zajac1705

  • Dokumenty1 204
  • Odsłony128 300
  • Obserwuję52
  • Rozmiar dokumentów8.3 GB
  • Ilość pobrań81 151

Jack Higgins - Czas zemsty

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :861.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Jack Higgins - Czas zemsty.pdf

zajac1705 EBooki
Użytkownik zajac1705 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 172 stron)

1 ______ Topił się w czarnym bajorze. Dłonie potępieńców ści­ ągały go w dół, a jednak kopiąc i szarpiąc się, wywalczył sobie drogę ku powierzchni. Potwornie bolała go głowa. Spróbował krzyczeć, ale gdy otworzył usta, zalała je woda. Wówczas ukazało się nikłe światełko. Jaśniało co­ raz mocniej, aż wreszcie wyrwał się nad powierzchnię i znów zaczerpnął powietrza. Leżał na plecach w kałuży obok kilku przepełnionych blaszanych pojemników na śmiecie. Woda była wstrętna i tłusta. Na chwilę przymknął oczy. Gdy wreszcie otworzył je ponownie, ujrzał, że znajduje się w wąskim zaułku, między dwiema ścianami z oślizgłych cegieł. Docierało tu słabe, rozproszone światło latarni ulicznej, stojącej o parę, stóp dalej przy głównej drodze. Deszcz lał się strumieniami. Na twarz padała mu czy­ sta, chłodna woda, ale on każdą kroplę odczuwał jak użądlenie i nie potrafił domyślić się, dlaczego tak się dzieje. Nie pamiętał, kim jest, jak to się stało, że leży na plecach w zaułku, a także czemu boli go twarz, gdy pada­ ją na nią krople. Spróbowawszy usiąść, przekonał się, że ma dłonie skute w kiściach, stopy natomiast bez butów. Z jakiegoś dziwnego powodu wcale mu to nie przeszkadzało. Nie odczuł niepokoju, tylko lekkie zdziwienie. Zmarszczył brwi, próbując się

skoncentrować. Nic z tego; miał w głowie zupełną pustkę, j jeśli nie liczyć nieustannego bólu, pulsującego tuż nad prawym okiem. Poruszył ramionami i poczuł, że przez marynarkę przesącza mu się aż do skóry woda - zimna, przejmująca i uparta jak śmierć. Potoczył się po bruku próbując wstać, ale zbrakło mu sił, a całe jego ciało zawyło bólem tysiąca umęczonych nerwów. Niezdarnym ruchem wyciągnął ręce, uchwycił się kra­ wędzi jednego z pojemników i dźwignął na nogi. Przez chwilę stał tak, chwiejąc się w miejscu i wówczas poczuł straszliwy ból brzucha. Oparł się o mur i gwałtownie zwymiotował. Odwrócił się od ściany i natknął na następny pojem­ nik na śmiecie. Usłyszał piekielny wrzask potępieńca. Spośród odpadków wyskoczył kot i pomknął w ciemno­ ści. Uciekając potrącił pokrywę pojemnika, która zakoły­ sała się i wirując jak bąk, z brzękiem padła na bruk. W wąskim zaułku hałas odbijał się echem od ścian, zmieszany z potwornym wrzaskiem uciekającego kota. I nagle człowiek przestraszył się. Przypomniał sobie, kim jest, jak to się stało, że leży tu, w zaułku, skuty kajdan­ kami. Ale przypomniał sobie też w jednej chwili to naj­ ważniejsze. Ktoś został zamordowany, a wszystko wskazywało, że on jest sprawcą. Ogarnęła go panika. Ruszył przed siebie zaułkiem, od­ dalając się od głównej drogi, szedł w samych skarpet­ kach, potykając się boleśnie. Skręciwszy za rogiem znalazł się pod staromodną latarnią gazową, przymoco­ waną do ściany wysoko nad jego głową. Po drugiej stronie zaułka znajdowały się drzwi, a nad nimi zniszczo­ ny szyld z napisem: H. JOHNSON I SYN - BLACHAR­ STWO. Podszedł szybko do drzwi, ale stracił tylko czas. U góry i u dołu były zamknięte na potężne łańcuchy. Parę

stóp dalej dojrzał okno. Szybkim ruchem ramienia wy­ pchnął szybę i począł wymacywać zasuwkę. W chwilę później stał już w ciepłej ciemności. Z zewnątrz sączyło się nikłe światło gazowej latarni. me posunął się naprzód, próbując przeniknąć wzrokiem ciemności. Oczywiste było, że znalazł się w warsztacie. Ścianą stały arkusze blachy, a podłogę zaściełały uszkodzone drzwi, błotniki i zderzaki samochodowe. Podszedł do stojącej na środku ławy i nagle przebiegł go dreszcz podniecenia: ujrzał wielką gilotynę do cięcia me­ tali, przymocowaną solidnymi sworzniami na jednym z końców ławy. Wsunął ręce pod nóż i ułożył stalowe ogniwa, łączące kajdanki, na dolnym ostrzu maszyny. Rozsunął dłonie tak daleko, jak tylko się dało, i pochylił tułów nad dźwignią gilotyny. Poczuł, jak pot spływa mu po czole, głęboko zaczerpnął powietrza i nacisnął z całej siły. Ostrze przecięło metalowe ogniwa równie łatwo, jak drut masło. Gdy zrobił krok do tyłu, ręce miał wolne. Szybko zbadał metalowe szafki stojące w jednym z kątów pomieszczenia. Większość była pozamykana na kłódki, ale jedna otworzyła się, ledwie jej dotknął. We­ wnątrz znalazł blaszany kubek, zatłuszczony kombinezon i parę butów roboczych ze stalowymi czubkami. Usiadł na brzegu ławy i naciągnął je. Były o numer za duże, mimo to szybko je zasznurował i podszedł do okna. Na zewnątrz panował spokój. Przez chwilę przysłu­ chiwał ule, jak deszcz bębni po ziemi, a od strony głów­ nej drogi dobiegają przytłumione odgłosy ruchu uliczne­ go. Przerzucił nogę przez parapet i wygramolił się do za­ ułka. Gdy zamykał podnoszone do góry okno, usłyszał ostry głos z ciemności: - Nie ruszaj się z miejsca! W kręgu światła latarni ukazał się młody posterun­

