zajac1705

  • Dokumenty1 204
  • Odsłony117 909
  • Obserwuję51
  • Rozmiar dokumentów8.3 GB
  • Ilość pobrań76 562

W.E.B Griffin -- Braterstwo broni 4 - Pułkownicy

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.6 MB
Rozszerzenie:pdf

W.E.B Griffin -- Braterstwo broni 4 - Pułkownicy.pdf

zajac1705 EBooki
Użytkownik zajac1705 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 31 osób, 44 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 541 stron)

PORUCZNICY KAPITANOWIE MAJOROWIE PUŁKOWNICY ZIELONE BERETY

Pułkownicy

Gdy jest to moŜliwe, okryty czaprakiem ogier, z butami zmarłego wsuniętymi w strzemiona piętami do przodu, moŜe być prowadzony w kondukcie pogrzebowym oficerów i podoficerów wojsk pancernych lub kawalerii pancernej, a takŜe oficerów i podoficerów słuŜących dawniej w kawalerii.

Personel naziemny - dwaj sierŜanci w mundurach polowych i kurtkach - ścią- gał właśnie siatkę maskującą z Big Bad Birda II, gdy z półcięŜarówki, która wjechała na małą polanę pośród sosnowego lasu, wysiadł pasaŜer. Był nim wysoki, przystojny, wąsaty major ubrany w galowy mundur, którego prawo noszenia miał utracić juŜ za trzy dni. Był to uniform świetnie skrojony; dzieło tych samych londyńskich krawców, którzy ubierali generała George'a Smi- tha Pattona juniora. Dowcipkowano nawet - parafrazując komentarz J. P. Mor- gana na temat jego jachtu - Ŝe jeśli ktoś pyta, ile kosztuje mundur od Hartwella & Haya, to znaczy, Ŝe go nań nie stać. Zieloną kurtkę mundurową majora zdobiły baretki i inne materialne świadec- twa jego słuŜby, a wśród nich - kolejno, według znaczenia - ordery; od Distingu- ished Service Cross (odznaczenia drugiego pod względem waŜności spośród wszystkich przyznawanych amerykańskim Ŝołnierzom) po czerwono-białą wstąŜkę Medalu śołnierskiego za Dobre Sprawowanie. Była tam teŜ Bojowa Odznaka Piechoty, z gwiazdką oznaczającą dwukrotne nadanie, a takŜe skrzy- dełka lotnika. Szeroka na cztery cale wstęga otaczała kark oficera, podtrzymu- jąc trzycalowy złoty medal przyznany mu przez rząd Grecji. Major trzymał w dłoniach niewielki, złoŜony i cokolwiek wystrzępiony propo- rzec. ChorąŜy w średnim wieku, o siwiejących włosach i bladej twarzy, ubrany w krótką skórzaną kurtkę, wyłonił się z kabiny helikoptera i zeskoczył na ziemię. Wzniósł oczy ku niebu na widok uniformu majora. Podszedł do niego, ale nie zasalutował. - Rany, aleŜ się pan wystroił. - Zdawało mi się, Dutch, Ŝe kazałem ci trzymać się od tego z daleka - od- parł major. - Gdyby tak się stało, nie byłoby sprawy. - To nie była twoja wina, Dutch. - Pan tak uwaŜa. Big Bad Bird II został juŜ uwolniony z siatki maskującej. Jeden z sierŜan- tów, krępy męŜczyzna po trzydziestce, odciągnął ją na bok. Drugi, młodszy i szczuplejszy, podszedł do majora i chorąŜego. Obrzucił szybkim spojrzeniem kurtkę mundurową oficera, ale nic nie powiedział. 7

- Po drodze przyszła mi do głowy nieprzyjemna myśl - rzekł ma- jor. - Czy w maszynie jest paliwo? - Cholera - mruknął sierŜant, jakby wcześniej nie zadał sobie te- go samego pytania. Podbiegł truchtem do maszyny, wspiął się na wysoki kadłub i zajrzał przez okno do kabiny pilotów. Big Bad Bird II był dwunastoosobowym jednowirnikowym śmi- głowcem Sikorsky H-19 Chicksaw. Maszyny tego typu były pierwszymi naprawdę udanymi helikopterami transportowymi, uŜywanymi od schyłkowej fazy wojny koreańskiej, a obecnie dość przestarzałymi. Ich miejsce zajęły nowsze Sikorsky H-34 Chocktaw, większe i mocniej- sze, choć o podobnej sylwecie. H-19 słuŜyły teraz jedynie do celów szkoleniowych. Big Bad Bird II nie był jednak typowym H-19. Po pierwsze, poma- lowano go nie zgniłozieloną, ale czarną farbą. Po drugie, na pałąkach podwozia zamontowano mu wyrzutnie rakiet - był to więc jedyny uzbrojony helikopter w Armii Stanów Zjednoczonych. Kilka dni wcześniej istniał jeszcze jeden, ale został zniszczony i stąd nazwa nowego - Big Bad Bird II. Burtę helikoptera zdobiła podobizna Woody'ego Woodpeckera, który szelmowsko łypiąc okiem, ciskał butelki z piwem. SierŜant stojący na stopniach wychylił głowę z kabiny. - Ma pan paliwa na jakieś czterdzieści pięć minut, majorze! - za- wołał. - Wystarczy - odpowiedział oficer. ZbliŜył się do helikoptera, obejrzał głowicę wirnika, a potem pod- szedł do ogona i sprawdził łopaty ogonowego wirnika. Zanim wrócił, sierŜant zdąŜył otworzyć pokrywę. Major przyjrzał się silnikowi. - Potrzebuję jeszcze słuchawek i taśmy klejącej - powiedział. - SierŜant skinął głową i ruszył w stronę cięŜarówki. Major zajął miejsce w fotelu pilota i odłączył leŜący w kabinie hełm. Spojrzał w dół i gdy ponownie zobaczył sierŜanta, rzucił hełm w jego stronę. SierŜant złapał go i odłoŜył na ziemię, a potem wspiął się do połowy wysokości kadłuba i podał oficerowi słuchawki oraz rolkę szarej ta- śmy. - Po co panu taśma? - spytał. Chcę przykleić to do okna po stronie drugiego pilota - odparł ma- jor i potrząsnął ręką, rozpościerając proporzec. Na Ŝółtym płótnie symbolizującym broń pancerną naszyto numer 73. PoniŜej widniał 8

