PORUCZNICY
KAPITANOWIE
MAJOROWIE
PUŁKOWNICY
ZIELONE BERETY
GENERAŁOWIE
Zielone Berety
Dla wujka Charleya i Byka
zmarłych w październiku 1979.
Niech spoczywają, w pokoju.
I dla Donna. Kto kiedyś uwierzyłby w c z t e r y
gwiazdki1?
Oraz dla szeregowego J. S. B. II
Bateria „A" 2. batalionu 59.
Pułku Artylerii Przeciwlotniczej
Pierwszej Dywizji Pancernej,
który właśnie dołączył do Braterstwa.
Associated Presa, Waszyngton
Dla serwisu krajowego, godz. 20.45,19 lipca 1961,APW 31/253 Temat: Salinger -
..Żadnych komentarzy" w kwestiiAmerykanów ujętych w Zatoce Świń
Waszyngton, SC, 19 lipca. Sekretarz prasowy prezydenta, Pierre Salinger,
odmówił dziś wieczorem komentarzy na pytanie o amerykańskich
wojskowych, ujętych podczas nieudanej inwazji na Kulę w Zatoce Świń, i
nie potrafił albo nie chciał określić, z kim prezydent Kennedy uzgodnił, iż
nie będzie publicznyoh wypowiedzi w tej sprawie.
Pytanie zadał dziennikarz Associated Press dzisiaj o godzinie 20.05 po
wieczornej, transmitowanej na cały kraj, konferencji prasowej prezydenta.
Poprosiliśmy pana Salin-gera o udzielenie wyjaśnień w związku z
następującą wymianą zdań.
Meg Green („Chicago Sun-Times"). Panie prezydencie, utrzymują się plotki
o amerykańskich żołnierzach wziętych do niewoli po niepowodzeniu
operacji w Zatoce Świń. Mówi się, że przynajmniej na dwóch naszych
żołnierzach dokonano egzekucji. Co może pan powiedzieć na ten temat?
Prezydent Kennedy. Przykro mi, Meg, ale uzgodniłem, że nie będę się na ten
temat wypowiadał publicznie.
Meg Green. Z kim pan to uzgodnił, panie prezydencie?
Prezydent Kennedy. Charley Whaley, zdaje się, że pan jest następny.
Charley Whaley („Conservative Digest"). Panie prezydenoie,
7
czy któryś z amerykańskich wojskowych został wzięty do niewoli podczas
inwazji w Zatoce Świń?
Prezydent Kennedy: Na to pytanie już odpowiedziałem.
Poproszony o wyjaśnienia sekretarz prasowy prezydenta Sałinger
powiedział. „Po prostu w tej sprawie nie mam nic do dodania". I NA TYM
KONIEC.
I
1
Key West, Floryda
28 listopada 1961, 14.30
Tom Ellis nigdy dotąd nie był na jachcie, a pluskając się w morzu na kubańskiej
plaży, nie zanurzał się głębiej niż do pasa. Był młodym mężczyzną drobnej
budowy, o bardzo jasnej skórze i jasnobrązowych włosach. Wyglądał na mniej
więcej siedemnaście lat, chociaż w rzeczywistości miał dwadzieścia. Był
młodym człowiekiem o przyjemnej powierzchowności, do którego starsi ludzie
najchętniej zwracaliby się „synu". Rzadko jednak ktoś zawołał do niego w ten
sposób dwukrotnie. Tom Ellis nie lubił, kiedy mówiono do niego „synu" ani
kiedy traktowano go jak miłego młodzieńca. W takich wypadkach w jego
oczach pojawiał się lód, który potrafił zmrozić każdego, na kogo spojrzał. Nie
był pewien, czy Over Draught II technicznie jest jachtem. Słowo to
przywodziło mu raczej na myśl prezydenta i Jackie na ich łodzi żaglowej albo
tego bogatego Greka i jego śpiewaczkę operową na prywatnym statku
pełnomorskim. Być może istniało jakieś specjalne słowo na określenie takiej
łodzi, Tom jednak go nie znał. Nie sądził, żeby była to łódź motorowa. Po
długich rozważaniach doszedł w końcu do wniosku, że Over Draught II rzeczy-
wiście jest jachtem. Jachty to luksusowe łodzie, budowane po to, by przyjemnie
spędzać na nich czas, a nie pracować. Tymczasem tak luksusowe wnętrza jak na
Over Draught II Tom widywał do tej pory jedynie na filmach. Podłogi pokry-
wały dywany, a w największej kabinie, wyłożonej boazerią z drewna tekowego,
stało wielkie podwójne łoże. Kabina wyglądała jak pływająca wersja salonu w
penthousie. W rogu dyskretnie umieszczono bar z małym zlewem i lodówką.
Krzesła były pięknie obite, na ścianach wisiały
9
obrazy, a wyposażenia dopełniał dwudziestocalowy telewizor i muzyczny
zestaw stereofoniczny.
Na tylnej części kadłuba napisy z chromowanych liter, jakie widywało się na
samochodach, identyfikowały jacht najpierw jako Bertram, a pod spodem jako
Sport Fisher-man 42. Ten drugi napis, zdaniem Toma, odnosił się do długości
łodzi.
Właściciel tego cacka znajdował się na pokładzie. Był nim elegancki
siwowłosy mężczyzna w średnim wieku. Bez cienia wątpliwości już na
pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie człowieka, który mógł sobie na takie
cacko pozwolić. Był w przyjaznych stosunkach z kapitanem, przystojnym,
mocno opalonym mężczyzną w średnim wieku. Kapitan miał około trzydziestu
lat, jasne włosy i ubrany był raczej nieformalnie — w sprane cienkie spodnie
khaki i koszulkę polo. Kapitan przedstawił Toma właścicielowi i drugiemu
członkowi załogi, który wyglądał jak młodsza wersja kapitana. Ellis uznał, że
mogą być nawet braćmi. Młody blondyn był pierwszym oficerem, a Tom Ellis
miał żeglować na Over Draught 77 jako marynarz pokładowy.
• Mam nadzieję, że wiesz, jak niewielkie mam pojęcie o łodziach -
powiedział Ellis do oficera, kiedy ten pokazywał mu kabinę na dziobie, w
której miał złożyć swoje rzeczy.
• Nie ma zmartwienia - odparł oficer. - Paliwo już zatankowane,
zaopatrzenie jest już na pokładzie, pozostaje nam więc jedynie odcumować
i wypłynąć w morze.
• A jeśli dopadnie mnie choroba morska?
Tom zadał to pytanie z pewnym zakłopotaniem, jednak już dawno temu
nauczył się, że kłopotliwe pytania są na dłuższą metę mniej kłopotliwe, jeśli
zada się je na początku. Człowiek przynajmniej później nie robi z siebie idioty.
- Morze dzisiaj jak lustro - odparł oficer. - Nie mar
twiłbym się na zapas. Ale jeśli zaczniesz odczuwać jakieś
dolegliwości, zażyj to.
Podał mu mały plastikowy flakonik. Z nalepki wynikało, że to dramamina.
• Działa? - zapytał.
• W dziewięćdziesięciu procentach. Ale są osoby, które na morzu zawsze
chorują. Nie działa na nie żaden środek.
10
Łódź zadrżała, kiedy jeden po drugim ożyły silniki. Ellis popatrzył pytająco na
oficera.
- Teraz odcumujemy - powiedział ten z uśmiechem
i przepuścił go w drzwiach.
Kiedy znaleźli się z powrotem na pokładzie, w miejscu, które Ellis - z braku
lepszego słowa - określił jako „weranda", oficer wskazał mu półcalową
plecioną linę łączącą łódź z pomostem.
- Zajmij się nią - powiedział. - Ja pójdę na dziób. Kiedy
kapitan Blich wyda rozkaz, po prostu odwiąż ją, rzuć na
pokład, a następnie schowaj w pojemniku.
Pokazał na małą skrzynię, wbudowaną w niską ścianę otaczającą werandę.
- Zrozumiałem - powiedział Ellis.
Gdyby wcześniej powiedzieli mu, co będzie robił, pewnie poczytałby coś na
temat łodzi i jachtów, nauczyłby się przynajmniej właściwego nazewnictwa. W
bibliotece zapewne można znaleźć niejedną książkę na ich temat. Patrzył, jak
oficer biegnie wąskim przejściem na dziób.
- Poluźnić liny dziobowe i rufowe - krzyknął kapitan
z dachu kabiny.
Ellis zauważył, że na łodzi są dwa zestawy urządzeń kontrolnych, jeden na
górze i jeden w kabinie. Tych drugich używano zapewne w czasie deszczu. Albo
sztormu.
Znając swoje szczęście w takich sprawach, przewidywał, że nie zdążą jeszcze
dobrze odpłynąć od brzegu, nim złapie ich huragan.
Oficer dał mu znak, żeby odwiązał linę. Aby to zrobić, musiał wyskoczyć na
nabrzeże. Odwiązawszy linę, szybko skoczył z powrotem na pokład.
Dźwięk dieslowskich silników się zmienił, a dziób łodzi zaczął się odsuwać
od nabrzeża.
Uncja środka zapobiegawczego jest warta tyle co funt lekarstwa, pomyślał
Ellis. Wyjął z kieszeni flakonik dra-maminy i szybko wsunął dwie tabletki do
ust.
Over Draught II popłynęła w kierunku wyjścia z portu, po czym opuściła go,
poruszając się pomiędzy dwoma rzędami czegoś, co wynurzało się z wody.
11
- Boje - powiedział Ellis głośno, zadowolony, że wie,
co to jest.
Kiedy wyszli na głęboką wodę i pojawiły się pierwsze fale, a cała cholerna
łódź zaczęła się unosić i opadać, Tom się ucieszył, że wcześniej zażył
dramaminę. Wkrótce pomruk silników przeszedł w głuchy warkot i łódź z
każdą chwilą nabierała prędkości.
Trzydzieści minut później Tom był właściwie pewien, że nie zachoruje na
chorobę morską i nie zrobi z siebie dupka. Na łodzi było w gruncie rzeczy
całkiem przyjemnie. Siedział sobie na jednym z miękkich krzeseł,
przymocowanych do podłogi, i patrzył, jak woda przemyka wzdłuż burt.
Podszedł do niego oficer i uśmiechnął się.
• Jak się czujesz? - zapytał.
• Doskonale - odparł Ellis. - Jak szybko płyniemy?
• Och - westchnął oficer i popatrzył za burtę. - Mamy osiemnaście, może
dwadzieścia węzłów.
Ellis szybko dokonał w głowie obliczeń.
• A więc pozostały nam jakieś trzy godziny?
• Mniej więcej. Jeśli jesteś głodny, mamy tu trochę żarcia.
• Jedzenia? - zapytał Ellis z niedowierzaniem. - Dziękuję, nie chce mi się
jeść.
• Niedługo zmienisz zdanie. Na małych łodziach ludzie mają wielki apetyt.
Ellis wątpił, by w kwestii jedzenia mógł zmienić zdanie, jednak nic nie
powiedział.
• Mamy też piwo - dodał oficer.
• Może później.
Dwie godziny później Ellis przygotował sobie kanapkę z szynką i otworzył
puszkę seven-up. W sumie na jachcie nie było tak źle, jak się spodziewał.
Przypomniał sobie filozoficzną mądrość, że większość spraw, jeśli się im tylko
uważniej przyjrzeć, wcale nie wygląda tak źle jak na pierwszy rzut oka.
Skończywszy jeść, wszedł po drabinie na miejsce, z którego kapitan sterował
łodzią.
12
• Mogę tu przebywać? - zapytał uprzejmie.
• Jasne - odparł kapitan. - Lubię towarzystwo.
• Ile jeszcze?
• Jakieś trzydzieści do czterdziestu pięciu minut. Przypuszczam, że jesteś
gotowy.
• Tak jest.
Trzydzieści minut później na ekranie radaru pojawił się pulsujący punkt.
Kapitan wskazał go Ellisowi.
• To prawdopodobnie oni - powiedział.
• Skąd pan wie?
• Czytałeś kiedyś taką plugawą książkę Zwrotnik Raka Henry'ego Millera?
• Czytałem, kiedy byłem w szkole średniej.
• A my właśnie za kilka sekund dopłyniemy do zwrotnika Raka - wyjaśnił
kapitan. - To tam mamy się z nimi spotkać.
Dwie minuty później Ellis zaczął dostrzegać na horyzoncie, trochę na prawo
od dziobu, słaby zarys łodzi.
- To prawdopodobnie oni - powiedział kapitan. - Stoją
w miejscu.
W miarę jak zbliżali się do drugiej łodzi, Ellis widział jej sylwetkę coraz
wyraźniej. Była mniej więcej tej samej wielkości co Over Draught II, tyle że
węższa i osadzona niżej na wodzie. Kadłub miała szary, a nadbudówkę ja-
skrawoniebieską.
Zbliżając się do drugiej jednostki, kapitan zwolnił, a gdy znaleźli się bardzo
blisko, niemal zatrzymał Over Draught II. Gdy zbliżyli się do łodzi na odległość
pięćdziesięciu metrów, kapitan w jednej chwili dał całą wstecz. Over Draught
II natychmiast stanęła w miejscu i unosiła się teraz tylko na lekkich falach.
Ellis poczuł pulsowanie w skroniach i lekkie oszołomienie. Lepki pot wystąpił
mu na całym ciele.
- Jezu Chryste, Boże - zaczął się po cichu modlić. -
Tylko nie teraz, proszę.
Do rufy drugiej jednostki przymocowana była mała łódka. Z szarej łodzi
wskoczyło do niej trzech mężczyzn w kombinezonach khaki - Kubańczycy.
Rozległ się warkot silnika i mała łódka natychmiast ruszyła.
13
Ellis wszedł do nadbudówki Over Draught Iii po chwili powrócił z plastikową
dyplomatką. Podał ją oficerowi.
- Nie jest zamknięta na klucz - powiedział.
Oficer skinął głową.
Kiedy mała łódka dobiła do rufy Over Draught II, jeden z jej pasażerów
rzucił oficerowi linę. Ten złapał ją i przywiązał do mosiężnego słupka. Ellis
zajrzał do łódki. Znajdował się w niej jakiś podłużny przedmiot, opakowany w
czarny plastik i obwiązany linami. Kiedy jeden z Ku-bańczyków w łódcie
zobaczył Ellisa, natychmiast rzucił mu luźną linę. Ten za pierwszym razem jej
nie złapał, jednak druga próba była udana.
Kubańczyk wspiął się na tekową platformę do nurkowania na rufie Over
Draught II i przeszedł na pokład po wbudowanej w burtę drabinie.
Oficer i Ellis wciągnęli na łódź paczkę owiniętą w czarny plastik.
Kapitan podał dyplomatkę mężczyźnie, który wszedł na pokład. Ten położył
ją na deskach i otworzył. Zawierała pieniądze - banknoty dwudziestodolarowe w
paczkach po pięćdziesiąt sztuk. Każda opasana była papierową banderolą z
napisem „1000 dolarów po 20 dolarów. Paczek było pięćdziesiąt.
Tak jakby podejrzewał, że ma do czynienia z ludźmi, którzy chcą go oszukać,
Kubańczyk bezceremonialnie wybrał jedną paczkę, zerwał banderolę i starannie
przeliczył banknoty.
• Wszystko się zgadza - powiedział kapitan z rozdrażnieniem.
• Zobaczymy - odparł Kubańczyk, rzucił luźne banknoty na pozostałe i zaczął
przeliczać kolejną paczkę.
Tymczasem oficer i Ellis ostrożnie umieścili pakunek na pokładzie.