kowy, okryty peleryną, po której spływały strumienie deszczu. Policjant wyciągnął rękę. Człowiek poruszył się z lekka,światło padło wprost na niego, a posterunkowy zamarł w miejscu. Jego twarz zbladła, po czym zżółkła chorobliwie, a w oczach pojawiło się nagłe przerażenie. - Mój Boże, to Martin Shane! - powiedział. Shane nie dał mu najmniejszej szansy. Prawą stopą wymierzył policjantowi potężnego kopniaka, trafiając stalowym czubkiem buta tuż pod kolanem. Posterunkowy wrzasnął i poleciał do tyłu, aż oparł się plecami o mur. Z oczu pociekły mu łzy bólu, zaczął niezdarnie gmerać jed­ ną rękę w poszukiwaniu gwizdka. Shane wymierzył mu cios pięścią w nie osłonięty podbródek, odwrócił się i po­ biegł w stronę głównej ulicy. Zegar na oknie sklepowym wskazywał godzinę szóstą trzydzieści. Była to pora, gdy późnym jesiennym wieczo­ rem ulice są nieomal puste. Robotnicy dotarli już do swych domów, a ludzie poszukujący rozrywki jeszcze nie wyszli. Shane zagapił się bezmyślnie na świecące wskazówki zegara i, nagle poczuł wzmagający się ból głowy. Zawrócił i na ślepo pobrnął przed siebie. Ból dręczył go jak żywa istota, a chodnik zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Szedł, ocierając się o ścianę i niepewnie zataczając na boki, jak człowiek pijany. Wiatr siekł go po twarzy, a krople deszczu uderzając piekły jak śruciny. Dotarłszy do jasno oświetlonego okna zatrzymał się i zajrzał do środka. Za oknem stało wysokie lustro; z tafli wyjrzał na niego człowiek. Czarne włosy oblepiały wysokie czoło. Jedno oko miał na wpół zamknięte, prawą stronę twarzy spuchniętą i zniekształconą potężnym purpurowym siniakiem. Usta były zmiażdżone uderzeniem, koszula na przodzie zalana krwią. Z jakiegoś powodu uśmiechnął się i tamtą straszliwą twarz wykrzywił grymas bolesnego uśmiechu. Gdy się

odwracał, właśnie przechodziła jakaś para. Usłyszał, jak wstrząśnięta kobieta nagle chwyta oddech, a potem wy­ buchnęła między idącymi ożywiona rozmowa. Szybko przeszedł na drugą stronę drogi i zniknął w wąskiej bocz­ nej uliczce. Szedł przed siebie tak szybko, jak zdołał, skręcając z ulicy w ulicę, oddalając się coraz bardziej od centrum miasta. Okolica stopniowo zmieniała swój charakter, aż wreszcie znalazł się w staromodnej dzielnicy miesz­ kaniowej, z wznoszącymi się naprzeciw siebie w noc­ nych ciemnościach, chylącymi ku upadkowi wik­ toriańskimi domami. Ulica wysadzana była drzewami kasztanowymi, chodniki śliskie od zaścielających je liści. Parę razy potknął się i prawie upadł, a za każdym razem musiał dla odpoczynku oprzeć się o murki ogródków. Latarnie uliczne ciągnęły się daleko w mrok i Shane brnął z bolesnym wysiłkiem od jednej plamy żółtego światła do następnej. Gdy przystanął na końcu którejś z ulic, ciszę zakłóciło uporczywe dzwonienie. Zza rogu wyjechał samochód policyjny i skierował się w jego stronę. Dał nura za furtkę ogrodową i przycupnął za ży­ wopłotem, dopóki wóz nie przejechał. Kiedy dźwięk dzwonka ucichnął w dali, człowiek wyszedł z ogrodu i stanął na rogu ulicy. Deszcz nagle zmienił się w ulewę, strumienie odbijały się od chodników jak srebrzyste pręty. Podniósł kołnierz kurtki i zaczął się w desperacji rozglądać. Wreszcie do­ strzegł w mroku wznoszący się po drugiej stronie ulicy ciemny masyw kościoła. Potykając, się przeszedł w poprzek pustą ulicę i pchnął żelazną bramę. Ustąpiła skrzypiąc. Shane wszedł na dziedziniec. Przez ogromny witraż przesączało się światło, rzucając prostokątne cienie na nagrobki przy­ kościelnego cmentarza. Gdy wszedł na schody prowa­ dzące do głównych drzwi, ustąpiły gładko i bezgłośnie,

