podarta na paski
i starannie spleciona, została powiązana w prymitywną linę.
Szybko umocował ją pod ramionami, nałożył na szyję pętlę, a swobodny koniec liny chwycił
zębami. Oparł się plecami o jedną ściankę jamy, stopami o drugą i zaczął wspinać do miejsca, z
którego mógł sięgnąć ręką bambusowych prętów. Wyjął koniec liny spomiędzy zaciśniętych zębów,
owinął wokół dwóch prętów i zawiązał mocno.
Tylko szum padającego deszczu zakłócał ciszę. Nadchodzącego sierżanta usłyszał z dużej od
ległości. Odczekał jeszcze kilka sekund, potem podkurczył nogi, odrywając je od ścianki i wydając
głośny okrzyk, spadł na dół.
Bambus nad jego głową wygiął się, a ciało zakołysało mocno, podrygując w górę i w dół. Po
chylił głowę na bok tak, by widać było pętlę wokół karku i przymknął oczy. Podtrzymująca go lina
wpijała mu się pod ramionami.
Wyczuł, że sierżant znalazł się tuż nad nim. Usłyszał okrzyk przerażenia. Żołnierz przyklęknął,
zza cholewy buta wyciągnął spadochroniarski nóż, wsunął go przez pręty i przeciął linę. Egan spadł
bezwładnie, odbijając się od ścian i zwalił w zgromadzone na dnie wodę i nieczystości. Leżał i
czekał. Wreszcie usłyszał, jak sierżant odsuwa nad nim kratę i opuszcza bambusową drabinkę.
Strażnik szybko zszedł na dół i przykucnął. — Ty durny sukinsynu! — rzekł odwracając go na
plecy.
Egan uniósł ręce do góry i składając dłonie w pięści feniksa, wysuniętymi do przodu kostkami
środkowych palców uderzył sierżanta w kark poniżej uszu. Żołnierz nie zdołał nawet krzyknąć. Z
cichym jękiem wywrócił oczy i natychmiast stracił przytomność.
Sean w kilka sekund zdjął mu buty, nałożył je i szybko zasznurował. Potem wcisnął głęboko na
oczy czapkę z czerwoną gwiazdą i ostrożnie wspiął się na drabinkę.
Polana była pusta. Nad drzewami, w miejscu gdzie znajdował się znany mu z pierwszego prze
słuchania dom, unosiła się smuga dymu. Dalej, za lasem, w odległości około ćwierci mili, płynęła
rzeka. Gdy się przez nią przeprawi, będzie bezpieczny, droga do odległych gór stanie przed nim
otworem. Podniósł AKM i popatrzył na widniejące nad lasem ich ośnieżone szczyty. Potem wszedł
między drzewa.
Jakieś pięćdziesiąt jardów dalej był rozciągnięty potykacz. Przekroczył go ostrożnie. Następny
znajdował się w odległości zaledwie kilku stóp. Zapewne tamci uważali, że tak blisko nikt nie
będzie się go spodziewał. Egan przeszedł uważnie i nad nim, a potem ruszył przez sięgające mu do
pasa, mokre od deszczu paprocie. Wydostać się to jeszcze nie wszystko. Najtrudniej jest nie dać się
złapać. Ta stara dewiza SAS przeleciała mu przez myśl właśnie w chwili, gdy drzewa po prawej
stronie eksplodowały. To nie była mina, w przeciwnym razie rozerwałoby go na strzępy. Raczej ła
dunek sygnalizacyjny systemu alarmowego zdetonowany przez umieszczony tuż przy powierzchni
ziemi elektroniczny czujnik. Potwierdził to natychmiast żałobny ryk syreny dobiegający zza drzew
od strony farmy. Ujął mocniej AKM trzymając go na wysokości piersi i popędził przez paprocie.
Wyczuł ruch z lewej strony. Spomiędzy drzew wybiegł mu na spotkanie ubrany w maskujący
kombinezon człowiek z pochyloną głową.
Gdy zbliżyli się do siebie, Egan zrobił unik i przyklęknął na jedno kolano wysuwając drugą nogę
do przodu. Mężczyzna potknął się i upadł. Egan poderwał się, kopnął go w skroń i ruszył dalej.
Poczuł ból w lewym kolanie, ale to go jedynie zdopingowało. Biegł wśród tworzących tu niemal
dżunglę paproci, przyspieszając w miarę, jak stok stawał się coraz bardziej stromy. Wypadł na nie
wielką polankę i w tym samym momencie z drugiej strony wyskoczyło spośród drzew trzech na
stępnych żołnierzy.
Biegł przed siebie nie wahając się. Pociągnął serią z AKM, wyrżnął kolbą w twarz jednego,
uderzeniem ramienia zbił z nóg drugiego i wpadł między drzewa. Pędził bardzo szybko, coraz bar
dziej tracąc równowagę. Podniósł się i znowu ruszył naprzód. Skądś blisko dobiegał warkot
śmigłowca, ale pogoda sprzyjała Eganowi — maszyna nie będzie mogła opuścić się zbyt nisko. W
prześwicie między drzewami widział już na wpół przesłoniętą mgłą i deszczem rzekę.
Czuł ucisk w piersi, lewe kolano bolało go jak przypiekane ogniem, ale wciąż biegł przed siebie,
ześlizgując się po stromej skarpie i wreszcie dotarł do rzeki. Gdy podniósł się na nogi, ktoś wy
skoczył z gęstwiny paproci i rąbnął go kolbą karabinu w nerki.
Ból wygiął Egana do tyłu i w tej samej sekundzie napastnik przełożył mu karabin nad głową i
przycisnął mu go do gardła. Sean upuścił swój AKM i obcasem przejechał po goleni duszącego go
człowieka. Rozległ się okrzyk bólu, a gdy ucisk karabinu na jego gardle zelżał, uderzył gwałtownie
tyłem głowy w twarz stojącego za nim przeciwnika i natychmiast potem zadał mu krótki, ostry cios
lewym łokciem.
Gdy się odwracał, kolano zawiodło go całkowicie, nogi ugięły się pod nim i obcy żołnierz z twa
rzą, którą cieknąca z rozbitego nosa krew zmieniła w krwawą maskę, walnął Egana kolanem prosto
w zęby, przewracając go na plecy. Potem skoczył z nogą przygotowaną do zadania ciosu obcasem z
góry w twarz leżącego. Egan schwycił uniesioną nad nim stopę i przekręcił gwałtownie, odrzucając
żołnierza na bok. Gdy przeciwnik usiłował się podnieść, Egan, który zdołał już przyklęknąć na
zdrowym kolanie, zadał mu straszliwy cios poniżej żeber. Żołnierz z jękiem opadł do tyłu.
Śmigłowiec był już niedaleko, jeszcze bliżej rozlegały się ludzkie głosy i szczekanie psów. Egan
podniósł AKM i pokuśtykał nad brzeg rzeki. Mgła była tu tak gęsta, że nie było widać przeciwległe
go brzegu. Wezbrana deszczem woda mknęła tuż obok, brązowa, pokryta płatami piany. Nurt był
szybki, zbyt szybki nawet dla najsilniejszego pływaka, a woda tak zimna, że szansę przeżycia w
niej były niewielkie. Poszedł dalej wzdłuż brzegu. Woda przybrała tu kilka stóp i nie opodal na po
wierzchni unosiło się drzewo z gałęziami zaplątanymi w zatopione krzewy. Zrozumiał, że to jedyna
szansa. Wskoczył do wody — głosy rozlegały się już bardzo blisko — i popłynął w stronę drzewa.
Pchnął je z całej siły. Przez chwilę miał wrażenie, że nawet nie drgnęło, ale nagle okazało się, że
płynie jednak swobodnie, porwane prądem. Gdy Egan chwycił się gałęzi, AKM poszedł na dno. Na
brzegu pojawili się ludzie i szczekające psy. Rozległa się seria z broni maszynowej, ale on był już
pośrodku nurtu, zakryty zasłoną z deszczu i mgły.
Nigdy dotąd nie było mu tak zimno. Czuł, jak stopniowo tępieją jego zmysły. Nie odczuwał już
nawet bólu w kolanie. Prąd chyba osłabł i Egan wraz z drzewem dryfował teraz wolno, otulony
mgłą. Śmigłowiec kilkakrotnie przeleciał nad jego głową, ale nie tak nisko, by przysporzyć mu kło
potów. Po chwili odleciał.
Panowała cisza, zakłócana jedynie bulgotaniem wody i pluskiem padającego deszczu. Rzeka sta
nowiła jego ostatnią szansę, z której jednak nie będzie w stanie długo korzystać, zimno bowiem
przenikało go do szpiku kości. Zaczął mocniej uderzać w wodę nogami. Wciąż trzymał się drzewa
popychając je w stronę drugiego brzegu.
Czuł się coraz bardziej wyczerpany, ale nie przestawał płynąć. Słyszał najpierw tylko swój ciężki
oddech, a potem dotarło do niego coś jeszcze. Był to dobiegający z tyłu głuchy, stłumiony warkot.
Gdy odwrócił się i spojrzał za siebie przez ramię, z otaczającej go mgły wyłoniła się motorówka i
wsunęła dziób między gałęzie.
Na jej pokładzie było z pół tuzina żołnierzy, ale tylko jeden z nich stał wyprostowany, a potem
przechylił się przez reling, żeby przyjrzeć mu się z góry. Był to oficer średniego wzrostu, w wieku
trzydziestu paru lat, stosunkowo młody jak na podpułkownika. Miał złamany kiedyś dawno nos,
ciemne, uważnie patrzące oczy i czarne włosy, o wiele za długie w świetle wszelkich regulaminów
wojskowych. Ubrany był w maskującą bluzę i beżowy beret z oficerską odznaką SAS — skrzy
dełkami ze srebrnego filigranu oraz pułkową dewizą: Kto śmiały, zwycięża, obszytą czerwoną la
mówką na niebieskim tle. Wyciągnął silne ręce, żeby wydobyć Egana z wody.
— Pułkowniku Villiers — odezwał się słabym głosem Sean. — Nie spodziewałem się, że pana
tu zobaczę.
— Jestem twoim kontrolerem, Sean — odpowiedział Villiers.
— Chyba zawaliłem ćwiczenie.
— Prawdę mówiąc, uważam, że byłeś cholernie dobry — pułkownik uśmiechnął się z wdzi
ękiem. — A teraz zabierzemy cię stąd.
22 pułk Special Air Service to najprawdopodobniej najbardziej elitarna jednostka wojskowa na
świecie. Służą w nim wyłącznie ochotnicy, których dobór prowadzony jest tak rygorystycznie, że
dość często jedynie dziesięć procent kandydatów jest w stanie się do niego zakwalifikować. Ostat
nią próbą kwalifikacyjną jest marsz na wytrzymałość. W ciągu dwudziestu godzin należy z osiem
dziesięcioma funtami wyposażenia pokonać odległość czterdziestu pięciu mil na obszarze Brecon
Becaons w Walii, jednego z najtrudniejszych terenów w Wielkiej Brytanii. Dla wielu biorących w
niej udział próba ta była niemal zabójcza.
Tony Villiers stał przy oknie domu na farmie i patrzył na widoczną za drzewami, smaganą desz
czem rzekę Wye. Myślał o człowieku, który niedawno był o krok od śmierci. — Mój Boże, przy
takiej pogodzie jak dzisiaj to miejsce jest rzeczywiście paskudne — rzekł.
Młody oficer siedzący przy biurku za plecami Villiersa uśmiechnął się. Napis na umieszczonej
przed nim tabliczce głosił, że jest to kapitan Daniel Warden, komendant kursów sprawnościowych
w Brecon. Z Villiersem łączyła go nie tylko służba w SAS. Obaj byli także oficerami Grenadierów
Gwardii.
Otworzył leżącą przed nim teczkę.
— Mam tu wydruk danych komputerowych o Eganie, sir. Rzeczywiście niezwykły facet. Milita
ry Medal za odwagę na polu walki w Irlandii. Uzasadnienia nie podano.
— Znam je — odparł Villiers. — Pracował wtedy ze mną. W konspiracji. W South Armagh.
— Distinguished Conduct Medal za Falklandy. Ciężko ranny. Osiem miesięcy w szpitalu. Lewe
kolano zastąpione protezą z plastyku, nierdzewnej stali i czegoś tam jeszcze. Mówi po francusku,
włosku i irlandzku. To coś nowego.
— Jego ojciec był Irlandczykiem — wyjaśnił Villiers.
— Jeszcze jeden interesujący szczegół. Uczęszczał do zupełnie przyzwoitej prywatnej szkoły
średniej — dodał Warden. — Do Dulwich College.
Podobnie jak Villiers był absolwentem Old Eton i pułkownik dociął mu lekko. — Nie bądź sno
bem, Danielu. To bardzo dobra szkoła. W każdym razie była wystarczająco dobra dla Raymonda
Chandlera.
— Doprawdy, sir? Nie wiedziałem. Sądziłem, że Chandler był Amerykaninem.
— Oczywiście, że był Amerykaninem, idioto. — Villiers podszedł do biurka, nalał sobie herbaty
z porcelanowego dzbanka i usiadł na krześle przy oknie. — Pozwól, że udzielę ci dokładnych infor
macji o Seanie Eganie. To dane z Grupy Cztery i z pewnością nie ma ich w twoim komputerze.
Znajdziesz tam wiele interesujących szczegółów. Zacznijmy od tego, że ma dość niezwykłego wu
jaszka. Może o nim słyszałeś? Niejaki Jack Shelley.
— Ten gangster? — skrzywił się Warden.
— Był nim dawno temu. Niegdyś równie ważny jak bracia Kray i gang Robinsona. Bardzo
lubiany w londyńskim East Endzie. Ludowy bohater. Robin Hood w Jaguarze. Zrobił pieniądze na
hazardzie, nocnych klubach, „opiece" itp. Żadnych świństw w rodzaju narkotyków czy prostytucji.
I był mądry. Zbyt mądry, żeby skończyć odsiadując dożywocie jak Krayowie. Kiedy zorientował
się, że takie same pieniądze można zarobić w legalny sposób, zabrał się za coś zupełnie innego.
Telewizja, komputery, wysoko rozwinięte technologie. Obecnie wart jest co najmniej dwadzieścia
milionów.
— A co Egan ma z tym wspólnego?
— Siostra Shelleya wyszła za mąż za londyńskiego Irlandczyka, Patricka Egana. Byłego bok
sera, który prowadził pub gdzieś nad rzeką. Shelleyowi się to nie podobało. Sam nigdy się nie oże
nił. — Villiers zapalił kolejnego papierosa. — Trzeba, żebyś wiedział jeszcze jedno. Shelley obec
nie może sobie być multimilionerem, który posiada na własność połowę Wapping, ale dla każdego
londyńskiego rzezimieszka nadal pozostaje Jackiem Shelleyem, którego nazwisko wciąż wiele
znaczy w tym środowisku. Polubił młodego Seana. To właśnie on płacił czesne w Dulwich College,
a Sean okazał się naprawdę zdolny. Potem dostał się do Trinity College w Cambridge. Miał zamiar
studiować etykę. Możesz to sobie wyobrazić? Siostrzeniec Jacka Shelleya studiujący etykę.
Warden był wyraźnie zaintrygowany. — I co się stało?
— Wiosną 1976 roku Pat Egan z żoną pojechał do Ulsteru, żeby odwiedzić krewnych w Porta
down. Na nieszczęście zaparkowali koło niewłaściwej ciężarówki.
— Bomba?
— I to duża. Zdmuchnęło pół ulicy. Ale zginęły tylko dwie osoby. Egan miał wtedy siedem
naście i pół roku. Zrezygnował z Cambridge i zaciągnął się do wojsk spadochronowych. Wuj był na
niego wściekły, ale nic nie mógł zrobić.
— Czy Shelley to jedyny krewny Egana?
— Nie. Jest jeszcze jakaś kobieta. To chyba kuzynka Seana. Ma około sześćdziesiątki.
Wspominał mi o niej. Prowadzi pub, który należał kiedyś do jego ojca. — Villiers zastanawiał się
przez chwilę, marszcząc czoło. — Idą. Ciotka Idą. Jest jeszcze dziewczyna o imieniu Sally, adop
towana przez Pata Egana i jego żonę. Zdaje mi się, że jej rodzice zmarli, kiedy była jeszcze dziec
kiem. Shelley nie zwracał na nią uwagi — nie należy do rodziny. Takiwłaśnie jest. Kiedy Sean
wstąpił do wojska, Sally zamieszkała z ciotką Idą.
— Sean, sir? — zapytał Warden. — Czy to nie zbytnia poufałość między podpułkownikiem i
sierżantem?
— Sean i ja wiele razy pracowaliśmy razem w Irlandii. Zakonspirowani. A to zmienia postać
rzeczy. — Nienaganną, typową dla prywatnej szkoły wymowę Villiersa zastąpił nagle charaktery
styczny akcent z okolic Belfastu. — Nie mogłem pracować z nim na budowie przy Falls Road nad
stawiając wspólnie łba i jednocześnie żądać, żeby zwracał się do mnie „sir".
Warden odchylił się w krześle. — Czy mam rację sądząc, że Egan wstąpił do wojska po to, by
zemścić się na ludziach, którzy zabili mu rodziców?
— Oczywiście. Tymczasowe skrzydło IRA przyznało się do podłożenia bomby. Wstąpienie do
wojska było reakcją typową dla siedemnastoletniego chłopaka.
— Czy jednak nie stał się przez to człowiekiem budzącym natychmiastowe podejrzenia, sir?
Chodzi mi o to, że jego negatywne nastawienie do sprawców śmierci rodziców musiało dawać znać
o sobie. To nieuniknione.
— Mimo to można również uznać, że Egan odpowiada idealnie naszym wymogom. Wszystko
zależy od punktu widzenia, Danielu. Kiedy miał rok, jego rodzice przenieśli się z Londynu do
South Armagh, a potem do Belfastu. Gdy miał dwanaście lat, wrócili do Londynu, ponieważ mieli
dość tamtejszej sytuacji. Mamy więc do czynienia z chłopakiem powiązanym rodzinnie z Ul
sterem i katolikiem, a to także coś znaczy, i który nieźle mówi po irlandzku, bo ojciec go nauczył.