Ellis ukląkł, po czym błyskawicznym ruchem podniósł lewą nogawkę spodni
i wydobył spod niej nóż. Głośno odetchnął i wbił go w plastik. Plastik był
twardy i gruby, dlatego trwało dłuższą chwilę, zanim wykroił w nim sporą
klapkę. W otworze zobaczył twarz, oczy i otwarte usta. Spod plastiku niemal
eksplodował odór rozkładającego się
14
ciała. Twarz Ellisa zbielała, skoczył na równe nogi i rzucił się na Kubanczyka,
który wciąż liczył pieniądze. Odwrócił go i przyłożył ostrze noża do gardła
mężczyzny, po czym bluznął coś po hiszpańsku.
• Ellis! - zawołał przerażony kapitan.
• To nie jest komandor Eaglebury - powiedział Ellis po angielsku i
natychmiast eksplodował kolejnymi hiszpańskimi przekleństwami.
Kubańczyk krzyknął, gdy ostrze nacięło mu skórę na szyi.
Rozległy się charakterystyczne odgłosy przeładowywania broni i w drzwiach
głównej kabiny Over Draught II stanął jej „właściciel" i jego „przyjaciel".
Każdy z nich trzymał karabinek szturmowy Remington Armalite AR-15
kaliber .223.
- Jesteś pewien, Ellis? - zapytał „przyjaciel właściciela".
Nie odpowiedział. Gdy po raz kolejny zranił Kubanczyka
w szyję, ten znów krzyknął z bólu i przerażenia i szybko coś do niego
powiedział.
- Ten zakłamany sukinsyn twierdzi, że pewnie się
pomylił - przetłumaczył Ellis. - Mówi, że ma jeszcze inne
zwłoki i pewnie te drugie są właśnie tymi, których szu
kamy.
Pchnął Kubanczyka w kierunku krzesła i zmusił go, żeby na nim usiadł,
znowu nacinając mu skórę. Krew z jego szyi ciekła już szerokimi strużkami,
zabarwiając na ciemnoczerwony kolor koszulę khaki. W szeroko otwartych
oczach widniało przerażenie; cicho jęczał, modląc się jednocześnie do Matki
Boskiej.
Ellis przechylił się przez burtę i powiedział coś do Ku-bańczyków
znajdujących się w łódce.
• Odwiąż tę łajbę - odezwał się po chwili do oficera. -Wyślę ich, żeby nam
przywieźli właściwe zwłoki.
• A jeśli uciekną?
• Wtedy poderżnę temu sukinsynowi gardło i nakarmię nim ryby. - Ellis
ruchem głowy wskazał na Kubanczyka na pokładzie Over Draught II.
• Spokojnie, Ellis - powiedział kapitan.
• Nie cierpię cwaniactwa - warknął Tom i dodał po chwili: - Tego trupa
zabierzecie ze sobą.
15
Powtórzył to samo po hiszpańsku. Popatrzył na oficera.
- Pomóż mi.
Zwłoki zostały przerzucone na łódkę, a fala trupiego odoru sprawiła, że
twarz Ellisa znowu zbielała.
W połowie drogi na szaro-niebieską łódź Kubańczycy wyrzucili zwłoki w
czarnym plastiku za burtę. Na chwilę zniknęły pod wodą, ale zaraz wypłynęły
na powierzchnię.
Pięć minut później na Ouer Draught II dostarczono kolejne ciało. Ellis
znowu wziął nóż i rozciął plastik. Potem spojrzał na kapitana i pokiwał głową.
Kapitan zobaczył, że w jego oczach błyszczą łzy.
• Proszę dać temu... osobnikowi... pieniądze - zarządził kapitan lodowatym
głosem. - I niech spieprza na swoją łódź. Ale niech pozostanie przywiązana
do naszej. Uwolnimy całą trójkę, jak odpłyniemy na jakieś tysiąc metrów.
• Mam ochotę poderżnąć gardło temu draniowi - powiedział Ellis.
• Nie zrobisz tego, Ellis - odparł kapitan spokojnie, po czym wbiegł po
drabinie na mostek.
• Ma pan jakąś taśmę, kapitanie? - zapytał Ellis. -Muszę z powrotem zakleić
ten worek.
• Coś znajdę.
Ellis opadł na kolana i czekał na taśmę. Zatkał nos, by nie czuć smrodu
gnijącego ciała.
Gdy Ouer Draught II powoli odpłynął mniej więcej na tysiąc metrów, oficer
odczepił łódkę. Wówczas kapitan natychmiast dał całą naprzód.
Szaro-niebieska jednostka nie sprawiała wrażenia, by chciała ścigać Ouer
Draught II, a kiedy stało się jasne, że jej załoga nie będzie również strzelać,
„właściciel" i jego „przyjaciel" odłożyli broń. „Właściciel" wszedł do kabiny i
po chwili wrócił z kocem, którym nakrył ciało w czarnym worku.
- Najlepiej będzie, jak go tutaj zostawimy - powiedział
łagodnie do Ellisa.
Ellis pokiwał głową, usiadł na krześle i popatrzył w dal ponad rufą. Bardzo
się starał, żeby nie zerkać na koc.
Piętnaście minut później wstał i wszedł do kabiny. Podszedł do lodówki i
wyciągnął z niej puszkę schlitza.
- Jezu! - wrzasnął nagle „przyjaciel właściciela".
16
Ellis popatrzył na niego, a następnie wyjrzał przez bu-ląj, w stronę, którą
tamten wskazywał.
Jakieś sto metrów po prawej stronie woda była wzburzona i błyskawicznie
wynurzał się spod niej szaroczarny okręt podwodny. Pierwsza nad wodą
pojawiła się amerykańska flaga.
Kapitan zwolnił i zaczął manewrować jachtem w kierunku okrętu
podwodnego. Wreszcie gdy okręt znieruchomiał na morzu, znajdował się w
odległości zaledwie dziesięciu metrów od Over Draught II.
Na kiosku pojawił się oficer z elektronicznym megafonem.
- Pozdrowienia od kapitana, panie kapitanie - zadud
nił jego zniekształcony głos. - Zechce pan uprzejmie wejść
na pokład?
Chwilę później w drzwiach kabiny pojawił się kapitan.
- Pan także, poruczniku - oznajmił.
Ellis, z puszką piwa w ręce, poszedł za nim.
Marynarze z okrętu podwodnego umocowali do burty
ochraniacze. Po chwili dwaj z nich przeskoczyli na łódź i przyciągnęli ją
bosakami do okrętu podwodnego, aż ich burty się zetknęły.
Ellis wypił ostatni łyk piwa, wyrzucił puszkę do wody i ruszył za kapitanem,
który już stał na pokładzie okrętu podwodnego. Zasalutował witającemu go
oficerowi i barwom narodowym.
• Proszę o pozwolenie wejścia na pokład, sir - wyrecytował.
• Pozwolenia udzielam - odparł oficer i również zasalutował.
Kiedy na pokładzie znalazł się Ellis, oficer uśmiechnął się do niego i
powiedział:
- Witamy na pokładzie.
Ellis zasalutował regulaminowo, jemu i fladze, jak to chwilę temu uczynił
kapitan.
• Proszę o pozwolenia wejścia na pokład, sir.
• Pozwolenia udzielam.
• Panowie, proszę za mną- powiedział kolejny oficer marynarki, ubrany w
odprasowany mundur khaki, i poprowadził gości do luku w kiosku okrętu.
Gdy weszli do
17
środka, wewnętrzną drabinką wspięli się na jego szczyt. Stojący tam już oficer,
ze srebrnym orłem kapitana na kołnierzyku, uśmiechnął się i wyciągnął rękę.
• Porucznik Davis? - zapytał.
• Tak jest, sir.
• A pan to zapewne porucznik Ellis?
• Tak jest, sir.
Kapitan wręczył Ellisowi wydruk:
OPERACJA BEZPOŚREDNIA
NR 11-103 2305 CZASU MIEJSCOWEGO 28113 61
TAJNE
OD DOWÓDZTWA Sil PODWODNYCH ATLANTYKU DO
DOWÓDCY USSGATO
NATYCHMIAST ODEBRAĆ OD DOWÓDCY POMOCNICZEJ
JEDNOSTKI MARYNARKI OVER DRAUGHTII SZCZĄTKI
KOMANDORA PODPORUCZNIKA EDWARDA B. EAGLEBURY-EGO.
PRZETRANSPORTOWAĆ DO BAZY MARYNARKI W FILADELFII.
PORUCZNIK THOMAS J. ELLIS WYZNACZONY JAKO ASYSTA.
CZERNIK KONTRADMIRAŁ USN
Ellis oddał rozkaz kapitanowi, który przekazał go porucznikowi Davisowi.
• Ma pan bagaż na pokładzie tej łodzi, poruczniku? -zapytał kapitan.
• Nie, panie kapitanie - odparł Ellis.
- Cóż, prawdopodobnie jakoś temu zaradzimy.
Ellisa zaskoczył nagły dziwny gwizd, a potem widok
salutującego kapitana. Podążył za jego wzrokiem.
Stalowe nosze - Ellis znał ich poprawną nazwę, ale nie mógł jej sobie
przypomnieć -właśnie opuszczano na pokład Over Draught II. Przymocowano do
nich zwłoki w czarnym plastiku i po chwili uniesiono je z pokładu łodzi. Sześciu
oficerów i dziesięciu marynarzy stanęło na baczność, salutując, a jeden z nich
dmuchał w gwizdek, z którego rozlegał się dziwny dźwięk.
18
Komandora podporucznika Edwarda Eaglebury'ego pojmali, torturowali, a
następnie rozstrzelali jako szpiega funkcjonariusze kubańskiej służby
bezpieczeństwa. Teraz, gdy jego szczątki znalazły się na okręcie Marynarki
Wojennej Stanów Zjednoczonych, oddawano mu należne honory. Kiedy czarny
worek znalazł się na pokładzie, natychmiast został pośpiesznie wniesiony do
kiosku.
• Poproszę o pozwolenie opuszczenia mostku i okrętu, sir - powiedział
porucznik Davis, kiedy gwizdek umilkł.
• Pozwolenia udzielam - odparł kapitan. - Dobra robota, poruczniku.
• To przede wszystkim zasługa Ellisa, sir - stwierdził Davis. Podał mu rękę. -
Mam nadzieję, że się jeszcze kiedyś zobaczymy, poruczniku.
• Dziękuję za wszystko - powiedział Ellis.
Patrzył potem, jak Davis wychodzi z kiosku na pokład i zręcznie przechodzi
na jacht. Kiedy tylko się na nim znalazł, oficer, który przez cały czas trwał przy
sterze, odbił od okrętu podwodnego.
- Prędkość piętnaście węzłów - powiedział cicho do
wódca okrętu, a stojący za nim marynarz natychmiast
powtórzył rozkaz do mikrofonu.
Za rufą okrętu podwodnego zakotłowała się woda i jednostka ruszyła z
miejsca. Ellis zobaczył, że ostatni marynarze znikają w otworze w pokładzie.
• Proszę przejąć dowodzenie - odezwał się z kolei do oficera, który stał obok
niego. - Kiedy będziemy gotowi, zanurzamy się. Porucznik Ellis i ja
schodzimy do środka.
• Aye, aye, sir! - odparł oficer i zaraz zawołał przez ramię: - Kapitan
opuszcza mostek!
• Kapitan opuszcza mostek - powtórzył marynarz.
• Tędy, poruczniku - powiedział kapitan, wskazując Ellisowi drabinę.
Zdawało mu się, że schodzą co najmniej trzy lub cztery piętra w dół, do
pomieszczenia pełnego oficerów i marynarzy, z nieprawdopodobną liczbą
zegarów i wskaźników.
- Nie do końca rozumiem pańską rolę w tym wszyst
kim, poruczniku - powiedział kapitan. - Czy mogę o to
zapytać?
19
- Byłem na Kubie z komandorem Eagleburym - odparł
Ellis. - Skoczył na wyspę z moją Drużyną „A" na kilka dni
przed Zatoką Świń.
Kapitan zmarszczył czoło w zdziwieniu.
• Z pańską Drużyną „A"? Eaglebury skakał jako Zielony Beret?
• Tak.
• Rozumiem. Czy jest pan pierwszy raz na okręcie podwodnym?
• Tak jest, sir.
- Cóż, postaramy się, żeby było panu wygodnie.
Rozległ się długi sygnał jakby klaksonu.
- Zanurzenie, zanurzenie, zanurzenie - z kolei rozległo
się z głośników.
Ellis nie miał pojęcia, co się dzieje, ale odniósł wrażenie, że wszyscy inni
wiedzą, doskonale też się orientują, co mają robić, i wykonują swoje zadania
bez zbędnych rozkazów. Mniej więcej po minucie aktywność załogi jakby
trochę zmalała.
- Teraz płyniemy pod wodą? - zapytał, wyczuwając, że
pokład jest lekko pochylony do przodu.
Kapitan wskazał na jeden z zegarów kontrolnych. Oznaczony był informacją
GŁĘBOKOŚĆ W METRACH, a wskazówka na nim pokazywała, że jednostka
jest już głębiej niż pięćdziesiąt metrów poniżej lustra wody.
Do kapitana podszedł oficer, który wcześniej pozostał na mostku.
• Głębokość dwieście pięćdziesiąt, Paul - powiedział do niego kapitan. -
Prędkość czterdzieści węzłów.
• Aye, aye, sir.
• Sparks? - rzucił kapitan i natychmiast stanął przed nim kolejny marynarz.
• Tak, sir?
• Wyślij wiadomość do dowództwa. W odpowiedzi na rozkaz podjęcia
operacji bezpośredniej, jaki tam był jego numer, rozkaz wykonano.
• Aye, aye, sir - odparł radiowiec.
• Może pan wysyłać wiadomości spod wody? - zdziwił się Ellis.
20
Kapitan uśmiechnął się do niego.
- Nie. I nie jesteśmy w stanie osiągać czterdziestu
węzłów.
Oficer, który przed chwilą wydawał rozkazy, zachichotał.
- Będę w mesie - powiedział kapitan. - Muszę się napić
kawy i nie zdziwię się, jeśli porucznik EUis także da się
namówić na filiżankę.
2
Pokój Operacyjny
Biały Dom
Waszyngton, Dystrykt Columbia
28 listopada 1961, 21.05
Podoficer US Army przepuścił taśmę z Dowództwa Sił Podwodnych Atlantyku
przez maszynę deszyfrującą, a wydruk zaniósł wiceadmirałowi stojącemu z
rękami na biodrach i wpatrującemu się w mapę, przedstawiającą lokalizację
okrętów. Odczekał, aż wiceadmirał go zauważy, i bez słowa wręczył mu wydruk.
- Dziękuję - powiedział admirał odruchowo i zaczął czytać.
OPERACJA BEZPOŚREDNIA
NR 10-105 0105 CZASU MIEJSCOWEGO 29 LIS 61
TAJNE
OD DOWÓDZTWASILPODWODNYCHATLANTYKU DO
WIAD.. PREZYDENT
WIADOMOŚĆ Z USS GATO OTRZYMANA 0 0047 CZASU
MIEJSCOWEGO 28 LIS fal WSKAZUJE ŻE SZCZĄTKI
KOMANDORA PORUCZNIKA ODZYSKANO. GATO ZMIERZA W
KIERUNKU PORTU MARYNARKI WOJENNEJ W FILADELFII.
SPODZIEWANY CZAS PRZYBYCIA 1230 CZASU MIEJSCOWEGO 29
LIS 61.