jakby zapraszając go do środka. Wkroczył do kościoła. Było tam cicho, bardzo cicho... Stał na końcu nawy, spoglądając przez całą jej długość na ołtarz i zapaloną wieczną lampkę. Z jakiegoś niejasnego powodu ruszył przed siebie, wpatrzony w lampkę. Wydawało mu się, że jej światło na przemian rośnie i zmniejsza się. Zamknął na chwilę oczy i zaczerpnął powietrza. Cichy głos z irlandzkim akcentem zapytał: - Przepraszam, czy pan się dobrze czuje? Shane odwrócił się natychmiast. Z lewej strony znaj­ dowała się niewielka kaplica, z na wpół ukończonymi freskami na ścianach. Stał w niej, patrząc na niego, wy­ soki, szpakowaty mężczyzna w kombinezonie roboczym, z pędzlem malarskim w dłoni. Spod kombinezonu wysta­ wała księżowska koloratka. Shane oblizał wargi próbując przemówić, ale słowa uwięzły mu w gardle, z którego wydobyło się tylko suche krakanie. Znów zakręciło mu się w głowie. Zatoczył się do przodu, chwytając za ławkę kościelną, by odzyskać równowagę. Jego barki objęło zaskakująco mocne ramię. Shane otworzył oczy i spróbował się uśmiechnąć. - Niezbyt dobrze czuję się w tej chwili. Proszę mi tyl­ ko pozwolić przez chwilę przeczekać deszcz, a potem sobie pójdę. Ksiądz popatrzył mu w twarz i wydał zduszony okrzyk: - Boże, zlituj się nad nami! Shane próbował się uwolnić od podtrzymującego go ramienia. - Parę minut i lepiej się poczuję. Proszę tylko pozwo­ lić mi usiąść. Ksiądz potrząsnął głową. - Potrzebuje pan opieki lekarza. Jest pan bardzo po­ kaleczony. Shane'a ogarnęła nagła panika. Chwycił księdza

drżącymi rękami. - Proszę nie wzywać policji! Cokolwiek pan za­ mierza, proszę nie wzywać policji! Ksiądz przyjrzał mu się badawczo, a potem lekko uśmiechnął. Wraz ze zmarszczkami rozjaśniającego twarz uśmiechu ukazała się wyraźniej dziwaczna, zakrzy­ wiona blizna. I wtedy Shane rozpoznał go. - Ty jesteś ojciec Costello - powiedział. - Byłeś kape­ lanem 52 Dywizji Piechoty w Korei. Ksiądz skinął głową i poprowadził go mocną ręką przez nawę w stronę małych drzwi w odległym końcu kościoła. - Owszem, byłem w Korei. Czy znaliśmy się? Sha­ ne potrząsnął głową. - Nie, ale widywałem cię wielokrotnie. - Ksiądz otworzył drzwi i poprowadził go dalej, a Shane kontynu­ ował: -Pamiętam, jak nabawiłeś się tej blizny. Wyszedłeś z okopu, by ratować rannego Chińczyka, a on próbował cię zarżnąć. Ojciec Costello spochmurniał i westchnął. - To coś, o czym wolałbym zapomnieć. Popchnął Shane'a na krzesło. Znajdowali się w zakry­ stii. Za drzwiami wisiała księża sutanna, w kącie trzesz­ czał nierówno gazowy kominek. Ksiądz usiadł przy zniszczonym orzechowym biurku, otworzył jedną z szu­ flad i wydobył butelkę brandy. Wlał obfitą porcję do szklaneczki i uśmiechnął się. - To powinno pomóc, przynajmniej na chwilę. Shane zadławił się na moment. W jego żyłach zaczął krążyć płynny ogień. Ojciec Costello pchnął ku niemu paczkę papierosów, z drugiej zaś szuflady wyjął apteczkę pierwszej pomocy. Shane z wdzięcznością zapalił papierosa, a ksiądz przysunął się bliżej na krześle i przyjrzał jego twarzy. Po krótkiej pauzie oświadczył:

- Naprawdę potrzeba doktora, by się tobą zajął. Shane potrząsnął głową. - Nie dzisiejszego wieczoru, ojcze. Myślę o znacznie ważniejszych sprawach. Ojciec Costello westchnął i zaczął szybko obmywać mu twarz watą zmoczoną w roztworze flawiny. Przy­ lepiając plaster opatrunkowy na co gorszych zranieniach, powiedział spokojnie: - Nieźle cię urządzili, prawda? Ktokolwiek to zrobił, zrobił bardzo dokładnie. Shane podciągnął mankiety i pokazał mu stalowe bransoletki, okalające oba nadgarstki. - To był policjant, ojcze - powiedział. - A oni, gdy już się wezmą do roboty, są najgorsi ze wszystkich. Wstał i przeciągnął się ostrożnie. Bolało go całe ciało, nerki miał paskudnie obolałe, ale o ile mógł sądzić, nie połamano mu żadnych kości. Przejrzał się w wiszącym nad gazowym kominkiem lustrze i odwrócił do księdza z krzywym uśmiechem. - Nie jestem pewien, czy teraz, kiedy mnie wyczyści­ łeś, nie wyglądam jeszcze gorzej. Ojciec Costello uśmiechnął się słabo i wziął do ręki butelkę. - Jeszcze brandy? Shane potrząsnął głową i zrobił ruch w stronę drzwi. - Nie, dziękuję, ojcze. Nie mam wiele czasu. Wyci­ ągnął dłoń ku klamce, a ojciec Costello odezwał się spokojnym głosem: - Czy nie sądzisz, że powinieneś mi o tym opowiedzieć, Martinie Shane? Shane na chwilę zamarł w miejscu, a potem odwrócił się ostrożnie. - Znasz mnie? - Costello kiwnął głową. - Twoje zdjęcie było w dzisiejszej gazecie, a przez ra­