odręczny dopisek wykonany ołówkiem woskowym „G/B Lowell”. Podczas wojny w Korei major dowodził Grupą Bojową Lowell wydzieloną z 73. Wzmocnionego Batalionu Czołgów CięŜkich. Spo- śród wszystkich pamiątek wojskowych właśnie ten proporzec był dla niego najcenniejszy. SierŜant skinął głową i urwał kawałek taśmy klejącej. Major po- chylił się nad fotelem drugiego pilota i przykleił proporzec do szyby, a potem włoŜył słuchawki i włączył radio. Przez chwilę słuchał wy- miany zdań między kontrolą lotów a pilotami samolotów uczestniczą- cych w uroczystości pogrzebowej. Dwaj sierŜanci i chorąŜy stali przy gaśnicy zainstalowanej na podwoziu o dwóch wielkich kołach, jakby poŜyczonych od roweru. śaden z nich nie patrzył w jego stronę. Major gwizdnął, a gdy spoj- rzeli na niego, zakręcił w powietrzu palcem wskazującym. Jeden z sierŜantów chwycił czarną dyszę gaśnicy i skierował ją na przedział silnikowy śmigłowca. Major zassał paliwo do silnika, ustawił przepustnicę i kąt nachylenia łopat, po czym pstryknął przełącznikiem zapłonu. Rozrusznik zawył, a cała maszyna zatrzęsła się, gdy siedemsetkonny silnik gwiazdowy marki Curtiss -Wright oŜył i z trudem wprawił w ruch wirnik o trzech łopatach. Major spoglądał na przyrządy, dokonując drobnych zmian w ustawieniach, aŜ silnik złapał równy rytm pracy i igły wskaźników stanęły na zielonych polach. Wreszcie spojrzał na trzech Ŝołnierzy stojących opodal. Mrugnął do nich, połoŜył ręce na dźwigniach i pociągnął lekko, jednocześnie obracając dłoń, by otworzyć mocniej przepustnicę. Helikopter za- drŜał i uniósł się nieco na kołach. Pierwsze z nich oderwało się od ziemi, potem następne i po chwili śmigłowiec zawisł nad lądowi- skiem. Gdy maszyna uniosła się zaledwie na dwie stopy, pilot pochy- lił jej nos i ruszyła lotem koszącym nad nieduŜą polaną, nabierając prędkości. ZbliŜając się do linii drzew, zwiększył pułap do pięćdzie- sięciu, moŜe sześćdziesięciu stóp i wykonał nawrót o sto osiemdzie- siąt stopni. Znów miał w polu widzenia dwóch sierŜantów i chorąŜego, któ- rzy robili coś osobliwego: salutowali mu, stojąc w postawie zasadni- czej. Wzruszony major poruszył drąŜkiem sterowym i maszyna zako- łysała się na boki. 9

Trzymając się tak nisko nad wierzchołkami drzew, jak tylko miał odwagę, poleciał w stronę Placu Paradnego nr 2, tylko od czasu do czasu zwiększając pułap, by się rozejrzeć. Kondukt Ŝałobny nie prze- był jeszcze trasy między kaplicą a punktem docelowym. Tylko łeb węŜa - czyli czołg wiozący trumnę oraz rodzina, grupa Ŝałobników i najstarsi stopniem oficerowie - dotarł juŜ do odkrytej trybuny na pla- cu; ogon kolumny był jeszcze w ruchu. Major zamierzał zaczekać, aŜ wszyscy znajdą się na miejscu. Zobaczył T-34/85, wciąŜ jeszcze ozdobione czerwonymi gwiaz- dami, stojące na krańcu placu apelowego. Teraz, rzecz jasna, maszy- ny te naleŜały juŜ do Stanów Zjednoczonych, a słuŜyły jednostce specjalnej w Fort Riley jako czynnik zwiększający realizm manew- rów. Mimo to stanowiły zaskakujący dodatek do ceremonii pogrze- bowej. Było ich pięć. Sprowadzenie ich do Fort Rucker było elementem rozgrywanej na wysokim szczeblu kampanii propagandowej prze- ciwko siłom powietrznym, które - mając monopol na stosowanie wszelkiego rodzaju broni powietrznej oraz posiadanie uzbrojonych maszyn latających, co wynikało z porozumienia z Key West podpi- sanego w roku 1948 - nie zamierzały się angaŜować w stworzenie helikoptera do zwalczania broni pancernej. W istocie ich przedstawi- ciele głosili nawet, Ŝe maszyna tego rodzaju byłaby niepraktyczna. Dlatego teŜ, łamiąc postanowienia porozumienia z Key West z 1984 roku, armia stworzyła własny helikopter uzbrojony w rakiety - zwany Big Bad Bird, Wielki Zły Ptak - i zamierzała przed kamerami telewizji wykorzystać go do zniszczenia radzieckich czołgów. Siły powietrzne zostałyby postawione przed faktem dokonanym, a armia mogłaby kontynuować prace nad nowym systemem uzbrojenia. Plan jednak nie wypalił: podczas próby przed pokazem jedna z rakiet eksplodowała przedwcześnie, wszczynając ciąg zdarzeń, które doprowadziły do katastrofy Big Bad Birda i śmierci młodego pilota. To właśnie jego doczesne szczątki znajdowały się teraz w trumnie wiezionej na pancerzu czołgu M-48 Patton. Kamery telewizyjne sfilmowały katastrofę i teraz dowódcy mogli jedynie próbować ratować sytuację, organizując wystawny pogrzeb zabitemu pilotowi. A skoro raz przyłapano ich na złamaniu postano- wień porozumienia z Key West, nie zamierzali łamać ich po raz dru- gi, montując wyrzutnię rakiet na kolejnym helikopterze. 10

I tu właśnie, w opinii majora, popełniali kolejny błąd. - Helikopter operujący w pobliŜu Placu Paradnego natychmiast stąd odleć. Był to głos kontrolera ruchu z rejonu Placu Paradnego. śadna maszyna nie powinna była przeszkadzać w przelocie samolotów nad trumną, w ostatnim hołdzie dla zmarłego. Major wzniósł maszynę nieco wyŜej, by raz jeszcze spojrzeć na plac. Ogon węŜa dotarł juŜ na miejsce. Tym razem jednak zamiast zniknąć z oczu obserwatorom, zaczął jeszcze energiczniej zwiększać pułap lotu, aŜ do granic moŜliwości maszyn. Gdy wyczuł, Ŝe maszyna zaraz zacznie przepadać, pochylił jej nos i z maksymalną prędkością przeleciał na placem - tak nisko, Ŝe musiał nieco pociągnąć drąŜek, by prześliznąć się nad czołgiem wio- zącym trumnę udekorowaną flagą. W słuchawkach znowu odezwał się głos kontrolera ruchu po- wietrznego, najwyraźniej rozdraŜnionego tym, Ŝe zignorowano jego rozkaz. Big Bad Bird II przemknął nad rosyjskimi T-34/85 ustawionymi na samym końcu placu. Wykonując nawrót, major przyjrzał się im uwaŜnie. Znowu przeleciał nad placem i raz jeszcze zawrócił, by wreszcie zawisnąć dokładnie nad czołgiem z trumną na pancerzu. Ponownie spojrzał na czołgi, a potem nacisnął spust domontowa- ny do drąŜka. Rozległ się stłumiony grzmot, a helikopterem zatrzęsło, gdy dwa- dzieścia siedem trzyipółcalowych rakiet opuszczało wyrzutnię zamo- cowaną na lewym wsporniku podwozia, a następnie dwadzieścia siedem identycznych pocisków zostało odpalonych z wyrzutni na prawym wsporniku. Wybuchy rakiet zasłoniły rząd rosyjskich czołgów na piętnaście sekund. Gdy kurz opadł i rozwiał się dym, z pięciu kolosów zostały jedynie sterty pogiętej i porozrywanej stali. Zaraz potem paliwo z ich zbiorników zajęło się ogniem i w niebo wystrzeliły grube kolumny ciemnego dymu. Teraz siły powietrzne juŜ nie będą twierdzić, Ŝe śmigłowce uzbro- jone w rakiety nie są w stanie niszczyć czołgów. Świadomość ta sprawiła pilotowi duŜą satysfakcję, podobnie jak przekonanie, Ŝe był to znacznie lepszy hołd dla porucznika Edwarda C. Greera z wojsk pancernych, który zginął w katastrofie pierwszego Big Bad Birda, niŜ ten ogier w czapraku, z odwróconymi butami w strzemionach. 11