KONTRADMIRAŁ BERRY DLA
DOWPODWPLOATL
21
Admirał rozejrzał się po pokoju, po czym przeszedł przez całą jego
szerokość, zmierzając ku drobnemu, łysiejącemu mężczyźnie w pogniecionej
szarej marynarce, który siedział w ławce dla stenografów - podobnej do ławki
szkolnej - pochylony nad teczką pełną żółtych kartek z dalekopisu. Mężczyzna
niczym nie zdradził, że zdaje sobie sprawę z obecności admirała.
- Masz wolną chwilę, Felter? - zapytał admirał sucho.
Zapytany zamknął teczkę z informacjami z dalekopisów
i wstał.
• Przepraszam cię - powiedział. - Właśnie, jak by to powiedzieć...
Koncentrowałem się.
• Mamy wiadomość z Gato - poinformował go admirał i podał mu wydruk.
Kiedy Felter przeczytał jego treść, admirał kontynuował: - Spotkasz się
wkrótce z prezydentem?
• Kiedy tylko skończę podsumowanie.
• Daj mu więc i to.
• Jasne.
Admirał odszedł. Felter powrócił do czytania wiadomości dalekopisowych.
Kiedy skończył, podszedł do biurka, przy którym siedział podoficer dyżurny.
Uśmiechnął się do niego i gestem poprosił o zwolnienie miejsca.
Gdy usiadł, otworzył szufladę biurka i wydobył z niej kartkę papieru. Na
kartce, na samej górze, wydrukowane były trzy linijki tekstu.
ŚCIŚLE TAJNE (prezydenckie)
Wyłącznie do wiadomości Prezydenta
Kopiowanie stanowczo zabronione
Słowa „ŚCIŚLE TAJNE (prezydenckie)" powtórzone były także u dołu
kartki.
Felter włożył kartkę do elektrycznej maszyny do pisania IBM i zaczął bardzo
szybko pisać. Na górze napisał datę, godzinę i słowa TYLKO JEDNA
STRONA. Pod spodem w krótkich zdaniach podsumował dane wywiadowcze,
które spłynęły do Pokoju Operacyjnego od ostatniego raportu, który sporządził
o godzinie dwunastej w południe. Zbliżywszy się do końca strony, na chwilę
przerwał, by
22
się zastanowić, czy napisać o zamordowaniu tureckiego generała czy o
zdobyciu szczątków komandora porucznika Edwarda B. Eaglebury'ego.
Zdecydował się na morderstwo. Było ważniejsze. Skończywszy, wykręcił
papier z maszyny i wstał.
• Jeśli do ósmej prezydent o to nie poprosi - odezwał się do dyżurnego
podoficera, wręczając mu teczkę z wiadomościami z dalekopisów - proszę
kazać to przemielić w niszczarce, dobrze?
• Oczywiście.
Felter złożył swój raport na trzy części, włożył go do koperty i wyszedł. Przy
małym biurku obok drzwi windy służbę pełnił Marinę. Kiedy zobaczył Feltera,
otworzył szufladę, wyciągnął z niej Colta wz. 1911A1 i położył go na biurku.
• Jeszcze po niego wrócę - powiedział Felter. - Na razie nie wychodzę, lecz
jadę na górę.
• Rozumiem - odparł żołnierz i schował pistolet z powrotem do szuflady.
Felter wsiadł do windy, która zawiozła go do apartamentów prezydenckich.
- Jest pan oczekiwany? - zapytał go agent Secret Ser-
vice, kiedy wysiadł z windy i stanął w niewielkim przed
pokoju.
Felter pokręcił głową.
- W takim razie proszę chwilę poczekać.
Agent podszedł do podwójnych drzwi na końcu przedpokoju. Zapukał i
otworzył drzwi niemal natychmiast.
- Przyszedł pan Felter, panie prezydencie - powiedział.
Odwrócił się i skinął ku niemu głową. - Prezydent pana
przyjmie, panie Felter.
Felter wszedł do środka. Prezydent siedział w bujanym fotelu ze szklanką
whiskey w ręce. W pokoju był również prokurator generalny. On z kolei
zajmował miejsce na prostym krześle, lecz także miał w ręce szklankę. W
pokoju były jeszcze dwie ładne kobiety. One także raczyły się alkoholem.
- Mam nadzieję, że przychodzisz towarzysko, Sandy -
powiedział prezydent.
23
- Mam podsumowanie, panie prezydencie. Oraz to.
Podał prezydentowi kopertę z raportem. Prezydent
wziął ją od niego, przeczytał kartkę i podał ją z kolei swojemu bratu. Następnie
zajął się wiadomością z Dowództwa Sił Podwodnych Atlantyku. Ją także
przeczytał.
Prokurator generalny położył kartkę na stole, tekstem do góry.
• Skończył pan, panie Kennedy? - zapytał Felter, podchodząc do stolika z
ewidentnym zamiarem zabrania kartki.
• Koniec nastąpi dopiero wtedy, pułkowniku - powiedział niegrzecznie
prokurator generalny - kiedy skopiuję ten papier i przekażę go na Kreml.
Bobby nie lubił pułkownika Feltera. Prawdopodobnie dlatego, że obaj byli
do siebie bardzo podobni pod względem charakterów, tak przynajmniej sądził
prezydent.
• Spokojnie, Bobby - powiedział prezydent ostrym tonem. Podszedł do
stolika, zabrał podsumowanie i podał je Felterowi. - Sandy, czy zechciałbyś
poinformować państwa Eaglebury?
• Nie, panie prezydencie.
• Jasne - westchnął prezydent.
Zauważył, że na twarz jego brata powrócił grymas niechęci. Zadał przecież
proste pytanie i otrzymał natychmiastową odpowiedź. Doskonale rozumiał i
akceptował bezpośredniość i lakoniczność Feltera. Tymczasem Bobby uważał
ją za niegrzeczność.
• A czy zechcesz reprezentować mnie na pogrzebie? -rzucił kolejne pytanie.
• Jeśli zwolni mnie pan na kilka godzin z obowiązków, które wypełniam
tutaj, będę zaszczycony.
• Zaplanuj to więc - postanowił prezydent. - Wszystko da się zrobić.
Zakładam, że pułkownik Hanrahan i jego ludzie też będą chcieli pojechać
na pogrzeb.
• Tak sądzę - odparł Felter.
• Ja też chciałbym tam być.
• Jack, nie będziesz miał na to czasu - powiedział prokurator generalny.
• Prawdopodobnie nie - przyznał prezydent. - Ale na wszelki wypadek to
zaplanuj, Felter, dobrze? Bardzo dys-
24
kretnie. Jeśli mimo wszystko znajdę czas, to wezmę udział w tym pogrzebie.
• Dobrze.
• I przypilnuj, żeby w bazie w Filadelfii wiedzieli, co się właściwie dzieje.
Jestem pewien, że przybyciu zwłok komandora chcieliby nadać właściwą
oprawę.
• Oczywiście, panie prezydencie.
• Wystarczy, jak zajmiesz się tym jutro, Sandy - powiedział prezydent. - Z
samego rana. A teraz jedź do domu. Spędziłeś tu cały dzień.
• Rozumiem.
• To nie jest sugestia, Felter.
• Tak, panie prezydencie.
• Dobranoc, pułkowniku Felter. Nie chciałbym mówić ci tego dzisiaj po raz
drugi.
Felter skinął głową prezydentowi na pożegnanie, odwrócił się i szybkim
krokiem wyszedł z pokoju.
Kiedy drzwi się za nim zamknęły, prokurator generalny powiedział:
• Nie wiem, co ty takiego widzisz w tym palancie? Dlaczego w ogóle się z
nim zadajesz?
• Jest bardzo inteligentny, Bobby. Inteligentniejszy od ciebie. - Prezydent
roześmiał się. - Rzecz jasna, nie ganię cię za to, że nie lubisz ludzi, którzy
są inteligentniejsi od
. ciebie i dają ci to do zrozumienia.
3
Dowództwo
Szkoła Operacji Specjalnych Armii Stanów Zjednoczonych
Fort Bragg, Karolina Północna
29 listopada 1961, 10.00
Sierżant szef Szkoły Operacji Specjalnych był wysokim, muskularnym
osobnikiem o krótkich włosach. Nazywał się E. B. Taylor. Właśnie zadzwonił
telefon na jego biurku. Słuchawkę podniósł jego zastępca, starszy sierżant wy-
glądający jak jego młodsza wersja. Po chwili dwukrotnie zapukał w biurko, co
było sygnałem, że telefon jest właśnie do Taylora.
25
• Sierżant Taylor.
• Mam łączenie na koszt rozmówcy od niejakiego porucznika Thomasa
Ellisa - odezwała się telefonistka. -Przyjmie pan?
• Proszę łączyć - odparł Taylor z uśmiechem i ruchem ręki poprosił, żeby
starszy sierżant także posłuchał. Kiedy tylko usłyszał pierwsze słowa
Ellisa, zareagował uniżenie: - Tak jest, poruczniku Ellis. Czym mogę panu
dziś służyć, poruczniku?
• Jestem w Filadelfii - powiedział Ellis.
• Miło to słyszeć, panie poruczniku. Jestem pewien, że pułkownik będzie
zachwycony, jak to usłyszy! To miło z pana strony, że zechciał pan
zadzwonić i poinformować nas o tym.
• Lepiej zapytaj pułkownika, czy zechce ze mną porozmawiać.
• Jestem pewien, że pułkownik z zachwytem skorzysta z takiej szansy.
Proszę chwileczkę poczekać, panie poruczniku.
Odsunął słuchawkę od prawego ucha i jednocześnie osłonił dłonią mikrofon.
Następnie nacisnął przycisk in-terkomu, który stał po jego lewej ręce.
• Pułkowniku, mam na linii Ellisa, rozmowa jest na nasz koszt. Brzmi jak
głos zbłąkanej duszyczki.
• Dzwoni z Filadelfii?
• Tak, sir.
• Ellis - powiedział pułkownik Paul T. Hanrahan, przyjmując grę Taylora,
który pozostał na linii. - Kto ci pozwolił jechać do Filadelfii?
Ellis nie odpowiedział i, ku rozczarowaniu Taylora, pułkownik od razu
zmiękł.
• No dobrze, Ellis - powiedział Hanrahan, zmieniając ton. - Wczoraj
wieczorem dzwonił do mnie pułkownik Felter i wyjaśnił sytuację. Czy
dotychczas wszystko idzie dobrze?
• Marynarka przejęła sprawę - odparł Ellis. - Na okręcie podwodnym
umieścili ciało w trumnie, a w porcie odbyła się skromna ceremonia. Byli
tam jego ojciec i siostra. Nie wypadło to najlepiej, ale w sumie pogrzeb jest
dopiero
26
pojutrze. Chciałbym tu zostać do tego czasu, poprosiła mnie o to nawet siostra
komandora, jednak nie mam żadnego ubrania, munduru i...
• ...i chcesz, żeby ktoś, na przykład sierżant Taylor, poszedł do twojej
kwatery i zabrał stamtąd jakieś odpowiednie ciuchy? A może to tylko moje
błędne przypuszczenie?
• Nie, panie pułkowniku - odparł Ellis. - Mundur wyjściowy jest w szafie.
Tylko nie wiem, w jaki sposób mógłby go tutaj dostarczyć.
• Będziemy w Filadelfii dzisiaj po południu. Pułkownik MacMillan, major
MacMillan, major Parker, Wojinski i ja. Zabierzemy więc także twój
mundur. A ty tymczasem zarezerwuj nam miejsca w hotelu.
• W którym hotelu? - zapytał Ellis.
Pytanie było dobre, bo Hanrahan jeszcze się nad tym nie zastanawiał, a
tymczasem odpowiedzi musiał udzielić natychmiast.
• Bellevue Stratford - odparł. Była to jedyna nazwa hotelu w Filadelfii, jaką w
tej chwili pamiętał. Hotel był sławny, a więc zapewne cholernie drogi, teraz
jednak liczyło się tylko to, że udzielił porucznikowi odpowiedzi. - Jeśli nie
dasz rady umieścić nas właśnie tam, zostaw przynajmniej wiadomość w
recepcji, gdzie jesteś. Jasne?
• Tak jest. Bellevue Stratford.
• Do zobaczenia - powiedział Hanrahan. - I nie wdaj się do wieczora w
żadną awanturę.
Pułkownik odłożył słuchawkę i ułożył usta w taki sposób, jakby chciał głośno
gwizdnąć. Nie musiał. W drzwiach jego gabinetu natychmiast stanął sierżant
szef Taylor.
• Podsłuchiwałeś? - zapytał Hanrahan.
• Bagaż porucznika, w tym mundur wyjściowy razem z jego Medalem za
Dobre Sprawowanie, jest już w sekretariacie, sir.
27
4
Strzelnica poligonowa Fort Rucker, Alabama 29
listopada 1961, 11.30
Pułkownik Jack Martinelli był dobrym strzelcem i ćwiczenia w strzelaniu do
rzutków traktował bardzo poważnie. Miał doskonale dobrany zestaw
Browninga Diana Grade, przygotowany specjalnie dla niego w Fabriąue
Nationale des Armes de la Guerre w Liege, w Belgii. Zestaw składał się z
dwóch kolb z zamkami, do których pasowały cztery lufy. Dwunastkę i
dwudziestkę montował do pierwszego, natomiast dwudziestkęósemkę i
czterystadziesiątkę - do drugiego.
Dzisiaj pułkownik strzelał z dwudziestkiósemki, zmagając się z
przeciwnikiem, który właściwie nie był jej wart. Wolałby czterystadziesiątkę,
broń ekspertów, jednak podpułkownik Craig W. Lowell, z którym rywalizował,
nie miał broni o takim kalibrze. Miał dwudziestkęósemkę, wykonaną dla niego
w rodzinnej firmie Hansa Schroedera w Feriach, małej austriackiej wiosce.
Pułkownik Martinelli, który wiele wiedział o broni palnej, zdawał sobie
sprawę, że jeden Schroeder jest wart znacznie więcej niż cały jego zestaw
Browninga Diana Grade. Wiedział też, że nie jest to najlepsza broń, jeśli się
chce strzelać do rzutków. Mimo to podpułkownik Lowell uzyskiwał lepsze
wyniki od niego, i to znacznie lepsze. Pułkownik Martinelli był potężnym,
krępym mężczyzną o ciemnych włosach i lekko śniadej karnacji, która stawała
się jeszcze ciemniejsza za każdym razem, kiedy chybiał celu. Podpułkownik
Lowell był wysokim, gibkim blondynem z bujnymi wąsami. Przyjaciele i
znajomi nadali mu przezwisko Książę.
Na cywilne ubrania, czyli jaskrawe kolorowe spodnie i trykotowe sportowe
koszulki (takie jakie zazwyczaj nosi się na polach golfowych), obaj oficerowie
założyli kamizelki strzeleckie. Kamizelka pułkownika Martinellego ozdobiona
była insygniami, które świadczyły, iż jest dożywotnim członkiem Narodowego
Stowarzyszenia Strzeleckiego,
28
instruktorem strzelectwa, strzelcem wyborowym oraz człowiekiem, który pobił
w strzelaniu do glinianych rzutków aż sześć rekordów kraju w trafianiu po kolei
25, 50, 75, 100, 150 i 200 rzutków. Z kolei kamizelka Lowella miała jedynie
naszyty emblemat Narodowego Stowarzyszenia Strzeleckiego i wyhaftowaną
małą Odznakę Bojową Piechoty.
Noszenie takiego symbolu urągało przepisom i pułkownik Martinelli
przypomniał sobie z pewnym rozdrażnieniem, jak Lowell powiedział kiedyś, że
Odznaka Bojowa Piechoty jest jedyną, która cokolwiek znaczy, bo trafienie
odpowiadającego ogniem celu jest znacznie trudniejsze od rozstrzeliwania
bezbronnych glinianych gołąbków.