dio podano komunikat o twej ucieczce. - Wyjął papierosa z paczki i zapalił go z uwagą. - Cóż, czasami pomaga rozmowa z kimś obcym. Często możemy wówczas ujrzeć sprawy w innym świetle. Shane podszedł i powiedział zduszonym głosem: - To miasto roi się od gliniarzy, którzy mnie poszuku­ ją. Wiesz, o co jestem podejrzany? Ojciec Costello z powagą skinął głową. - O wyjątkowo odrażające morderstwo. Shane padł na krzesło i niezdarnie sięgnął po następ­ nego papierosa. - Twierdzą, że jestem chory umysłowo, a ja już nawet nie jestem pewien, czy nie mają racji. To cię nie przeraża? Ksiądz podał mu zapałkę pewną ręką i zaprzeczył ru­ chem głowy. - Nie powiedziałbym. Być może jedyną osobą, której się boisz, jesteś ty sam. Shane spojrzał głęboko w jego dobrotliwe szare oczy, próbując zrozumieć, co ma na myśli. A potem wszystkie lęki, wszystkie niepewności ostatnich paru dni wezbrały w nim z taką siłą, że już wiedział, czego chce: wylać je przed tym człowiekiem. - Być może - zaczął powoli - pomogłoby, gdybym ci opowiedział wszystko, od samego początku. Być może dojrzę jakieś światełko albo jakąś przyczynę wszystkiego, co się wydarzyło. Ojciec Costello odchylił się na oparcie krzesła i uśmiechnął łagodnie. - Część twojej historii znam z relacji prasowych. Ale myślę, że lepiej będzie, jeśli przede wszystkim wytłu­ maczysz i, po co przybyłeś do Burnham. Sponiewierane ciało Shane'a próbowało zająć na krześle wygodniejszą pozycję. - To nietrudne, ojcze - odparł spokojnie. - Przybyłem

do Burnham, by zabić człowieka.

2 ______ Owego popołudnia, gdy Shane przybył do Burnham, padał ulewny deszcz, a w powietrzu wisiała mgiełka. Gdy wychodził ze stacji, poryw wiatru cisnął mu w twarz płachtę deszczu w szczególnie groźny sposób, jak gdyby chciał ostrzec go, że lepiej zrobi, jeśli zawróci, nim będzie za późno. Zbył ostrzeżenie wzruszeniem ramion i rozpoczął po mokrym chodniku marsz ku centrum miasta. To, czego szukał, znalazł po paru minutach: lichy, trzeciorzędny hotelik przy cichej bocznej uliczce. Wszedłszy tam ujrzał w recepcji młodą dziewczynę, czy­ tającą magazyn ilustrowany. Spojrzała na niego z nagłym błyskiem w oczach i uśmiechnęła się promiennie. - Chciałbym wynająć pokój na tydzień - oświadczył Shane. - Z łazienką czy bez? - zapytała, odwracając równo­ cześnie w jego stronę książkę gości i podając pióro. Odpowiedział, że weźmie z łazienką, ona zaś zdjęła klucz, podniosła klapę wejściową przy biurku recepcjo­ nistki i poprowadziła go schodami. Nosiła obcisłą spódniczkę i pantofle na wysokich ob­ casach i nie wyglądała źle odwrócona tyłem. Jednak ogólne wrażenie psuł fakt, że nie miała piersi godnych uwagi, jej usta natomiast okalały obfite wypryski trądzi­ ku, nie do zamaskowania dowolną ilością szminki.

W korytarzu najwyższego piętra wykładzina dywano­ wa była mocno zużyta. Recepcjonistka zawadziła ob­ casem o dziurę i potknęła się tak mocno, że musiał wyci­ ągnąć ramię, by uchronić ją przed upadkiem. Oparła się o niego całym ciałem i uśmiechnęła. - Oto pański pokój, panie Shane. Obróciła klucz w zamku i usunęła się na bok, on zaś wszedł do środka. Pokój nie był ani lepszy, ani gorszy, niż się spo­ dziewał. Stały tam mahoniowa wiktoriańska toaletka oraz szafa na ubrania, które dyrekcja musiała tanio kupić na wyprzedaży, ale łóżko okazało się czyste, a łazienka za­ dowalająca. W pokoju unosił się ów niemiły, stęchły za­ pach, właściwy takim miejscom, przypominający o sta­ rych grzechach. Podszedł do okna i otworzył je szeroko. Kiedy się odwrócił, dziewczyna stała w pokoju obok drzwi, przyglądając mu się z uśmiechem, który zapewne miał być zagadkowy. - Czy to już wszystko? - zapytała. Przeszedł przez pokój, wyjął jej klucz z ręki i łagodnie wypchnął na korytarz. - Jeśli będę czegoś potrzebował, powiem ci, moje dziecko. Chciał zamknąć drzwi, ale ona uśmiechnęła się ocho­ czo. - Gdyby potrzebował pan czegokolwiek... absolutnie czegokolwiek, po prostu proszę na mnie zadzwonić, panie Shane. Gdy wyszła, w pokoju zrobiło się bardzo cicho. I znów dopadł go ból, gdzieś w głębi czaszki, jak żywe stwo­ rzenie, zapierając mu dech w piersi i zmuszając do wejścia chwiejnym krokiem do łazienki. Pośpiesznie od­ kręcił kran z zimną wodą, napełnił szklankę, z kieszeni wyjął buteleczkę i drżącymi palcami zdjął pokrywkę. Wysypał na dłoń dwie czerwone pigułki, zawahał się