Major przeprowadził maszynę przez chmurę dymu z płonącej ro- py i skierował ją w stronę Lotniska Wojskowego Laird. ZbliŜając się do placu naleŜącego do Zarządu Lotnictwa, dostrzegł bez większego zdziwienia, Ŝe na spotkanie wyjeŜdŜa mu samochód Ŝandarmerii wojskowej, błyskając czerwonymi światłami ostrzegawczymi. Zanim wyłączył silnik, towarzyszyły mu juŜ dwa wozy. Sięgnął nad fotelem drugiego pilota i zerwał z szyby proporzec Gru- py Bojowej Lowell. Zdjął zeń kawałki taśmy klejącej i starannie zło- Ŝył płótno. WłoŜył czapkę i spokojnie wysiadł z helikoptera. Zobaczył dwóch podporuczników Ŝandarmerii wojskowej. Obaj wyglądali na mocno podekscytowanych i niezbyt pewnych siebie. Ma- jor miał wraŜenie, Ŝe jeden z nich zastanawia się, czy nie powinien sięgnąć po pistolet. W końcu podporucznik zasalutował, a major mu odsalutował. - Major C. W. Lowell? - spytał Ŝandarm. Lowell uniósł ręce w geście kapitulacji. - Przypuszczam, Ŝe ciąŜy na mnie zarzut kradzieŜy wojskowego helikoptera? - odpowiedział. I 1 Plantacja nr 3 Societd Generale de Produits Alimentation de 1'Indochine Phu Hot, Wietnam Południowy 25 grudnia 1958 Paul Hanrahan, szczupły, sympatyczny, łysiejący Amerykanin ir- landzkiego pochodzenia, miał na sobie cywilne ubranie, które zali- czał w myślach do wyjściowych: białą koszulę, biały krawat, biały garnitur z lnu oraz białe buty. Czuł się w nim prawie jak Ŝabojad- kolonialista, a w dodatku miał wraŜenie, Ŝe trochę przesadził, mając przed sobą podróŜ na dystansie dziesięciu tysięcy mil. Czuł, Ŝe zanim dotrze do Tokio - nie mówiąc o Hawajach czy San Francisco - garni- tur, koszula, buty i krawat nie będą juŜ białe, a on sam będzie wyglą- dał bardziej jak komiwojaŜer nieudacznik z problemem alkoholo- wym. Z drugiej jednak strony, myślał, sącząc zbyt gorzką kawę, tam, dokąd się wybierał, i tak nie miałby śmiałości pokazać się publicznie 12 - 13

w takim ubraniu, zatem mógł cieszyć się nim przynajmniej tak dłu- go, jak długo się da. Paul T. (Red) Hanrahan był podpułkownikiem Armii Stanów Zjednoczonych. Do 23.59 dnia poprzedniego, do ostatniej minuty wieczoru wigilijnego, był szefem łączności Grupy Doradczej Armii Stanów Zjednoczonych w Wietnamie. Od pierwszej minuty pierw- szego dnia świąt BoŜego Narodzenia był zaś zwolniony z obowiąz- ków i zgodnie z rozkazem wybierał się do Fort Bragg w Karolinie Północnej, by się zameldować w Szkole Operacji Specjalnych Armii Stanów Zjednoczonych. Rankiem, gdy tylko rozległ się wątły sygnał budzika, dwaj słuŜą- cy weszli do jego pokoju z sokiem pomarańczowym, kawą i rogali- kami. Właściwe śniadanie podano na wschodniej werandzie rozległe- go, białego domu Jannierów, którzy gościli Hanrahana i jego rodzinę. Wśród wielu potraw podanych na srebrnych tacach, na długim stole nakrytym nieskazitelnie białym obrusem znalazły się teŜ beufs sur leplat avec jambon. Francuscy gospodarze stawali na głowie, Ŝeby im dogodzić. Sko- ro barbarzyńcy z Ameryki nie są w stanie stawić czoła trudom dnia bez gigantycznego śniadania, w skład którego obowiązkowo wcho- dzą jajka na szynce, to trzeba im je dać. Gdyby Paul Hanrahan postawił na swoim, w ogóle nie zawitałby z rodziną do Jannierów. Ostatnie dwa tygodnie w Wietnamie, spę- dzone w apartamencie hotelu Caravelle, w niczym nie przypominały pobytu w Kalkucie. Święta w Caravelle byłyby w sam raz. Ale wkrótce po przybyciu z dziećmi do Sajgonu Patricia Hanra- han spotkała w katedrze Christine Jannier. Christine wzięła ją pod swoje skrzydła; stała się dla niej kimś w rodzaju starszej siostry. Jako Ŝe Jannierowie mieszkali w Indochinach od pokoleń, mieli dziesiątki cennych kontaktów, których Christine chętnie uŜywała, by wspomóc Patricię. Umieściła dzieci Hanrahanów - Paula juniora, Kevina i Ro- semary - w najlepszej z „francuskich” szkół, i to bez kłopotów, które wróŜyli im pracownicy amerykańskiej ambasady. Potem zaś Henri Jannier załatwił im instalację„lokalnej” linii telefonicznej (a nie nale- 14