Pułkownik Martinelli był artylerzystą i był pewien, że wystrzelił więcej
pocisków artyleryjskich w walce niż Lowell nabojów z karabinu, jednak w
przeciwieństwie do żołnierzy piechoty, wojsk pancernych czy korpusu medycz-
nego, artylerzysci nie mieli oznak, które by to ogłaszały całemu światu. Nie
wiadomo, dlaczego fakt ten martwił pułkownika Martinellego.
- Skoncentruj się, Jack - poradził mu uprzejmie Lo
well. - Opieraj policzek o kolbę.
Martinelli był pewien, że Lowell mówi to, żeby jeszcze bardziej wytrącić go z
równowagi, i miał całkowitą rację. Spojrzał na niego bykiem.
• Strzelasz za bardzo w prawo - kontynuował Lowell tonem cierpliwego
nauczyciela. - Może za bardzo chcesz trafić, Jack? Pomyśl o czymś
przyjemnym, o cicho szumiącej wodzie albo o czymś takim.
• Dziękuję za radę. - Martinelli z trudem zmusił się do uśmiechu.
Przez chwilę udawał, że ogląda zamek Browninga. Potrzebował czasu, żeby
się uspokoić.
• Coś nie tak z karabinem? - zapytał podpułkownik Lowell z troską w głosie.
• Chyba dostało się do niego trochę piasku.
• Mam ci w czymś pomóc?
- Nie, mam nadzieję, że już wszystko w porządku.
Lowell był przemądrzałym dupkiem. Zrażał do siebie
ludzi nie tylko na strzelnicy i właśnie dlatego tak długo
29
był majorem - ta świadomość nieco poprawiła nastrój pułkownika
Martinellego.
Podpułkownik Lowell był zarówno jednym z najmłodszych majorów w armii i
- do czasu, gdy w końcu otrzymał awans - jednym z najstarszych. Martinelli
wiedział, że uważa się go za jednego z najbardziej inteligentnych oficerów i -
jeśli wierzyć generałowi majorowi Paulowi Jigg-sowi, dowódcy jednostki -
absolutnie najlepszego dowódcę liniowego. Jednak miał w swojej karierze
lepsze i gorsze okresy. Wzorowa służba przeplatała się w niej z nadzwyczajną
głupotą. Nie miało to dla niego znaczenia, pewnie dlatego, że był cholernie
bogaty. W każdym razie był już na skraju wydalenia ze służby. Dwukrotnie
pominięty przy awansach, uzyskał promocję dopiero za trzecim razem, do-
słownie w ostatniej chwili. I to Biały Dom, a nie Pentagon, przesłał Senatowi
wniosek do zatwierdzenia. Pentagonowi najwyraźniej nie zależało na tym, żeby
major Lowell kontynuował karierę wojskową.
Po tym jak Lowell z poświęceniem i odwagą ocalił Fel-tera i wielu innych
żołnierzy w czasie inwazji w Zatoce Świń, generał E. Z. Black,
głównodowodzący Armii Stanów Zjednoczonych na Pacyfiku, napisał do
prezydenta osobisty list z prośbą, aby go awansowano i zatrzymano w siłach
zbrojnych. Prezydent, który miał słabość do odważnych i błyskotliwych
ekscentryków, wyraził zgodę i kariera Lo-wella została uratowana po raz
kolejny. Cóż, Lowell miał swoich obrońców, takich jak Black, Jiggs czy nawet
Jack Martinelli, ale miał też zagorzałych przeciwników.
Jednak w takich chwilach jak teraz wściekły Jack Martinelli gotów byłby
utopić Craiga Lowella w łyżce wody.
Załadował Browninga dwoma nabojami, zatrzasnął zamek i odbezpieczył.
Posługiwał się własną amunicją, ponieważ był przekonany, że potrafi robić
lepsze naboje, niż jest w stanie kupić. Dzisiaj jednak nawet amunicja źle się
spisywała. I w ogóle nic nie działało, jak należy. Może to oliwa dostała się na
spłonkę, a może proch zwilgotniał, a może nastąpiła jakaś inna katastrofa?
Cholernie chciał pokazać Lowellowi, że jest lepszy od niego, chciał niszczyć
30
w powietrzu gliniane cele, jednak te co chwilę spadały na ziemię nietknięte.
Stojący za nim sędzia, szef strzelnicy w stopniu starszego sierżanta, nacisnął
przycisk w ręcznym sterowniku. Do wyrzutni natychmiast dotarł impuls
elektryczny, który spowodował wyrzucenie celu w powietrze.
Martinelli mocno chwycił Browninga, przycisnął go do ramienia i
wymierzył. Celując tuż pod gliniany obiekt, strzelił.
Okrągły gliniany dysk zakołysał się — pocisk właściwie się o niego otarł -
jednak nie zmienił toru lotu.
Martinelli usłyszał, jak Lowell cmoka ze współczuciem, jednak nie miał czasu
się nad tym zastanawiać, bo w powietrzu pojawił się kolejny cel. Leciał
znacznie wolniej i pułkownik tym razem mógł go spokojnie dostrzec w wy-
cięciu muszki. Znów strzelił, z identycznym efektem jak przed chwilą.
- No trudno, Jack. - W głosie Lowella brzmiało fałszy
we współczucie. - Oba niemal trąciłeś. A tak nawiasem
mówiąc, co ci powiedział lekarz na ostatnich okresowych
badaniach wzroku?
Martinelli wolał milczeć, bo mógłby zareagować w sposób, którego by później
żałował.
Lowell stanął na stanowisku i niemal natychmiast krzyknął do sierżanta:
- Akcja! - Po chwili dwukrotnie strzelił i w powietrzu
rozprysły się dwie gliniane rzutki. Odwrócił się do Mar-
tinellego i uśmiechnął się do niego łagodnie. - Może już
jesteś trochę za stary na tę grę, Jack.
Martinelli zmierzył Lowella zimnym wzrokiem, a następnie popatrzył
przelotnie na trawę, na której wylądowały gliniane rzutki, których nie zdołał
ustrzelić. Zaraz jednak przyjrzał im się znacznie uważniej. Dostrzegł ich jakieś
może z sześć. Wbite w murawę strzelnicy lśniły, odbijając promienie
jesiennego słońca.
Normalnie wystarczy lekkie uderzenie, żeby pękały, pomyślał. No i, do
cholery, one przecież nie powinny lśnić w słońcu.
Niemal wcisnął broń w ręce Lowella.
31
- Sierżancie - usłyszał jego głos. - Czy nie odnosi pan
wrażenia, że pułkownik podejrzewa jakąś nieprawidło
wość?
Szef strzelnicy roześmiał się.
Martinelli podniósł z trawy niezniszczony cel. Pomalowany był na biało,
ostemplowany był napisem WINCHE-STER-WESTERN, jednak z pewnością
nie był wykonany z gliny.
- Ty sukinsynu! - krzyknął Martinelli i spojrzał wście
kle na Lowella.
Ten radośnie rechotał. Sierżant z trudem zachowywał powagę. Martinelli
zebrał z trawy jeszcze siedem aluminiowych popielnic.
Jego złość w jednej chwili minęła, zorientował się bowiem, że dowcip,
którego padł ofiarą, wymagał sporych zabiegów i przygotowań. Roześmiał się.
Potrząsnął głową i, trzymając w jednej ręce chyboczącą się stertę popielnic,
ruszył z powrotem na linię strzelecką, starając się wyglądać na
rozzłoszczonego.
Tymczasem na parking wjechał samochód sztabowy i zatrzymał się obok
buicka kombi należącego do Martinel-lego. Kiedy wysiadł z niego pasażer,
Martinelli zobaczył na jego głowie czapkę ze złotym sznurem i dwiema
gwiazdkami generała majora.
Lowell pewnie zaprosił tu Paula Jiggsa, żeby zobaczył, jak z niego zadrwił.
Złość Martinellego natychmiast powróciła.
Podszedłszy do Jiggsa, który już stał obok Lowella, Martinelli zasalutował.
Regulaminowo, będąc po cywilnemu, nie musiał tego robić, jednak generał to
w końcu generał.
• Czy ten drań cię zaprosił, żebyś był tego świadkiem? -zapytał Martinelli.
• Świadkiem czego, Jack? - zdziwił się Jiggs.
• Jak mnie wrobił w strzelanie do aluminiowych popielniczek!
• Opierając się na przepisach paragrafu trzydziestego pierwszego kodeksu
wojskowego - oznajmił Lowell poważnym tonem - odmawiam
wypowiedzi, gdyż mogłaby ona zostać użyta przeciwko mnie.
32
• Załatwiłeś mnie - warknął Martinelli. - Ale od tej chwili nie miej nadziei na
spokojny sen i często oglądaj się za siebie.
• Zatelefonowałem na oddział - powiedział generał Jiggs - i twoja sekretarka
powiedziała mi, raczej niechętnie, że obaj odbywacie planowane zajęcia
szkoleniowe w terenie. Zrozumiałem, co to znaczy, dlatego tutaj przy-
jechałem.
• Coś się stało? - zapytał Martinelli.
• Przede wszystkim mogłem się dzięki temu wyrwać z biura. Pomyślałem, że
może macie jakąś zapasową broń.
• Jasne - przytaknął Lowell. - Mam w samochodzie dwunastkę.
• Najpierw zajmijmy się jednak poważnymi sprawami. Lowella poproszono,
żeby niósł trumnę na pewnym pogrzebie. Jeśli nie ma powodu, który by mu
to uniemożliwiał, a musiałby to być cholernie poważny powód, chciałbym,
żeby się tej prośbie podporządkował.
• Nic mi nie przychodzi do głowy. A tobie, Craig? - zapytał Martinelli.
• Zupełnie nic.
• To dobrze, bo prośba pochodzi od samego Feltera -powiedział Jiggs. - Czyli
faktycznie z Białego Domu.
• Kto umarł?
• Oficer marynarki, komandor Edward B. Eaglebury.
• Twój przyjaciel, Lowell? - zapytał Martinelli.
• Tak.
Martinelli wyczuwał, że sprawa ma zapewne drugie dno, ale jednocześnie
zrozumiał, że usłyszał już wszystko, co było przeznaczone dla jego uszu.
• Natychmiast czasowo oddeleguję Lowella - powiedział do generała. -
Dokąd miałby się udać?
• Do Filadelfii. Pogrzeb jest jutro.
• Czy Felter powiedział, w jaki sposób dostaliśmy zwłoki? - zapytał Lowell.
Jiggs posłał mu chłodne spojrzenie, dając do zrozumienia, że poruszył temat,
którego poruszać nie należało.
- Daj spokój, Paul - mruknął Lowell. - Przecież Ku-
bańczycy wiedzą, że on nie żyje. Sami go zastrzelili.
33
• Felter nic na ten temat nie mówił. Prawdopodobnie pośredniczyli
Szwajcarzy.
• To był dobry żołnierz - powiedział Lowell. Po chwili dodał. - Zaraz
przyniosę broń.
II
l
Międzynarodowy Port Lotniczy w Filadelfii
29 listopada 1961, 18.00
Kiedy pasażerowie lotu numer 208 linii lotniczych Northeast Airlines zaczęli
ukazywać się w bramie numer trzy, podpułkownik Craig W. Lowell i porucznik
Thomas J. EUis już na nich czekali. Porucznik Ellis ubrany był w spodnie khaki,
koszulę khaki z rozpiętym kołnierzykiem i hlado-niebieską pikowaną kurtkę
narciarską zapinaną na zamek błyskawiczny, którą kupił zaledwie godzinę
wcześniej w sklepie z odzieżą męską w hotelu Bellevue Stratford. Wyglądał jak
młodzieniec z college'u powracający do domu na wakacje. Pułkownik Lowell
wyglądał z kolei tak, jak powinien wyglądać każdy wojskowy. Jego wizerunek
mógłby zawisnąć w holu klubu oficerskiego w Bragg z podpisem „Przepisowo
ubrany oficer".
Jego nienagannie uszyty mundur wykonany był z najwyższej jakości
materiału. Pochodził od krawców londyńskich, którzy ubierali oficerów
brytyjskich od czasów poprzedzających wojnę o niepodległość Stanów
Zjednoczonych i oficerów amerykańskich - tych, których było na to stać - od
czasów poprzedzających I wojnę światową.
Do lewego rękawa jego kurtki mundurowej przyszyte były pomarańczowo-
czarne insygnia Centrum Lotnictwa Wojsk Lądowych. Poza tym na kołnierzu
miał srebrny liść dębowy, oznaczające stopień wojskowy skrzyżowane szable
kawalerii nałożone na insygnia wojsk pancernych, skrzydełka pilota Wojsk
Lądowych z gwiazdą potwier-
34
dzającą staż pilota, a ponad nimi miniaturową (i przez to nieautoryzowaną w
żadnym regulaminie) Odznakę Bojową Piechoty z gwiazdą na srebrnym
karabinie, otoczonym wieńcem laurowym, oznaczającą powtórne przyznanie
odznaki.
Pułkownik Lowell był wysokim, muskularnym blondynem z wąsami. Był
przystojny, a w doskonale skrojonym mundurze, uzupełnionym czapką ze złotą
jajecznicą oficera polowego stanowił obiekt pełnych szacunku spojrzeń, rzu-
canych przez cywilów znajdujących się w terminalu. Stojąc obok niego, Ellis
czuł się jak łachmyta.
Czterej pasażerowie, którzy wysiedli z samolotu linii Northeast z Atlanty,
także nosili mundury. Był wśród nich pułkownik Paul T. Hanrahan, ze
skrzyżowanymi karabinami piechoty na kołnierzu. Miał rude włosy, rumianą
twarz i nie imponował posturą. Zaraz za nim z samolotu wyszedł podpułkownik
Rudolph G. MacMillan, kolejny żołnierz piechoty, krępy, o okrągłej twarzy, a po
nim major Philip Sheridan Parker IV - czarny jak smoła pancerniak, o szerokich
ramionach, liczący sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu i prawie sto
kilogramów żywej wagi. Ostatni wysiadł chorąży Stefan T. Wojinski, bladolicy,
o potężnym torsie i krótkiej szyi.
Mieli różne stopnie wojskowe, jednak ubrani byli w identyczne zielone
mundury. Wszyscy nosili odznaki spadochroniarzy, a nogawki spodni mieli
opięte wokół lśniących butów, jakich używa się do skoków ze
spadochronem/Wszyscy mieli przy mundurach także Odznaki Bojowe Piechoty.
MacMillan i Parker nosili skrzydełka pilotów Lotnictwa Wojsk Lądowych.
Skrzydełka MacMillana miały gwiazdę otoczoną wieńcem, symbolizującą
instruktora pilotażu. Na ramionach kurtek mieli przyszyte paski z napisem
AIR-BORNE, a pod nimi naszywki Sił Specjalnych. Ponadto wszyscy mieli na
głowach zielone berety.
Lowell podszedł do pułkownika Hanrahana i podał mu rękę.
- Oho! - zawołał ponad jego ramieniem do majora Par-kera. - Elegancka
dziewczynko, zaraz pobiegnę po dwa pudełka ciasteczek czekoladowych i po
wafelki waniliowe!
35
Major Parker potrząsnął głową, ale musiał się uśmiechnąć. Na tle
smolistoczarnej skóry jego zęby wydawały się nienaturalnie białe.
- Przestań się wydurniać, Craig - warknął Hanrahan
ze złością. Miał dosyć problemów z Zielonymi Beretami
i bez przemądrzałych uwag Craiga W. Lowella.