przez moment, a potem dodał jeszcze dwie. Wepchnął je do ust i przełknął z wodą. Jeszcze chwilę pozostał na miejscu z zamkniętymi oczami, oparty bezwładnie o umywalkę, wreszcie potykając się, wrócił do pokoju i padł w poprzek łóżka. Był to najcięższy atak, jaki go kiedykolwiek dopadł. Leżał z twarzą wtuloną w poduszkę, pocąc się ze strachu, a potem, jak zawsze bywało, ból go opuścił i Shane mógł już oddychać swobodnie. Powoli, odpychając się rękami, wyprostował się i usiadł na skraju łóżka. Siedział tak przez pewien czas z głową schowaną w dłoniach. Po chwili sięgnął po płócienną torbę podróżną i otworzył suwak. Wyjął pół butelki whisky, wyciągnął korek i wlał do gardła potężny łyk. Poczuł, że alkohol rozpływa się w jego ciele, roz­ grzewając i przywracając życie. Zapalił papierosa i ści­ ągnął mokrą od potu koszulę. Nałożywszy czystą, stanął przed lustrem szafy na ubrania i z niepokojem przyjrzał się swemu odbiciu. Z szerokich ramion wyrastał mocny kark, ale skóra na twarzy była blada i zbyt naciągnięta na wystających kościach policzkowych. Czarne, pozbawione wyrazu oczy, zbyt głęboko osa­ dzone w oczodołach, wyglądały jak dwa mroczne stawy. Wysokie czoło przecinała zygzakowata czerwona blizna, ciągnąca się od prawej brwi i znikająca w czarnej czupry­ nie. Ostrożnie pociągnął czubkiem palca po bliźnie, ale ból się nie pojawił. Westchnął z ulgą i szybko dokończył ubierania się. Naciągnął trencz, a potem przyniósł z ła­ zienki szklankę i nalał sobie drugą porcję whisky. Zaczął pić, spoglądając równocześnie na torbę pod­ różną i lekko marszcząc brwi. Wreszcie, jak gdyby po­ wziąwszy decyzję, jednym haustem dokończył whisky, pogrzebał w głębi torby i wydobył pistolet Parabellum.

Sprawdził jego działanie, a potem wsunął do we­ wnętrznej kieszeni marynarki i opuścił pokój, zamykając go na klucz. Szybkim krokiem przemierzył centrum miasta; naci­ ągnął dla ochrony przed deszczem kapelusz nisko na oczy, a dłonie wsunął głęboko w kieszenie. Upłynęło już wiele lat, więc odnalezienie poszukiwanego miejsca za­ brało mu prawie godzinę. Był to mały bar w bocznej uliczce nie opodal uniwersytetu. Wszedł do środka; lokal był pusty, jeśli nie liczyć starego, siwowłosego barmana, który polerował szklankę, słuchając równocześnie radia. Shane zatrzymał się w drzwiach, obrzucając szybkim spojrzeniem staromodne, edwardiańskie loże i kryte skórą stołki przed marmurowym barem. Nic się nie zmieniło. Zamówił piwo i usiadł na stołku na samym końcu baru, gapiąc się na swe odbicie w lustrze opra­ wionym w ozdobną, złoconą ramę. Na minutę czas się zatrzymał i Shane cofnął się do chwili sprzed ośmiu lat. Do owego poniedziałku, gdy zaraz po wybuchu wojny koreańskiej siedział na tym samym stołku, słuchając jak radio wzywa, by zgłaszali się ochotnicy. Za jego plecami otwarły się drzwi wejściowe. Od­ wrócił się z przestrachem, jakby spodziewając się widma z odległej przeszłości. Ale był to tylko niewysoki czło­ wieczek w mokrym płaszczu przeciwdeszczowym i cy­ klistówce, który przeklinając pogodę, zamówił drinka u barmana. Obaj wdali się w rozmowę, a Shane zabrał swe piwo do budki telefonicznej w głębi baru i zamknął drzwi. Zapalił papierosa, z kieszeni wyciągnął mały notesik. Zapisanych tam było kilka nazwisk i adresów. Pierwsza notatka dotyczyła człowieka nazwiskiem Henry Faulkner. Shane szybko przerzucił stronice książki telefonicznej. Po chwili mruknął z zadowoleniem i porównał adres z książki z zapisanym w notesie. W chwilę później zaczął

nakręcać numer. W kabinie telefonicznej było bardzo cicho; dzwonienie na drugim końcu linii wydawało się dobiegać z innego świata. Shane cicho bębnił palcami w ścianę, po dłu­ ższym czasie odłożył słuchawkę i znów nakręcił numer. Nadal nie było odpowiedzi. Po trzeciej próbie zabrał piwo i wrócił do baru. Barman i niski klient spierali się o wynik najbliższego sobotniego meczu futbolowego miejscowych drużyn, a Shane stał spokojnie przy drugim końcu kontuaru, sącząc piwo i rozmyślając. Nigdy nie warto wracać do czegokol­ wiek. Przychodząc tutaj okazał się głupcem. Szybko przełknął resztę piwa i wyszedł. Na dworze deszcz nadal padał rzęsiście, poszedł więc w stronę centrum miasta, aż wreszcie napotkał postój tak­ sówek. Podał kierowcy adres Faulknera i wsiadł do wozu. Przez pięć, może dziesięć minut, taksówka jechała za­ rośniętą brudem dzielnicą przemysłową. Pomiędzy fabry­ ki tu i ówdzie wciśnięto domy z tarasami. W końcu skręcili w ulicę, wijącą się zygzakami wśród drzew, wspinając się wyżej i wyżej na każdym zakręcie, aż wreszcie miasto znikło zupełnie za zasłoną deszczu. Na szczycie odkrył inny świat, świat cichych ulic i pięknych domów. Adres brzmiał: Fairholme Avenue. Shane polecił kierowcy zatrzymać się u wylotu alei. Gdy taksówka odjechała, poszedł wolno po chodniku, szu­ kając domu o nazwie „Cztery Wiatry". Budynki wyglądały jak typowe domy zamożnych miesz­ kańców miasta, obszerne, choć nie aż luksusowe rezy­ dencje, zbudowane z kamienia i stojące na własno­ ściowych działkach. Ulica skręcała i dalej kończyła się ślepo. Tam właśnie znalazł to, czego szukał. Dom robił wrażenie martwego i zaniedbanego - ślepe okna, zaniedbany i zarośnięty chwastami ogród. Shane