Do tego posiada intelekt, który zapewnił mu miejsce w Cambridge. Daj spokój, Danielu, przecież
już w sześć miesięcy po wstąpieniu do wojska wyłuskano go z tłumu. A poza tym ma jeszcze jedną
cechę. Bardzo szczególną.
— Jaką, sir?
Villiers podszedł do okna i zapatrzył się w deszcz. — To urodzony zabójca, Danielu. Działa in
stynktownie i bez wahania. Nie spotkałem nikogo podobnego do niego. Wiem z całą pewnością, że
w czasie swojej konspiracyjnej działalności w Irlandii zlikwidował osiemnastu terrorystów. Z IRA,
INLA...
— Swoich, sir?
— Sądzisz tak dlatego, że jest katolikiem? — zapytał Villiers. — Nie bądź dzieckiem. Nairac
też był katolikiem. Ale był również oficerem Grenadierów Gwardii i właśnie dlatego został zamor
dowany przez IRA. Tylko to ich interesowało. Poza tym Egan zawsze był bezstronny. Zlikwidował
również kilku czołowych terrorystów protestanckich. Z UYF i Czerwonej Ręki Ulsteru.
Warden spojrzał na teczkę. — Niezły facet. A teraz musisz mu powiedzieć, że w wieku dwu
dziestu pięciu lat jest już skończony.
— Właśnie — przytaknął Villiers. — Zawołajmy go więc i załatwmy już tę sprawę.
Kiedy Sean Egan wszedł do pokoju, miał na sobie letnie umundurowanie, nienagannie wypra
sowane spodnie z ostrymi jak brzytwa kantami, koszulę z krótkimi rękawami i beżowy beret zało
żony dokładnie pod kątem wymaganym przez regulamin. Na naramiennikach miał dystynkcje
sierżanta, na prawym rękawie skrzydełka SAS, a nad lewą kieszenią koszuli również skrzydlatą od
znakę pilota lotnictwa wojsk lądowych. Pod nią widniały baretki Distinguished Conduct Medal,
Military Medal For Bravery in the Field oraz naszywki za kampanie w Irlandii i na Falklandach.
Stanął na baczność przed siedzącym za biurkiem Wardenem. Villiers nadal siedział na swoim miej
scu przy oknie paląc papierosa.
— Spocznij, sierżancie — rzekł Warden. — To zupełnie nieoficjalna rozmowa. Siadajcie —
wskazał krzesło.
Egan wykonał polecenie. Villiers wstał i wyjął z kieszeni metalowe pudełko z papierosami. —
Zapalisz?
— Rzuciłem, sir. Kiedy oberwałem na Falklandach, jeden pocisk ulokował mi się w lewym płu
cu.
— Nie ma tego złego... jak sądzę — stwierdził Villiers. — Paskudny nałóg.
Grał na zwłokę i wszyscy w pokoju zdawali sobie z tego sprawę. Wreszcie Warden odezwał się z
wyraźnym zakłopotaniem w głosie: — Pułkownik Villiers jest podczas tych ćwiczeń waszym kon
trolerem, Egan.
— Zdaję sobie z tego sprawę, sir.
Zapadło milczenie. Warden przekładał papiery na biurku. Wyglądało na to, że nie wie, co ma po
wiedzieć. W końcu ciszę przerwał Villiers. — Danielu — odezwał się do Wardena. — Czy nie masz
nic przeciwko temu, żebym porozmawiał z sierżantem Eganern na osobności?
— Oczywiście że nie, sir! — Ta propozycja sprawiła Wardenowi wyraźną ulgę. Kiedy drzwi za
mknęły się za nim, Villiers powiedział:
— Dawno się nie widzieliśmy, Seanie.
— Nie wiedziałem, że jest pan jeszcze w pułku, sir.
— I tak, i nie. Wiele czasu zajmuje mi praca w Grupie Cztery. O ile sobie przypominam, wy
konywałeś dla nas zadanie na Sycylii. Tuż przed Falklandami.
— Tak jest, sir. Czy ciągle jest to część D 15?
— Tylko na papierze. Choć w dalszym ciągu zajmujemy się działaniami antyterrorystycznymi.
Mój szef podlega wyłącznie premierowi.
— Czy Grupą Cztery nadal kieruje brygadier Ferguson?
— Tak. Jak zwykle jesteś dobrze poinformowany.
— Powiedział pan kiedyś, że to właśnie pomogło parni przeżyć w konspiracji w Belfaście i Der
ry. Dobra informacja.
— Cholerny Ulsterczyk od stóp do głów — roześmiał się Villiers. — Taki sam jak twój ojciec,
Seanie. Tylko stuprocentowy, ulsterski katolik nazywa Londonderry — Derry.
— Nie podoba mi się sposób, w jaki posługują się bombami. Co nie znaczy, że ich nie ro
zumiem.
Villiers skinął głową. — Czy widziałeś ostatnio swojego wuja?
— Odwiedził mnie parę miesięcy temu w szpitalu wojskowym w Maudsley.
— Tak samo trudny jak zawsze?
Egan skinął głową. — Nigdy nie był nastawiony szczególnie patriotycznie. Dla niego wojsko to
tylko wielka strata czasu. — Przerwał na chwilę, po czym ciągnął dalej. — Może ułatwię panu
sprawę, sir. Nie zakwalifikowałem się, prawda?
Villiers odwrócił się. — Byłeś świetny. Pierwszy raz komuś udało się wydostać z jamy. To było
bardzo pomysłowe. Ale kolano. Sean. — Obszedł biurko i otworzył teczkę. — Wszystko jest tutaj,
w informacji lekarskiej. Oczywiście, zrobili wspaniałą robotę składając to wszystko do kupy.
— Nierdzewna stal i plastyk — odparł Egan. — Jestem jak bioniczny człowiek, tylko nie tak
dobry jak prawdziwy.
— To się nigdy nie udaje w stu procentach. Mam tu twoja własną ocenę ćwiczeń. — Villiers
podniósł dokument z biurka. — Kiedy ją napisałeś? Godzinę temu? Sam w niej stwierdziłeś, że
kolano cię zawiodło,
— Tak jest — przytaknął spokojnie Egan.
— W akcji mogłoby to oznaczać śmierć. Jest niezawodne w dziewięćdziesięciu procentach
przypadków, ale liczy się te pozostałe dziesięć procent.
— A więc muszę odejść?
— Z pułku — tak. Ale nie jest tak źle, jak na to wygląda. Przysługuje ci odprawa i renta, lecz
wcale nie musisz się o nie starać. Armia wciąż cię potrzebuje.
— Nie, dziękuję — Egan pokręcił głową. — Poza SAS-em nic mnie nie interesuje.
— Jesteś pewien? — zapytał Villiers.
— Całkowicie, sir.
Villiers usiadł i przypatrywał mu się marszcząc lekko czoło. — Chodzi ci o coś jeszcze, prawda?
Egan wzruszył ramionami. — Być może. Kiedy leżałem wiele miesięcy w szpitalu, miałem czas
pomyśleć. Kiedy zaciągnąłem się siedem lat temu, miałem swoje powody. Zna je pan dobrze.
Byłem wtedy tylko dzieciakiem i miałem głowę pełną rozmaitych dzikich pomysłów. Chciałem im
odpłacić za moich rodziców.
— No i co?
— Nigdy nikomu nie można odpłacić w ten sposób. Rachunek zawsze będzie nie wyrównany.
Nigdy nie uda się go spłacić do końca. Tyle na temat irlandzkich czasów. — Wstał i podszedł do
okna. — Ilu ich tam załatwiłem i co z tego? To wszystko trwa i trwa, ale rodziców mi nie przy
wróciło.
— Może potrzebujesz wypoczynku? — zasugerował Villiers.
Sean Egan poprawił beret. — Z całym szacunkiem, pułkowniku, ale obecnie najbardziej jest mi
potrzebne przejście do cywila, sir.
Villiers popatrzył na niego przez chwilę, a potem wstał. — Doskonale. Jeżeli istotnie tego
chcesz, to przyznaję, że na to zasłużyłeś. Oczywiście, jest jeszcze jedno rozwiązanie, jeżeli się na
nie zgodzisz.
— Jakie, sir?
— Możesz pracować ze mną dla brygadiera Fergusona w Grupie Cztery.
— Z deszczu pod rynnę? Nie, nie sądzę.
— Co więc zrobisz? Wrócisz do wuja?
— Niech mnie Bóg strzeże — roześmiał się ostro Egan. — Wolałbym raczej pracować dla
samego diabła.
— A więc Cambridge? Jeszcze nie jest za późno.
— Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić życia w takim klasztornym spokoju. Czułbym się nie
zręcznie i ci biedni profesorowie zapewne także.
— Och, nie byłbym taki pewien — odparł Villiers. — Znałem kiedyś profesora z Oksfordu,
który był agentem SOE w czasie drugiej wojny światowej. Ale jednak...
— Jakoś się ułoży, sir.
— Mam nadzieję. — Villiers spojrzał na zegarek. — Za dziesięć minut odlatuje śmigłowiec do
dowództwa pułku w Hereford. Bierz plecak i wsiadaj. Postaram się, żeby szybko załatwiono ci do
kumenty.
— Dziękuję, sir.
Egan skierował się w stronę drzwi, a Villiers odezwał się w ślad za nim: Przy okazji. Przed chwi
lą wspominałem tu twoją przyrodnią siostrę Sally. Jak się miewa?
Egan odwrócił się, trzymając dłoń na klamce. — Sally umarła, pułkowniku. Mniej więcej cztery
miesiące temu.
Villiers był wyraźnie wstrząśnięty. — Na Boga, jak to się stało? Przecież miała najwyżej osiem
naście lat.
— Utonęła. Znaleziono ją w Tamizie koło Wapping. Miałem wtedy poważny zabieg operacyjny
i nic nie mogłem zrobić. Wuj załatwił w moim imieniu wszystkie sprawy związane z pogrzebem.
Pochowano ją na cmentarzu Highgate, niedaleko grobu Karola Marksa. Lubiła to miejsce. — Jego
twarz była bez wyrazu, głos brzmiał beznamiętnie. — Czy mogę już odejść, sir?
— Oczywiście.
Drzwi zamknęły się za nim. Villiers zapalił kolejnego papierosa. Był wstrząśnięty i zaniepokojo
ny. Drzwi otworzyły się ponownie i wszedł kapitan Warden. — Egan powiedział mi, że pan życzy
sobie, aby wrócił śmigłowcem do pułku.
— Zgadza się.
— Przechodzi w stan spoczynku? — Warden zmarszczył czoło. — Przecież to wcale nie jest
konieczne, sir. Nie może już wprawdzie służyć w SAS, ale wiele jednostek zaprzedałoby duszę
diabłu, żeby tylko mieć go u siebie.
— Nic z tego. Pod tym względem jest nieugięty. Zmienił się. Może to rezultat Fal
klandów i miesięcy spędzonych w szpitalu? Odchodzi i już.
— Cholerna szkoda, sir.
— Tak. No cóż, jest jednak wiele sposobów, by wpłynąć na zmianę jego decyzji. Zaproponowa
łem mu pracę w Grupie Cztery. Odrzucił ją bez wahania.
— Czy sądzi pan, że może zmienić zdanie?
— Musimy poczekać i przekonać się, jak podziała na niego kilka miesięcy spędzonych poza
wojskiem. Nie wyobrażam go sobie siedzącego za biurkiem w jakimś biurze ubezpieczeń. Zresztą,
wcale tego nie potrzebuje. Pub ojca stanowi obecnie jego własność. Jest również spadkobiercą Jac
ka Shelleya. Ale mniejsza o to. Przed chwilą przeżyłem wstrząs. Powiedział mi, że jego przyrodnia
siostra utonęła parę miesięcy temu w Tamizie. — Ruchem głowy wskazał stojący w kącie kompu
ter. — O ile wiem, za pomocą tego urządzenia możemy uzyskać dane z Centralnego Archiwum
Scotland Yardu?
— Bez najmniejszego problemu, sir. Kwestia sekund.
— Zobacz, co mają o Sally Baines Egan. Nie, pytaj o Sarę. Warden usiadł przy komputerze. Vil
liers stał przy oknie, patrząc na deszcz. Zza drzew dolatywał huk zapuszczanego silnika śmigłowca.
— Już mam, sir. Sara Baines Egan, wiek osiemnaście lat. Najbliższa rodzina: Idą Shelley, Jor
dan Lane, Wapping. To pub o nazwie „Flisak".
— Jest coś ciekawego?
— Ciało znaleziono na mieliźnie. Nie żyła mniej więcej od czterech dni. Notowana jako nar
komanka. Cztery wyroki za prostytucję.
— O czym, u diabła, mówisz? — Villiers odwrócił się gwałtownie w stronę siedzącego przy
komputerze Wardena. — To musi być jakaś inna dziewczyna.
— Nie sądzę, sir.
Villiers popatrzył uważnie na ekran, a potem wyprostował się. Śmigłowiec przeleciał nad do
mem i pułkownik spojrzał w górę.
– Mój Boże! — szepnął. — Ciekawe, czy on o tym wie?
Rozdział drugi
W innych okolicznościach Paryż zapewne wydaje się najwspanialszym miastem na świecie, ale
na pewno nie w listopadzie o pierwszej w nocy nad Sekwaną, w deszczu smagającym rzekę gwa
łtownymi falami.
Eric Talbot skręcił w rue de la Croix i znalazł się na niewielkim nadbrzeżu. Ubrany był w dżinsy,
na głowę naciągnął kaptur anoraka, a przez lewe ramię przewiesił plecak. Wyglądał jak typowy
student, ale było w nim również coś dziwnego. Jak na dziewiętnastoletniego chłopca sprawiał wra
żenie niezwykle cherlawego. Oczy miał podkrążone i zbyt napiętą skórę na kościach policzkowych.
Zatrzymał się pod lampą i popatrzył przez ulicę na kafejkę, do której zmierzał. „La Belle
Aurore". Zdołał się uśmiechnąć, chociaż ręce drżały mu bez przerwy. „La Belle Aurore". Tak nazy
wała się kawiarnia w paryskiej scenie z „Casablanki", ale knajpka po drugiej stronie ulicy wcale nie
sprawiała romantycznego wrażenia.
Ruszył przed siebie i nagle w ciemnej czeluści bramy po prawej stronie dojrzał ognik żarzącego
się papierosa. Z mroku wyłonił się żandarm. Ciężka, staroświecka peleryna osłaniała jego ramiona
przed deszczem.
— Dokąd to idziemy, co?
Chłopiec, wskazując na drugą stronę ulicy, odpowiedział znośną francuszczyzną: — Do kawiar
ni, monsieur.
— Aha, Anglik. — Żandarm strzelił palcami. — Dokumenty. Chłopiec otworzył zamek bły
skawiczny anoraku, wyciągnął portfel
i wyjął z niego brytyjski paszport. Żandarm przestudiował dokument. — Walker. George Walker.
Student. — Gdy zwracał paszport, ręce chłopca zadrżały gwałtownie. — Czy pan jest chory?
Student uśmiechnął się z trudem. — To tylko lekka grypa.
Żandarm wzruszył ramionami. — Cóż, tam pan nie znajdzie lekarstwa. Radziłbym raczej poszu
kać noclegu.
Wrzucił niedopałek papierosa do wody, odwrócił się i ruszył przed siebie. Chłopak odczekał, aż
żandarm zniknie za rogiem, szybko przeciął ulicę, otworzył drzwi „La Belle Aurore" i wszedł do
środka. Był to nędzny lokal, typowy dla tej części wybrzeża Sekwany. W dzień odwiedzali go
marynarze i dokerzy, a w nocy prostytutki. Wyposażenie było tu takie jak wszędzie — kontuar z
blatem pokrytym blachą ocynkowaną, rzędy butelek na półkach za barem, pęknięte lustro rekla
mujące Gitany.
Za kontuarem niezwykle tęga kobieta w czarnej sukni z krepy i ze zwisającymi w strączkach,
tlenionymi włosami czytała stary egzemplarz „Paris Match". Uniosła .głowę i spojrzała na niego. —
Monsieur?
Pod jedną ścianą kawiarni znajdował się rząd boksów ze stolikami, pod drugą na niewielkim
kominku płonął ogień. Lokal był prawie pusty, tylko przy stoliku z marmurowym blatem, który stał
koło kominka, siedział samotny mężczyzna. Był średniego wzrostu, miał bladą twarz o arystokra
tycznych rysach. Ubrany był w granatowy trencz. Cienka, biała szrama przecinała jego lewy po
liczek od oka do kącika ust.
Eric Talbot czuł straszliwy ból głowy, zwłaszcza z boku, za uszami, bez przerwy też ciekło mu z
nosa. Wytarł go szybko wierzchem dłoni i uśmiechnął się z wysiłkiem. — Agnes, madame. Szukam
Agnes.
— Nie ma tu żadnej Agnes, młody człowieku. — Kobieta zmarszczyła brwi. — Nie wygląda
pan najlepiej. — Sięgnęła po butelkę koniaku i nalała trochę do kieliszka. — Lepiej niech pan to
grzecznie wypije i idzie sobie.
Gdy unosił kieliszek, jego dłoń dygotała. Wyglądał na oszołomionego.
— Ale przecież przysłał mnie pan Smith. Powiedziano mi, że Agnes będzie tu na mnie
oczekiwała.
— I oczekuje, cheri.
Z boksu na samym końcu sali wysunęła się młoda kobieta i podeszła , do niego. Miała twarz w
kształcie serca i pełne wargi. Pod szkarłatnym beretem upięte były ciemne włosy. Ubrana była w
czarny, plastykowy płaszcz przeciwdeszczowy, sweter w odcieniu beretu, czarną minispódniczkę i
sięgające kostek buty na wysokich obcasach. Bardzo drobna, o niemal dziecięcych kształtach budo
wa ciała jeszcze bardziej podkreślała emanujące z niej wrażenie całkowitego zepsucia.
— Nie wyglądasz najlepiej, cheri. Chodź, usiądź tu i opowiedz mi wszystko. — Skinęła głową
tęgiej kobiecie. — Zajmę się nim, Marie.
Ujęła go pod ramie i poprowadziła w stronę boksu. Przeszli obok siedzącego przy ogniu mężczy
zny. Nie zwrócił na nich uwagi. W porządku, obejrzyjmy sobie twój paszport.