Dwa dni wcześniej otrzymał dyrektywę z Dowództwa Armii Kontynentalnej.
Dyrektywa nie przeszła normalnymi kanałami komunikacyjnymi. Jego
egzemplarz, zaadresowany „Do osobistej wiadomości pułkownika Paula T.
Hanrahana", znajdował się w kopercie z adresem zwrotnym „Biuro dowódcy,
Dowództwo Armii Kontynentalnej, Fort Monroe, Wirginia". Nie towarzyszył
jej żaden dodatkowy list. Adres zwrotny mówił właściwie wszystko, a treść
była jasna: zabraniała noszenia „niestandardowych nakryć głowy, w tym nakryć
w formie zagranicznych «beretów»".
Uznał, że za dyrektywą stoi generał porucznik H. H. „Trzy H" Howard. Nie
tak dawno zlekceważył lokalny rozkaz Howarda zakazujący noszenia zielonych
beretów, twierdząc, że skoro Szkoła Operacji Specjalnych znajduje się na
terenie Fort Bragg, podobnym rozkazom nie podlega. Howard nie miał władzy,
jaką posiadało nad Siłami Specjalnymi Dowództwo Armii Kontynentalnej.
Hanrahan nie powiedział nikomu o tym rozkazie, nawet sierżantowi szefowi
Taylorowi, który generalnie wiedział o wszystkim, co robi Hanrahan. Wiedział,
że po powrocie do Bragg będzie musiał go wykonać. Na razie jednak starał się
go ignorować.
Uznał, że będzie stosownie, jeśli zielony beret zostanie pochowany z
komandorem porucznikiem Edem Eaglebu-rym, oficerem marynarki, który
przecież wyskoczył z samolotu nad Kubą jako żołnierz Zielonych Beretów.
• Uważam, że wszyscy wyglądacie doskonale - kontynuował Lowell,
niezrażony. - Będę dzisiaj spał spokojnie, mając pewność, że
bezpieczeństwo narodu znajduje się w waszych rękach.
• On coś wypił - powiedział MacMillan ze zdumieniem.
• Niemożliwe - odparł Wojinski.
• Jak się masz, Ski? - zapytał go Lowell i podał mu rękę.
36
• Cześć, Ellis - powiedział z kolei pułkownik Hanra-han. - Widzę, że nie
potrzebowałeś dużo czasu, żeby wpaść w złe towarzystwo.
• Dobry wieczór, panie pułkowniku.
• I wasze szczęście, że w nie wpadł - stwierdził Lo-well. - Ponieważ ciągnie
się za wami sława facetów, którzy nie potrafią znaleźć drogi do wyjścia z
kibla, postanowiłem przejąć odpowiedzialność za logistykę tej misji.
Tymczasem zechciejcie zabrać wasze bagaże i pójść za mną...
• Co masz na myśli? - zapytał Hanrahan.
• Mówiąc o logistyce?
W odpowiedzi Hanrahan pokiwał głową.
• Mam pokoje hotelowe, środki transportu i plan. Ponadto dokonałem
rekonesansu terenu. Wiem, dokąd jedziemy.
• Czy w czasie tego rekonesansu dużo czasu poświęciłeś whiskey?
• Wypiłem odrobinkę, przyznaję - odparł Lowell. - Tylko po to, żeby
zapobiec depresji.
• Przykro mi, że musiałeś wycierpieć tak wiele niewygód - prychnął
Hanrahan z sarkazmem.
• Nie przypuszczam, żebyś miał jakieś wiadomości od Myszowatego? -
zapytał Lowell, ignorując go.
Hanrahan potrząsnął przecząco głową.
• Feltera tu nie ma?
• Nie i co chwilę, kiedy telefonuję do Białego Domu, słyszę tę samą bzdurę:
„Przekażemy pańską wiadomość pułkownikowi Felterowi, kiedy to tylko
będzie możliwe".
• Może właśnie prowadzi samochód? Może jedzie tutaj razem z Sharon?
• Tak, to prawdopodobne - zgodził się Lowell.
Stali przy taśmie, na której przesuwały się bagaże. W pewnej chwili
podszedł do nich szofer w liberii i czerwonej czapce. Za nim dreptał bagażowy.
• Wskażcie swoje bagaże tym panom - powiedział Lowell. -1 dajcie im
kwity bagażowe.
• Dlaczego ten facet się tak dziwnie ubrał? - zapytał Hanrahan cichym
głosem. - I może jeszcze przyjechał po nas długą czarną limuzyną?
37
• Prawdę mówiąc, limuzyna jest bordowa - wyjaśnił Lowell. - I nie ma w
PORUCZNICY KAPITANOWIE MAJOROWIE PUŁKOWNICY ZIELONE BERETY GENERAŁOWIE Zielone Berety Dla wujka Charleya i Byka zmarłych w październiku 1979. Niech spoczywają, w pokoju. I dla Donna. Kto kiedyś uwierzyłby w c z t e r y gwiazdki1? Oraz dla szeregowego J. S. B. II Bateria „A" 2. batalionu 59. Pułku Artylerii Przeciwlotniczej Pierwszej Dywizji Pancernej, który właśnie dołączył do Braterstwa. Associated Presa, Waszyngton Dla serwisu krajowego, godz. 20.45,19 lipca 1961,APW 31/253 Temat: Salinger - ..Żadnych komentarzy" w kwestiiAmerykanów ujętych w Zatoce Świń Waszyngton, SC, 19 lipca. Sekretarz prasowy prezydenta, Pierre Salinger, odmówił dziś wieczorem komentarzy na pytanie o amerykańskich wojskowych, ujętych podczas nieudanej inwazji na Kulę w Zatoce Świń, i nie potrafił albo nie chciał określić, z kim prezydent Kennedy uzgodnił, iż nie będzie publicznyoh wypowiedzi w tej sprawie. Pytanie zadał dziennikarz Associated Press dzisiaj o godzinie 20.05 po
wieczornej, transmitowanej na cały kraj, konferencji prasowej prezydenta. Poprosiliśmy pana Salin-gera o udzielenie wyjaśnień w związku z następującą wymianą zdań. Meg Green („Chicago Sun-Times"). Panie prezydencie, utrzymują się plotki o amerykańskich żołnierzach wziętych do niewoli po niepowodzeniu operacji w Zatoce Świń. Mówi się, że przynajmniej na dwóch naszych żołnierzach dokonano egzekucji. Co może pan powiedzieć na ten temat? Prezydent Kennedy. Przykro mi, Meg, ale uzgodniłem, że nie będę się na ten temat wypowiadał publicznie. Meg Green. Z kim pan to uzgodnił, panie prezydencie? Prezydent Kennedy. Charley Whaley, zdaje się, że pan jest następny. Charley Whaley („Conservative Digest"). Panie prezydenoie, 7 czy któryś z amerykańskich wojskowych został wzięty do niewoli podczas inwazji w Zatoce Świń? Prezydent Kennedy: Na to pytanie już odpowiedziałem. Poproszony o wyjaśnienia sekretarz prasowy prezydenta Sałinger powiedział. „Po prostu w tej sprawie nie mam nic do dodania". I NA TYM KONIEC. I 1 Key West, Floryda 28 listopada 1961, 14.30 Tom Ellis nigdy dotąd nie był na jachcie, a pluskając się w morzu na kubańskiej plaży, nie zanurzał się głębiej niż do pasa. Był młodym mężczyzną drobnej budowy, o bardzo jasnej skórze i jasnobrązowych włosach. Wyglądał na mniej więcej siedemnaście lat, chociaż w rzeczywistości miał dwadzieścia. Był młodym człowiekiem o przyjemnej powierzchowności, do którego starsi ludzie najchętniej zwracaliby się „synu". Rzadko jednak ktoś zawołał do niego w ten sposób dwukrotnie. Tom Ellis nie lubił, kiedy mówiono do niego „synu" ani kiedy traktowano go jak miłego młodzieńca. W takich wypadkach w jego oczach pojawiał się lód, który potrafił zmrozić każdego, na kogo spojrzał. Nie był pewien, czy Over Draught II technicznie jest jachtem. Słowo to przywodziło mu raczej na myśl prezydenta i Jackie na ich łodzi żaglowej albo tego bogatego Greka i jego śpiewaczkę operową na prywatnym statku pełnomorskim. Być może istniało jakieś specjalne słowo na określenie takiej łodzi, Tom jednak go nie znał. Nie sądził, żeby była to łódź motorowa. Po długich rozważaniach doszedł w końcu do wniosku, że Over Draught II rzeczy- wiście jest jachtem. Jachty to luksusowe łodzie, budowane po to, by przyjemnie
spędzać na nich czas, a nie pracować. Tymczasem tak luksusowe wnętrza jak na Over Draught II Tom widywał do tej pory jedynie na filmach. Podłogi pokry- wały dywany, a w największej kabinie, wyłożonej boazerią z drewna tekowego, stało wielkie podwójne łoże. Kabina wyglądała jak pływająca wersja salonu w penthousie. W rogu dyskretnie umieszczono bar z małym zlewem i lodówką. Krzesła były pięknie obite, na ścianach wisiały 9 obrazy, a wyposażenia dopełniał dwudziestocalowy telewizor i muzyczny zestaw stereofoniczny. Na tylnej części kadłuba napisy z chromowanych liter, jakie widywało się na samochodach, identyfikowały jacht najpierw jako Bertram, a pod spodem jako Sport Fisher-man 42. Ten drugi napis, zdaniem Toma, odnosił się do długości łodzi. Właściciel tego cacka znajdował się na pokładzie. Był nim elegancki siwowłosy mężczyzna w średnim wieku. Bez cienia wątpliwości już na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie człowieka, który mógł sobie na takie cacko pozwolić. Był w przyjaznych stosunkach z kapitanem, przystojnym, mocno opalonym mężczyzną w średnim wieku. Kapitan miał około trzydziestu lat, jasne włosy i ubrany był raczej nieformalnie — w sprane cienkie spodnie khaki i koszulkę polo. Kapitan przedstawił Toma właścicielowi i drugiemu członkowi załogi, który wyglądał jak młodsza wersja kapitana. Ellis uznał, że mogą być nawet braćmi. Młody blondyn był pierwszym oficerem, a Tom Ellis miał żeglować na Over Draught 77 jako marynarz pokładowy. • Mam nadzieję, że wiesz, jak niewielkie mam pojęcie o łodziach - powiedział Ellis do oficera, kiedy ten pokazywał mu kabinę na dziobie, w której miał złożyć swoje rzeczy. • Nie ma zmartwienia - odparł oficer. - Paliwo już zatankowane, zaopatrzenie jest już na pokładzie, pozostaje nam więc jedynie odcumować i wypłynąć w morze. • A jeśli dopadnie mnie choroba morska? Tom zadał to pytanie z pewnym zakłopotaniem, jednak już dawno temu nauczył się, że kłopotliwe pytania są na dłuższą metę mniej kłopotliwe, jeśli zada się je na początku. Człowiek przynajmniej później nie robi z siebie idioty. - Morze dzisiaj jak lustro - odparł oficer. - Nie mar twiłbym się na zapas. Ale jeśli zaczniesz odczuwać jakieś dolegliwości, zażyj to. Podał mu mały plastikowy flakonik. Z nalepki wynikało, że to dramamina. • Działa? - zapytał. • W dziewięćdziesięciu procentach. Ale są osoby, które na morzu zawsze chorują. Nie działa na nie żaden środek.
10 Łódź zadrżała, kiedy jeden po drugim ożyły silniki. Ellis popatrzył pytająco na oficera. - Teraz odcumujemy - powiedział ten z uśmiechem i przepuścił go w drzwiach. Kiedy znaleźli się z powrotem na pokładzie, w miejscu, które Ellis - z braku lepszego słowa - określił jako „weranda", oficer wskazał mu półcalową plecioną linę łączącą łódź z pomostem. - Zajmij się nią - powiedział. - Ja pójdę na dziób. Kiedy kapitan Blich wyda rozkaz, po prostu odwiąż ją, rzuć na pokład, a następnie schowaj w pojemniku. Pokazał na małą skrzynię, wbudowaną w niską ścianę otaczającą werandę. - Zrozumiałem - powiedział Ellis. Gdyby wcześniej powiedzieli mu, co będzie robił, pewnie poczytałby coś na temat łodzi i jachtów, nauczyłby się przynajmniej właściwego nazewnictwa. W bibliotece zapewne można znaleźć niejedną książkę na ich temat. Patrzył, jak oficer biegnie wąskim przejściem na dziób. - Poluźnić liny dziobowe i rufowe - krzyknął kapitan z dachu kabiny. Ellis zauważył, że na łodzi są dwa zestawy urządzeń kontrolnych, jeden na górze i jeden w kabinie. Tych drugich używano zapewne w czasie deszczu. Albo sztormu. Znając swoje szczęście w takich sprawach, przewidywał, że nie zdążą jeszcze dobrze odpłynąć od brzegu, nim złapie ich huragan. Oficer dał mu znak, żeby odwiązał linę. Aby to zrobić, musiał wyskoczyć na nabrzeże. Odwiązawszy linę, szybko skoczył z powrotem na pokład. Dźwięk dieslowskich silników się zmienił, a dziób łodzi zaczął się odsuwać od nabrzeża. Uncja środka zapobiegawczego jest warta tyle co funt lekarstwa, pomyślał Ellis. Wyjął z kieszeni flakonik dra-maminy i szybko wsunął dwie tabletki do ust. Over Draught II popłynęła w kierunku wyjścia z portu, po czym opuściła go, poruszając się pomiędzy dwoma rzędami czegoś, co wynurzało się z wody. 11 - Boje - powiedział Ellis głośno, zadowolony, że wie, co to jest. Kiedy wyszli na głęboką wodę i pojawiły się pierwsze fale, a cała cholerna łódź zaczęła się unosić i opadać, Tom się ucieszył, że wcześniej zażył dramaminę. Wkrótce pomruk silników przeszedł w głuchy warkot i łódź z każdą chwilą nabierała prędkości.