Ŝącej do ambasady i łączącej rozmowy z miastem zawsze przez cen- tralkę placówki) dosłownie z dnia na dzień, choć pracownicy amba- sady twierdzili, Ŝe potrwa to cztery miesiące albo i dłuŜej. Patricia nie była idiotką — Paul nie musiał jej mówić, Ŝe za przy- jaźnią Jannierów kryją się rozmaite motywy. W armii amerykańskiej był marnym podpułkownikiem, Jannier zaś pełnił funkcję dyrektora francuskiej firmy, do której naleŜały dziesiątki tysięcy hektarów pole- tek ryŜowych, ogromne plantacje kauczukowców oraz cała flota cię- Ŝarówek i barek rzecznych. Hanrahan nie sądził teŜ, by to jego ir- landzki urok osobisty był przyczyną gorącej sympatii Francuzów. Z początku sądził, Ŝe Jannierowie oczekują od niego informacji. Udzielał ich skąpo i tylko wtedy, gdy był pewny, Ŝe są to dane, które i tak juŜ wyciekły. Odbył teŜ rozmowę z Sandym Felterem, który w styczniu zjawił się przejazdem w Sajgonie. Prawie dziesięć lat wcze- śniej Felter był jednym z młodszych oficerów pod jego rozkazami na granicy albańskiej w Grecji, potem zaś zaszedł daleko w słuŜbie wy- wiadowczej. Usłyszawszy o podejrzeniach Paula, z Ŝelazną logiką- tą samą, która zawiodła go tak wysoko po drabinie kariery - nakreślił moŜliwe wyjaśnienia tej sytuacji. Po pierwsze - Jannierowie mogli po prostu lubić Hanrahanów. Po drugie, równie prawdopodobne było to, Ŝe Jannier jest oficerem fran- cuskiego wywiadu. Albo teŜ Francuzem na usługach komunistyczne- go Viet Minhu. Lecz najbardziej prawdopodobne zdaniem Feltera było to, Ŝe Jannierowie wyświadczają Hanrahanowi przysługi po to, by był ich dłuŜnikiem. Następnego dnia Felter dorzucił coś jeszcze: Jakimś cudem w ciągu jednej nocy zdołał sprawdzić Jannierów i okazało się, Ŝe Chri- stine Jannier jest córką generała Jean-Philippe'a Dommera. Dommer zaś był jednym z najbardziej bezlitosnych wrogów Viet Minhu, za co wietnamscy komuniści szczerze go nienawidzili. - Powiadasz, Ŝe Christine Jannier spędza czas z wami, gdy jest w Sajgonie? - spytał Felter. - Tak jest. Cały czas. 15

- Gdybym był Henrim Jannierem i mógł sprawić, Ŝe moja Ŝona będzie mieszkać w Sajgonie w „amerykańskim” domu, a po mieście śmigać amerykańskim pontiakiem, a wszystko to w zamian za kilka przysług, to czułbym, Ŝe robię świetny interes. - UwaŜasz, Ŝe Patricia jest w niebezpieczeństwie? - spytał zanie- pokojony Hanrahan. - Jeszcze nie - odparł rzeczowo Felter. - Viet Minh stara się uni- kać wywoływania incydentów z udziałem Amerykanów. Tak więc Paul Hanrahan nie mógł odmówić, gdy Patricia przeka- zała mu wiadomość, iŜ Jannierowie nalegają, by spędzić z nimi świę- ta na plantacji dziewięćdziesiąt mil od Sajgonu. Dwie sprawy zaskoczyły Hanrahana, gdy dotarli na plantację. Po pierwsze, obecność syna Jannierów. Hanrahan był przekonany, Ŝe młodzian przebywa we Francji, tym czasem to właśnie on czekał na nich, gdy wysiadali z dwóch sedanów marki Citroen, wysłanych przez gospodarzy po gości i ich bagaŜe. Miał na imię Jean-Philippe - po dziadku Dommerze - i podobnie jak on był Ŝołnierzem. Do niedawna słuŜył w Algierii jako spado- chroniarz i tam właśnie został ranny. Hanrahan polubił młodego Janniera od pierwszej chwili. Francuz naleŜał do tej nielicznej odmiany spadochroniarzy, którzy z jednej strony - tak jak Hanrahan - mieli za sobą doskonałą słuŜbę, ale z drugiej strony rozumieli aŜ za dobrze, iŜ spadochron jest nieefektyw- nym - a moŜe wręcz absurdalnym - środkiem transportu Ŝołnierzy na miejsce akcji. Jannier, rosły i muskularny, ciemnowłosy i ciemnooki męŜczyzna w wieku lat dwudziestu sześciu, był absolwentem l’Ecole Polytech- nique w ParyŜu. Teraz, gdy zagoiły się jego rany i ustalono, Ŝe nie skaził się udziałem w zdradzie, której dopuścili się niektórzy francu- scy spadochroniarze, miał udać się do Stanów Zjednoczonych, do Fort Rucker w Alabamie, by wziąć udział w szkoleniu dla pilotów he- likopterów. Uzyskawszy licencję, miał słuŜyć jako jeden z oficerów łącznikowych Armii Francuskiej przy Centrum Lotnictwa Wojsk Lądowych. 16

Przed wyjazdem do Stanów Jean-Philippe wybrał się do Wietna- mu, by zobaczyć się z rodzicami. Cudownym zbiegiem okoliczności (zdaniem Hanrahana było to zdarzenie mniej więcej tak przypadkowe jak to, Ŝe po Wigilii następuje BoŜe Narodzenie) miał lecieć do Ame- ryki tym samym samolotem co Hanrahanowie. I tak nadszedł czas odpłacenia przysługą za przysługę. Wszak drogi przyjaciel rodziny, który przypadkiem był absolwentem West Point i - równieŜ przypadkiem - poznał syna gospodarzy podczas boŜonarodzeniowej sielanki, nie mógłby pozostawić go własnemu losowi w Ameryce. Mógł natomiast przedstawić go komu trzeba i słuŜyć mu wsparciem. Hanrahan rozumiał, Ŝe jest wykorzystywany, ale nie złościł się. Wiedział, Ŝe gdyby był wystarczająco cwany i gdyby nieco bardziej oddalił się od swych grzecznych irlandzkich korzeni, zrobiłby to samo dla własnych dzieciaków. W dodatku, na Boga, naprawdę był coś winien Jannierom. Nie zamierzał się tego wypierać. Drugą rzeczą, która zaskoczyła Hanrahana na plantacji, był indyk - danie główne wigilijnej wieczerzy. Jannier mógł go zdobyć tylko w jeden sposób: sprowadzić w stanie zamroŜonym, drogą powietrzną, aŜ z Hawajów. Był to niesłychany gest i jeśli Hanrahan mógł od- wdzięczyć się pomocą w zainstalowaniu kapitana Jean-Philippe'a Janniera w Fort Rucker, to zamierzał to zrobić, i to cholernie dobrze. Zwłaszcza Ŝe było to banalne zadanie. W Fort Rucker przebywał pułkownik Bob Bellmon, dyrektor Agencji Rozwoju Lotnictwa Woj- skowego. Bellmon był raczej sztywnym sukinsynem, ale z pewnością potrafił się zająć młodym Jannierem. Podobnie jak on, naleŜał do rodziny od pokoleń oficerskiej. Co waŜniejsze, zarówno Bellmon, jak i jego Ŝona znali francuski. Barbara Bellmon była nie tylko przemiłą kobietą, ale takŜe córką generała majora Petersona K. „Porky'ego” Waterforda, który podczas drugiej wojny światowej dowodził słynną 40. Dywizją Pancerną zwaną „Piekielnym Cyrkiem”. Bellmonowie byli elitą i choćby dlatego mogli z radością zająć się potomkiem swych francuskich odpowiedników. 17