Eric Talbot podał jej dokument. Przejrzała go szybko. — George Walker, Cambridge. Dobrze,
bardzo dobrze. — Oddała mu paszport. — Jeśli chcesz, możemy mówić po angielsku. Mówię do
brze po angielsku. Nie wyglądasz najlepiej. Na czym jesteś? Heroina? — Chłopak skinął głową. —
Cóż, nie mogę ci tu pomóc, nie teraz, ale co byś powiedział na trochę koki na wzmocnienie? Na
taką dawkę, która pomoże ci przetrwać deszczową noc na brzegu Sekwany.
— O mój Boże, to byłoby wspaniałe.
Przez chwilę grzebała w torebce, po czym wyjęła mały, biały pakiecik wraz ze słomką i podsu
nęła mu. Mężczyzna w granatowym trenczu obserwujący ich w wiszącym nad kominkiem lustrze
spojrzał na nią pytająco. Skinęła głową. Opróżnił swoją szklankę, wstał i wyszedł.
Talbot rozerwał pakiecik i przez słomkę wciągnął kokainę do nosa. Zamknął oczy. Agnes z
butelki stojącej na stole wlała do kieliszka trochę koniaku. Chłopiec z zamkniętymi wciąż oczyma
odchylił się do tyłu, ona zaś wyjęła z torebki maleńką fiolkę. Dodała do koniaku kilka kropli bez
barwnego płynu i schowała ją. Chłopiec otworzył oczy i uśmiechnął się z trudem. — Lepiej? — za
pytała.
— O, tak! — skinął głową.
Podsunęła mu kieliszek. — Wypij to i zabieramy się do interesów.
Zrobił, jak mu kazała. Najpierw spróbował trochę, potem wypił wszystko. Postawił kieliszek na
stole, a dziewczyna podała mu Gauloise'a. Zakrztusił się dymem i zakaszlał.
— Dobrze, a co teraz? — zapytał.
— Pójdziemy do mnie. W południe złapiesz lot British Airways do Londynu. Przeniesiesz towar
w specjalnym pasie, ale nie możesz być ubrany tak jak teraz, cheri. W dżinsach i anoraku zawsze
będą cię zatrzymywali na cle.
— No to co mam zrobić? — Eric Talbot nigdy jeszcze nie miał uczucia, że głowę ma tak nie
prawdopodobnie lekką, że wszystko jest odległe, a jego własny głos dobiega skądś z zewnątrz.
— Och, mam dla ciebie ładny, niebieski garnitur, parasol i dyplomatkę. Będziesz wyglądał zupe
łnie jak biznesmen.
Wzięła go pod ramię i pomogła mu wstać. Gdy mijali siedzącą przy barze Marie, chłopak zaczął
się śmiać. Podniosła na niego oczy. Uważa pan, że jestem śmieszna, młody człowieku?
— Och nie, madame, to nie pani. Ten lokal. „La Belle Aurore". To nazwa kawiarni z filmu
„Casablanca", w której Humphrey Bogart i Ingrid Bergman wypili ostatni kieliszek szampana przed
wejściem hitlerowców.
— Przykro mi, monsieur, ale nie oglądam filmów — odparła bez uśmiechu.
— Ależ madame, wszyscy znają „Casablankę". — Tłumaczył jej wolno i wyraźnie, z charakte
rystyczną dla pijanego powagą. — Moja matka umarła tuż po moim urodzeniu i kiedy miałem dwa
naście lat, dostałem nową. Moją cudowną macochę, kochaną Sarę. Mój ojciec służył w wojsku i
bardzo często nie było go w domu, ale Sara starała się mi to wynagrodzić i w czasie wakacji za
wsze, kiedy wyświetlali „Casablankę", pozwalała mi oglądać kino nocne. — Pochylił się bardziej w
jej stronę. — Sara mówiła, że „Casablanca" powinna stanowić obowiązkowy element wykształce
nia, bo jej zdaniem świat nie jest wystarczająco romantyczny.
— Jeżeli o to chodzi, zgadzam się z nią. — Poklepała go po policzku. — Idź do łóżka.
Była to ostatnia rzecz, jaka dotarła do świadomości Erica Talbota, zanim bowiem dotarł do
drzwi, znalazł się w stanie całkowitej, wywołanej chemicznie hipnozy. Z ręką Agnes na ramieniu
pewnym krokiem lunatyka przeszedł przez nadbrzeże. W końcu doszli do niewielkiej przystani koło
jakichś składów, gdzie mała pochylnia prowadziła w dół, do samego lustra wody.
Zatrzymali się i Agnes zawołała cicho: — Valentin?
Mężczyzna, który wyszedł z cienia, wyglądał brutalnie i groźnie. Potężną sylwetkę podkreślały
muskularne bary, ale jednocześnie był w nim cień jakiejś rozwiązłości, nadmierna otyłość, a długie,
czarne włosy i gęste baki nadawały mu dziwnie staroświecki wygląd.
— Ile kropli mu dałaś?
— Pięć. — Wzruszyła ramionami. — Może sześć lub siedem?
— Cudowna rzecz ta skopolamina — stwierdził Valentin. — Gdybyśmy go teraz wypuścili,
obudziłby się po trzech dniach i nawet gdyby kogoś zamordował, nic by nie pamiętał.
— Ale nie pozwolisz, żeby się obudził za trzy dni?
— Oczywiście że nie. Przecież po to tu jesteśmy.
Wzdrygnęła się. — Napędzasz mi stracha, słowo daję.
— Dobra — powiedział i ujął Talbota za rękę. — A teraz załatwmy sprawę.
— Nie mogę na to patrzeć — powiedziała. — Nie mogę.
— Rób, co chcesz — odparł spokojnie.
Odwróciła się, on zaś, trzymając chłopaka za rękę, poprowadził go po pochylni. Talbot szedł bez
najmniejszego sprzeciwu. Gdy zbliżyli się do wody, Valentin zatrzymał się i rzekł: — W porządku,
idź dalej.
Eric Talbot zrobił krok w przód i zniknął za krawędzią pochylni. Po chwili wynurzył się i spoj
rzał na Francuza niewidzącymi oczyma. Valentin przyklęknął na jedno kolano na brzegu pochylni,
pochylił się i położył dłoń na głowie chłopca.
— Żegnaj, przyjacielu.
To było szokująco proste. Pod naciskiem dłoni Valentina Eric zanurzył się i nie stawiając naj
mniejszego oporu, pozostał pod wodą. Tylko bąbelki powietrza przez jakiś czas pojawiały się na
powierzchni, aż wreszcie zniknęły i one. Valentin wyciągnął bezwładne ciało na skraj pochylni i
zostawił je prawie całkowicie zanurzone w wodzie.
Podszedł do Agnes wycierając ręce w chusteczkę. — Możesz teraz zadzwonić. Spotkamy się
później u mnie.
Poczekała, aż odgłos jego kroków ucichnie w oddali, a potem zaczęła iść wzdłuż nadbrzeża. Do
strzegła jakiś ruch w mroku bramy i odskoczyła z przerażeniem. — Kto tam?
W blasku zapalonego papierosa pojawiła się twarz mężczyzny z kawiarni. — Nie ma potrzeby
stawiać na nogi całej okolicy, moja droga.
Mówił po angielsku z akcentem i wymową wskazującymi na to, że kształcił się w szkole prywat
nej. W jego głosie pobrzmiewała lekko znudzona i nieco pogardliwa wesołość.
— Ach, to ty, Jago — powiedziała również po angielsku. — Boże, jakże ja cię nienawidzę.
Mówisz do mnie, jakbym była pluskwą.
— Ależ kochanie — wycedził. — Czyż nie zachowuję się zawsze jak stuprocentowy dżentel
men?
— O tak — odparła. — Zabijasz z uśmiechem. Zawsze z nienagannymi manierami. Przy
pominasz mi faceta, który powiedział francuskiemu celnikowi: „Nie, nie jestem cudzoziemcem. Je
stem Anglikiem".
— Żeby być zupełnie ścisłym — Walijczykiem, ale dla ciebie to nieistotna różnica. Przypusz
czam, że Valentin był równie obrzydliwie skuteczny jak zawsze?
— Jeżeli chcesz przez to powiedzieć, że wykonał twoją brudną robotę, to tak.
— Nie moją, Smitha.
— Co za różnica. Przecież ty też zabijasz dla Smitha, jeżeli ci to odpowiada.
— Oczywiście. — Na jego twarzy malowało się coś w rodzaju zdziwionego rozbawienia. —
Ale elegancko, słoneczko. Valentin natomiast zamordowałby swoją babcię, gdyby doszedł do
wniosku, że za jej ciało dostanie w prosektorium odpowiednią sumę. A skoro już o Valentinie
mowa, przypomnij temu swojemu alfonsowi, że ma być ze mną w ścisłym kontakcie. Po prostu na
wypadek, gdyby postępowanie u sędziego śledczego zostało przeprowadzone prędzej niż zwykle.
— Valentin nie jest moim alfonsem, tylko chłopakiem.
— To trzeciorzędny gangster, który włóczy się po ulicach ze swoimi kumplami i usiłuje zrobić
wrażenie, że jest Alainem Dclonem w filmie „Borsalino". Gdyby nie dziewczyny, nie stać by go
było nawet na papierosy.
Odwrócił się i odszedł bez słowa, pogwizdując coś niemelodyjnie. Agnes odeszła również. Za
trzymała się jedynie przy pierwszej napotkanej budce telefonicznej i zadzwoniła na policję.
— Policja? — zapytała. — Przechodziłam właśnie koło pochylni przy rue de la Croix i zobaczy
łam w wodzie coś, co wygląda jak trup.
— Nazwisko proszę — powiedział oficer dyżurny, ale Agnes odwiesiła już słuchawkę i poszła
dalej szybkim krokiem.
Oficer dyżurny wypełnił formularz zgłoszenia i przekazał dyspozytorowi. — Lepiej wyślij tam
wóz patrolowy.
— Nie sądzisz, że to może być dowcip?
Oficer pokręcił głową. — To raczej jakaś dziwka, która robiła nocny kurs nad rzeką i nie chciała
być w coś wmieszana.
Dyspozytor skinął głową i przekazał szczegóły patrolowi, znajdującemu się w tym rejonie. Nie
miało to większego znaczenia, gdyż żandarm, który rozmawiał wcześniej z Ericem Talbotem,
zszedł właśnie pochylnią na dół, żeby się załatwić, i natknął się na zwłoki.
W zaistniałych okolicznościach śledztwo ze zrozumiałych względów było pobieżne. Żandarm,
który znalazł ciało, przesłuchał Marie w „La sile Aurore", ale ta wiedziała od dawna, że w jej zawo
dzie opłaca się nic nie widzieć i nie słyszeć. Tak, młody człowiek był u niej w kawiarni. Pytał,
gdzie może znaleźć pokój. Wyglądał na chorego i poprosił o koniak. Podała mu parę adresów i po
szedł sobie. To wszystko. Następnego ranka przeprowadzono rutynową sekcję zwłok, a trzy dni
później odbyła się rozprawa, w czasie której zapadło jedyne możliwe w tej sytuacji orzeczenie.
Stwierdzono, że śmierć przez utonięcie nastąpiła w czasie, gdy denat znajdował się pod wpływem
alkoholu i narkotyków.
Tego samego popołudnia ciało chłopca znanego pod nazwiskiem Walker zostało dostarczone do
komunalnej kostnicy przy rue St Martin, małej i paskudnej uliczce mimo dumnie brzmiącej nazwy,
gdzie przygotowano odpowiednie dokumenty dla Ambasady Brytyjskiej. Dokumenty te nigdy do
ambasady nie dotarły dzięki kuzynce Valentina, starej kobiecie zatrudnionej przy sprzątaniu i myciu
zwłok, która przechwyciła pakiet, zanim opuścił budynek. Nikt nie stawiał żadnych pytań, kiedy
następnego dnia Jago zjawił się z niezbędną dokumentacją, przedstawiając się jako attache kultural
ny Ambasady Brytyjskiej. Ciałem miało się zająć renomowane przedsiębiorstwo pogrzebowe Cha
bert i Synowie, które dostarczyło również trumnę. Nieutulona w żalu rodzina uzgodniła, że zwłoki
zostaną następnego dnia przewiezione samolotem czarterowym z położonego parę mil za Paryżem
małego lotniska o nazwie Vigny. Stamtąd, zgodnie z planem, samolot dostarczy je do Wood
church w Kent, skąd odbiorą je przedstawiciele firmy pogrzebowej Bracia Hartley. Wszystko było
w porządku. Dokumenty zostały podpisane i czarny karawan zjawił się, aby zabrać ciało. Przed
siębiorstwo pogrzebowe Chabert i Synowie mieściło się nad rzeką, dziwnym zbiegiem okoliczności
niedaleko miejsca, w którym Eric Talbot pożegnał się z życiem. Pochodzący z przełomu dziewięt
nastego i dwudziestego wieku budynek był wspaniałym zakładem z dwunastoma salami przed
pogrzebowymi, w których krewni mogli odwiedzić drogich zmarłych i, zanim nastąpi pochówek, w
odosobnieniu oddawać się żałobie. Podobnie jak wiele innych firm o długoletniej tradycji w więk
szości stolic europejskich Chabert i Synowie zatrudniali nocnego stróża. Nad jego stanowiskiem
znajdował się rząd dzwoneczków, z których każdy połączony był sznurem z jedną salą przed
pogrzebową. Sznur od dzwonka umieszczono między rękami zmarłego, co miało stanowić zabez
pieczenie na wypadek mało prawdopodobnego zmartwychwstania.
Ale tego wieczoru o dziesiątej, dzięki butelce koniaku pozostawionej uprzejmie przy jego biur
ku przez jakiegoś pogrążonego w żałobie krewnego, stróż chrapał głośnp. Spał głęboko, pogrążo
ny w pijackim śnie, kiedy Valentin otworzył ostrożnie podrobionym kluczem tylne drzwi i wszedł
wraz z Jago do środka. Każdy z nich niósł brezentową torbę.
Zatrzymali się przy oszklonej portierni. Jago wskazał głową stróża.
— Chrapie jak zarżnięty.
— Stary pijaczyna — powiedział z pogardą Valentin. — Wystarczy, żeby powąchał korek od
butelki.
Ruszyli korytarzem, na który wychodziły drzwi prowadzące do sal przedpogrzebowych.
Wszędzie unosił się zapach kwiatów i Jago odezwał się po francusku. — To może obrzydzić róże
do końca życia.
Zatrzymał się przy drzwiach jednej z sal i zajrzał do środka. Na podwyższeniu stała lekko po
chylona trumna. Do połowy odsunięte wieko ukazywało młodą kobietę, której twarzy specjalista od
charakteryzacji nadał nienaturalne kolory. Jago zapalił jedną ręką papierosa i zatrzymał się. — Zu
pełnie jak w horrorze — powiedział pogodnie. — Drakula albo coś w tym rodzaju. Lada chwila
otworzy oczy i rzuci ci się do gardła.
— Zamknij się pan, na rany boskie — wychrypiał Valentin. — Wie pan, że nie cierpię tej części
roboty.
— Och, nie powiedziałbym — odparł Jago, gdy ruszyli dalej korytarzem. — Uważam, że bar
dzo dobrze sobie radzisz. Który to już, siódmy?
— Wcale mi przez to nie łatwiej — stwierdził Francuz.
— To przypomnienie, że jesteśmy śmiertelni, stary. Valentin zmarszczył się. — I co, u diabła,
chciał pan przez to powiedzieć?
— Musiałbyś skończyć angielską szkołę prywatną, żeby zrozumieć. — Jago przerwał i zajrzał
do ostatniej sali po prawej stronie. — To musi być tutaj.
Była to jedyna zamknięta trumna. Wykonano ją z ciemnego mahoniu, a jej uchwyty i ornamenty
zrobiono z pozłacanego plastyku na wypadek^ gdyby ciało miało ulec kremacji. Przepisy dotyczące
transportu lotniczego zwłok wymagały zamknięcia ciała w metalowej, szczelnie zespawanej we
wnętrznej trumnie, ale w przypadku niewielkiego samolotu lecącego poniżej wysokości dziesięciu
tysięcy stóp od tego wymogu zazwyczaj odstępowano.
— W porządku — rzekł Jago.
Valentin odkręcił śruby mocujące wieko i rozsunął płócienny całun, odsłaniając ciało Erica Tal
bota. Od klatki piersiowej do dolnej części brzucha biegły dwa wielkie, niedbale zaszyte cięcia —
ślady dokonanej sekcji. Valentin przez dwa lata służył w armii francuskiej jako sanitariusz. Kiedy
został przydzielony do Legii Cudzoziemskiej, widział w Czadzie wiele zwłok, ale w żaden sposób
nie mógł przywyknąć do tej roboty. Czasami przeklinał dzień, w którym spotkał Jago, z drugiej jed
nak strony — pieniądze...
Otworzył jedną torbę, wyjął pojemnik z narzędziami chirurgicznymi, wybrał skalpel i zaczął
przecinać szwy, przerywając to zajęcie jedynie po to, żeby otrzeć pot z czoła. — Pospiesz się —
powiedział Jago ze zniecierpliwieniem. — Nie mamy do dyspozycji całej nocy.
Powietrze było już skażone. Unosił się w nim łatwy do rozpoznania mdląco słodkawy odór roz
kładającego się ciała. Valentin usunął wreszcie ostatnie szwy, przerwał na chwilę, a potem otworzył
jamę brzuszną. Zazwyczaj po sekcji organy wewnętrzne umieszczano w ciele z powrotem, ale w
takim przypadku jak ten, kiedy zwłoki długo czekały na pochowanie, najczęściej je niszczono. Klat
ka piersiowa i jama brzuszna były puste. Valentin znowu znieruchomiał. Ręce mu drżały.
— Zawsze wiedziałem, że w głębi duszy jesteś wrażliwym człowiekiem. — Jago otworzył dru
gą torbę i zaczął wyjmować z niej paczki z heroiną, przekazując jedną po drugiej Valentinowi. —
No, dalej, pospiesz się. Mam randkę.
Valentin wsunął paczkę heroiny do otwartej klatki piersiowej i sięgnął po następną. — Chłop
czyk czy dziewczynka? — zapytał złośliwie.