Trzydzieści minut później Tom był właściwie pewien, że nie zachoruje na chorobę morską i nie zrobi z siebie dupka. Na łodzi było w gruncie rzeczy całkiem przyjemnie. Siedział sobie na jednym z miękkich krzeseł, przymocowanych do podłogi, i patrzył, jak woda przemyka wzdłuż burt. Podszedł do niego oficer i uśmiechnął się. • Jak się czujesz? - zapytał. • Doskonale - odparł Ellis. - Jak szybko płyniemy? • Och - westchnął oficer i popatrzył za burtę. - Mamy osiemnaście, może dwadzieścia węzłów. Ellis szybko dokonał w głowie obliczeń. • A więc pozostały nam jakieś trzy godziny? • Mniej więcej. Jeśli jesteś głodny, mamy tu trochę żarcia. • Jedzenia? - zapytał Ellis z niedowierzaniem. - Dziękuję, nie chce mi się jeść. • Niedługo zmienisz zdanie. Na małych łodziach ludzie mają wielki apetyt. Ellis wątpił, by w kwestii jedzenia mógł zmienić zdanie, jednak nic nie powiedział. • Mamy też piwo - dodał oficer. • Może później. Dwie godziny później Ellis przygotował sobie kanapkę z szynką i otworzył puszkę seven-up. W sumie na jachcie nie było tak źle, jak się spodziewał. Przypomniał sobie filozoficzną mądrość, że większość spraw, jeśli się im tylko uważniej przyjrzeć, wcale nie wygląda tak źle jak na pierwszy rzut oka. Skończywszy jeść, wszedł po drabinie na miejsce, z którego kapitan sterował łodzią. 12 • Mogę tu przebywać? - zapytał uprzejmie. • Jasne - odparł kapitan. - Lubię towarzystwo. • Ile jeszcze? • Jakieś trzydzieści do czterdziestu pięciu minut. Przypuszczam, że jesteś gotowy. • Tak jest. Trzydzieści minut później na ekranie radaru pojawił się pulsujący punkt. Kapitan wskazał go Ellisowi. • To prawdopodobnie oni - powiedział. • Skąd pan wie? • Czytałeś kiedyś taką plugawą książkę Zwrotnik Raka Henry'ego Millera? • Czytałem, kiedy byłem w szkole średniej. • A my właśnie za kilka sekund dopłyniemy do zwrotnika Raka - wyjaśnił
kapitan. - To tam mamy się z nimi spotkać. Dwie minuty później Ellis zaczął dostrzegać na horyzoncie, trochę na prawo od dziobu, słaby zarys łodzi. - To prawdopodobnie oni - powiedział kapitan. - Stoją w miejscu. W miarę jak zbliżali się do drugiej łodzi, Ellis widział jej sylwetkę coraz wyraźniej. Była mniej więcej tej samej wielkości co Over Draught II, tyle że węższa i osadzona niżej na wodzie. Kadłub miała szary, a nadbudówkę ja- skrawoniebieską. Zbliżając się do drugiej jednostki, kapitan zwolnił, a gdy znaleźli się bardzo blisko, niemal zatrzymał Over Draught II. Gdy zbliżyli się do łodzi na odległość pięćdziesięciu metrów, kapitan w jednej chwili dał całą wstecz. Over Draught II natychmiast stanęła w miejscu i unosiła się teraz tylko na lekkich falach. Ellis poczuł pulsowanie w skroniach i lekkie oszołomienie. Lepki pot wystąpił mu na całym ciele. - Jezu Chryste, Boże - zaczął się po cichu modlić. - Tylko nie teraz, proszę. Do rufy drugiej jednostki przymocowana była mała łódka. Z szarej łodzi wskoczyło do niej trzech mężczyzn w kombinezonach khaki - Kubańczycy. Rozległ się warkot silnika i mała łódka natychmiast ruszyła. 13 Ellis wszedł do nadbudówki Over Draught Iii po chwili powrócił z plastikową dyplomatką. Podał ją oficerowi. - Nie jest zamknięta na klucz - powiedział. Oficer skinął głową. Kiedy mała łódka dobiła do rufy Over Draught II, jeden z jej pasażerów rzucił oficerowi linę. Ten złapał ją i przywiązał do mosiężnego słupka. Ellis zajrzał do łódki. Znajdował się w niej jakiś podłużny przedmiot, opakowany w czarny plastik i obwiązany linami. Kiedy jeden z Ku-bańczyków w łódcie zobaczył Ellisa, natychmiast rzucił mu luźną linę. Ten za pierwszym razem jej nie złapał, jednak druga próba była udana. Kubańczyk wspiął się na tekową platformę do nurkowania na rufie Over Draught II i przeszedł na pokład po wbudowanej w burtę drabinie. Oficer i Ellis wciągnęli na łódź paczkę owiniętą w czarny plastik. Kapitan podał dyplomatkę mężczyźnie, który wszedł na pokład. Ten położył ją na deskach i otworzył. Zawierała pieniądze - banknoty dwudziestodolarowe w paczkach po pięćdziesiąt sztuk. Każda opasana była papierową banderolą z napisem „1000 dolarów po 20 dolarów. Paczek było pięćdziesiąt. Tak jakby podejrzewał, że ma do czynienia z ludźmi, którzy chcą go oszukać, Kubańczyk bezceremonialnie wybrał jedną paczkę, zerwał banderolę i starannie przeliczył banknoty.
• Wszystko się zgadza - powiedział kapitan z rozdrażnieniem. • Zobaczymy - odparł Kubańczyk, rzucił luźne banknoty na pozostałe i zaczął przeliczać kolejną paczkę. Tymczasem oficer i Ellis ostrożnie umieścili pakunek na pokładzie. Ellis ukląkł, po czym błyskawicznym ruchem podniósł lewą nogawkę spodni i wydobył spod niej nóż. Głośno odetchnął i wbił go w plastik. Plastik był twardy i gruby, dlatego trwało dłuższą chwilę, zanim wykroił w nim sporą klapkę. W otworze zobaczył twarz, oczy i otwarte usta. Spod plastiku niemal eksplodował odór rozkładającego się 14 ciała. Twarz Ellisa zbielała, skoczył na równe nogi i rzucił się na Kubanczyka, który wciąż liczył pieniądze. Odwrócił go i przyłożył ostrze noża do gardła mężczyzny, po czym bluznął coś po hiszpańsku. • Ellis! - zawołał przerażony kapitan. • To nie jest komandor Eaglebury - powiedział Ellis po angielsku i natychmiast eksplodował kolejnymi hiszpańskimi przekleństwami. Kubańczyk krzyknął, gdy ostrze nacięło mu skórę na szyi. Rozległy się charakterystyczne odgłosy przeładowywania broni i w drzwiach głównej kabiny Over Draught II stanął jej „właściciel" i jego „przyjaciel". Każdy z nich trzymał karabinek szturmowy Remington Armalite AR-15 kaliber .223. - Jesteś pewien, Ellis? - zapytał „przyjaciel właściciela". Nie odpowiedział. Gdy po raz kolejny zranił Kubanczyka w szyję, ten znów krzyknął z bólu i przerażenia i szybko coś do niego powiedział. - Ten zakłamany sukinsyn twierdzi, że pewnie się pomylił - przetłumaczył Ellis. - Mówi, że ma jeszcze inne zwłoki i pewnie te drugie są właśnie tymi, których szu kamy. Pchnął Kubanczyka w kierunku krzesła i zmusił go, żeby na nim usiadł, znowu nacinając mu skórę. Krew z jego szyi ciekła już szerokimi strużkami, zabarwiając na ciemnoczerwony kolor koszulę khaki. W szeroko otwartych oczach widniało przerażenie; cicho jęczał, modląc się jednocześnie do Matki Boskiej. Ellis przechylił się przez burtę i powiedział coś do Ku-bańczyków znajdujących się w łódce. • Odwiąż tę łajbę - odezwał się po chwili do oficera. -Wyślę ich, żeby nam przywieźli właściwe zwłoki. • A jeśli uciekną? • Wtedy poderżnę temu sukinsynowi gardło i nakarmię nim ryby. - Ellis ruchem głowy wskazał na Kubanczyka na pokładzie Over Draught II.
• Spokojnie, Ellis - powiedział kapitan. • Nie cierpię cwaniactwa - warknął Tom i dodał po chwili: - Tego trupa zabierzecie ze sobą. 15 Powtórzył to samo po hiszpańsku. Popatrzył na oficera. - Pomóż mi. Zwłoki zostały przerzucone na łódkę, a fala trupiego odoru sprawiła, że twarz Ellisa znowu zbielała. W połowie drogi na szaro-niebieską łódź Kubańczycy wyrzucili zwłoki w czarnym plastiku za burtę. Na chwilę zniknęły pod wodą, ale zaraz wypłynęły na powierzchnię. Pięć minut później na Ouer Draught II dostarczono kolejne ciało. Ellis znowu wziął nóż i rozciął plastik. Potem spojrzał na kapitana i pokiwał głową. Kapitan zobaczył, że w jego oczach błyszczą łzy. • Proszę dać temu... osobnikowi... pieniądze - zarządził kapitan lodowatym głosem. - I niech spieprza na swoją łódź. Ale niech pozostanie przywiązana do naszej. Uwolnimy całą trójkę, jak odpłyniemy na jakieś tysiąc metrów. • Mam ochotę poderżnąć gardło temu draniowi - powiedział Ellis. • Nie zrobisz tego, Ellis - odparł kapitan spokojnie, po czym wbiegł po drabinie na mostek. • Ma pan jakąś taśmę, kapitanie? - zapytał Ellis. -Muszę z powrotem zakleić ten worek. • Coś znajdę. Ellis opadł na kolana i czekał na taśmę. Zatkał nos, by nie czuć smrodu gnijącego ciała. Gdy Ouer Draught II powoli odpłynął mniej więcej na tysiąc metrów, oficer odczepił łódkę. Wówczas kapitan natychmiast dał całą naprzód. Szaro-niebieska jednostka nie sprawiała wrażenia, by chciała ścigać Ouer Draught II, a kiedy stało się jasne, że jej załoga nie będzie również strzelać, „właściciel" i jego „przyjaciel" odłożyli broń. „Właściciel" wszedł do kabiny i po chwili wrócił z kocem, którym nakrył ciało w czarnym worku. - Najlepiej będzie, jak go tutaj zostawimy - powiedział łagodnie do Ellisa. Ellis pokiwał głową, usiadł na krześle i popatrzył w dal ponad rufą. Bardzo się starał, żeby nie zerkać na koc. Piętnaście minut później wstał i wszedł do kabiny. Podszedł do lodówki i wyciągnął z niej puszkę schlitza. - Jezu! - wrzasnął nagle „przyjaciel właściciela". 16 Ellis popatrzył na niego, a następnie wyjrzał przez bu-ląj, w stronę, którą
tamten wskazywał. Jakieś sto metrów po prawej stronie woda była wzburzona i błyskawicznie wynurzał się spod niej szaroczarny okręt podwodny. Pierwsza nad wodą pojawiła się amerykańska flaga. Kapitan zwolnił i zaczął manewrować jachtem w kierunku okrętu podwodnego. Wreszcie gdy okręt znieruchomiał na morzu, znajdował się w odległości zaledwie dziesięciu metrów od Over Draught II. Na kiosku pojawił się oficer z elektronicznym megafonem. - Pozdrowienia od kapitana, panie kapitanie - zadud nił jego zniekształcony głos. - Zechce pan uprzejmie wejść na pokład? Chwilę później w drzwiach kabiny pojawił się kapitan. - Pan także, poruczniku - oznajmił. Ellis, z puszką piwa w ręce, poszedł za nim. Marynarze z okrętu podwodnego umocowali do burty ochraniacze. Po chwili dwaj z nich przeskoczyli na łódź i przyciągnęli ją bosakami do okrętu podwodnego, aż ich burty się zetknęły. Ellis wypił ostatni łyk piwa, wyrzucił puszkę do wody i ruszył za kapitanem, który już stał na pokładzie okrętu podwodnego. Zasalutował witającemu go oficerowi i barwom narodowym. • Proszę o pozwolenie wejścia na pokład, sir - wyrecytował. • Pozwolenia udzielam - odparł oficer i również zasalutował. Kiedy na pokładzie znalazł się Ellis, oficer uśmiechnął się do niego i powiedział: - Witamy na pokładzie. Ellis zasalutował regulaminowo, jemu i fladze, jak to chwilę temu uczynił kapitan. • Proszę o pozwolenia wejścia na pokład, sir. • Pozwolenia udzielam. • Panowie, proszę za mną- powiedział kolejny oficer marynarki, ubrany w odprasowany mundur khaki, i poprowadził gości do luku w kiosku okrętu. Gdy weszli do 17 środka, wewnętrzną drabinką wspięli się na jego szczyt. Stojący tam już oficer, ze srebrnym orłem kapitana na kołnierzyku, uśmiechnął się i wyciągnął rękę. • Porucznik Davis? - zapytał. • Tak jest, sir. • A pan to zapewne porucznik Ellis? • Tak jest, sir. Kapitan wręczył Ellisowi wydruk:
OPERACJA BEZPOŚREDNIA NR 11-103 2305 CZASU MIEJSCOWEGO 28113 61 TAJNE OD DOWÓDZTWA Sil PODWODNYCH ATLANTYKU DO DOWÓDCY USSGATO NATYCHMIAST ODEBRAĆ OD DOWÓDCY POMOCNICZEJ JEDNOSTKI MARYNARKI OVER DRAUGHTII SZCZĄTKI KOMANDORA PODPORUCZNIKA EDWARDA B. EAGLEBURY-EGO. PRZETRANSPORTOWAĆ DO BAZY MARYNARKI W FILADELFII. PORUCZNIK THOMAS J. ELLIS WYZNACZONY JAKO ASYSTA. CZERNIK KONTRADMIRAŁ USN Ellis oddał rozkaz kapitanowi, który przekazał go porucznikowi Davisowi. • Ma pan bagaż na pokładzie tej łodzi, poruczniku? -zapytał kapitan. • Nie, panie kapitanie - odparł Ellis. - Cóż, prawdopodobnie jakoś temu zaradzimy. Ellisa zaskoczył nagły dziwny gwizd, a potem widok salutującego kapitana. Podążył za jego wzrokiem. Stalowe nosze - Ellis znał ich poprawną nazwę, ale nie mógł jej sobie przypomnieć -właśnie opuszczano na pokład Over Draught II. Przymocowano do nich zwłoki w czarnym plastiku i po chwili uniesiono je z pokładu łodzi. Sześciu oficerów i dziesięciu marynarzy stanęło na baczność, salutując, a jeden z nich dmuchał w gwizdek, z którego rozlegał się dziwny dźwięk. 18 Komandora podporucznika Edwarda Eaglebury'ego pojmali, torturowali, a następnie rozstrzelali jako szpiega funkcjonariusze kubańskiej służby bezpieczeństwa. Teraz, gdy jego szczątki znalazły się na okręcie Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, oddawano mu należne honory. Kiedy czarny worek znalazł się na pokładzie, natychmiast został pośpiesznie wniesiony do kiosku. • Poproszę o pozwolenie opuszczenia mostku i okrętu, sir - powiedział porucznik Davis, kiedy gwizdek umilkł. • Pozwolenia udzielam - odparł kapitan. - Dobra robota, poruczniku. • To przede wszystkim zasługa Ellisa, sir - stwierdził Davis. Podał mu rękę. - Mam nadzieję, że się jeszcze kiedyś zobaczymy, poruczniku. • Dziękuję za wszystko - powiedział Ellis. Patrzył potem, jak Davis wychodzi z kiosku na pokład i zręcznie przechodzi na jacht. Kiedy tylko się na nim znalazł, oficer, który przez cały czas trwał przy
sterze, odbił od okrętu podwodnego. - Prędkość piętnaście węzłów - powiedział cicho do wódca okrętu, a stojący za nim marynarz natychmiast powtórzył rozkaz do mikrofonu. Za rufą okrętu podwodnego zakotłowała się woda i jednostka ruszyła z miejsca. Ellis zobaczył, że ostatni marynarze znikają w otworze w pokładzie. • Proszę przejąć dowodzenie - odezwał się z kolei do oficera, który stał obok niego. - Kiedy będziemy gotowi, zanurzamy się. Porucznik Ellis i ja schodzimy do środka. • Aye, aye, sir! - odparł oficer i zaraz zawołał przez ramię: - Kapitan opuszcza mostek! • Kapitan opuszcza mostek - powtórzył marynarz. • Tędy, poruczniku - powiedział kapitan, wskazując Ellisowi drabinę. Zdawało mu się, że schodzą co najmniej trzy lub cztery piętra w dół, do pomieszczenia pełnego oficerów i marynarzy, z nieprawdopodobną liczbą zegarów i wskaźników. - Nie do końca rozumiem pańską rolę w tym wszyst kim, poruczniku - powiedział kapitan. - Czy mogę o to zapytać? 19 - Byłem na Kubie z komandorem Eagleburym - odparł Ellis. - Skoczył na wyspę z moją Drużyną „A" na kilka dni przed Zatoką Świń. Kapitan zmarszczył czoło w zdziwieniu. • Z pańską Drużyną „A"? Eaglebury skakał jako Zielony Beret? • Tak. • Rozumiem. Czy jest pan pierwszy raz na okręcie podwodnym? • Tak jest, sir. - Cóż, postaramy się, żeby było panu wygodnie. Rozległ się długi sygnał jakby klaksonu. - Zanurzenie, zanurzenie, zanurzenie - z kolei rozległo się z głośników. Ellis nie miał pojęcia, co się dzieje, ale odniósł wrażenie, że wszyscy inni wiedzą, doskonale też się orientują, co mają robić, i wykonują swoje zadania bez zbędnych rozkazów. Mniej więcej po minucie aktywność załogi jakby trochę zmalała. - Teraz płyniemy pod wodą? - zapytał, wyczuwając, że pokład jest lekko pochylony do przodu. Kapitan wskazał na jeden z zegarów kontrolnych. Oznaczony był informacją GŁĘBOKOŚĆ W METRACH, a wskazówka na nim pokazywała, że jednostka jest już głębiej niż pięćdziesiąt metrów poniżej lustra wody.