2 Patricia wyszła z łazienki w chwili, gdy Paul domykał aktówkę. Wy- glądała świeŜo i apetycznie. Miała rude włosy i jasną cerę, ale nie w tym wyblakłym odcieniu, którego Paul nie lubił u innych rudzielców. Swego czasu z wielką ulgą przyjął fakt, iŜ udało jej się zachować figurę po urodzeniu dzieci. Nawet teraz, gdy mieli ich juŜ troje, wciąŜ była szczupła i seksowna. Patricia Hanrahan spojrzała na męŜa z wyrzutem. - Naprawdę sądzisz, Ŝe będzie ci to potrzebne? - spytała, wska- zując na pistolet. Sięgnął po Colta wz. 1911A1, który leŜał obok teczki, i wsunął go do kabury przypiętej do paska na plecach. - Jeszcze nie jesteśmy w Bragg - odparł. - A poza tym... - „Pistolet nigdy nie jest potrzebny, póki nie jest bardzo po- trzebny” - dokończyła jego Ŝona standardową odpowiedź. - OtóŜ to, skarbie - zgodził się Hanrahan. Pokręciła głową z rezygnacją i z niesmakiem. Pokojowi bez słowa poprosili o zgodę na zabranie bagaŜy. Paul podszedł do nich i spróbował wcisnąć im napiwek, ale odmówili - grzecznie, acz stanowczo. Poddał się i skinął ręką, powierzając im bagaŜe. Jannierowie zebrali się na szerokim chodniku wyłoŜonym czer- wonymi płytkami, łączącym dom z łukowatym podjazdem. Nie wy- bierali się do Sajgonu ze swymi gośćmi; nierówna dwupasmowa asfaltowa droga do miasta miała dziewięćdziesiąt mil długości. Dwa citroeny, które uprzednio przywiozły Hanrahanów, czekały juŜ na podjeździe. Przy kaŜdym z nich uwijało się dwóch wietnam- skich kierowców; taki układ nazywano tu „dzieleniem miski ryŜu”. Czterech męŜczyzn - w tym wypadku nadzwyczaj rosłych męŜczyzn - wykonywało pracę przeznaczoną dla dwóch, udając całkowicie po- chłoniętych starannym mocowaniem walizek do chromowanych ba- gaŜników dachowych. W alejce pojawiło się teŜ dwóch słuŜących: nieśli tace z kielisz- kami szampana. 18

PoŜegnanie stało się dość wzruszające, gdy wszyscy uświadomili sobie, Ŝe - jeśli nie liczyć syna - widzą się najprawdopodobniej po raz ostatni. Szanse na to, Ŝe Paul Hanrahan powróci do Wietnamu, były (jeśli tylko miał mieć coś do powiedzenia w tej sprawie) niezmiernie małe, by nie rzec zerowe. Paul nie zdziwił się, gdy Christine Jannier ucałowała go na poŜe- gnanie, ale w konsternację wprawiło go zachowanie Henriego, który objął go czule, a następnie... równieŜ pocałował. Nie było w tym rzecz jasna seksualnego podtekstu, niemniej jednak było coś dziwne- go i niepokojącego w dotyku dwóch par wąsów. Dopiwszy szampana, wsiedli do samochodów. Wreszcie przy wtórze ryku klaksonów i okrzyków Bon voyage! oraz Bon chance! dwa samochody z chrzęstem asfaltowej nawierzchni oddaliły się od domu i machających im na poŜegnanie gospodarzy. Paul junior i Kevin jechali w pierwszym wozie z Jean-Philippe'em Jannierem, Paul zaś towarzyszył Ŝeńskiej części rodziny Hanrahanów w drugim, rozmyślając z ulgą o tym, Ŝe po przydługich poŜegnaniach nareszcie ruszają w drogę do domu. Pozostała juŜ tylko jedna prze- szkoda: koktajl w sajgońskim hotelu Caravelle. Była to teŜ okazja do poŜegnania z nielicznymi przyjaciółmi i z pierwszym sekretarzem ambasady (bo sam ambasador uprzedził, Ŝe nie będzie obecny) oraz do skorzystania zawczasu z wygód placówki, standard tych lotnisko- wych pozostawiał bowiem wiele do Ŝyczenia. Potem czekał ich juŜ tylko krótki pobyt w poczekalni dla VIP-ów i lot do Tokio maszyną Constellation naleŜącą do linii Air France. Hanrahan spędził w Wietnamie ponad trzy lata, od wiosny 1955 roku, gdy został jednym z pierwszych amerykańskich „doradców” wysłanych tu po klęsce Francuzów pod Dien Bien Phu. Cieszył się, Ŝe wraca. Od początku uwaŜał, Ŝe wysyłanie Amerykanów do Wiet- namu jest błędem. To, co zobaczył, utwierdziło go w przekonaniu, Ŝe nie da się tu powtórzyć greckiego scenariusza, Ŝe sprawa jest prze- grana. W Grecji, gdzie swego czasu słuŜył, udało się pokonać 19