— Mój Boże, widzę, że znów będę musiał przywołać cię do porządku, ty francuska małpo. —
Jago uśmiechał się łagodnie, ale wyraz jego oczu był straszny.
Valentin roześmiał się niepewnie. — Przecież tylko żartowałem. Bez obrazy.
— Oczywiście. A teraz wetknij resztę do środka i zaszyj go. Chcę stąd wyjść.
Jago zapalił następnego papierosa, opuścił salę i skierował się do kaplicy położonej na końcu
korytarza. Stało w niej kilka krzeseł, a wieczna lampka rzucała słaby blask na niewielki ołtarz i
mosiężny krucyfiks. Całe urządzenie jej wnętrza było bardzo proste, ale właśnie to mu się podoba
ło. Zawsze miał takie uczucie od czasów, kiedy jako mały chłopiec siedział w należącej do rodziny
ławce kolatorskiej wiejskiego kościółka, a dzierżawcy ojca trzymali się z szacunkiem z tyłu. Były
tam witraże z herbem
rodzinnym pochodzącym z czternastego wieku i mottem: „Czynię swoją wolę". Stanowiło ono
pełne odzwierciedlenie jego własnej filozofii, choć nie doprowadziło go właściwie donikąd. Odchy
lił się razem z krzesłem do tyłu i oparł o ścianę.
— W którym miejscu wszystko poszło nie tak, stary? — zadał sobie po cichu pytanie.
Przecież miał wszystkie atuty. Stare i szanowane nazwisko, oczywiście nie to, którego używał
teraz — trzeba wszak zachować jakąś przyzwoitość. Prywatna szkoła, Sandhurst, doskonały pułk.
Stopień kapitana w wieku dwudziestu czterech lat i Military Cross za konspiracyjną pracę w Belfa
ście. A potem ta nieszczęsna noc w South Armagh i czterej dokładnie nieżywi członkowie IRA.
Jago nie widział najmniejszego sensu, żeby brać ich żywcem, i sprawił sobie przyjemność wy
kańczając ich osobiście. Ale wtedy ten zasmarkany sierżancina doniósł na niego, a armia brytyjska
oczywiście nie pochwaliła zasady „strzelać, żeby zabić".
W gruncie rzeczy przejął się nie tym, iż po cichu został usunięty z wojska, choć wiadomość ta
niemal zabiła jego ojca, lecz faktem, że te sukinsyny odebrały mu Military Cross. Ale to już stara
historia. Dawno przebrzmiała. W ostatnim roku przed uzyskaniem przez Rodezję niepodległości od
działy Selous Scouts nie przebierały zbyt w ludziach. Byli z niego zadowoleni, podobnie jak
później ci z Afryki Południowej z jego współpracy z ich komandosami w Angoli. Potem była wojna
w Czadzie, gdzie po raz pierwszy spotkał Valentina, a potem miał wiele szczęścia uchodząc stamtąd
z życiem.
Później pojawił się pan Smith, tajemniczy pan Smith i nastąpiły dla Jago trzy bardzo korzystne
finansowo lata. Najdziwniejsze, że nigdy się nie spotkali, a w każdym razie Jago nic o takim spo
tkaniu nie wiedział. W gruncie rzeczy nie wiedział nawet, co spowodowało, że Smith zwrócił się
właśnie do niego. Nie miało to zresztą znaczenia. Ważne było, że na jego koncie w Genewie znaj
dował się obecnie niemal milion funtów. Ciekawe, co powiedziałby na to jego ojciec. Wstał i wrócił
do sali przedpogrzebowej.
Valentin starannie zaszył ponownie ciało i przykrył je całunem. — Według cen detalicznych wart
jest pięć milionów funtów — stwierdził Jago. — Po śmierci stał się bogatszy, niż mógłby to sobie
wyobrazić.
Valentin przykręcił śruby mocujące wieko. — Sześć, a może nawet siedem, gdyby to roz
cieńczyć.
— Ciekawe, co za sukinsyn wpadł na taki pomysł? — uśmiechnął się Jago. — No dobrze, cho
dźmy już.
Przeszli obok portierni z ciągle jeszcze śpiącym stróżem i wyszli na boczną uliczkę. Padał desz
cz i Jago podniósł kołnierz trencza. — OK, bądźcie jutro z Agnes w Vigny, dokładnie o pierwszej, i
dopilnujcie wysyłki. Kiedy samolot wystartuje, zadzwońcie pod ten sam numer w Kent co zwykle.
— Oczywiście. — Doszli do końca uliczki i wtedy Valentin odezwał się z zakłopotaniem. —
Zastanawialiśmy się nad jednym. To znaczy, Agnes się zastanawiała.
— Tak? — zapytał Jago.
— Wszystko idzie dobrze. Pomyśleliśmy sobie, że może zasłużyliśmy na trochę więcej
pieniędzy.
— Zobaczymy — odparł Jago. — Wspomnę o tym Smithowi. Skontaktuję się z wami.
Poszedł wzdłuż nadbrzeża myśląc o Valentinie. Obrzydliwiec. Śmieć, oczywiście. Żadnego
stylu. Prawdziwy portowy szczur, ale szczur jest zawsze szczurem i trzeba go mieć na oku. Pięć
minut później natknął się na czynną przez całą noc kawiarnię. Wszedł, rozmienił przy barze stufran
kowy banknot i zajął stojącą w kącie sali budkę telefoniczną. Nakręcił numer telefonu w Londynie.
Powiedział cicho do magnetofonu z drugiej strony przewodu: — Panie Smith, tu Jago. — Dwu
krotnie powtórzył numer telefonu, z którego dzwonił, odłożył słuchawkę i zapalił papierosa.
Zawsze działali w ten sam sposób. Smith miał automatyczną sekretarkę i najprawdopodobniej
również urządzenie informujące, że jest dla niego wiadomość. Dzięki temu telefonował zawsze on.
Zadziwiająco prosty system, który jednocześnie nie dawał najmniejszej możliwości wytropienia go.
Niezawodny.
Telefon zadzwonił i Jago podniósł słuchawkę. — Tu Jago.
— Smith przy telefonie. — Głos był jak zwykle stłumiony i zniekształcony. — Jak się pan
miewa? Doskonale.
— Były jakieś problemy?
— Żadnych. Wszystko normalnie. Przesyłka opuszcza Vigny jutro o pierwszej.
— Doskonale. Nasi przyjaciele odbiorą ją jak zawsze. A więc powinny być w ciągu tygo
dnia.
— Dobrze.
— Ostatniego dnia tego miesiąca na pański rachunek zostanie przelana taka sama suma jak
zwykle plus dziesięć procent.
— To miło z pańskiej strony.
— Pracownik wart jest swej zapłaty...
— A wszystko to stara, dobra, brytyjska bzdura — roześmiał się Jago.
— Właśnie. Będę z panem w kontakcie.
Jago odłożył słuchawkę i wrócił do baru, przy którym wypił szybko kieliszek koniaku. Gdy wy
szedł na ulicę, wciąż jeszcze padało, ale nie zwracał na to uwagi. Czuł się doskonale i znowu zaczął
pogwizdywać idąc po nierównym chodniku.
Jednak następnego popołudnia pogoda w Vigny nie była dobra. Niskie chmury, deszcz i za
legająca nisko nad ziemią mgła ograniczyły widoczność do czterystu jardów. Lotnisko było nie
wielkie. Znajdowały się tam jedynie wieża kontrolna i dwa hangary. Valentin i Agnes siedzieli w jej
Citroenie zaparkowanym na skraju pasa startowego i widzieli, jak zajechał karawan i jak wstawiono
trumnę do niewielkiego samolotu typu Cessna. Karawan odjechał, a pilot zniknął we wnętrzu wieży
kontrolnej.
— Nie wygląda to dobrze — stwierdziła Agnes.
— Wiem. Może potrwać cały dzień — odparł Valentin. — Pójdę sprawdzić, co się dzieje. Za
rzucił na ramiona płaszcz przeciwdeszczowy i przeszedł przez lotnisko do głównego hangaru.
Znalazł w nim samotnego mechanika w zaplamionym, niegdyś białym kombinezonie, pracującego
przy samolocie Piper Comanche.
— Papierosa? — Valentin poczęstował go Gauloise'em. — Mój angielski kuzyn oczekuje dziś
po południu ciała swego syna. Prosił, żebym wszystkiego dopilnował. Widziałem, że karawan
przyjechał. Chodzi mi o to, czy lot się odbędzie, czy nie?
— Chwilowe opóźnienie — odpowiedział mechanik. — Nie ma innych problemów ze startem,
ale z tamtej strony jest niezbyt dobrze. Kapitan mi powiedział, że spodziewa się dostać pozwolenie
na start
około czwartej.
— Dziękuję — Valentin wyjął z kieszeni wypełnioną do połowy butelkę whisky. — Proszę się
poczęstować. Czy nie miałby pan nic przeciwko temu, żebym skorzystał z telefonu?
Mechanik z zapałem pociągnął z butelki i wytarł usta wierzchem dłoni. — Bardzo proszę. To nie
ja płacę rachunki.
Valentin wyjął skrawek papieru i nakręcił numer. Była to centrala w Kent. Zdawał sobie sprawę,
że to na południe od Londynu, ale na tym kończył się jego zasób wiadomości o tajemniczych Bra
ciach Hartley.
Głos z drugiej strony zapytał po prostu: — Tak?
Valentin odparł złą angielszczyzną: — Bracia Hartley? Tu Vigny.
Głos z Anglii zabrzmiał ostro. — Są jakieś kłopoty?
— Tak, pogoda, ale spodziewają się wystartować o czwartej.
— Dobrze. Proszę zadzwonić ponownie i potwierdzić.
Valentin skinął głową mechanikowi. — Niech pan zatrzyma whisky. Jeszcze tu wrócę.
Wrócił do siedzącej w Citroenie Agnes. — To jest to. Mamy wolne do czwartej. Zobaczymy,
jaka jest ta kawiarnia przy szosie.
Mężczyzna, który rozmawiał z Valentinem, odwiesił słuchawkę i złożył ręce, pochylając się w
modlitewnym geście w stronę siedzącej przed ninr zapłakanej kobiety. Miał około sześćdziesięciu
lat, lekko łysiał, nosił pince-nez w złotej oprawie i ubrany był w czarną marynarkę i krawat, białą
koszulę i nienagannie zaprasowane sztuczkowe spodnie. Złote litery na stojącej na biurku tabliczce
głosiły: Asa Bird.
— Pani Davies. Mogę panią zapewnić, że tu w Deepdene mąż pani zostanie potraktowany z naj
większą troskliwością. Jeżeli pani sobie życzy, jego prochy mogą zostać rozsiane po naszym
Ogrodzie Wiecznego Spoczynku.
Tego pochmurnego listopadowego popołudnia pokój był pogrążony w półmroku, ale boazerie z
ciemnego dębu i stojące w kącie kwiaty, podobnie jak jego dobrotliwy głos przypominający nieco
sposób mówienia pastora, działały uspokajająco.
— To byłoby wspaniałe.
— Tylko jeszcze parę formalności — poklepał ją po ręce. — Parę formularzy do wypełnienia.
Takie są, niestety, przepisy.
Przycisnął guzik dzwonka na biurku, usiadł, wyjął chusteczkę i zaczął przecierać binokle. Potem
znowu wstał i popatrzył przez okno na nienagannie utrzymany ogród. Widok ten zawsze sprawiał
mu przyjemność. Nieźle jak na chłopaka spłodzonego na kocią łapę w najgorszych slumsach Liver
poolu, w dzielnicy, która mogła przysposobić go jedynie do przestępczego życia. W wieku dwu
dziestu czterech lat miał już osiemnaście wyroków. Za wszystko — od drobnej kradzieży po —
choć teraz wolał o tym nie pamiętać — męską prostytucję. I to ona właśnie dała mu życiową szansę
— związek ze starzejącym się przedsiębiorcą pogrzebowym Henrym Brownem, który prowadził
własną, cieszącą się wieloletnią renomą firmę w Manchesterze.
Brown wziął młodego Asę, który wtedy nazywał się zupełnie inaczej, do siebie i wychował go
pod każdym względem. Asa od razu pokochał ten pogrzebowy interes. Pociągało go to jak magnes i
wkrótce stał się ekspertem w każdej dziedzinie, włącznie z balsamowaniem zwłok. Wkrótce potem
stary pan Henry zmarł, pozostawiając jedynie panią Brown, która nie miała własnego syna i nie
widziała świata poza Asa. Popełniła jednak pewien błąd. Poinformowała Asę, że uczyniła go swoim
jedynym spadkobiercą i ów błąd
pociągnął za sobą jej przedwczesny zgon spowodowany zapaleniem płuc. Trochę dopomógł jej w
tym Asa, który niefortunnym zbiegiem okoliczności pewnej grudniowej nocy, po uprzednim ści
ągnięciu z niej kołdry, zostawił w jej pokoju szeroko otwarte okno. Legat zapisany przez panią
Brown umożliwił mu przeniesienie się do Deepdene i pomógł zorganizować własne przedsiębior
stwo, które założył w osiemnastowiecznym dworze. Ogród Wiecznego Spoczynku miał własne
urządzenia kremacyjne. Lepiej nie można było się urządzić nawet w Kalifornii i jego związki z
tajemniczym panem Smithem w niczym mu nie szkodziły.
Drzwi otworzyły się i wszedł przystojny, czarnoskóry młody mężczyzna. Był wysoki, muskular
ny i w dobrze skrojonej liberii szofera wyglądał świetnie. — Pan dzwonił, panie Bird?
— Tak, Albercie. Przesyłka z Francji będzie później, niż przypuszczaliśmy.
— To przykre, panie Bird.
— Och, sądzę, że damy sobie radę. Czy samochód jest przygotowany? W tylnym garażu, sir.
— Doskonale. Pójdę go obejrzeć. — Bird odwrócił się w stronę pani Davies. — Opuszczam
panią na kilka minut, żeby mogła pani wypełnić te formularze, a potem pomogę wybrać odpowied
nią trumnę.
Skinęła głową z wdzięcznością. Poklepał ją delikatnie po ramieniu i wyszedł. Albert otworzył
wielki parasol i trzymał nad jego głową, gdy przechodzili przez wybrukowany dziedziniec.
— Paskudna pogoda — zauważył Bird. — Odnosi się wrażenie, że ostatnimi dniami leje bez
przerwy.
— Paskudna, panie Bird — przytaknął Albert i otworzył drzwi garażu. Kiedy zdjął pokrowiec,
wyłonił się spod niego błyszczący, czarny karawan. — Oto on.
Z boku samochodu widniał pięknie wykonany złoty napis: Bracia Hartley, Przedsiębiorstwo Po
grzebowe.
— Wspaniały — stwierdził Bird. — Gdzie go zdobyłeś?
— Sam go zwinąłem w czwartek w północnym Londynie. Książka wozu i tablice rejestracyjne
są z wraku, który znalazłem na złomowisku w Brixton.
— Jesteś pewien, że nikt cię nie zapamiętał?
Albert roześmiał się. — W Brixton? Pana by zapamiętali, ale mnie? W Brixton jestem po prostu
jeszcze jednym bratem, jeszcze jedną czarną twarzą. Robimy tak jak zwykle?
— Tak. Ty jedziesz karawanem, a ja za tobą Jaguarem.
Albert zdawał sobie sprawę, że oznacza to, iż w przypadku, gdy sprawy źle się ułożą, to stary
sukinsyn da nogę, a on będzie musiał jeść tę żabę. Ale nie miało to znaczenia. Jego dzień jeszcze
nastąpi, Albert był tego pewien.
— Doskonale, panie Bird.
Bird poklepał go po policzku. — Dobry z ciebie chłopak, Albercie, kochany chłopak. Muszę po
myśleć, jak ci to wynagrodzić.
— To zbyteczne, panie Bird — Albert otworzył parasol i uśmiechnął si? — Praca dla pana jest
wystarczającą nagrodą — powiedział i ruszyli z powrotem przez dziedziniec.
Agnes i Valentin wrócili do Vigny o czwartej i zorientowali się, że samolot już odleciał. Valentin
popędził do hangaru i ponownie wdał się w rozmowę z mechanikiem. Agnes zapaliła papierosa i
czekała. Wrócił po paru minutach.
— Odleciał piętnaście minut temu.
— Zadzwoniłeś?
— Tak — odpowiedział włączając silnik. — I zdarzyła się zabawna rzecz. Wiesz, że czasami
automatyczna sekretarka działa nawet wtedy, gdy ktoś podniesie słuchawkę?
— Otóż kiedy mój rozmówca się odezwał, słyszałem również nagranie z taśmy.
— I co tam było?
— Tu Ogród Wiecznego Spoczynku Deepdene. Z przykrością informujemy, że chwilowo nie ma
nikogo w biurze, ale proszę zostawić swój mimiT telefonu, a zadzwonimy, gdy tylko będzie to
możliwe.
— Ooo, to niezwykle interesujące, cheri — Agnes uśmiechnęła się złośliwie. — To słabe miej
sce w pancerzu monsieur Jago może mieć dla nas wielką wartość.