poszedł żwirowanym podjazdem do szerokich schodów, prowadzących do drzwi wejściowych i spróbował za­ dzwonić. Usłyszał dzwonek, dobiegający gdzieś z głębi domu, ale nikt nie zareagował. Spróbował ponownie, na­ ciskając kciukiem przycisk przez pełną minutę, ale i wó­ wczas nie było odpowiedzi. Zszedł ze schodów na trawnik. Ktoś chyba próbował go przystrzyc przed kamiennym tarasem, na którym drzwi balkonowe stały otworem. Za nimi zwisała czer­ wona aksamitna portiera. Nagły poryw wiatru uniósł ją i wywiał na zewnątrz, na deszcz. Shane zatrzymał się przy drzwiach, zajrzał niepewnie do ciemnego pokoju i zapytał cicho: - Jest tu kto? Nie było odpowiedzi, więc już miał zawrócić, gdy ode­ zwał się wysoki, płaczliwy głos: - Kto tam? Rozsunął portierę i wszedł do środka. Pokój był prawie ciemny i dopiero po paru chwilach jego wzrok do­ stosował się do mroku. Ostrożnie ruszył przed siebie, aż głos rozległ się znowu, prawie przy jego łokciu: - Tu jestem, młody człowieku. Shane odwrócił się szybko. W fotelu z wysokim opar­ ciem, obok małego stoliczka tuż obok, na którym stały butelka i szklanka, siedział starzec. Na kolanach miał przerzucony pled, a staromodny, pikowany szlafrok zapi­ ęty aż po chudą szyję. Mówił głosem wysokim i zała­ mującym się, jak głos starej kobiety. - Rzadko miewam gości - powiedział. - Czym mogę panu służyć? Shane przyciągnął sobie krzesło i usiadł. - Szukam pana Henry'ego Faulknera - odparł. Starzec pochylił się odrobinę do przodu. - Ja jestem Henry Faulkner - odpowiedział. - Czego pan ode mnie chce? Nie znam pana, prawda?

Miał konwulsyjny tik prawego policzka, a jego mętne, pozbawione wyrazu oczy, zdawały się patrzeć nie widzącym wzrokiem na popioły, które niegdyś były jego życiem. Shane oblizał wargi. - Nazywam się Shane. Martin Shane. Znałem pańskiego syna w Korei. Dłonie starca zacisnęły się na trzcinowej lasce, którą trzymał przed sobą, a całym jego ciałem wstrząsnął dreszcz. Pochylił się naprzód w podnieceniu i coś zabły­ sło w jego oczach. - Znał pan Simona? - zapytał. - Ależ to wspaniale. Wspaniale. - Znów odchylił się na oparcie i zaczął kiwać głową. - To był świetny chłopak. Świetny chłopak. Może troszkę dziki, ale nigdy nie zrobił nikomu krzywdy. ;- Westchnął ciężko. - Został zabity, wie pan. Zabity w ak­ cji. Shane zapalił papierosa i zmarszczył brwi. - Czy to właśnie panu powiedziano? Starzec potwierdził energicznym ruchem głowy. - Mam jego odznaczenia gdzieś tutaj. Przyniosę je panu. Wie pan, on był bohaterem. - Nim Shane zdołał zaprotestować, starzec odrzucił pled i wstał z wysiłkiem. Przez chwilę chwiał się niepewnie, a potem kulejąc po­ szedł do drzwi, ciężko oparty na lasce. - Wrócę za chwil­ kę -zapewnił. Gdy drzwi zamknęły się za gospodarzem, Shane wyjął chusteczkę i otarł czoło. W pokoju było duszno, panował w nim zapach, jakby od lat niczego tu nie odkurzano. Wstał i wolnym krokiem obszedł pomieszczenie, przy­ glądając się meblom. Nagle od strony drzwi rozległ się starczy głos: - Simon? Czy to ty, Simonie? Shane'owi zdawało się, jakby jego twarzy dotknęły czy­ jeś zimne palce. Drgnął i powoli ruszył przed siebie.

- Panie Faulkner, Simon nie żyje - powiedział łagod­ nym tonem. Przez krótką, ulotną chwilę w pokoju panowała cisza, po­ tem w mętnych oczach starca zapaliły się świetliste punk­ ciki, a jego prawy policzek zadrgał gwałtownie. - Kłamiesz - powiedział. - Simon żyje. Nie może nie żyć. Shane miał wyschnięte gardło, próbował przełknąć śli­ nę. - Nie żyje od siedmiu lat. Głowa starca sztywno poruszyła się z boku na bok, jak głowa marionetki. Zdawało się, że się dusi. Cofnął się przez otwarte drzwi do holu, a gdy znów przemówił, jego głos brzmiał piskliwie i histerycznie. - Trzymaj się z daleka ode mnie – wychrypiał.-Trzy­ maj się z daleka. Uniósł laskę, jak gdyby chciał nią uderzyć, ale w tym momencie pojawiła się za nim jakaś postać i Shane usły­ szał spokojny, kobiecy głos. - Ojcze, czemu nie siedzisz w fotelu? Starzec przytulił się do niej jak małe dziecko do matki. Kobieta objęła go ramieniem i zmarszczywszy brwi zwróciła się do Shane'a: - Kim pan jest? Czego pan chce? - zapytała ze złością. Wyszedł z mrocznego pokoju do jasno oświetlonego holu. - Nazywam się Martin Shane - odpowiedział. - Byłem przyjacielem Simona. Zesztywniała nagle, a jej ramię mocniej objęło ojca. - Mój brat nie żyje od wielu lat, panie Shane - po­ wiedziała. Skinął głową spokojnym ruchem. - Wiem. Byłem z nim, gdy został zabity. W jej oczach pojawił się jakiś dziwny wyraz i już miała i id powiedzieć, kiedy starzec odezwał się zła­