Do kapitana podszedł oficer, który wcześniej pozostał na mostku. • Głębokość dwieście pięćdziesiąt, Paul - powiedział do niego kapitan. - Prędkość czterdzieści węzłów. • Aye, aye, sir. • Sparks? - rzucił kapitan i natychmiast stanął przed nim kolejny marynarz. • Tak, sir? • Wyślij wiadomość do dowództwa. W odpowiedzi na rozkaz podjęcia operacji bezpośredniej, jaki tam był jego numer, rozkaz wykonano. • Aye, aye, sir - odparł radiowiec. • Może pan wysyłać wiadomości spod wody? - zdziwił się Ellis. 20 Kapitan uśmiechnął się do niego. - Nie. I nie jesteśmy w stanie osiągać czterdziestu węzłów. Oficer, który przed chwilą wydawał rozkazy, zachichotał. - Będę w mesie - powiedział kapitan. - Muszę się napić kawy i nie zdziwię się, jeśli porucznik EUis także da się namówić na filiżankę. 2 Pokój Operacyjny Biały Dom Waszyngton, Dystrykt Columbia 28 listopada 1961, 21.05 Podoficer US Army przepuścił taśmę z Dowództwa Sił Podwodnych Atlantyku przez maszynę deszyfrującą, a wydruk zaniósł wiceadmirałowi stojącemu z rękami na biodrach i wpatrującemu się w mapę, przedstawiającą lokalizację okrętów. Odczekał, aż wiceadmirał go zauważy, i bez słowa wręczył mu wydruk. - Dziękuję - powiedział admirał odruchowo i zaczął czytać. OPERACJA BEZPOŚREDNIA NR 10-105 0105 CZASU MIEJSCOWEGO 29 LIS 61 TAJNE OD DOWÓDZTWASILPODWODNYCHATLANTYKU DO WIAD.. PREZYDENT WIADOMOŚĆ Z USS GATO OTRZYMANA 0 0047 CZASU MIEJSCOWEGO 28 LIS fal WSKAZUJE ŻE SZCZĄTKI
KOMANDORA PORUCZNIKA ODZYSKANO. GATO ZMIERZA W KIERUNKU PORTU MARYNARKI WOJENNEJ W FILADELFII. SPODZIEWANY CZAS PRZYBYCIA 1230 CZASU MIEJSCOWEGO 29 LIS 61. KONTRADMIRAŁ BERRY DLA DOWPODWPLOATL 21 Admirał rozejrzał się po pokoju, po czym przeszedł przez całą jego szerokość, zmierzając ku drobnemu, łysiejącemu mężczyźnie w pogniecionej szarej marynarce, który siedział w ławce dla stenografów - podobnej do ławki szkolnej - pochylony nad teczką pełną żółtych kartek z dalekopisu. Mężczyzna niczym nie zdradził, że zdaje sobie sprawę z obecności admirała. - Masz wolną chwilę, Felter? - zapytał admirał sucho. Zapytany zamknął teczkę z informacjami z dalekopisów i wstał. • Przepraszam cię - powiedział. - Właśnie, jak by to powiedzieć... Koncentrowałem się. • Mamy wiadomość z Gato - poinformował go admirał i podał mu wydruk. Kiedy Felter przeczytał jego treść, admirał kontynuował: - Spotkasz się wkrótce z prezydentem? • Kiedy tylko skończę podsumowanie. • Daj mu więc i to. • Jasne. Admirał odszedł. Felter powrócił do czytania wiadomości dalekopisowych. Kiedy skończył, podszedł do biurka, przy którym siedział podoficer dyżurny. Uśmiechnął się do niego i gestem poprosił o zwolnienie miejsca. Gdy usiadł, otworzył szufladę biurka i wydobył z niej kartkę papieru. Na kartce, na samej górze, wydrukowane były trzy linijki tekstu. ŚCIŚLE TAJNE (prezydenckie) Wyłącznie do wiadomości Prezydenta Kopiowanie stanowczo zabronione Słowa „ŚCIŚLE TAJNE (prezydenckie)" powtórzone były także u dołu kartki. Felter włożył kartkę do elektrycznej maszyny do pisania IBM i zaczął bardzo szybko pisać. Na górze napisał datę, godzinę i słowa TYLKO JEDNA STRONA. Pod spodem w krótkich zdaniach podsumował dane wywiadowcze, które spłynęły do Pokoju Operacyjnego od ostatniego raportu, który sporządził o godzinie dwunastej w południe. Zbliżywszy się do końca strony, na chwilę przerwał, by
22 się zastanowić, czy napisać o zamordowaniu tureckiego generała czy o zdobyciu szczątków komandora porucznika Edwarda B. Eaglebury'ego. Zdecydował się na morderstwo. Było ważniejsze. Skończywszy, wykręcił papier z maszyny i wstał. • Jeśli do ósmej prezydent o to nie poprosi - odezwał się do dyżurnego podoficera, wręczając mu teczkę z wiadomościami z dalekopisów - proszę kazać to przemielić w niszczarce, dobrze? • Oczywiście. Felter złożył swój raport na trzy części, włożył go do koperty i wyszedł. Przy małym biurku obok drzwi windy służbę pełnił Marinę. Kiedy zobaczył Feltera, otworzył szufladę, wyciągnął z niej Colta wz. 1911A1 i położył go na biurku. • Jeszcze po niego wrócę - powiedział Felter. - Na razie nie wychodzę, lecz jadę na górę. • Rozumiem - odparł żołnierz i schował pistolet z powrotem do szuflady. Felter wsiadł do windy, która zawiozła go do apartamentów prezydenckich. - Jest pan oczekiwany? - zapytał go agent Secret Ser- vice, kiedy wysiadł z windy i stanął w niewielkim przed pokoju. Felter pokręcił głową. - W takim razie proszę chwilę poczekać. Agent podszedł do podwójnych drzwi na końcu przedpokoju. Zapukał i otworzył drzwi niemal natychmiast. - Przyszedł pan Felter, panie prezydencie - powiedział. Odwrócił się i skinął ku niemu głową. - Prezydent pana przyjmie, panie Felter. Felter wszedł do środka. Prezydent siedział w bujanym fotelu ze szklanką whiskey w ręce. W pokoju był również prokurator generalny. On z kolei zajmował miejsce na prostym krześle, lecz także miał w ręce szklankę. W pokoju były jeszcze dwie ładne kobiety. One także raczyły się alkoholem. - Mam nadzieję, że przychodzisz towarzysko, Sandy - powiedział prezydent. 23 - Mam podsumowanie, panie prezydencie. Oraz to. Podał prezydentowi kopertę z raportem. Prezydent wziął ją od niego, przeczytał kartkę i podał ją z kolei swojemu bratu. Następnie zajął się wiadomością z Dowództwa Sił Podwodnych Atlantyku. Ją także przeczytał. Prokurator generalny położył kartkę na stole, tekstem do góry. • Skończył pan, panie Kennedy? - zapytał Felter, podchodząc do stolika z ewidentnym zamiarem zabrania kartki.
• Koniec nastąpi dopiero wtedy, pułkowniku - powiedział niegrzecznie prokurator generalny - kiedy skopiuję ten papier i przekażę go na Kreml. Bobby nie lubił pułkownika Feltera. Prawdopodobnie dlatego, że obaj byli do siebie bardzo podobni pod względem charakterów, tak przynajmniej sądził prezydent. • Spokojnie, Bobby - powiedział prezydent ostrym tonem. Podszedł do stolika, zabrał podsumowanie i podał je Felterowi. - Sandy, czy zechciałbyś poinformować państwa Eaglebury? • Nie, panie prezydencie. • Jasne - westchnął prezydent. Zauważył, że na twarz jego brata powrócił grymas niechęci. Zadał przecież proste pytanie i otrzymał natychmiastową odpowiedź. Doskonale rozumiał i akceptował bezpośredniość i lakoniczność Feltera. Tymczasem Bobby uważał ją za niegrzeczność. • A czy zechcesz reprezentować mnie na pogrzebie? -rzucił kolejne pytanie. • Jeśli zwolni mnie pan na kilka godzin z obowiązków, które wypełniam tutaj, będę zaszczycony. • Zaplanuj to więc - postanowił prezydent. - Wszystko da się zrobić. Zakładam, że pułkownik Hanrahan i jego ludzie też będą chcieli pojechać na pogrzeb. • Tak sądzę - odparł Felter. • Ja też chciałbym tam być. • Jack, nie będziesz miał na to czasu - powiedział prokurator generalny. • Prawdopodobnie nie - przyznał prezydent. - Ale na wszelki wypadek to zaplanuj, Felter, dobrze? Bardzo dys- 24 kretnie. Jeśli mimo wszystko znajdę czas, to wezmę udział w tym pogrzebie. • Dobrze. • I przypilnuj, żeby w bazie w Filadelfii wiedzieli, co się właściwie dzieje. Jestem pewien, że przybyciu zwłok komandora chcieliby nadać właściwą oprawę. • Oczywiście, panie prezydencie. • Wystarczy, jak zajmiesz się tym jutro, Sandy - powiedział prezydent. - Z samego rana. A teraz jedź do domu. Spędziłeś tu cały dzień. • Rozumiem. • To nie jest sugestia, Felter. • Tak, panie prezydencie. • Dobranoc, pułkowniku Felter. Nie chciałbym mówić ci tego dzisiaj po raz drugi. Felter skinął głową prezydentowi na pożegnanie, odwrócił się i szybkim
krokiem wyszedł z pokoju. Kiedy drzwi się za nim zamknęły, prokurator generalny powiedział: • Nie wiem, co ty takiego widzisz w tym palancie? Dlaczego w ogóle się z nim zadajesz? • Jest bardzo inteligentny, Bobby. Inteligentniejszy od ciebie. - Prezydent roześmiał się. - Rzecz jasna, nie ganię cię za to, że nie lubisz ludzi, którzy są inteligentniejsi od . ciebie i dają ci to do zrozumienia. 3 Dowództwo Szkoła Operacji Specjalnych Armii Stanów Zjednoczonych Fort Bragg, Karolina Północna 29 listopada 1961, 10.00 Sierżant szef Szkoły Operacji Specjalnych był wysokim, muskularnym osobnikiem o krótkich włosach. Nazywał się E. B. Taylor. Właśnie zadzwonił telefon na jego biurku. Słuchawkę podniósł jego zastępca, starszy sierżant wy- glądający jak jego młodsza wersja. Po chwili dwukrotnie zapukał w biurko, co było sygnałem, że telefon jest właśnie do Taylora. 25 • Sierżant Taylor. • Mam łączenie na koszt rozmówcy od niejakiego porucznika Thomasa Ellisa - odezwała się telefonistka. -Przyjmie pan? • Proszę łączyć - odparł Taylor z uśmiechem i ruchem ręki poprosił, żeby starszy sierżant także posłuchał. Kiedy tylko usłyszał pierwsze słowa Ellisa, zareagował uniżenie: - Tak jest, poruczniku Ellis. Czym mogę panu dziś służyć, poruczniku? • Jestem w Filadelfii - powiedział Ellis. • Miło to słyszeć, panie poruczniku. Jestem pewien, że pułkownik będzie zachwycony, jak to usłyszy! To miło z pana strony, że zechciał pan zadzwonić i poinformować nas o tym. • Lepiej zapytaj pułkownika, czy zechce ze mną porozmawiać. • Jestem pewien, że pułkownik z zachwytem skorzysta z takiej szansy. Proszę chwileczkę poczekać, panie poruczniku. Odsunął słuchawkę od prawego ucha i jednocześnie osłonił dłonią mikrofon. Następnie nacisnął przycisk in-terkomu, który stał po jego lewej ręce. • Pułkowniku, mam na linii Ellisa, rozmowa jest na nasz koszt. Brzmi jak głos zbłąkanej duszyczki. • Dzwoni z Filadelfii?
• Tak, sir. • Ellis - powiedział pułkownik Paul T. Hanrahan, przyjmując grę Taylora, który pozostał na linii. - Kto ci pozwolił jechać do Filadelfii? Ellis nie odpowiedział i, ku rozczarowaniu Taylora, pułkownik od razu zmiękł. • No dobrze, Ellis - powiedział Hanrahan, zmieniając ton. - Wczoraj wieczorem dzwonił do mnie pułkownik Felter i wyjaśnił sytuację. Czy dotychczas wszystko idzie dobrze? • Marynarka przejęła sprawę - odparł Ellis. - Na okręcie podwodnym umieścili ciało w trumnie, a w porcie odbyła się skromna ceremonia. Byli tam jego ojciec i siostra. Nie wypadło to najlepiej, ale w sumie pogrzeb jest dopiero 26 pojutrze. Chciałbym tu zostać do tego czasu, poprosiła mnie o to nawet siostra komandora, jednak nie mam żadnego ubrania, munduru i... • ...i chcesz, żeby ktoś, na przykład sierżant Taylor, poszedł do twojej kwatery i zabrał stamtąd jakieś odpowiednie ciuchy? A może to tylko moje błędne przypuszczenie? • Nie, panie pułkowniku - odparł Ellis. - Mundur wyjściowy jest w szafie. Tylko nie wiem, w jaki sposób mógłby go tutaj dostarczyć. • Będziemy w Filadelfii dzisiaj po południu. Pułkownik MacMillan, major MacMillan, major Parker, Wojinski i ja. Zabierzemy więc także twój mundur. A ty tymczasem zarezerwuj nam miejsca w hotelu. • W którym hotelu? - zapytał Ellis. Pytanie było dobre, bo Hanrahan jeszcze się nad tym nie zastanawiał, a tymczasem odpowiedzi musiał udzielić natychmiast. • Bellevue Stratford - odparł. Była to jedyna nazwa hotelu w Filadelfii, jaką w tej chwili pamiętał. Hotel był sławny, a więc zapewne cholernie drogi, teraz jednak liczyło się tylko to, że udzielił porucznikowi odpowiedzi. - Jeśli nie dasz rady umieścić nas właśnie tam, zostaw przynajmniej wiadomość w recepcji, gdzie jesteś. Jasne? • Tak jest. Bellevue Stratford. • Do zobaczenia - powiedział Hanrahan. - I nie wdaj się do wieczora w żadną awanturę. Pułkownik odłożył słuchawkę i ułożył usta w taki sposób, jakby chciał głośno gwizdnąć. Nie musiał. W drzwiach jego gabinetu natychmiast stanął sierżant szef Taylor. • Podsłuchiwałeś? - zapytał Hanrahan. • Bagaż porucznika, w tym mundur wyjściowy razem z jego Medalem za Dobre Sprawowanie, jest już w sekretariacie, sir.