JACK HIGGINS CZAS W PIEKLE Przełożył: SŁAWOMIR KĘDZIERSKI HK Dla Sidney Cooper Czas poświęcony zemście jest czasem spędzonym w piekle Przysłowie sycylijskie
Rozdział pierwszy Tuż po czwartej, gdy pierwszy brzask przesączył się przez bambusowe pręty nad jego głową, deszcz znowu zaczął padać. Najpierw powoli, potem coraz silniej, aż wreszcie przeszedł w potężną ulewę, przed którą nie było ucieczki. Sean Egan skulił się w kącie. Dłonie wsunął pod pachy, przycisnął ramiona do ciała, starając się zmniejszyć do minimum straty ciepła, choć po czterech dniach właściwie niewiele już było do stra cenia. Jama miała cztery stopy kwadratowe powierzchni i nawet gdyby chciał, nie mógłby się w niej położyć. Przypomniała mu się przeczytana gdzieś informacja, że spośród zwierząt jedynie goryle kładą się bez oporów we własnych odchodach. Wprawdzie jeszcze nie osiągnął tego stanu, ale już od dawna przywykł do smrodu. Był na bosaka, ale pozostawiono mu jego maskującą bluzę i spodnie. Okręcona wokół głowy chusta koloru khaki tworzyła turban, podobny do tych, jakie nosi się na pustyni. Pod napiętą skórą jego wymizerowanej twarzy widać było wyraźnie wydatne kości policzkowe. Jego bladoniebieskie oczy były zupełnie bez wyrazu, gdy siedział na deszczu padającym przez bambusowe pręty znaj dujące się dwanaście stóp nad jego głową. Od czasu do czasu od mokrych, glinianych ścian odry wały się grudy ziemi i spadały do wody, która pokrywała już dno jamy trzy— albo czterocalową warstwą. Czekał, obojętny na wszystko, aż wreszcie usłyszał odgłos kroków i stłumione przez deszcz po gwizdywanie. Mężczyzna, który pojawił się nad nim, miał na sobie przypominający jego mundur strój maskujący, ale o nieco innym wzorze ochronnego nadruku wprowadzonym przez wojska ra dzieckie w czasie okupacji Afganistanu. Na kołnierzu miał dystynkcje sierżanta, a nad daszkiem jego czapki widniała czerwona gwiazda armii radzieckiej i odznaka 81 pułku powietrzno-desan towego. Egan rozpoznał wszystkie szczegóły, gdyż na tym polegało jego zadanie. Patrzył do góry i czekał w milczeniu. Sierżant trzymał w jednej ręce karabinek automatyczny AKM, a w drugiej wojskową rację żywnościową uwiązaną na kawałku szpagatu. — Ciągle z nami? — zapytał wesoło po angielsku i odstawił AKM na bok. — Mokro pewnie tam u ciebie na dole, co? — Egan nic nie odpowiedział. — I wciąż nie masz ochoty rozmawiać? No cóż, jeszcze zechcesz, przyjacielu. W końcu wszyscy zaczynają mówić. — Sierżant opuścił puszkę przez bambusową kratę. — Śniadanie. Dzisiaj tylko kawa, ale nie chcemy, żebyś zbyt nabrał sił.
Egan wziął puszkę i otworzył ją. Rzeczywiście, była w niej kawa, nieoczekiwanie gorąca, paru jąca w wilgotnym powietrzu. Opanował mdłości, o które przyprawiał go sarn jej zapach. W żaden sposób nie był w stanie tego wypić i ci, co go tu trzymali, doskonale o tym wiedzieli. — Ale ty, oczywiście — roześmiał się sierżant — pijasz tylko herbatę. Jaka szkoda. — Rozpiął guziki spodni i odlał się w dół, przez pręty. -Więc może napijesz się tego, dla odmiany? Egan nie mógł się uchylić. Po prostu siedział w kucki w kącie i patrzył bez słowa w górę. Sierżant podniósł AKM. — Za pięć minut jestem z powrotem i spodziewam się, że zobaczę puszkę czyściutką. Bądź grzeczny i wypij, bo cię ukarzę. Odszedł, a Egan wciąż czekał z malującym się na twarzy wyrazem napięcia. Kiedy odgłos kroków sierżanta ucichł, podniósł się. Pięć minut. Jego jedyna szansa. Zerwał z głowy chustę i okazało się, że w całości pozostała tylko jej widoczna część. Reszta, w ciągu nocy podarta na paski i starannie spleciona, została powiązana w prymitywną linę. Szybko umocował ją pod ramionami, nałożył na szyję pętlę, a swobodny koniec liny chwycił zębami. Oparł się plecami o jedną ściankę jamy, stopami o drugą i zaczął wspinać do miejsca, z którego mógł sięgnąć ręką bambusowych prętów. Wyjął koniec liny spomiędzy zaciśniętych zębów, owinął wokół dwóch prętów i zawiązał mocno. Tylko szum padającego deszczu zakłócał ciszę. Nadchodzącego sierżanta usłyszał z dużej od ległości. Odczekał jeszcze kilka sekund, potem podkurczył nogi, odrywając je od ścianki i wydając głośny okrzyk, spadł na dół. Bambus nad jego głową wygiął się, a ciało zakołysało mocno, podrygując w górę i w dół. Po chylił głowę na bok tak, by widać było pętlę wokół karku i przymknął oczy. Podtrzymująca go lina wpijała mu się pod ramionami. Wyczuł, że sierżant znalazł się tuż nad nim. Usłyszał okrzyk przerażenia. Żołnierz przyklęknął, zza cholewy buta wyciągnął spadochroniarski nóż, wsunął go przez pręty i przeciął linę. Egan spadł bezwładnie, odbijając się od ścian i zwalił w zgromadzone na dnie wodę i nieczystości. Leżał i czekał. Wreszcie usłyszał, jak sierżant odsuwa nad nim kratę i opuszcza bambusową drabinkę. Strażnik szybko zszedł na dół i przykucnął. — Ty durny sukinsynu! — rzekł odwracając go na plecy. Egan uniósł ręce do góry i składając dłonie w pięści feniksa, wysuniętymi do przodu kostkami środkowych palców uderzył sierżanta w kark poniżej uszu. Żołnierz nie zdołał nawet krzyknąć. Z cichym jękiem wywrócił oczy i natychmiast stracił przytomność. Sean w kilka sekund zdjął mu buty, nałożył je i szybko zasznurował. Potem wcisnął głęboko na oczy czapkę z czerwoną gwiazdą i ostrożnie wspiął się na drabinkę. Polana była pusta. Nad drzewami, w miejscu gdzie znajdował się znany mu z pierwszego prze słuchania dom, unosiła się smuga dymu. Dalej, za lasem, w odległości około ćwierci mili, płynęła
rzeka. Gdy się przez nią przeprawi, będzie bezpieczny, droga do odległych gór stanie przed nim otworem. Podniósł AKM i popatrzył na widniejące nad lasem ich ośnieżone szczyty. Potem wszedł między drzewa. Jakieś pięćdziesiąt jardów dalej był rozciągnięty potykacz. Przekroczył go ostrożnie. Następny znajdował się w odległości zaledwie kilku stóp. Zapewne tamci uważali, że tak blisko nikt nie będzie się go spodziewał. Egan przeszedł uważnie i nad nim, a potem ruszył przez sięgające mu do pasa, mokre od deszczu paprocie. Wydostać się to jeszcze nie wszystko. Najtrudniej jest nie dać się złapać. Ta stara dewiza SAS przeleciała mu przez myśl właśnie w chwili, gdy drzewa po prawej stronie eksplodowały. To nie była mina, w przeciwnym razie rozerwałoby go na strzępy. Raczej ła dunek sygnalizacyjny systemu alarmowego zdetonowany przez umieszczony tuż przy powierzchni ziemi elektroniczny czujnik. Potwierdził to natychmiast żałobny ryk syreny dobiegający zza drzew od strony farmy. Ujął mocniej AKM trzymając go na wysokości piersi i popędził przez paprocie. Wyczuł ruch z lewej strony. Spomiędzy drzew wybiegł mu na spotkanie ubrany w maskujący kombinezon człowiek z pochyloną głową. Gdy zbliżyli się do siebie, Egan zrobił unik i przyklęknął na jedno kolano wysuwając drugą nogę do przodu. Mężczyzna potknął się i upadł. Egan poderwał się, kopnął go w skroń i ruszył dalej. Poczuł ból w lewym kolanie, ale to go jedynie zdopingowało. Biegł wśród tworzących tu niemal dżunglę paproci, przyspieszając w miarę, jak stok stawał się coraz bardziej stromy. Wypadł na nie wielką polankę i w tym samym momencie z drugiej strony wyskoczyło spośród drzew trzech na stępnych żołnierzy. Biegł przed siebie nie wahając się. Pociągnął serią z AKM, wyrżnął kolbą w twarz jednego, uderzeniem ramienia zbił z nóg drugiego i wpadł między drzewa. Pędził bardzo szybko, coraz bar dziej tracąc równowagę. Podniósł się i znowu ruszył naprzód. Skądś blisko dobiegał warkot śmigłowca, ale pogoda sprzyjała Eganowi — maszyna nie będzie mogła opuścić się zbyt nisko. W prześwicie między drzewami widział już na wpół przesłoniętą mgłą i deszczem rzekę. Czuł ucisk w piersi, lewe kolano bolało go jak przypiekane ogniem, ale wciąż biegł przed siebie, ześlizgując się po stromej skarpie i wreszcie dotarł do rzeki. Gdy podniósł się na nogi, ktoś wy skoczył z gęstwiny paproci i rąbnął go kolbą karabinu w nerki. Ból wygiął Egana do tyłu i w tej samej sekundzie napastnik przełożył mu karabin nad głową i przycisnął mu go do gardła. Sean upuścił swój AKM i obcasem przejechał po goleni duszącego go człowieka. Rozległ się okrzyk bólu, a gdy ucisk karabinu na jego gardle zelżał, uderzył gwałtownie tyłem głowy w twarz stojącego za nim przeciwnika i natychmiast potem zadał mu krótki, ostry cios lewym łokciem. Gdy się odwracał, kolano zawiodło go całkowicie, nogi ugięły się pod nim i obcy żołnierz z twa rzą, którą cieknąca z rozbitego nosa krew zmieniła w krwawą maskę, walnął Egana kolanem prosto
w zęby, przewracając go na plecy. Potem skoczył z nogą przygotowaną do zadania ciosu obcasem z góry w twarz leżącego. Egan schwycił uniesioną nad nim stopę i przekręcił gwałtownie, odrzucając żołnierza na bok. Gdy przeciwnik usiłował się podnieść, Egan, który zdołał już przyklęknąć na zdrowym kolanie, zadał mu straszliwy cios poniżej żeber. Żołnierz z jękiem opadł do tyłu. Śmigłowiec był już niedaleko, jeszcze bliżej rozlegały się ludzkie głosy i szczekanie psów. Egan podniósł AKM i pokuśtykał nad brzeg rzeki. Mgła była tu tak gęsta, że nie było widać przeciwległe go brzegu. Wezbrana deszczem woda mknęła tuż obok, brązowa, pokryta płatami piany. Nurt był szybki, zbyt szybki nawet dla najsilniejszego pływaka, a woda tak zimna, że szansę przeżycia w niej były niewielkie. Poszedł dalej wzdłuż brzegu. Woda przybrała tu kilka stóp i nie opodal na po wierzchni unosiło się drzewo z gałęziami zaplątanymi w zatopione krzewy. Zrozumiał, że to jedyna szansa. Wskoczył do wody — głosy rozlegały się już bardzo blisko — i popłynął w stronę drzewa. Pchnął je z całej siły. Przez chwilę miał wrażenie, że nawet nie drgnęło, ale nagle okazało się, że płynie jednak swobodnie, porwane prądem. Gdy Egan chwycił się gałęzi, AKM poszedł na dno. Na brzegu pojawili się ludzie i szczekające psy. Rozległa się seria z broni maszynowej, ale on był już pośrodku nurtu, zakryty zasłoną z deszczu i mgły. Nigdy dotąd nie było mu tak zimno. Czuł, jak stopniowo tępieją jego zmysły. Nie odczuwał już nawet bólu w kolanie. Prąd chyba osłabł i Egan wraz z drzewem dryfował teraz wolno, otulony mgłą. Śmigłowiec kilkakrotnie przeleciał nad jego głową, ale nie tak nisko, by przysporzyć mu kło potów. Po chwili odleciał. Panowała cisza, zakłócana jedynie bulgotaniem wody i pluskiem padającego deszczu. Rzeka sta nowiła jego ostatnią szansę, z której jednak nie będzie w stanie długo korzystać, zimno bowiem przenikało go do szpiku kości. Zaczął mocniej uderzać w wodę nogami. Wciąż trzymał się drzewa popychając je w stronę drugiego brzegu. Czuł się coraz bardziej wyczerpany, ale nie przestawał płynąć. Słyszał najpierw tylko swój ciężki oddech, a potem dotarło do niego coś jeszcze. Był to dobiegający z tyłu głuchy, stłumiony warkot. Gdy odwrócił się i spojrzał za siebie przez ramię, z otaczającej go mgły wyłoniła się motorówka i wsunęła dziób między gałęzie. Na jej pokładzie było z pół tuzina żołnierzy, ale tylko jeden z nich stał wyprostowany, a potem przechylił się przez reling, żeby przyjrzeć mu się z góry. Był to oficer średniego wzrostu, w wieku trzydziestu paru lat, stosunkowo młody jak na podpułkownika. Miał złamany kiedyś dawno nos, ciemne, uważnie patrzące oczy i czarne włosy, o wiele za długie w świetle wszelkich regulaminów wojskowych. Ubrany był w maskującą bluzę i beżowy beret z oficerską odznaką SAS — skrzy dełkami ze srebrnego filigranu oraz pułkową dewizą: Kto śmiały, zwycięża, obszytą czerwoną la mówką na niebieskim tle. Wyciągnął silne ręce, żeby wydobyć Egana z wody. — Pułkowniku Villiers — odezwał się słabym głosem Sean. — Nie spodziewałem się, że pana
tu zobaczę. — Jestem twoim kontrolerem, Sean — odpowiedział Villiers. — Chyba zawaliłem ćwiczenie. — Prawdę mówiąc, uważam, że byłeś cholernie dobry — pułkownik uśmiechnął się z wdzi ękiem. — A teraz zabierzemy cię stąd. 22 pułk Special Air Service to najprawdopodobniej najbardziej elitarna jednostka wojskowa na świecie. Służą w nim wyłącznie ochotnicy, których dobór prowadzony jest tak rygorystycznie, że dość często jedynie dziesięć procent kandydatów jest w stanie się do niego zakwalifikować. Ostat nią próbą kwalifikacyjną jest marsz na wytrzymałość. W ciągu dwudziestu godzin należy z osiem dziesięcioma funtami wyposażenia pokonać odległość czterdziestu pięciu mil na obszarze Brecon Becaons w Walii, jednego z najtrudniejszych terenów w Wielkiej Brytanii. Dla wielu biorących w niej udział próba ta była niemal zabójcza. Tony Villiers stał przy oknie domu na farmie i patrzył na widoczną za drzewami, smaganą desz czem rzekę Wye. Myślał o człowieku, który niedawno był o krok od śmierci. — Mój Boże, przy takiej pogodzie jak dzisiaj to miejsce jest rzeczywiście paskudne — rzekł. Młody oficer siedzący przy biurku za plecami Villiersa uśmiechnął się. Napis na umieszczonej przed nim tabliczce głosił, że jest to kapitan Daniel Warden, komendant kursów sprawnościowych w Brecon. Z Villiersem łączyła go nie tylko służba w SAS. Obaj byli także oficerami Grenadierów Gwardii. Otworzył leżącą przed nim teczkę. — Mam tu wydruk danych komputerowych o Eganie, sir. Rzeczywiście niezwykły facet. Milita ry Medal za odwagę na polu walki w Irlandii. Uzasadnienia nie podano. — Znam je — odparł Villiers. — Pracował wtedy ze mną. W konspiracji. W South Armagh. — Distinguished Conduct Medal za Falklandy. Ciężko ranny. Osiem miesięcy w szpitalu. Lewe kolano zastąpione protezą z plastyku, nierdzewnej stali i czegoś tam jeszcze. Mówi po francusku, włosku i irlandzku. To coś nowego. — Jego ojciec był Irlandczykiem — wyjaśnił Villiers. — Jeszcze jeden interesujący szczegół. Uczęszczał do zupełnie przyzwoitej prywatnej szkoły średniej — dodał Warden. — Do Dulwich College. Podobnie jak Villiers był absolwentem Old Eton i pułkownik dociął mu lekko. — Nie bądź sno bem, Danielu. To bardzo dobra szkoła. W każdym razie była wystarczająco dobra dla Raymonda Chandlera. — Doprawdy, sir? Nie wiedziałem. Sądziłem, że Chandler był Amerykaninem. — Oczywiście, że był Amerykaninem, idioto. — Villiers podszedł do biurka, nalał sobie herbaty
z porcelanowego dzbanka i usiadł na krześle przy oknie. — Pozwól, że udzielę ci dokładnych infor macji o Seanie Eganie. To dane z Grupy Cztery i z pewnością nie ma ich w twoim komputerze. Znajdziesz tam wiele interesujących szczegółów. Zacznijmy od tego, że ma dość niezwykłego wu jaszka. Może o nim słyszałeś? Niejaki Jack Shelley. — Ten gangster? — skrzywił się Warden. — Był nim dawno temu. Niegdyś równie ważny jak bracia Kray i gang Robinsona. Bardzo lubiany w londyńskim East Endzie. Ludowy bohater. Robin Hood w Jaguarze. Zrobił pieniądze na hazardzie, nocnych klubach, „opiece" itp. Żadnych świństw w rodzaju narkotyków czy prostytucji. I był mądry. Zbyt mądry, żeby skończyć odsiadując dożywocie jak Krayowie. Kiedy zorientował się, że takie same pieniądze można zarobić w legalny sposób, zabrał się za coś zupełnie innego. Telewizja, komputery, wysoko rozwinięte technologie. Obecnie wart jest co najmniej dwadzieścia milionów. — A co Egan ma z tym wspólnego? — Siostra Shelleya wyszła za mąż za londyńskiego Irlandczyka, Patricka Egana. Byłego bok sera, który prowadził pub gdzieś nad rzeką. Shelleyowi się to nie podobało. Sam nigdy się nie oże nił. — Villiers zapalił kolejnego papierosa. — Trzeba, żebyś wiedział jeszcze jedno. Shelley obec nie może sobie być multimilionerem, który posiada na własność połowę Wapping, ale dla każdego londyńskiego rzezimieszka nadal pozostaje Jackiem Shelleyem, którego nazwisko wciąż wiele znaczy w tym środowisku. Polubił młodego Seana. To właśnie on płacił czesne w Dulwich College, a Sean okazał się naprawdę zdolny. Potem dostał się do Trinity College w Cambridge. Miał zamiar studiować etykę. Możesz to sobie wyobrazić? Siostrzeniec Jacka Shelleya studiujący etykę. Warden był wyraźnie zaintrygowany. — I co się stało? — Wiosną 1976 roku Pat Egan z żoną pojechał do Ulsteru, żeby odwiedzić krewnych w Porta down. Na nieszczęście zaparkowali koło niewłaściwej ciężarówki. — Bomba? — I to duża. Zdmuchnęło pół ulicy. Ale zginęły tylko dwie osoby. Egan miał wtedy siedem naście i pół roku. Zrezygnował z Cambridge i zaciągnął się do wojsk spadochronowych. Wuj był na niego wściekły, ale nic nie mógł zrobić. — Czy Shelley to jedyny krewny Egana? — Nie. Jest jeszcze jakaś kobieta. To chyba kuzynka Seana. Ma około sześćdziesiątki. Wspominał mi o niej. Prowadzi pub, który należał kiedyś do jego ojca. — Villiers zastanawiał się przez chwilę, marszcząc czoło. — Idą. Ciotka Idą. Jest jeszcze dziewczyna o imieniu Sally, adop towana przez Pata Egana i jego żonę. Zdaje mi się, że jej rodzice zmarli, kiedy była jeszcze dziec kiem. Shelley nie zwracał na nią uwagi — nie należy do rodziny. Takiwłaśnie jest. Kiedy Sean wstąpił do wojska, Sally zamieszkała z ciotką Idą.