manym głosem: - Laura! - i zwisnął bezwładnie w jej ob­ jęciach. Shane zrobił szybki krok do przodu. - Czy mogę pomóc? Potrząsnęła głową. - Nie, dam sobie radę. Jestem do tego przyzwyczajo­ na. Proszę poczekać w salonie. To nie potrwa długo. Wolnym krokiem poprowadziła starca do drzwi po przeciwnej stronie holu i otworzyła je. Shane dostrzegł przelotnie stojące w głębi pod ścianą łóżko, po czym drzwi zamknęły się. Wrócił do mrocznego salonu, usiadł na krześle przy oknie, paląc papierosa i dumając nad tym, czego był świadkiem. Wyglądało to jak drewniana układanka, której części nie pasują do siebie. Zaniedbany dom, szalony starzec i kobieta - wszystko to razem nie miało żadnego sensu. W tym momencie kobieta weszła do pokoju. Podeszła do okna i odsunęła portiery na bok, wpuszczając potoki światła. - Ojciec ma bardzo słaby wzrok - wyjaśniła. - Szkodzi mu zbyt jasne światło. Z pogniecionej paczki wyjęła papierosa, a Shane podał jej ogień. - Przykro mi z powodu pani ojca - odezwał się. -Dzwoniłem od frontu, nikt nie odpowiedział, a potem zauważyłem otwarte drzwi balkonowe. Potrząsnęła niecierpliwie głową. - To bez znaczenia. On teraz bardzo łatwo traci pano­ wanie nad sobą. Od ośmiu lat cierpi na postępujące scho­ rzenie mózgu. W rzeczywistości jest już tylko przerażo­ nym dzieckiem. - Oparła się o drzwi balkonowe, wpatru­ jąc w padający deszcz. Shane przyjrzał się jej dokładnie. Ocenił, że ma dwa­ dzieścia osiem, dwadzieścia dziewięć lat. Ubrana była w

spodnie w szkocką kratę i zawiązaną w pasie bluzkę. Ciemne włosy nosiła rozpuszczone, pod oczami widniały czarne kręgi. Gdy wyjmowała kolejnego papierosa z paczki, zauważył na jej szczupłych dłoniach plamy farby i zaczął się zastanawiać, czym ona się zajmuje. Przemówiła ostrym tonem, przerywając mu rozmyśla­ nia. - A teraz, jak sądzę, powinien pan wytłumaczyć mi, czemu pan tu się zjawił, panie Shane. - Byłem najbliższym przyjacielem Simona. Razem wstąpiliśmy do wojska, razem walczyliśmy. Po prostu chciałem porozmawiać o nim z pani ojcem. Zmarszczyła brwi, a w jej głosie pojawił się ton znie­ cierpliwienia. - Panie Shane, Simon został zabity siedem lat temu. Z całą pewnością nie śpieszyło się panu ze złożeniem kon­ dolencji. Obrzucił ją szybkim spojrzeniem z zupełnie obojętną miną. - Przykro mi z tego powodu, ale obawiam się, że nie miałem wyboru. Nastąpiła chwila ciszy i dziewczyna znów zmarszczyła brwi. - Wyboru? O czym, u licha, pan opowiada? Wstał z miejsca i przeszedł obok niej, aż znalazł się prawie pod strugami deszczu. Wpatrzył się w ogród, jak­ by szukał tam przeszłości. - Przez ostatnie sześć lat byłem w zakładzie za­ mkniętym, panno Faulkner. Zwolniono mnie dopiero trzy dni temu. - Usłyszał, jak kobieta z sykiem wciąga po­ wietrze przez zaciśnięte zęby, ale kontynuował, nie od­ wracając się. - Zaraz potem, jak zabito pani brata, ja zostałem zraniony. Odłamki szrapnela w mózgu. Chińczycy wyciągnęli większość z nich, ale pozostał maleńki kawałeczek, którego nie mogli dotknąć. Spowo­

dował stopniowo postępującą amnezję. W chwili gdy zostałem repatriowany, nie pamiętałem własnego nazwi­ ska. Nie potrafiłem nawet zrobić koło siebie, co potrzeba. - Wzruszył ramionami. - Umieszczono mnie w zakładzie. Nic innego nie mogli ze mną zrobić. Żadna operacja nie wchodziła w rachubę. Poczuł jej dłoń na swej ręce, a gdy się odwrócił, ujrzał, że jej spojrzenie pełne jest współczucia. - Jakież to okropne. Ale powiedział pan, że zwolnili pana trzy dni temu? Skinął krótko głową. - Zgadza się. Miesiąc temu spadłem ze schodów i do­ znałem silnego wstrząsu. Najwidoczniej odłamek przesu­ nął się. Po prawie siedmiu latach życia we mgle pewnego ranka obudziłem się w szpitalu czując się jak nowy. - Uśmiechnął się ponuro. - Jedyny kłopot polegał na tym, że z mojego punktu widzenia był czerwiec 1952 roku. Musieli mi całkiem niemało opowiedzieć. - Teraz już wiem. - W jej głosie nagle pojawiło się zrozumienie. - Ostatnią rzeczą, jaką pan pamiętał, jest śmierć Simona na polu bitwy, na chwilę przed pana zra­ nieniem. Dlatego przyszedł pan tu dzisiaj. By nam o tym opowiedzieć. Cisnął papierosa do kałuży i patrzył, lekko marszcząc brwi, jak z sykiem gaśnie. Po chwili westchnął, odwrócił się i popatrzył dziewczynie prosto w oczy. - Ma pani słuszność z wyjątkiem jednego istotnego faktu. Z kolei ona zmarszczyła brwi z zakłopotaniem. - Obawiam się, że nie rozumiem pana. Oparł się plecami o okno i spokojnym tonem po­ wiedział: -To oznacza, że myli się pani całkowicie, panno Faulkner. Widzi pani, pani brat nie został zabity w akcji.