komunistów. Stało się tak po części dlatego, Ŝe Harry Truman po cichu wydał armii rozkaz wysłania grupy oficerów i podoficerów w celu przeszkolenia Ŝołnierzy greckiej armii oraz dozbrojenia ich. Dzięki temu siły zbrojne były w stanie strzec granicy z Albanią i rozprawić się z lokalnym ruchem komunistycznym sterowanym przez Sowietów. Po raz pierwszy Paul Hanrahan trafił do Grecji podczas drugiej wojny światowej jako spadochroniarz OSS. Później, gdy toczyły się walki z komunistami, pozostał na miejscu jako doradca. Początkowo była to niepewna i delikatna misja, ale z czasem sprawy nabrały roz- machu. Pomogło amerykańskie wsparcie materialne, a takŜe facho- wość ludzi takich jak Hanrahan, których nadzwyczajna znajomość technik zwalczania partyzantki oparta była na własnym doświadcze- niu... partyzanckim. Jednak tym, co naprawdę uratowało Grecję przed szponami Związku Radzieckiego, było nastawienie samych Greków, którzy nienawidzili komunistów nie tylko z powodów oczywistych, ale takŜe religijnych. UwaŜali, Ŝe komuniści są Antychrystem, i byli gotowi umrzeć w obronie wiary. Hanrahan rzadko spotykał się w Wietnamie z przejawami tak czy- stego antykomunizmu. Było go trochę - na przykład wśród hierar- chów Kościoła rzymskokatolickiego - ale nie był zjawiskiem po- wszechnym. Świadom własnego cynizmu Hanrahan dzielił większość południowych Wietnamczyków na dwie grupy: tych, którzy mieli gdzieś, kto rządzi ich krajem, oraz tych, którzy chcieli nim rządzić dla własnej korzyści. Większość antykomunistów naleŜała do tej drugiej kategorii. Nie byli przeciwnikami komunizmu z tego samego powodu co Hanrahan - nienawiści do samej istoty tego systemu. I właśnie dlatego Hanrahan podejrzewał, Ŝe prędzej czy później nad całym Wietnamem załopocze czerwony sztandar. Był jednak Ŝołnierzem. Pojechał tam, gdzie mu rozkazano, i wy- konał swoje zadanie najlepiej, jak potrafił. Szlachetność celu nie przesłoniła mu jednak skaz tej misji. UwaŜał, Ŝe wysłanie wojsko- wych do Wietnamu było błędem. W dodatku dowództwo armii po- pełniało ten sam błąd, którego nie ustrzegło się w Europie: wysyłano 20

do Wietnamu równie marnych oficerów jak do Grecji. Gdy był w nastroju do cynicznych przemyśleń (a zdarzało mu się to coraz czę- ściej), dochodził do wniosku, Ŝe operacja w Grecji zakończyła się sukcesem pomimo udziału takich a nie innych przedstawicieli korpu- su oficerskiego, a nie dzięki niemu. Gdy ogłoszono zaciąg, najlepszym oficerom powierzono do- wództwo - od plutonów po pułki - a tych, którzy nieszczególnie się do tego nadawali, uznano za zdatnych do słuŜby w dowództwie Gru- py Doradczej. Lecz nawet nieliczni dobrzy oficerowie, którzy tam trafili, nie nadawali się do tej roboty. Zapewne dobrze dowodziliby amerykańskim batalionem czy pułkiem w konwencjonalnej wojnie. Tyle Ŝe ta wojna nie była konwencjonalna. Ludzie, których Hanrahan tu spotkał, nie posiadali umiejętności niezbędnych do tego, by ją toczyć. Siłą odepchnął od siebie te myśli i postarał się poszukać jaśniej- szych punktów sytuacji. Wracał do domu. Wracał teŜ do Fort Bragg, gdzie stacjonował juŜ trzykrotnie - więc i w tym sensie do domu. Cieszył się z nowego przydziału. W wielu sprawach nie zgadzał się z oficerem dowodzącym Grupą Doradczą, a skutkiem tej róŜnicy zdań były raporty o jego słuŜbie, pisane przez zwierzchnika z wykorzysta- niem techniki „potępiania za pomocą braku pochwał”. Mimo mar- nych opinii dowódcy dostał jednak przeniesienie do nowo organizo- wanej Szkoły Operacji Specjalnych. Miał nadzieję, Ŝe uda się tam przygotować porządny program szkoleniowy dla oficerów i podofice- rów, którzy mieli trafić do Wietnamu - i do innych miejsc, w które szefowie zechcieliby wysłać „doradców”. Miło byłoby pomyśleć, Ŝe dostał ten przydział mimo ocen, które wystawiał mu dowódca, a nie dzięki nim. Lecz Hanrahan był realistą. Bodaj nikt w całej armii nie był podpułkownikiem dłuŜej niŜ on. By- ło więc całkiem moŜliwe, Ŝe osiągnął juŜ najwyŜszy punkt swej ka- riery. Od absolwentów West Point oczekiwano, Ŝe w pewnym mo- mencie swej słuŜby obejmą dowództwo. Jak dotąd jednak Paul Han- rahan dowodził co najwyŜej małymi zespołami doradców. 21

Czasem myślał z goryczą, Ŝe rangę dowództwa naleŜy oceniać po liczbie Ŝołnierzy. Dowodzenie batalionem liczącym tysiąc dwustu ludzi podczas manewrów w Luizjanie uwaŜano za coś znacznie waŜ- niejszego niŜ dowodzenie pięćdziesięcioosobowym zespołem dorad- ców, choć przecieŜ de facto to właśnie owym doradcom podlegało półtorej dywizji miejscowych Ŝołnierzy, walczących z realnym prze- ciwnikiem. Naturalnie nie było wykluczone i to, Ŝe kiedyś dadzą mu pełnego pułkownika. MoŜliwe było nawet to, Ŝe za pięć lat zostanie genera- łem brygadierem. W końcu był absolwentem Akademii Wojskowej Stanów Zjednoczonych, a Stowarzyszenie Absolwentów i Byłych Kadetów Akademii Wojskowej Stanów Zjednoczonych w West Point starało się pilnować, by tacy jak on dostawali awanse na czas. MoŜ- liwe jest takŜe to, pomyślał podpułkownik Paul „Red” Hanrahan, Ŝe świnia nauczy się róŜańca i zostanie Ŝywcem wzięta do nieba. Spojrzał przez okno citroena na poletka ryŜowe i przyszło mu do głowy, Ŝe za siedemdziesiąt dwie godziny za szybą samochodu zoba- czy pewnie tablicę reklamową zachęcającą do zakupu jakiegoś pi- wa... albo rolnika jadącego ciągnikiem, a nie stojącego po pas w mętnej wodzie. Dziesięć minut później, mniej więcej trzy kwadranse jazdy od plantacji, gdy wozy pędziły krętą drogą między poletkami ryŜowymi z zawrotną, jak się wydawało, prędkością, Hanrahan poczuł mrowie- nie na karku. W pierwszej chwili pomyślał, Ŝe niepokoi go ta prędkość. Pomy- ślał, Ŝe Wietnamczykom, zwłaszcza tym za kierownicą wozu naleŜą- cego do człowieka z Zachodu, zdaje się, Ŝe samochód ma tylko dwa tryby pracy: włączony i wyłączony. Ale zaraz uświadomił sobie, Ŝe nie chodzi tylko o szybkość. Szybkość nie pojawiła się bez powodu. Obejrzał się przez ramię i zobaczył, Ŝe jedzie za nimi półcięŜa- rówka marki General Motors. Sukinsyn, siedzi nam na zderzaku! I nagle zrozumiał. - Na podłogę! - zawołał. Patricia spojrzała na niego z niedowierzaniem. Hanrahan sięgnął ponad jej głową, złapał Rosemary za ramiona, 22