— Sean, sir? — zapytał Warden. — Czy to nie zbytnia poufałość między podpułkownikiem i sierżantem? — Sean i ja wiele razy pracowaliśmy razem w Irlandii. Zakonspirowani. A to zmienia postać rzeczy. — Nienaganną, typową dla prywatnej szkoły wymowę Villiersa zastąpił nagle charaktery styczny akcent z okolic Belfastu. — Nie mogłem pracować z nim na budowie przy Falls Road nad stawiając wspólnie łba i jednocześnie żądać, żeby zwracał się do mnie „sir". Warden odchylił się w krześle. — Czy mam rację sądząc, że Egan wstąpił do wojska po to, by zemścić się na ludziach, którzy zabili mu rodziców? — Oczywiście. Tymczasowe skrzydło IRA przyznało się do podłożenia bomby. Wstąpienie do wojska było reakcją typową dla siedemnastoletniego chłopaka. — Czy jednak nie stał się przez to człowiekiem budzącym natychmiastowe podejrzenia, sir? Chodzi mi o to, że jego negatywne nastawienie do sprawców śmierci rodziców musiało dawać znać o sobie. To nieuniknione. — Mimo to można również uznać, że Egan odpowiada idealnie naszym wymogom. Wszystko zależy od punktu widzenia, Danielu. Kiedy miał rok, jego rodzice przenieśli się z Londynu do South Armagh, a potem do Belfastu. Gdy miał dwanaście lat, wrócili do Londynu, ponieważ mieli dość tamtejszej sytuacji. Mamy więc do czynienia z chłopakiem powiązanym rodzinnie z Ul sterem i katolikiem, a to także coś znaczy, i który nieźle mówi po irlandzku, bo ojciec go nauczył. Do tego posiada intelekt, który zapewnił mu miejsce w Cambridge. Daj spokój, Danielu, przecież już w sześć miesięcy po wstąpieniu do wojska wyłuskano go z tłumu. A poza tym ma jeszcze jedną cechę. Bardzo szczególną. — Jaką, sir? Villiers podszedł do okna i zapatrzył się w deszcz. — To urodzony zabójca, Danielu. Działa in stynktownie i bez wahania. Nie spotkałem nikogo podobnego do niego. Wiem z całą pewnością, że w czasie swojej konspiracyjnej działalności w Irlandii zlikwidował osiemnastu terrorystów. Z IRA, INLA... — Swoich, sir? — Sądzisz tak dlatego, że jest katolikiem? — zapytał Villiers. — Nie bądź dzieckiem. Nairac też był katolikiem. Ale był również oficerem Grenadierów Gwardii i właśnie dlatego został zamor dowany przez IRA. Tylko to ich interesowało. Poza tym Egan zawsze był bezstronny. Zlikwidował również kilku czołowych terrorystów protestanckich. Z UYF i Czerwonej Ręki Ulsteru. Warden spojrzał na teczkę. — Niezły facet. A teraz musisz mu powiedzieć, że w wieku dwu dziestu pięciu lat jest już skończony. — Właśnie — przytaknął Villiers. — Zawołajmy go więc i załatwmy już tę sprawę.
Kiedy Sean Egan wszedł do pokoju, miał na sobie letnie umundurowanie, nienagannie wypra sowane spodnie z ostrymi jak brzytwa kantami, koszulę z krótkimi rękawami i beżowy beret zało żony dokładnie pod kątem wymaganym przez regulamin. Na naramiennikach miał dystynkcje sierżanta, na prawym rękawie skrzydełka SAS, a nad lewą kieszenią koszuli również skrzydlatą od znakę pilota lotnictwa wojsk lądowych. Pod nią widniały baretki Distinguished Conduct Medal, Military Medal For Bravery in the Field oraz naszywki za kampanie w Irlandii i na Falklandach. Stanął na baczność przed siedzącym za biurkiem Wardenem. Villiers nadal siedział na swoim miej scu przy oknie paląc papierosa. — Spocznij, sierżancie — rzekł Warden. — To zupełnie nieoficjalna rozmowa. Siadajcie — wskazał krzesło. Egan wykonał polecenie. Villiers wstał i wyjął z kieszeni metalowe pudełko z papierosami. — Zapalisz? — Rzuciłem, sir. Kiedy oberwałem na Falklandach, jeden pocisk ulokował mi się w lewym płu cu. — Nie ma tego złego... jak sądzę — stwierdził Villiers. — Paskudny nałóg. Grał na zwłokę i wszyscy w pokoju zdawali sobie z tego sprawę. Wreszcie Warden odezwał się z wyraźnym zakłopotaniem w głosie: — Pułkownik Villiers jest podczas tych ćwiczeń waszym kon trolerem, Egan. — Zdaję sobie z tego sprawę, sir. Zapadło milczenie. Warden przekładał papiery na biurku. Wyglądało na to, że nie wie, co ma po wiedzieć. W końcu ciszę przerwał Villiers. — Danielu — odezwał się do Wardena. — Czy nie masz nic przeciwko temu, żebym porozmawiał z sierżantem Eganern na osobności? — Oczywiście że nie, sir! — Ta propozycja sprawiła Wardenowi wyraźną ulgę. Kiedy drzwi za mknęły się za nim, Villiers powiedział: — Dawno się nie widzieliśmy, Seanie. — Nie wiedziałem, że jest pan jeszcze w pułku, sir. — I tak, i nie. Wiele czasu zajmuje mi praca w Grupie Cztery. O ile sobie przypominam, wy konywałeś dla nas zadanie na Sycylii. Tuż przed Falklandami. — Tak jest, sir. Czy ciągle jest to część D 15? — Tylko na papierze. Choć w dalszym ciągu zajmujemy się działaniami antyterrorystycznymi. Mój szef podlega wyłącznie premierowi. — Czy Grupą Cztery nadal kieruje brygadier Ferguson? — Tak. Jak zwykle jesteś dobrze poinformowany. — Powiedział pan kiedyś, że to właśnie pomogło parni przeżyć w konspiracji w Belfaście i Der
ry. Dobra informacja. — Cholerny Ulsterczyk od stóp do głów — roześmiał się Villiers. — Taki sam jak twój ojciec, Seanie. Tylko stuprocentowy, ulsterski katolik nazywa Londonderry — Derry. — Nie podoba mi się sposób, w jaki posługują się bombami. Co nie znaczy, że ich nie ro zumiem. Villiers skinął głową. — Czy widziałeś ostatnio swojego wuja? — Odwiedził mnie parę miesięcy temu w szpitalu wojskowym w Maudsley. — Tak samo trudny jak zawsze? Egan skinął głową. — Nigdy nie był nastawiony szczególnie patriotycznie. Dla niego wojsko to tylko wielka strata czasu. — Przerwał na chwilę, po czym ciągnął dalej. — Może ułatwię panu sprawę, sir. Nie zakwalifikowałem się, prawda? Villiers odwrócił się. — Byłeś świetny. Pierwszy raz komuś udało się wydostać z jamy. To było bardzo pomysłowe. Ale kolano. Sean. — Obszedł biurko i otworzył teczkę. — Wszystko jest tutaj, w informacji lekarskiej. Oczywiście, zrobili wspaniałą robotę składając to wszystko do kupy. — Nierdzewna stal i plastyk — odparł Egan. — Jestem jak bioniczny człowiek, tylko nie tak dobry jak prawdziwy. — To się nigdy nie udaje w stu procentach. Mam tu twoja własną ocenę ćwiczeń. — Villiers podniósł dokument z biurka. — Kiedy ją napisałeś? Godzinę temu? Sam w niej stwierdziłeś, że kolano cię zawiodło, — Tak jest — przytaknął spokojnie Egan. — W akcji mogłoby to oznaczać śmierć. Jest niezawodne w dziewięćdziesięciu procentach przypadków, ale liczy się te pozostałe dziesięć procent. — A więc muszę odejść? — Z pułku — tak. Ale nie jest tak źle, jak na to wygląda. Przysługuje ci odprawa i renta, lecz wcale nie musisz się o nie starać. Armia wciąż cię potrzebuje. — Nie, dziękuję — Egan pokręcił głową. — Poza SAS-em nic mnie nie interesuje. — Jesteś pewien? — zapytał Villiers. — Całkowicie, sir. Villiers usiadł i przypatrywał mu się marszcząc lekko czoło. — Chodzi ci o coś jeszcze, prawda? Egan wzruszył ramionami. — Być może. Kiedy leżałem wiele miesięcy w szpitalu, miałem czas pomyśleć. Kiedy zaciągnąłem się siedem lat temu, miałem swoje powody. Zna je pan dobrze. Byłem wtedy tylko dzieciakiem i miałem głowę pełną rozmaitych dzikich pomysłów. Chciałem im odpłacić za moich rodziców. — No i co? — Nigdy nikomu nie można odpłacić w ten sposób. Rachunek zawsze będzie nie wyrównany.
Nigdy nie uda się go spłacić do końca. Tyle na temat irlandzkich czasów. — Wstał i podszedł do okna. — Ilu ich tam załatwiłem i co z tego? To wszystko trwa i trwa, ale rodziców mi nie przy wróciło. — Może potrzebujesz wypoczynku? — zasugerował Villiers. Sean Egan poprawił beret. — Z całym szacunkiem, pułkowniku, ale obecnie najbardziej jest mi potrzebne przejście do cywila, sir. Villiers popatrzył na niego przez chwilę, a potem wstał. — Doskonale. Jeżeli istotnie tego chcesz, to przyznaję, że na to zasłużyłeś. Oczywiście, jest jeszcze jedno rozwiązanie, jeżeli się na nie zgodzisz. — Jakie, sir? — Możesz pracować ze mną dla brygadiera Fergusona w Grupie Cztery. — Z deszczu pod rynnę? Nie, nie sądzę. — Co więc zrobisz? Wrócisz do wuja? — Niech mnie Bóg strzeże — roześmiał się ostro Egan. — Wolałbym raczej pracować dla samego diabła. — A więc Cambridge? Jeszcze nie jest za późno. — Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić życia w takim klasztornym spokoju. Czułbym się nie zręcznie i ci biedni profesorowie zapewne także. — Och, nie byłbym taki pewien — odparł Villiers. — Znałem kiedyś profesora z Oksfordu, który był agentem SOE w czasie drugiej wojny światowej. Ale jednak... — Jakoś się ułoży, sir. — Mam nadzieję. — Villiers spojrzał na zegarek. — Za dziesięć minut odlatuje śmigłowiec do dowództwa pułku w Hereford. Bierz plecak i wsiadaj. Postaram się, żeby szybko załatwiono ci do kumenty. — Dziękuję, sir. Egan skierował się w stronę drzwi, a Villiers odezwał się w ślad za nim: Przy okazji. Przed chwi lą wspominałem tu twoją przyrodnią siostrę Sally. Jak się miewa? Egan odwrócił się, trzymając dłoń na klamce. — Sally umarła, pułkowniku. Mniej więcej cztery miesiące temu. Villiers był wyraźnie wstrząśnięty. — Na Boga, jak to się stało? Przecież miała najwyżej osiem naście lat. — Utonęła. Znaleziono ją w Tamizie koło Wapping. Miałem wtedy poważny zabieg operacyjny i nic nie mogłem zrobić. Wuj załatwił w moim imieniu wszystkie sprawy związane z pogrzebem. Pochowano ją na cmentarzu Highgate, niedaleko grobu Karola Marksa. Lubiła to miejsce. — Jego twarz była bez wyrazu, głos brzmiał beznamiętnie. — Czy mogę już odejść, sir?
— Oczywiście. Drzwi zamknęły się za nim. Villiers zapalił kolejnego papierosa. Był wstrząśnięty i zaniepokojo ny. Drzwi otworzyły się ponownie i wszedł kapitan Warden. — Egan powiedział mi, że pan życzy sobie, aby wrócił śmigłowcem do pułku. — Zgadza się. — Przechodzi w stan spoczynku? — Warden zmarszczył czoło. — Przecież to wcale nie jest konieczne, sir. Nie może już wprawdzie służyć w SAS, ale wiele jednostek zaprzedałoby duszę diabłu, żeby tylko mieć go u siebie. — Nic z tego. Pod tym względem jest nieugięty. Zmienił się. Może to rezultat Fal klandów i miesięcy spędzonych w szpitalu? Odchodzi i już. — Cholerna szkoda, sir. — Tak. No cóż, jest jednak wiele sposobów, by wpłynąć na zmianę jego decyzji. Zaproponowa łem mu pracę w Grupie Cztery. Odrzucił ją bez wahania. — Czy sądzi pan, że może zmienić zdanie? — Musimy poczekać i przekonać się, jak podziała na niego kilka miesięcy spędzonych poza wojskiem. Nie wyobrażam go sobie siedzącego za biurkiem w jakimś biurze ubezpieczeń. Zresztą, wcale tego nie potrzebuje. Pub ojca stanowi obecnie jego własność. Jest również spadkobiercą Jac ka Shelleya. Ale mniejsza o to. Przed chwilą przeżyłem wstrząs. Powiedział mi, że jego przyrodnia siostra utonęła parę miesięcy temu w Tamizie. — Ruchem głowy wskazał stojący w kącie kompu ter. — O ile wiem, za pomocą tego urządzenia możemy uzyskać dane z Centralnego Archiwum Scotland Yardu? — Bez najmniejszego problemu, sir. Kwestia sekund. — Zobacz, co mają o Sally Baines Egan. Nie, pytaj o Sarę. Warden usiadł przy komputerze. Vil liers stał przy oknie, patrząc na deszcz. Zza drzew dolatywał huk zapuszczanego silnika śmigłowca. — Już mam, sir. Sara Baines Egan, wiek osiemnaście lat. Najbliższa rodzina: Idą Shelley, Jor dan Lane, Wapping. To pub o nazwie „Flisak". — Jest coś ciekawego? — Ciało znaleziono na mieliźnie. Nie żyła mniej więcej od czterech dni. Notowana jako nar komanka. Cztery wyroki za prostytucję. — O czym, u diabła, mówisz? — Villiers odwrócił się gwałtownie w stronę siedzącego przy komputerze Wardena. — To musi być jakaś inna dziewczyna. — Nie sądzę, sir. Villiers popatrzył uważnie na ekran, a potem wyprostował się. Śmigłowiec przeleciał nad do mem i pułkownik spojrzał w górę. – Mój Boże! — szepnął. — Ciekawe, czy on o tym wie?
Rozdział drugi W innych okolicznościach Paryż zapewne wydaje się najwspanialszym miastem na świecie, ale na pewno nie w listopadzie o pierwszej w nocy nad Sekwaną, w deszczu smagającym rzekę gwa łtownymi falami. Eric Talbot skręcił w rue de la Croix i znalazł się na niewielkim nadbrzeżu. Ubrany był w dżinsy, na głowę naciągnął kaptur anoraka, a przez lewe ramię przewiesił plecak. Wyglądał jak typowy student, ale było w nim również coś dziwnego. Jak na dziewiętnastoletniego chłopca sprawiał wra żenie niezwykle cherlawego. Oczy miał podkrążone i zbyt napiętą skórę na kościach policzkowych. Zatrzymał się pod lampą i popatrzył przez ulicę na kafejkę, do której zmierzał. „La Belle Aurore". Zdołał się uśmiechnąć, chociaż ręce drżały mu bez przerwy. „La Belle Aurore". Tak nazy wała się kawiarnia w paryskiej scenie z „Casablanki", ale knajpka po drugiej stronie ulicy wcale nie sprawiała romantycznego wrażenia. Ruszył przed siebie i nagle w ciemnej czeluści bramy po prawej stronie dojrzał ognik żarzącego się papierosa. Z mroku wyłonił się żandarm. Ciężka, staroświecka peleryna osłaniała jego ramiona przed deszczem. — Dokąd to idziemy, co? Chłopiec, wskazując na drugą stronę ulicy, odpowiedział znośną francuszczyzną: — Do kawiar ni, monsieur. — Aha, Anglik. — Żandarm strzelił palcami. — Dokumenty. Chłopiec otworzył zamek bły skawiczny anoraku, wyciągnął portfel i wyjął z niego brytyjski paszport. Żandarm przestudiował dokument. — Walker. George Walker. Student. — Gdy zwracał paszport, ręce chłopca zadrżały gwałtownie. — Czy pan jest chory? Student uśmiechnął się z trudem. — To tylko lekka grypa. Żandarm wzruszył ramionami. — Cóż, tam pan nie znajdzie lekarstwa. Radziłbym raczej poszu kać noclegu. Wrzucił niedopałek papierosa do wody, odwrócił się i ruszył przed siebie. Chłopak odczekał, aż żandarm zniknie za rogiem, szybko przeciął ulicę, otworzył drzwi „La Belle Aurore" i wszedł do środka. Był to nędzny lokal, typowy dla tej części wybrzeża Sekwany. W dzień odwiedzali go
marynarze i dokerzy, a w nocy prostytutki. Wyposażenie było tu takie jak wszędzie — kontuar z blatem pokrytym blachą ocynkowaną, rzędy butelek na półkach za barem, pęknięte lustro rekla mujące Gitany. Za kontuarem niezwykle tęga kobieta w czarnej sukni z krepy i ze zwisającymi w strączkach, tlenionymi włosami czytała stary egzemplarz „Paris Match". Uniosła .głowę i spojrzała na niego. — Monsieur? Pod jedną ścianą kawiarni znajdował się rząd boksów ze stolikami, pod drugą na niewielkim kominku płonął ogień. Lokal był prawie pusty, tylko przy stoliku z marmurowym blatem, który stał koło kominka, siedział samotny mężczyzna. Był średniego wzrostu, miał bladą twarz o arystokra tycznych rysach. Ubrany był w granatowy trencz. Cienka, biała szrama przecinała jego lewy po liczek od oka do kącika ust. Eric Talbot czuł straszliwy ból głowy, zwłaszcza z boku, za uszami, bez przerwy też ciekło mu z nosa. Wytarł go szybko wierzchem dłoni i uśmiechnął się z wysiłkiem. — Agnes, madame. Szukam Agnes. — Nie ma tu żadnej Agnes, młody człowieku. — Kobieta zmarszczyła brwi. — Nie wygląda pan najlepiej. — Sięgnęła po butelkę koniaku i nalała trochę do kieliszka. — Lepiej niech pan to grzecznie wypije i idzie sobie. Gdy unosił kieliszek, jego dłoń dygotała. Wyglądał na oszołomionego. — Ale przecież przysłał mnie pan Smith. Powiedziano mi, że Agnes będzie tu na mnie oczekiwała. — I oczekuje, cheri. Z boksu na samym końcu sali wysunęła się młoda kobieta i podeszła , do niego. Miała twarz w kształcie serca i pełne wargi. Pod szkarłatnym beretem upięte były ciemne włosy. Ubrana była w czarny, plastykowy płaszcz przeciwdeszczowy, sweter w odcieniu beretu, czarną minispódniczkę i sięgające kostek buty na wysokich obcasach. Bardzo drobna, o niemal dziecięcych kształtach budo wa ciała jeszcze bardziej podkreślała emanujące z niej wrażenie całkowitego zepsucia. — Nie wyglądasz najlepiej, cheri. Chodź, usiądź tu i opowiedz mi wszystko. — Skinęła głową tęgiej kobiecie. — Zajmę się nim, Marie. Ujęła go pod ramie i poprowadziła w stronę boksu. Przeszli obok siedzącego przy ogniu mężczy zny. Nie zwrócił na nich uwagi. W porządku, obejrzyjmy sobie twój paszport. Eric Talbot podał jej dokument. Przejrzała go szybko. — George Walker, Cambridge. Dobrze, bardzo dobrze. — Oddała mu paszport. — Jeśli chcesz, możemy mówić po angielsku. Mówię do brze po angielsku. Nie wyglądasz najlepiej. Na czym jesteś? Heroina? — Chłopak skinął głową. — Cóż, nie mogę ci tu pomóc, nie teraz, ale co byś powiedział na trochę koki na wzmocnienie? Na taką dawkę, która pomoże ci przetrwać deszczową noc na brzegu Sekwany.