3 ______ Twarz Laury Faulkner wyrażała głębokie zaskoczenie. Przez moment patrzyła na niego bezmyślnie, a potem zrobiła niezadowoloną minę. - Wolałabym porozmawiać o tym w cztery oczy. Poło­ żyłam ojca do łóżka, ale może w każdej chwili zjawić się tutaj. Shane skinął twierdząco, ona zaś poprowadziła go przez pokój do holu. Następnie wąskim korytarzem prze­ szli do kuchni, gdzie wzięła stary płaszcz przeciwdesz­ czowy i niedbale zarzuciła go na ramiona. - Obawiam się, że znów pan zmoknie - powiedziała, otwierając drzwi kuchenne. Ogród opadał kilku tarasami w stronę niskiej, kamien­ nej ściany. Na podwyższeniu, o parę stóp powyżej po­ ziomu gruntu, stał obszerny, drewniany pawilon. Pochy­ liwszy głowę dla osłony przed deszczem, Laura Faulkner pobiegła ścieżką. Shane poszedł w jej ślady. Wspięli się schodami na platformę, na której wznosił się pawilon. Otworzyła drzwi i wprowadziła go do środka. Przeciwległą ścianę budyneczku stanowiło jedno ogromne okno, otwierające widok na głęboką dolinę, którą płynęła w stronę miasta rzeka. Pejzaż był przepięk­ ny. Gdy Shane podszedł do okna, rozległ się groźny po­ mruk i wspaniały czarny doberman, rozciągnięty na otomanie pod oknem, podniósł głowę i spojrzał na niego

podejrzliwie. Laura Faulkner cichym głosem przemówiła do zwierzęcia i cisnęła swój płaszcz na krzesło. We wszystkich kątach leżały w nieporządnych stosach obrazy, na sztalugach przy oknie stał na pół ukończony olejny krajobraz. Shane zapalił papierosa i ruchem głowy wskazał malowidła. - Czy w ten sposób zarabia pani na życie? Roześmiała się lekko. - Nie, to przede wszystkim moje hobby. Jestem nieza­ leżną projektantką form przemysłowych. Wszystkiego, od mebli do tekstyliów. - Odsunęła psa w kąt otomany i usiadła. - Ale przyszliśmy tu nie po to, by dyskutować, jak zarabiam na życie. Powiedział pan coś zaskakującego na temat mego brata. Potwierdził ruchem głowy. - Proszę dokładnie opowiedzieć, co podało pani Ministerstwo Wojny, zawiadamiając o jego śmierci? Wzruszyła ramionami. - Że w czerwcu 1952 roku został zabity w akcji. My­ ślę, że szło o bitwę nad rzeką Jalu. Shane wyciągnął notes i otworzył na jednej ze stron. - Czy te cztery nazwiska coś pani mówią? - zapytał. - Adam Crowther, Joe Wilby, Reggie Steele i Charles Graham? Potrząsnęła głową, na jej czole ukazały się lekkie zmarszczki. - Nie, nie sądzę. A powinny? Schował notes do kieszeni. - Gdy pani brat umierał, wszyscy czterej byli tam, gdzie on. I tak się składa, że wszyscy mieszkają w Burn­ ham. Znów zmarszczyła czoło. - Ale czy to nie jest zwykły przypadek? Pokręcił głową. - Na początku wojny koreańskiej rząd wezwał ochot­

ników do zgłaszania się. Owego dnia siedziałem w małym barze przy bocznej uliczce koło uniwersytetu. Tam właśnie po raz pierwszy spotkałem pani brata. Aku­ rat wylano mnie z posady tekściarza w biurze ogło­ szeniowym i w drodze do Londynu przejeżdżałem przez Burnham. Zaczęliśmy z Simonem stawiać sobie wzajem­ nie drinki i w chwili gdy w radiu ogłoszono ów komunikat, obaj byliśmy na pół pijani. Jemu własna po­ sada wychodziła bokiem, ja nie miałem żadnej, więc po­ szliśmy razem do biura rekrutacji. - I przyjęli was w takim stanie? - spytała z niedo­ wierzaniem. - Nie tylko nas, ale jeszcze tuzin innych - od­ powiedział - a wszyscy byli z Burnham. Wcielono nas do tego samego pułku piechoty. - I od tej pory pan i mój brat stale trzymaliście się ra­ zem? Uśmiechnął się lekko i rozpiął mankiet koszuli. Gdy podciągnął rękaw, ujrzała wytatuowanego na przed­ ramieniu zielono-czerwonego smoka z napisem „Simon i Martin - przyjaciele do śmierci". W jej oczach zabłysło coś podejrzanie przy­ pominającego uśmiech, a wargi zadrgały. - To chyba trochę szczeniackie postępowanie? Uśmiechnął się szeroko. - Prawdę powiedziawszy byliśmy wówczas znowu pijani. Mieliśmy przepustki na ląd w Singapurze. Ostatni przystanek przed Koreą, więc... - Wzniósł wymownie oczy. - Na okręt musieli nas odnieść. Następnego dnia, otrzeźwiawszy, stwierdziliśmy, że obaj mamy po smoku. - A co nastąpiło później? - zapytała. Wzruszył ramionami i zapalił kolejnego papierosa. - Nic ważnego. To, co się zwykle zdarza na wojnie, Linia frontu, śmierć i przemoc. Oczywiście klimat też nie sprzyjał. W zimie w Korei bywa raczej zimno. Skinęła poważnie głową.