gwałtownym ruchem wyciągnął ją z kąta kanapy i rzucił na podłogę wozu. - O BoŜe! - pisnęła Patricia. - Paul, co u licha... Hanrahan chwycił ją oburącz za głowę i pociągnął w dół. Poczuł nagle, Ŝe samochód ostro hamuje i wpada w poślizg. Zaraz potem poleciał do przodu, wpadł na swoją Ŝonę i razem uderzyli w oparcie przedniego fotela. - Zostańcie tu! - zarządził. Rosemary zaczęła chlipać. Zacisnął dłoń na kolbie pistoletu, wyszarpnął broń z kabury i przeładował. Zaraz potem uchylił drzwi i wypełzł na zewnątrz, by zająć pozycję między dwoma samochodami. Oba citroeny wyszły cało z poślizgu i zatrzymały się w poprzek drogi, zwrócone maskami w przeciwnych kierunkach. Po chwili podniósł się na kolana i przesunął w stronę tylnej części wozu, z którego właśnie wysiadł. Z kabiny półcięŜarówki wysypywali się juŜ Wietnamczycy w czarnych pidŜamach. Ich dowódca trzymał w rękach amerykański pistolet maszynowy Thompson kaliber.45 i mierzył w stronę drugiego z citroenów. Hanrahan złapał Colta oburącz i strzelił dwukrotnie: najpierw w pierś, a potem w twarz napastnika. Czterema susami dotarł do skraju drogi i rzucił się do rowu. Rozległ się terkot pistoletów maszynowych, lecz nie powolny ło- skot Thompsonów, tylko lŜejszy, bardziej Ŝwawy odgłos. Po chwili odezwała się i inna broń. Trzymając pistolet przed sobą w wyciągnię- tych rękach, Hanrahan wychylił się z rowu. Strzelanina dobiegła końca. Nie wszyscy Wietnamczycy w czarnych pidŜamach zdąŜyli wy- siąść z GMC. Ci, którym się to udało, leŜeli w szybko rosnących ka- łuŜach krwi, tuŜ za dowódcą z Thompsonem, którego powalił Hanra- han. Pozostali wisieli na otwartych drzwiach wozu, w dość obsce- nicznych pozach. Szyby były podziurawione kulami, a spod maski i z chłodnicy wydobywała się para. Hanrahan uświadomił sobie, Ŝe wietnamscy kierowcy citroenów 23

wcale „nie dzielili się miską ryŜu”, ale naleŜeli do zbrojnej ochrony. OstroŜnie zbliŜali się do GMC, trzymając w rękach francuskie pisto- lety maszynowe MAT-49 kaliber 9 milimetrów. Człowiek, którego postrzelił Hanrahan, nie mógł przeŜyć: kula z czterdziestkipiątki urwała mu tylną część czaszki. Co do leŜących obok i wiszących na drzwiach półcięŜarówki, pewności nie było. Jeden z Wietnamczyków bez emocji wymienił magazynek i opróŜnił go, celując w ciała napastników. - Formidable, mon colonel - odezwał się Jean-Philippe, po czym dodał po angielsku: - Ale obawiam się, Ŝe pobrudził pan sobie garni- tur. Z jego ramienia zwisał MAT-49, z którego lufy unosiła się smuŜka dymu. - Pieprzyć garnitur - odparł Hanrahan. Podbiegł do citroena i zamarł, poniewaŜ Patricia i Rosemary leŜały bez ruchu. - O BoŜe! - jęknął. W tym momencie Patricia uniosła głowę i spojrzała na niego sze- roko otwartymi oczami, pełnymi przeraŜenia i niedowierzania. - Kochanie? - powiedziała cicho. - Kochanie? - JuŜ dobrze, Patty - odparł Hanrahan. - JuŜ po wszystkim. - Kochanie? - szepnęła po raz trzeci. Teraz dopiero spostrzegła ciała leŜące na drodze. Nagła fala mdłości, która ją ogarnęła, niemal natychmiast udzieliła się Rosema- ry. To, co się wydarzyło, było w istocie rzezią na zdumiewającą skalę. Hanrahan domyślał się przebiegu wypadków: to była zasadzka, sta- rannie zaplanowana zasadzka, której celem był prawdopodobnie Je- an-Philippe Jannier, zapewne z powodu działalności jego dziadka. Napastnicy wiedzieli, Ŝe nadjeŜdŜają samochody. Czekali przy dro- dze, by zidentyfikować Janniera, po czym ruszyli w pościg. Pojawie- nie się ich wozu było sygnałem dla drugiej grupy, przyczajonej nieco dalej, która w odpowiednim momencie ustawiła w poprzek szosy wóz ciągnięty przez wołu. Ofiary znalazły się więc między wozem 24

blokującym drogę a nadjeŜdŜającą z tyłu półcięŜarówką. Gdyby w pułapkę wpadł jeden samochód, gdyby Jannier podró- Ŝował samotnie - atak zakończyłby się sukcesem: napastnicy dopa- dliby ofiarę w chwili, gdy zatrzymał się jej wóz. Lecz gdy dwa pojazdy jednocześnie wpadły w poślizg i wyha- mowały przed zaporą, nastąpił moment wahania. To wystarczyło, by ochroniarz z drugiego citroena zorientował się w sytuacji i otworzył ogień do nadjeŜdŜającej półcięŜarówki. Hanrahan pomyślał nawet, Ŝe niepotrzebnie sięgał po broń, bo kierowca-ochroniarz z powodzeniem mógł połoŜyć i tego napastnika, który dostał dwie kule z czterdziest- kipiątki. Na myśl o tym, Ŝe Jannierowie narazili jego Ŝonę i dzieci na takie niebezpieczeństwo, ogarnął go nagle gniew. Szybko jednak uświadomił sobie, Ŝe przemawiają przezeń raczej emocje niŜ rozum. Jannierowie niczego takiego nie uczynili. Woły nie ucierpiały w starciu; nawet nie uciekły. Jeden z Wiet- namczyków podszedł do nich i zmusił, by ściągnęły wóz z drogi. Pozostali zebrali broń napastników i upakowali ją w bagaŜnikach citroenów. Wkrótce podjęli przerwaną podróŜ do Sajgonu. Zanim tam dotarli, Hanrahan uspokoił się na tyle, by uświadomić sobie, Ŝe wietnamscy oficjele wszelkiej maści będą bardzo zaintere- sowani tym, co się wydarzyło na szosie. A jeśli zaczną się pytania, trzeba będzie przełoŜyć wyjazd. Po namyśle polecił kierowcy, by dał znak szoferowi drugiego wozu; musiał omówić tę kwestię z Jean- Philippe'em Jannierem. - Mogę panu powiedzieć, co się wydarzy, mon colonel - powiedział Jean-Philippe. - Za dwie godziny, w drodze powrotnej z nieciekawej podróŜy do Sajgonu, samochody naleŜące do mojego ojca zostaną zaatakowane bez ostrzeŜenia. Niestety, nie obejdzie się bez rozlewu krwi. - To zbyt proste, by mogło być wykonalne - odparł Hanrahan - Proszę się zastanowić, mon colonel. Rozsądek nakazuje 25