— O mój Boże, to byłoby wspaniałe. Przez chwilę grzebała w torebce, po czym wyjęła mały, biały pakiecik wraz ze słomką i podsu nęła mu. Mężczyzna w granatowym trenczu obserwujący ich w wiszącym nad kominkiem lustrze spojrzał na nią pytająco. Skinęła głową. Opróżnił swoją szklankę, wstał i wyszedł. Talbot rozerwał pakiecik i przez słomkę wciągnął kokainę do nosa. Zamknął oczy. Agnes z butelki stojącej na stole wlała do kieliszka trochę koniaku. Chłopiec z zamkniętymi wciąż oczyma odchylił się do tyłu, ona zaś wyjęła z torebki maleńką fiolkę. Dodała do koniaku kilka kropli bez barwnego płynu i schowała ją. Chłopiec otworzył oczy i uśmiechnął się z trudem. — Lepiej? — za pytała. — O, tak! — skinął głową. Podsunęła mu kieliszek. — Wypij to i zabieramy się do interesów. Zrobił, jak mu kazała. Najpierw spróbował trochę, potem wypił wszystko. Postawił kieliszek na stole, a dziewczyna podała mu Gauloise'a. Zakrztusił się dymem i zakaszlał. — Dobrze, a co teraz? — zapytał. — Pójdziemy do mnie. W południe złapiesz lot British Airways do Londynu. Przeniesiesz towar w specjalnym pasie, ale nie możesz być ubrany tak jak teraz, cheri. W dżinsach i anoraku zawsze będą cię zatrzymywali na cle. — No to co mam zrobić? — Eric Talbot nigdy jeszcze nie miał uczucia, że głowę ma tak nie prawdopodobnie lekką, że wszystko jest odległe, a jego własny głos dobiega skądś z zewnątrz. — Och, mam dla ciebie ładny, niebieski garnitur, parasol i dyplomatkę. Będziesz wyglądał zupe łnie jak biznesmen. Wzięła go pod ramię i pomogła mu wstać. Gdy mijali siedzącą przy barze Marie, chłopak zaczął się śmiać. Podniosła na niego oczy. Uważa pan, że jestem śmieszna, młody człowieku? — Och nie, madame, to nie pani. Ten lokal. „La Belle Aurore". To nazwa kawiarni z filmu „Casablanca", w której Humphrey Bogart i Ingrid Bergman wypili ostatni kieliszek szampana przed wejściem hitlerowców. — Przykro mi, monsieur, ale nie oglądam filmów — odparła bez uśmiechu. — Ależ madame, wszyscy znają „Casablankę". — Tłumaczył jej wolno i wyraźnie, z charakte rystyczną dla pijanego powagą. — Moja matka umarła tuż po moim urodzeniu i kiedy miałem dwa naście lat, dostałem nową. Moją cudowną macochę, kochaną Sarę. Mój ojciec służył w wojsku i bardzo często nie było go w domu, ale Sara starała się mi to wynagrodzić i w czasie wakacji za wsze, kiedy wyświetlali „Casablankę", pozwalała mi oglądać kino nocne. — Pochylił się bardziej w jej stronę. — Sara mówiła, że „Casablanca" powinna stanowić obowiązkowy element wykształce nia, bo jej zdaniem świat nie jest wystarczająco romantyczny. — Jeżeli o to chodzi, zgadzam się z nią. — Poklepała go po policzku. — Idź do łóżka.
Była to ostatnia rzecz, jaka dotarła do świadomości Erica Talbota, zanim bowiem dotarł do drzwi, znalazł się w stanie całkowitej, wywołanej chemicznie hipnozy. Z ręką Agnes na ramieniu pewnym krokiem lunatyka przeszedł przez nadbrzeże. W końcu doszli do niewielkiej przystani koło jakichś składów, gdzie mała pochylnia prowadziła w dół, do samego lustra wody. Zatrzymali się i Agnes zawołała cicho: — Valentin? Mężczyzna, który wyszedł z cienia, wyglądał brutalnie i groźnie. Potężną sylwetkę podkreślały muskularne bary, ale jednocześnie był w nim cień jakiejś rozwiązłości, nadmierna otyłość, a długie, czarne włosy i gęste baki nadawały mu dziwnie staroświecki wygląd. — Ile kropli mu dałaś? — Pięć. — Wzruszyła ramionami. — Może sześć lub siedem? — Cudowna rzecz ta skopolamina — stwierdził Valentin. — Gdybyśmy go teraz wypuścili, obudziłby się po trzech dniach i nawet gdyby kogoś zamordował, nic by nie pamiętał. — Ale nie pozwolisz, żeby się obudził za trzy dni? — Oczywiście że nie. Przecież po to tu jesteśmy. Wzdrygnęła się. — Napędzasz mi stracha, słowo daję. — Dobra — powiedział i ujął Talbota za rękę. — A teraz załatwmy sprawę. — Nie mogę na to patrzeć — powiedziała. — Nie mogę. — Rób, co chcesz — odparł spokojnie. Odwróciła się, on zaś, trzymając chłopaka za rękę, poprowadził go po pochylni. Talbot szedł bez najmniejszego sprzeciwu. Gdy zbliżyli się do wody, Valentin zatrzymał się i rzekł: — W porządku, idź dalej. Eric Talbot zrobił krok w przód i zniknął za krawędzią pochylni. Po chwili wynurzył się i spoj rzał na Francuza niewidzącymi oczyma. Valentin przyklęknął na jedno kolano na brzegu pochylni, pochylił się i położył dłoń na głowie chłopca. — Żegnaj, przyjacielu. To było szokująco proste. Pod naciskiem dłoni Valentina Eric zanurzył się i nie stawiając naj mniejszego oporu, pozostał pod wodą. Tylko bąbelki powietrza przez jakiś czas pojawiały się na powierzchni, aż wreszcie zniknęły i one. Valentin wyciągnął bezwładne ciało na skraj pochylni i zostawił je prawie całkowicie zanurzone w wodzie. Podszedł do Agnes wycierając ręce w chusteczkę. — Możesz teraz zadzwonić. Spotkamy się później u mnie. Poczekała, aż odgłos jego kroków ucichnie w oddali, a potem zaczęła iść wzdłuż nadbrzeża. Do strzegła jakiś ruch w mroku bramy i odskoczyła z przerażeniem. — Kto tam? W blasku zapalonego papierosa pojawiła się twarz mężczyzny z kawiarni. — Nie ma potrzeby stawiać na nogi całej okolicy, moja droga.
Mówił po angielsku z akcentem i wymową wskazującymi na to, że kształcił się w szkole prywat nej. W jego głosie pobrzmiewała lekko znudzona i nieco pogardliwa wesołość. — Ach, to ty, Jago — powiedziała również po angielsku. — Boże, jakże ja cię nienawidzę. Mówisz do mnie, jakbym była pluskwą. — Ależ kochanie — wycedził. — Czyż nie zachowuję się zawsze jak stuprocentowy dżentel men? — O tak — odparła. — Zabijasz z uśmiechem. Zawsze z nienagannymi manierami. Przy pominasz mi faceta, który powiedział francuskiemu celnikowi: „Nie, nie jestem cudzoziemcem. Je stem Anglikiem". — Żeby być zupełnie ścisłym — Walijczykiem, ale dla ciebie to nieistotna różnica. Przypusz czam, że Valentin był równie obrzydliwie skuteczny jak zawsze? — Jeżeli chcesz przez to powiedzieć, że wykonał twoją brudną robotę, to tak. — Nie moją, Smitha. — Co za różnica. Przecież ty też zabijasz dla Smitha, jeżeli ci to odpowiada. — Oczywiście. — Na jego twarzy malowało się coś w rodzaju zdziwionego rozbawienia. — Ale elegancko, słoneczko. Valentin natomiast zamordowałby swoją babcię, gdyby doszedł do wniosku, że za jej ciało dostanie w prosektorium odpowiednią sumę. A skoro już o Valentinie mowa, przypomnij temu swojemu alfonsowi, że ma być ze mną w ścisłym kontakcie. Po prostu na wypadek, gdyby postępowanie u sędziego śledczego zostało przeprowadzone prędzej niż zwykle. — Valentin nie jest moim alfonsem, tylko chłopakiem. — To trzeciorzędny gangster, który włóczy się po ulicach ze swoimi kumplami i usiłuje zrobić wrażenie, że jest Alainem Dclonem w filmie „Borsalino". Gdyby nie dziewczyny, nie stać by go było nawet na papierosy. Odwrócił się i odszedł bez słowa, pogwizdując coś niemelodyjnie. Agnes odeszła również. Za trzymała się jedynie przy pierwszej napotkanej budce telefonicznej i zadzwoniła na policję. — Policja? — zapytała. — Przechodziłam właśnie koło pochylni przy rue de la Croix i zobaczy łam w wodzie coś, co wygląda jak trup. — Nazwisko proszę — powiedział oficer dyżurny, ale Agnes odwiesiła już słuchawkę i poszła dalej szybkim krokiem. Oficer dyżurny wypełnił formularz zgłoszenia i przekazał dyspozytorowi. — Lepiej wyślij tam wóz patrolowy. — Nie sądzisz, że to może być dowcip? Oficer pokręcił głową. — To raczej jakaś dziwka, która robiła nocny kurs nad rzeką i nie chciała być w coś wmieszana. Dyspozytor skinął głową i przekazał szczegóły patrolowi, znajdującemu się w tym rejonie. Nie
miało to większego znaczenia, gdyż żandarm, który rozmawiał wcześniej z Ericem Talbotem, zszedł właśnie pochylnią na dół, żeby się załatwić, i natknął się na zwłoki. W zaistniałych okolicznościach śledztwo ze zrozumiałych względów było pobieżne. Żandarm, który znalazł ciało, przesłuchał Marie w „La sile Aurore", ale ta wiedziała od dawna, że w jej zawo dzie opłaca się nic nie widzieć i nie słyszeć. Tak, młody człowiek był u niej w kawiarni. Pytał, gdzie może znaleźć pokój. Wyglądał na chorego i poprosił o koniak. Podała mu parę adresów i po szedł sobie. To wszystko. Następnego ranka przeprowadzono rutynową sekcję zwłok, a trzy dni później odbyła się rozprawa, w czasie której zapadło jedyne możliwe w tej sytuacji orzeczenie. Stwierdzono, że śmierć przez utonięcie nastąpiła w czasie, gdy denat znajdował się pod wpływem alkoholu i narkotyków. Tego samego popołudnia ciało chłopca znanego pod nazwiskiem Walker zostało dostarczone do komunalnej kostnicy przy rue St Martin, małej i paskudnej uliczce mimo dumnie brzmiącej nazwy, gdzie przygotowano odpowiednie dokumenty dla Ambasady Brytyjskiej. Dokumenty te nigdy do ambasady nie dotarły dzięki kuzynce Valentina, starej kobiecie zatrudnionej przy sprzątaniu i myciu zwłok, która przechwyciła pakiet, zanim opuścił budynek. Nikt nie stawiał żadnych pytań, kiedy następnego dnia Jago zjawił się z niezbędną dokumentacją, przedstawiając się jako attache kultural ny Ambasady Brytyjskiej. Ciałem miało się zająć renomowane przedsiębiorstwo pogrzebowe Cha bert i Synowie, które dostarczyło również trumnę. Nieutulona w żalu rodzina uzgodniła, że zwłoki zostaną następnego dnia przewiezione samolotem czarterowym z położonego parę mil za Paryżem małego lotniska o nazwie Vigny. Stamtąd, zgodnie z planem, samolot dostarczy je do Wood church w Kent, skąd odbiorą je przedstawiciele firmy pogrzebowej Bracia Hartley. Wszystko było w porządku. Dokumenty zostały podpisane i czarny karawan zjawił się, aby zabrać ciało. Przed siębiorstwo pogrzebowe Chabert i Synowie mieściło się nad rzeką, dziwnym zbiegiem okoliczności niedaleko miejsca, w którym Eric Talbot pożegnał się z życiem. Pochodzący z przełomu dziewięt nastego i dwudziestego wieku budynek był wspaniałym zakładem z dwunastoma salami przed pogrzebowymi, w których krewni mogli odwiedzić drogich zmarłych i, zanim nastąpi pochówek, w odosobnieniu oddawać się żałobie. Podobnie jak wiele innych firm o długoletniej tradycji w więk szości stolic europejskich Chabert i Synowie zatrudniali nocnego stróża. Nad jego stanowiskiem znajdował się rząd dzwoneczków, z których każdy połączony był sznurem z jedną salą przed pogrzebową. Sznur od dzwonka umieszczono między rękami zmarłego, co miało stanowić zabez pieczenie na wypadek mało prawdopodobnego zmartwychwstania. Ale tego wieczoru o dziesiątej, dzięki butelce koniaku pozostawionej uprzejmie przy jego biur ku przez jakiegoś pogrążonego w żałobie krewnego, stróż chrapał głośnp. Spał głęboko, pogrążo
ny w pijackim śnie, kiedy Valentin otworzył ostrożnie podrobionym kluczem tylne drzwi i wszedł wraz z Jago do środka. Każdy z nich niósł brezentową torbę. Zatrzymali się przy oszklonej portierni. Jago wskazał głową stróża. — Chrapie jak zarżnięty. — Stary pijaczyna — powiedział z pogardą Valentin. — Wystarczy, żeby powąchał korek od butelki. Ruszyli korytarzem, na który wychodziły drzwi prowadzące do sal przedpogrzebowych. Wszędzie unosił się zapach kwiatów i Jago odezwał się po francusku. — To może obrzydzić róże do końca życia. Zatrzymał się przy drzwiach jednej z sal i zajrzał do środka. Na podwyższeniu stała lekko po chylona trumna. Do połowy odsunięte wieko ukazywało młodą kobietę, której twarzy specjalista od charakteryzacji nadał nienaturalne kolory. Jago zapalił jedną ręką papierosa i zatrzymał się. — Zu pełnie jak w horrorze — powiedział pogodnie. — Drakula albo coś w tym rodzaju. Lada chwila otworzy oczy i rzuci ci się do gardła. — Zamknij się pan, na rany boskie — wychrypiał Valentin. — Wie pan, że nie cierpię tej części roboty. — Och, nie powiedziałbym — odparł Jago, gdy ruszyli dalej korytarzem. — Uważam, że bar dzo dobrze sobie radzisz. Który to już, siódmy? — Wcale mi przez to nie łatwiej — stwierdził Francuz. — To przypomnienie, że jesteśmy śmiertelni, stary. Valentin zmarszczył się. — I co, u diabła, chciał pan przez to powiedzieć? — Musiałbyś skończyć angielską szkołę prywatną, żeby zrozumieć. — Jago przerwał i zajrzał do ostatniej sali po prawej stronie. — To musi być tutaj. Była to jedyna zamknięta trumna. Wykonano ją z ciemnego mahoniu, a jej uchwyty i ornamenty zrobiono z pozłacanego plastyku na wypadek^ gdyby ciało miało ulec kremacji. Przepisy dotyczące transportu lotniczego zwłok wymagały zamknięcia ciała w metalowej, szczelnie zespawanej we wnętrznej trumnie, ale w przypadku niewielkiego samolotu lecącego poniżej wysokości dziesięciu tysięcy stóp od tego wymogu zazwyczaj odstępowano. — W porządku — rzekł Jago. Valentin odkręcił śruby mocujące wieko i rozsunął płócienny całun, odsłaniając ciało Erica Tal bota. Od klatki piersiowej do dolnej części brzucha biegły dwa wielkie, niedbale zaszyte cięcia — ślady dokonanej sekcji. Valentin przez dwa lata służył w armii francuskiej jako sanitariusz. Kiedy został przydzielony do Legii Cudzoziemskiej, widział w Czadzie wiele zwłok, ale w żaden sposób nie mógł przywyknąć do tej roboty. Czasami przeklinał dzień, w którym spotkał Jago, z drugiej jed nak strony — pieniądze...