rozmówić się teraz z panią Hanrahan. I być moŜe zostawić gdzieś dzieci, gdy udamy się na le cocktail. Skończyło się na tym, Ŝe hojna łapówka pozwoliła umieścić dzie- ci w sali bilardowej na czas trwania le cocktail. Opowiastka o rzekomo złapanej gumie wyjaśniła stan garnituru Hanrahana. Kevin Hanrahan czaił się przy drzwiach sali bilardowej i gdy jego ojciec szedł w stronę toalety, chłopak podbiegł do niego i mocno objął rękami jego udo. - Ja wcale nie chcę wracać - powiedział. 3 Honolulu, Hawaje 27 grudnia 1958 Od wyjazdu Hanrahanów z Sajgonu nie minęły jeszcze dwadzieścia cztery godziny, ale w drodze minęli linię zmiany daty i tym sposo- bem dwudziesty szósty grudnia na zawsze zniknął z ich Ŝycia. Nie zamierzali wysiadać na lotnisku w Honolulu; samolot miał tylko dotankować. Kevin i Rosemary przespali całe lądowanie. W przejściu między rzędami foteli pojawiła się stewardesa. - Pilny telefon do pana, pułkowniku - powiedziała. - Pewnie ambasada dowiedziała się o ataku - odparł spokojnie Paul junior. - I kaŜą nam wrócić na śledztwo. Hanrahan pomyślał ze złością, Ŝe tak trafna analiza sytuacji w wykonaniu dzieciaka w tym wieku w mniejszym stopniu dowodzi wyjątkowej inteligencji chłopca, a w większym tego, Ŝe zabierał ro- dzinę w zbyt wiele miejsc, do których nigdy nie powinna była trafić. - „Nie pozwól, by strach był twoim doradcą” - zacytował. - Ge- nerał George S. Patton. - A jeśli tak, to co im powiesz? - Prawdę - odparł Hanrahan. - Nie wyrywałem się do nich z in- formacjami, ale teŜ niczego nie ukrywałem. - Pokrętna logika - stwierdził Paul junior. 26

- Za duŜo czasu spędzasz z jezuitami - odparował Hanrahan. - Prawda jest prawdą. - Prawda jest percepcją. - Hanrahan zaciągnął krawat i posłał Pa- tricii uśmiech, który - przynajmniej w zamyśle - miał jej dodać otu- chy. - Co to znaczy? - spytał Paul junior. - Zapytaj jezuitów - odparł Hanrahan, wychodząc z kabiny. Po chwili zszedł po stopniach na płytę niegościnnego, opustosza- łego lotniska. TuŜ za drzwiami terminalu znalazł biały telefon. - Mówi pułkownik Hanrahan - powiedział, podniósłszy słu- chawkę. - Kto chce ze mną rozmawiać? - Mam połączyć z p o d pułkownikiem Paulem T. Han-rahanem - zastrzegła telefonistka. - To właśnie ja. Hanrahan czuł się tak, jakby przyłapano go na małym kłamstew- ku. Zgodnie z regulaminem obowiązującym w armii, „przedrostek «pod» poprzedzający stopnie oficerskie zwykle nie jest uŜywany w kontaktach o charakterze nieformalnym”. W zasadzie postąpił więc zgodnie z regulaminem, ale czuł się jak palant. - Chwileczkę, proszę - powiedziała telefonistka i dodała po chwili: - Podpułkownik Hanrahan na linii. Odpowiedział jej męski głos: - Czy to podpułkownik Paul T. Hanrahan? - Tak jest. - Sir, mówi major Ford. Jestem oficerem dyŜurnym w Dowódz- twie Armii Stanów Zjednoczonych na Pacyfiku. Hanrahan pomyślał, Ŝe skoro Dowództwo Armii Stanów Zjedno- czonych na Pacyfiku zadaje sobie trud, by zatrzymać go w drodze do domu, to nad jego oficerskim tyłkiem zbierają się ciemniejsze chmu- ry, niŜ mu się wydawało. - Co mogę dla pana zrobić, majorze? - Departament Armii zawiadomił nas drogą radiową o zmianie pańskich rozkazów, podpułkowniku Hanrahan. Mamy je panu prze- kazać. Hanrahan zastanawiał się, o co chodzi z tym „podpułkownikiem”. 27

MoŜe lokalne rozkazy nakazywały pełną identyfikację stopnia ofi- cerskiego? - Tego się obawiałem - powiedział. - A byłem juŜ tak blisko domu. - Mogę przeczytać panu rozkaz, podpułkowniku Hanrahan? Tak, to na pewno były lokalne rozkazy. - Proszę. - MoŜe skupię się na najwaŜniejszych punktach, panie podpuł- kowniku - zaproponował major. - Dobrze - odparł zniecierpliwiony Hanrahan. Przeczuwał, co za chwilę usłyszy: przerwać podróŜ i zgłosić się do Dowództwa Armii Stanów Zjednoczonych na Pacyfiku, by czekać na nowe rozkazy. - Paragraf 34 Rozkazu Ogólnego numer 203, wydanego przez Departament Armii, Waszyngton 25, Dystrykt Kolumbii, datowanego 1 listopada 1958 roku - przeczytał major. - Dotyczy awansu podpuł- kownika Paula T. Hanrahana z Korpusu Łączności, zwanego dalej „pułkownikiem Paulem T. Hanrahanem z Korpusu Łączności piecho- ty” oraz tego, Ŝe wyŜej wymieniony oficer ma zgłosić się do słuŜby w Szkole Operacji Specjalnych i, cytuję: „objąć dowództwo Szkoły Operacji Specjalnych”. - A niech mnie - mruknął Hanrahan. - PrzecieŜ nie było mnie nawet na liście. - Widocznie na czyjejś liście pan był, pułkowniku - odparł major i zaśmiał się z cicha. - Czy będę pierwszym, który panu pogratuluje? - Tak - odrzekł Hanrahan. - Zatem gratuluję, sir. - Dziękuję. WciąŜ oszołomiony Hanrahan odłoŜył słuchawkę bez słowa po- Ŝegnania. Przez chwilę stał z pochyloną głową, wpatrując się w tele- fon. - Złe wieści, kochanie? - spytała Patricia, stając za jego plecami. Odwrócił się i zobaczył w jej oczach troskę. Przez moment nie mógł wydobyć z siebie głosu. - Nie miałabyś ochoty pocałować pułkownika? Pełnego, 28