Otworzył jedną torbę, wyjął pojemnik z narzędziami chirurgicznymi, wybrał skalpel i zaczął przecinać szwy, przerywając to zajęcie jedynie po to, żeby otrzeć pot z czoła. — Pospiesz się — powiedział Jago ze zniecierpliwieniem. — Nie mamy do dyspozycji całej nocy. Powietrze było już skażone. Unosił się w nim łatwy do rozpoznania mdląco słodkawy odór roz kładającego się ciała. Valentin usunął wreszcie ostatnie szwy, przerwał na chwilę, a potem otworzył jamę brzuszną. Zazwyczaj po sekcji organy wewnętrzne umieszczano w ciele z powrotem, ale w takim przypadku jak ten, kiedy zwłoki długo czekały na pochowanie, najczęściej je niszczono. Klat ka piersiowa i jama brzuszna były puste. Valentin znowu znieruchomiał. Ręce mu drżały. — Zawsze wiedziałem, że w głębi duszy jesteś wrażliwym człowiekiem. — Jago otworzył dru gą torbę i zaczął wyjmować z niej paczki z heroiną, przekazując jedną po drugiej Valentinowi. — No, dalej, pospiesz się. Mam randkę. Valentin wsunął paczkę heroiny do otwartej klatki piersiowej i sięgnął po następną. — Chłop czyk czy dziewczynka? — zapytał złośliwie. — Mój Boże, widzę, że znów będę musiał przywołać cię do porządku, ty francuska małpo. — Jago uśmiechał się łagodnie, ale wyraz jego oczu był straszny. Valentin roześmiał się niepewnie. — Przecież tylko żartowałem. Bez obrazy. — Oczywiście. A teraz wetknij resztę do środka i zaszyj go. Chcę stąd wyjść. Jago zapalił następnego papierosa, opuścił salę i skierował się do kaplicy położonej na końcu korytarza. Stało w niej kilka krzeseł, a wieczna lampka rzucała słaby blask na niewielki ołtarz i mosiężny krucyfiks. Całe urządzenie jej wnętrza było bardzo proste, ale właśnie to mu się podoba ło. Zawsze miał takie uczucie od czasów, kiedy jako mały chłopiec siedział w należącej do rodziny ławce kolatorskiej wiejskiego kościółka, a dzierżawcy ojca trzymali się z szacunkiem z tyłu. Były tam witraże z herbem rodzinnym pochodzącym z czternastego wieku i mottem: „Czynię swoją wolę". Stanowiło ono pełne odzwierciedlenie jego własnej filozofii, choć nie doprowadziło go właściwie donikąd. Odchy lił się razem z krzesłem do tyłu i oparł o ścianę. — W którym miejscu wszystko poszło nie tak, stary? — zadał sobie po cichu pytanie. Przecież miał wszystkie atuty. Stare i szanowane nazwisko, oczywiście nie to, którego używał teraz — trzeba wszak zachować jakąś przyzwoitość. Prywatna szkoła, Sandhurst, doskonały pułk. Stopień kapitana w wieku dwudziestu czterech lat i Military Cross za konspiracyjną pracę w Belfa ście. A potem ta nieszczęsna noc w South Armagh i czterej dokładnie nieżywi członkowie IRA. Jago nie widział najmniejszego sensu, żeby brać ich żywcem, i sprawił sobie przyjemność wy kańczając ich osobiście. Ale wtedy ten zasmarkany sierżancina doniósł na niego, a armia brytyjska oczywiście nie pochwaliła zasady „strzelać, żeby zabić". W gruncie rzeczy przejął się nie tym, iż po cichu został usunięty z wojska, choć wiadomość ta
niemal zabiła jego ojca, lecz faktem, że te sukinsyny odebrały mu Military Cross. Ale to już stara historia. Dawno przebrzmiała. W ostatnim roku przed uzyskaniem przez Rodezję niepodległości od działy Selous Scouts nie przebierały zbyt w ludziach. Byli z niego zadowoleni, podobnie jak później ci z Afryki Południowej z jego współpracy z ich komandosami w Angoli. Potem była wojna w Czadzie, gdzie po raz pierwszy spotkał Valentina, a potem miał wiele szczęścia uchodząc stamtąd z życiem. Później pojawił się pan Smith, tajemniczy pan Smith i nastąpiły dla Jago trzy bardzo korzystne finansowo lata. Najdziwniejsze, że nigdy się nie spotkali, a w każdym razie Jago nic o takim spo tkaniu nie wiedział. W gruncie rzeczy nie wiedział nawet, co spowodowało, że Smith zwrócił się właśnie do niego. Nie miało to zresztą znaczenia. Ważne było, że na jego koncie w Genewie znaj dował się obecnie niemal milion funtów. Ciekawe, co powiedziałby na to jego ojciec. Wstał i wrócił do sali przedpogrzebowej. Valentin starannie zaszył ponownie ciało i przykrył je całunem. — Według cen detalicznych wart jest pięć milionów funtów — stwierdził Jago. — Po śmierci stał się bogatszy, niż mógłby to sobie wyobrazić. Valentin przykręcił śruby mocujące wieko. — Sześć, a może nawet siedem, gdyby to roz cieńczyć. — Ciekawe, co za sukinsyn wpadł na taki pomysł? — uśmiechnął się Jago. — No dobrze, cho dźmy już. Przeszli obok portierni z ciągle jeszcze śpiącym stróżem i wyszli na boczną uliczkę. Padał desz cz i Jago podniósł kołnierz trencza. — OK, bądźcie jutro z Agnes w Vigny, dokładnie o pierwszej, i dopilnujcie wysyłki. Kiedy samolot wystartuje, zadzwońcie pod ten sam numer w Kent co zwykle. — Oczywiście. — Doszli do końca uliczki i wtedy Valentin odezwał się z zakłopotaniem. — Zastanawialiśmy się nad jednym. To znaczy, Agnes się zastanawiała. — Tak? — zapytał Jago. — Wszystko idzie dobrze. Pomyśleliśmy sobie, że może zasłużyliśmy na trochę więcej pieniędzy. — Zobaczymy — odparł Jago. — Wspomnę o tym Smithowi. Skontaktuję się z wami. Poszedł wzdłuż nadbrzeża myśląc o Valentinie. Obrzydliwiec. Śmieć, oczywiście. Żadnego stylu. Prawdziwy portowy szczur, ale szczur jest zawsze szczurem i trzeba go mieć na oku. Pięć minut później natknął się na czynną przez całą noc kawiarnię. Wszedł, rozmienił przy barze stufran kowy banknot i zajął stojącą w kącie sali budkę telefoniczną. Nakręcił numer telefonu w Londynie. Powiedział cicho do magnetofonu z drugiej strony przewodu: — Panie Smith, tu Jago. — Dwu krotnie powtórzył numer telefonu, z którego dzwonił, odłożył słuchawkę i zapalił papierosa. Zawsze działali w ten sam sposób. Smith miał automatyczną sekretarkę i najprawdopodobniej
również urządzenie informujące, że jest dla niego wiadomość. Dzięki temu telefonował zawsze on. Zadziwiająco prosty system, który jednocześnie nie dawał najmniejszej możliwości wytropienia go. Niezawodny. Telefon zadzwonił i Jago podniósł słuchawkę. — Tu Jago. — Smith przy telefonie. — Głos był jak zwykle stłumiony i zniekształcony. — Jak się pan miewa? Doskonale. — Były jakieś problemy? — Żadnych. Wszystko normalnie. Przesyłka opuszcza Vigny jutro o pierwszej. — Doskonale. Nasi przyjaciele odbiorą ją jak zawsze. A więc powinny być w ciągu tygo dnia. — Dobrze. — Ostatniego dnia tego miesiąca na pański rachunek zostanie przelana taka sama suma jak zwykle plus dziesięć procent. — To miło z pańskiej strony. — Pracownik wart jest swej zapłaty... — A wszystko to stara, dobra, brytyjska bzdura — roześmiał się Jago. — Właśnie. Będę z panem w kontakcie. Jago odłożył słuchawkę i wrócił do baru, przy którym wypił szybko kieliszek koniaku. Gdy wy szedł na ulicę, wciąż jeszcze padało, ale nie zwracał na to uwagi. Czuł się doskonale i znowu zaczął pogwizdywać idąc po nierównym chodniku. Jednak następnego popołudnia pogoda w Vigny nie była dobra. Niskie chmury, deszcz i za legająca nisko nad ziemią mgła ograniczyły widoczność do czterystu jardów. Lotnisko było nie wielkie. Znajdowały się tam jedynie wieża kontrolna i dwa hangary. Valentin i Agnes siedzieli w jej Citroenie zaparkowanym na skraju pasa startowego i widzieli, jak zajechał karawan i jak wstawiono trumnę do niewielkiego samolotu typu Cessna. Karawan odjechał, a pilot zniknął we wnętrzu wieży kontrolnej. — Nie wygląda to dobrze — stwierdziła Agnes. — Wiem. Może potrwać cały dzień — odparł Valentin. — Pójdę sprawdzić, co się dzieje. Za rzucił na ramiona płaszcz przeciwdeszczowy i przeszedł przez lotnisko do głównego hangaru. Znalazł w nim samotnego mechanika w zaplamionym, niegdyś białym kombinezonie, pracującego przy samolocie Piper Comanche. — Papierosa? — Valentin poczęstował go Gauloise'em. — Mój angielski kuzyn oczekuje dziś po południu ciała swego syna. Prosił, żebym wszystkiego dopilnował. Widziałem, że karawan
przyjechał. Chodzi mi o to, czy lot się odbędzie, czy nie? — Chwilowe opóźnienie — odpowiedział mechanik. — Nie ma innych problemów ze startem, ale z tamtej strony jest niezbyt dobrze. Kapitan mi powiedział, że spodziewa się dostać pozwolenie na start około czwartej. — Dziękuję — Valentin wyjął z kieszeni wypełnioną do połowy butelkę whisky. — Proszę się poczęstować. Czy nie miałby pan nic przeciwko temu, żebym skorzystał z telefonu? Mechanik z zapałem pociągnął z butelki i wytarł usta wierzchem dłoni. — Bardzo proszę. To nie ja płacę rachunki. Valentin wyjął skrawek papieru i nakręcił numer. Była to centrala w Kent. Zdawał sobie sprawę, że to na południe od Londynu, ale na tym kończył się jego zasób wiadomości o tajemniczych Bra ciach Hartley. Głos z drugiej strony zapytał po prostu: — Tak? Valentin odparł złą angielszczyzną: — Bracia Hartley? Tu Vigny. Głos z Anglii zabrzmiał ostro. — Są jakieś kłopoty? — Tak, pogoda, ale spodziewają się wystartować o czwartej. — Dobrze. Proszę zadzwonić ponownie i potwierdzić. Valentin skinął głową mechanikowi. — Niech pan zatrzyma whisky. Jeszcze tu wrócę. Wrócił do siedzącej w Citroenie Agnes. — To jest to. Mamy wolne do czwartej. Zobaczymy, jaka jest ta kawiarnia przy szosie. Mężczyzna, który rozmawiał z Valentinem, odwiesił słuchawkę i złożył ręce, pochylając się w modlitewnym geście w stronę siedzącej przed ninr zapłakanej kobiety. Miał około sześćdziesięciu lat, lekko łysiał, nosił pince-nez w złotej oprawie i ubrany był w czarną marynarkę i krawat, białą koszulę i nienagannie zaprasowane sztuczkowe spodnie. Złote litery na stojącej na biurku tabliczce głosiły: Asa Bird. — Pani Davies. Mogę panią zapewnić, że tu w Deepdene mąż pani zostanie potraktowany z naj większą troskliwością. Jeżeli pani sobie życzy, jego prochy mogą zostać rozsiane po naszym Ogrodzie Wiecznego Spoczynku. Tego pochmurnego listopadowego popołudnia pokój był pogrążony w półmroku, ale boazerie z ciemnego dębu i stojące w kącie kwiaty, podobnie jak jego dobrotliwy głos przypominający nieco sposób mówienia pastora, działały uspokajająco. — To byłoby wspaniałe. — Tylko jeszcze parę formalności — poklepał ją po ręce. — Parę formularzy do wypełnienia.
Takie są, niestety, przepisy. Przycisnął guzik dzwonka na biurku, usiadł, wyjął chusteczkę i zaczął przecierać binokle. Potem znowu wstał i popatrzył przez okno na nienagannie utrzymany ogród. Widok ten zawsze sprawiał mu przyjemność. Nieźle jak na chłopaka spłodzonego na kocią łapę w najgorszych slumsach Liver poolu, w dzielnicy, która mogła przysposobić go jedynie do przestępczego życia. W wieku dwu dziestu czterech lat miał już osiemnaście wyroków. Za wszystko — od drobnej kradzieży po — choć teraz wolał o tym nie pamiętać — męską prostytucję. I to ona właśnie dała mu życiową szansę — związek ze starzejącym się przedsiębiorcą pogrzebowym Henrym Brownem, który prowadził własną, cieszącą się wieloletnią renomą firmę w Manchesterze. Brown wziął młodego Asę, który wtedy nazywał się zupełnie inaczej, do siebie i wychował go pod każdym względem. Asa od razu pokochał ten pogrzebowy interes. Pociągało go to jak magnes i wkrótce stał się ekspertem w każdej dziedzinie, włącznie z balsamowaniem zwłok. Wkrótce potem stary pan Henry zmarł, pozostawiając jedynie panią Brown, która nie miała własnego syna i nie widziała świata poza Asa. Popełniła jednak pewien błąd. Poinformowała Asę, że uczyniła go swoim jedynym spadkobiercą i ów błąd pociągnął za sobą jej przedwczesny zgon spowodowany zapaleniem płuc. Trochę dopomógł jej w tym Asa, który niefortunnym zbiegiem okoliczności pewnej grudniowej nocy, po uprzednim ści ągnięciu z niej kołdry, zostawił w jej pokoju szeroko otwarte okno. Legat zapisany przez panią Brown umożliwił mu przeniesienie się do Deepdene i pomógł zorganizować własne przedsiębior stwo, które założył w osiemnastowiecznym dworze. Ogród Wiecznego Spoczynku miał własne urządzenia kremacyjne. Lepiej nie można było się urządzić nawet w Kalifornii i jego związki z tajemniczym panem Smithem w niczym mu nie szkodziły. Drzwi otworzyły się i wszedł przystojny, czarnoskóry młody mężczyzna. Był wysoki, muskular ny i w dobrze skrojonej liberii szofera wyglądał świetnie. — Pan dzwonił, panie Bird? — Tak, Albercie. Przesyłka z Francji będzie później, niż przypuszczaliśmy. — To przykre, panie Bird. — Och, sądzę, że damy sobie radę. Czy samochód jest przygotowany? W tylnym garażu, sir. — Doskonale. Pójdę go obejrzeć. — Bird odwrócił się w stronę pani Davies. — Opuszczam panią na kilka minut, żeby mogła pani wypełnić te formularze, a potem pomogę wybrać odpowied nią trumnę. Skinęła głową z wdzięcznością. Poklepał ją delikatnie po ramieniu i wyszedł. Albert otworzył wielki parasol i trzymał nad jego głową, gdy przechodzili przez wybrukowany dziedziniec. — Paskudna pogoda — zauważył Bird. — Odnosi się wrażenie, że ostatnimi dniami leje bez przerwy. — Paskudna, panie Bird — przytaknął Albert i otworzył drzwi garażu. Kiedy zdjął pokrowiec,
wyłonił się spod niego błyszczący, czarny karawan. — Oto on. Z boku samochodu widniał pięknie wykonany złoty napis: Bracia Hartley, Przedsiębiorstwo Po grzebowe. — Wspaniały — stwierdził Bird. — Gdzie go zdobyłeś? — Sam go zwinąłem w czwartek w północnym Londynie. Książka wozu i tablice rejestracyjne są z wraku, który znalazłem na złomowisku w Brixton. — Jesteś pewien, że nikt cię nie zapamiętał? Albert roześmiał się. — W Brixton? Pana by zapamiętali, ale mnie? W Brixton jestem po prostu jeszcze jednym bratem, jeszcze jedną czarną twarzą. Robimy tak jak zwykle? — Tak. Ty jedziesz karawanem, a ja za tobą Jaguarem. Albert zdawał sobie sprawę, że oznacza to, iż w przypadku, gdy sprawy źle się ułożą, to stary sukinsyn da nogę, a on będzie musiał jeść tę żabę. Ale nie miało to znaczenia. Jego dzień jeszcze nastąpi, Albert był tego pewien. — Doskonale, panie Bird. Bird poklepał go po policzku. — Dobry z ciebie chłopak, Albercie, kochany chłopak. Muszę po myśleć, jak ci to wynagrodzić. — To zbyteczne, panie Bird — Albert otworzył parasol i uśmiechnął si? — Praca dla pana jest wystarczającą nagrodą — powiedział i ruszyli z powrotem przez dziedziniec. Agnes i Valentin wrócili do Vigny o czwartej i zorientowali się, że samolot już odleciał. Valentin popędził do hangaru i ponownie wdał się w rozmowę z mechanikiem. Agnes zapaliła papierosa i czekała. Wrócił po paru minutach. — Odleciał piętnaście minut temu. — Zadzwoniłeś? — Tak — odpowiedział włączając silnik. — I zdarzyła się zabawna rzecz. Wiesz, że czasami automatyczna sekretarka działa nawet wtedy, gdy ktoś podniesie słuchawkę? — Otóż kiedy mój rozmówca się odezwał, słyszałem również nagranie z taśmy. — I co tam było? — Tu Ogród Wiecznego Spoczynku Deepdene. Z przykrością informujemy, że chwilowo nie ma nikogo w biurze, ale proszę zostawić swój mimiT telefonu, a zadzwonimy, gdy tylko będzie to możliwe. — Ooo, to niezwykle interesujące, cheri — Agnes uśmiechnęła się złośliwie. — To słabe miej sce w pancerzu monsieur Jago może mieć dla nas wielką wartość.