27 4 Strzelnica poligonowa Fort Rucker, Alabama 29 listopada 1961, 11.30 Pułkownik Jack Martinelli był dobrym strzelcem i ćwiczenia w strzelaniu do rzutków traktował bardzo poważnie. Miał doskonale dobrany zestaw Browninga Diana Grade, przygotowany specjalnie dla niego w Fabriąue Nationale des Armes de la Guerre w Liege, w Belgii. Zestaw składał się z dwóch kolb z zamkami, do których pasowały cztery lufy. Dwunastkę i dwudziestkę montował do pierwszego, natomiast dwudziestkęósemkę i czterystadziesiątkę - do drugiego. Dzisiaj pułkownik strzelał z dwudziestkiósemki, zmagając się z przeciwnikiem, który właściwie nie był jej wart. Wolałby czterystadziesiątkę, broń ekspertów, jednak podpułkownik Craig W. Lowell, z którym rywalizował, nie miał broni o takim kalibrze. Miał dwudziestkęósemkę, wykonaną dla niego w rodzinnej firmie Hansa Schroedera w Feriach, małej austriackiej wiosce. Pułkownik Martinelli, który wiele wiedział o broni palnej, zdawał sobie sprawę, że jeden Schroeder jest wart znacznie więcej niż cały jego zestaw Browninga Diana Grade. Wiedział też, że nie jest to najlepsza broń, jeśli się chce strzelać do rzutków. Mimo to podpułkownik Lowell uzyskiwał lepsze wyniki od niego, i to znacznie lepsze. Pułkownik Martinelli był potężnym, krępym mężczyzną o ciemnych włosach i lekko śniadej karnacji, która stawała się jeszcze ciemniejsza za każdym razem, kiedy chybiał celu. Podpułkownik Lowell był wysokim, gibkim blondynem z bujnymi wąsami. Przyjaciele i znajomi nadali mu przezwisko Książę. Na cywilne ubrania, czyli jaskrawe kolorowe spodnie i trykotowe sportowe koszulki (takie jakie zazwyczaj nosi się na polach golfowych), obaj oficerowie założyli kamizelki strzeleckie. Kamizelka pułkownika Martinellego ozdobiona była insygniami, które świadczyły, iż jest dożywotnim członkiem Narodowego Stowarzyszenia Strzeleckiego, 28 instruktorem strzelectwa, strzelcem wyborowym oraz człowiekiem, który pobił w strzelaniu do glinianych rzutków aż sześć rekordów kraju w trafianiu po kolei 25, 50, 75, 100, 150 i 200 rzutków. Z kolei kamizelka Lowella miała jedynie naszyty emblemat Narodowego Stowarzyszenia Strzeleckiego i wyhaftowaną małą Odznakę Bojową Piechoty. Noszenie takiego symbolu urągało przepisom i pułkownik Martinelli przypomniał sobie z pewnym rozdrażnieniem, jak Lowell powiedział kiedyś, że Odznaka Bojowa Piechoty jest jedyną, która cokolwiek znaczy, bo trafienie odpowiadającego ogniem celu jest znacznie trudniejsze od rozstrzeliwania
bezbronnych glinianych gołąbków. Pułkownik Martinelli był artylerzystą i był pewien, że wystrzelił więcej pocisków artyleryjskich w walce niż Lowell nabojów z karabinu, jednak w przeciwieństwie do żołnierzy piechoty, wojsk pancernych czy korpusu medycz- nego, artylerzysci nie mieli oznak, które by to ogłaszały całemu światu. Nie wiadomo, dlaczego fakt ten martwił pułkownika Martinellego. - Skoncentruj się, Jack - poradził mu uprzejmie Lo well. - Opieraj policzek o kolbę. Martinelli był pewien, że Lowell mówi to, żeby jeszcze bardziej wytrącić go z równowagi, i miał całkowitą rację. Spojrzał na niego bykiem. • Strzelasz za bardzo w prawo - kontynuował Lowell tonem cierpliwego nauczyciela. - Może za bardzo chcesz trafić, Jack? Pomyśl o czymś przyjemnym, o cicho szumiącej wodzie albo o czymś takim. • Dziękuję za radę. - Martinelli z trudem zmusił się do uśmiechu. Przez chwilę udawał, że ogląda zamek Browninga. Potrzebował czasu, żeby się uspokoić. • Coś nie tak z karabinem? - zapytał podpułkownik Lowell z troską w głosie. • Chyba dostało się do niego trochę piasku. • Mam ci w czymś pomóc? - Nie, mam nadzieję, że już wszystko w porządku. Lowell był przemądrzałym dupkiem. Zrażał do siebie ludzi nie tylko na strzelnicy i właśnie dlatego tak długo 29 był majorem - ta świadomość nieco poprawiła nastrój pułkownika Martinellego. Podpułkownik Lowell był zarówno jednym z najmłodszych majorów w armii i - do czasu, gdy w końcu otrzymał awans - jednym z najstarszych. Martinelli wiedział, że uważa się go za jednego z najbardziej inteligentnych oficerów i - jeśli wierzyć generałowi majorowi Paulowi Jigg-sowi, dowódcy jednostki - absolutnie najlepszego dowódcę liniowego. Jednak miał w swojej karierze lepsze i gorsze okresy. Wzorowa służba przeplatała się w niej z nadzwyczajną głupotą. Nie miało to dla niego znaczenia, pewnie dlatego, że był cholernie bogaty. W każdym razie był już na skraju wydalenia ze służby. Dwukrotnie pominięty przy awansach, uzyskał promocję dopiero za trzecim razem, do- słownie w ostatniej chwili. I to Biały Dom, a nie Pentagon, przesłał Senatowi wniosek do zatwierdzenia. Pentagonowi najwyraźniej nie zależało na tym, żeby major Lowell kontynuował karierę wojskową. Po tym jak Lowell z poświęceniem i odwagą ocalił Fel-tera i wielu innych żołnierzy w czasie inwazji w Zatoce Świń, generał E. Z. Black, głównodowodzący Armii Stanów Zjednoczonych na Pacyfiku, napisał do prezydenta osobisty list z prośbą, aby go awansowano i zatrzymano w siłach
zbrojnych. Prezydent, który miał słabość do odważnych i błyskotliwych ekscentryków, wyraził zgodę i kariera Lo-wella została uratowana po raz kolejny. Cóż, Lowell miał swoich obrońców, takich jak Black, Jiggs czy nawet Jack Martinelli, ale miał też zagorzałych przeciwników. Jednak w takich chwilach jak teraz wściekły Jack Martinelli gotów byłby utopić Craiga Lowella w łyżce wody. Załadował Browninga dwoma nabojami, zatrzasnął zamek i odbezpieczył. Posługiwał się własną amunicją, ponieważ był przekonany, że potrafi robić lepsze naboje, niż jest w stanie kupić. Dzisiaj jednak nawet amunicja źle się spisywała. I w ogóle nic nie działało, jak należy. Może to oliwa dostała się na spłonkę, a może proch zwilgotniał, a może nastąpiła jakaś inna katastrofa? Cholernie chciał pokazać Lowellowi, że jest lepszy od niego, chciał niszczyć 30 w powietrzu gliniane cele, jednak te co chwilę spadały na ziemię nietknięte. Stojący za nim sędzia, szef strzelnicy w stopniu starszego sierżanta, nacisnął przycisk w ręcznym sterowniku. Do wyrzutni natychmiast dotarł impuls elektryczny, który spowodował wyrzucenie celu w powietrze. Martinelli mocno chwycił Browninga, przycisnął go do ramienia i wymierzył. Celując tuż pod gliniany obiekt, strzelił. Okrągły gliniany dysk zakołysał się — pocisk właściwie się o niego otarł - jednak nie zmienił toru lotu. Martinelli usłyszał, jak Lowell cmoka ze współczuciem, jednak nie miał czasu się nad tym zastanawiać, bo w powietrzu pojawił się kolejny cel. Leciał znacznie wolniej i pułkownik tym razem mógł go spokojnie dostrzec w wy- cięciu muszki. Znów strzelił, z identycznym efektem jak przed chwilą. - No trudno, Jack. - W głosie Lowella brzmiało fałszy we współczucie. - Oba niemal trąciłeś. A tak nawiasem mówiąc, co ci powiedział lekarz na ostatnich okresowych badaniach wzroku? Martinelli wolał milczeć, bo mógłby zareagować w sposób, którego by później żałował. Lowell stanął na stanowisku i niemal natychmiast krzyknął do sierżanta: - Akcja! - Po chwili dwukrotnie strzelił i w powietrzu rozprysły się dwie gliniane rzutki. Odwrócił się do Mar- tinellego i uśmiechnął się do niego łagodnie. - Może już jesteś trochę za stary na tę grę, Jack. Martinelli zmierzył Lowella zimnym wzrokiem, a następnie popatrzył przelotnie na trawę, na której wylądowały gliniane rzutki, których nie zdołał ustrzelić. Zaraz jednak przyjrzał im się znacznie uważniej. Dostrzegł ich jakieś może z sześć. Wbite w murawę strzelnicy lśniły, odbijając promienie jesiennego słońca.
Normalnie wystarczy lekkie uderzenie, żeby pękały, pomyślał. No i, do cholery, one przecież nie powinny lśnić w słońcu. Niemal wcisnął broń w ręce Lowella. 31 - Sierżancie - usłyszał jego głos. - Czy nie odnosi pan wrażenia, że pułkownik podejrzewa jakąś nieprawidło wość? Szef strzelnicy roześmiał się. Martinelli podniósł z trawy niezniszczony cel. Pomalowany był na biało, ostemplowany był napisem WINCHE-STER-WESTERN, jednak z pewnością nie był wykonany z gliny. - Ty sukinsynu! - krzyknął Martinelli i spojrzał wście kle na Lowella. Ten radośnie rechotał. Sierżant z trudem zachowywał powagę. Martinelli zebrał z trawy jeszcze siedem aluminiowych popielnic. Jego złość w jednej chwili minęła, zorientował się bowiem, że dowcip, którego padł ofiarą, wymagał sporych zabiegów i przygotowań. Roześmiał się. Potrząsnął głową i, trzymając w jednej ręce chyboczącą się stertę popielnic, ruszył z powrotem na linię strzelecką, starając się wyglądać na rozzłoszczonego. Tymczasem na parking wjechał samochód sztabowy i zatrzymał się obok buicka kombi należącego do Martinel-lego. Kiedy wysiadł z niego pasażer, Martinelli zobaczył na jego głowie czapkę ze złotym sznurem i dwiema gwiazdkami generała majora. Lowell pewnie zaprosił tu Paula Jiggsa, żeby zobaczył, jak z niego zadrwił. Złość Martinellego natychmiast powróciła. Podszedłszy do Jiggsa, który już stał obok Lowella, Martinelli zasalutował. Regulaminowo, będąc po cywilnemu, nie musiał tego robić, jednak generał to w końcu generał. • Czy ten drań cię zaprosił, żebyś był tego świadkiem? -zapytał Martinelli. • Świadkiem czego, Jack? - zdziwił się Jiggs. • Jak mnie wrobił w strzelanie do aluminiowych popielniczek! • Opierając się na przepisach paragrafu trzydziestego pierwszego kodeksu wojskowego - oznajmił Lowell poważnym tonem - odmawiam wypowiedzi, gdyż mogłaby ona zostać użyta przeciwko mnie. 32 • Załatwiłeś mnie - warknął Martinelli. - Ale od tej chwili nie miej nadziei na spokojny sen i często oglądaj się za siebie. • Zatelefonowałem na oddział - powiedział generał Jiggs - i twoja sekretarka powiedziała mi, raczej niechętnie, że obaj odbywacie planowane zajęcia
szkoleniowe w terenie. Zrozumiałem, co to znaczy, dlatego tutaj przy- jechałem. • Coś się stało? - zapytał Martinelli. • Przede wszystkim mogłem się dzięki temu wyrwać z biura. Pomyślałem, że może macie jakąś zapasową broń. • Jasne - przytaknął Lowell. - Mam w samochodzie dwunastkę. • Najpierw zajmijmy się jednak poważnymi sprawami. Lowella poproszono, żeby niósł trumnę na pewnym pogrzebie. Jeśli nie ma powodu, który by mu to uniemożliwiał, a musiałby to być cholernie poważny powód, chciałbym, żeby się tej prośbie podporządkował. • Nic mi nie przychodzi do głowy. A tobie, Craig? - zapytał Martinelli. • Zupełnie nic. • To dobrze, bo prośba pochodzi od samego Feltera -powiedział Jiggs. - Czyli faktycznie z Białego Domu. • Kto umarł? • Oficer marynarki, komandor Edward B. Eaglebury. • Twój przyjaciel, Lowell? - zapytał Martinelli. • Tak. Martinelli wyczuwał, że sprawa ma zapewne drugie dno, ale jednocześnie zrozumiał, że usłyszał już wszystko, co było przeznaczone dla jego uszu. • Natychmiast czasowo oddeleguję Lowella - powiedział do generała. - Dokąd miałby się udać? • Do Filadelfii. Pogrzeb jest jutro. • Czy Felter powiedział, w jaki sposób dostaliśmy zwłoki? - zapytał Lowell. Jiggs posłał mu chłodne spojrzenie, dając do zrozumienia, że poruszył temat, którego poruszać nie należało. - Daj spokój, Paul - mruknął Lowell. - Przecież Ku- bańczycy wiedzą, że on nie żyje. Sami go zastrzelili. 33 • Felter nic na ten temat nie mówił. Prawdopodobnie pośredniczyli Szwajcarzy. • To był dobry żołnierz - powiedział Lowell. Po chwili dodał. - Zaraz przyniosę broń. II l Międzynarodowy Port Lotniczy w Filadelfii
29 listopada 1961, 18.00 Kiedy pasażerowie lotu numer 208 linii lotniczych Northeast Airlines zaczęli ukazywać się w bramie numer trzy, podpułkownik Craig W. Lowell i porucznik Thomas J. EUis już na nich czekali. Porucznik Ellis ubrany był w spodnie khaki, koszulę khaki z rozpiętym kołnierzykiem i hlado-niebieską pikowaną kurtkę narciarską zapinaną na zamek błyskawiczny, którą kupił zaledwie godzinę wcześniej w sklepie z odzieżą męską w hotelu Bellevue Stratford. Wyglądał jak młodzieniec z college'u powracający do domu na wakacje. Pułkownik Lowell wyglądał z kolei tak, jak powinien wyglądać każdy wojskowy. Jego wizerunek mógłby zawisnąć w holu klubu oficerskiego w Bragg z podpisem „Przepisowo ubrany oficer". Jego nienagannie uszyty mundur wykonany był z najwyższej jakości materiału. Pochodził od krawców londyńskich, którzy ubierali oficerów brytyjskich od czasów poprzedzających wojnę o niepodległość Stanów Zjednoczonych i oficerów amerykańskich - tych, których było na to stać - od czasów poprzedzających I wojnę światową. Do lewego rękawa jego kurtki mundurowej przyszyte były pomarańczowo- czarne insygnia Centrum Lotnictwa Wojsk Lądowych. Poza tym na kołnierzu miał srebrny liść dębowy, oznaczające stopień wojskowy skrzyżowane szable kawalerii nałożone na insygnia wojsk pancernych, skrzydełka pilota Wojsk Lądowych z gwiazdą potwier- 34 dzającą staż pilota, a ponad nimi miniaturową (i przez to nieautoryzowaną w żadnym regulaminie) Odznakę Bojową Piechoty z gwiazdą na srebrnym karabinie, otoczonym wieńcem laurowym, oznaczającą powtórne przyznanie odznaki. Pułkownik Lowell był wysokim, muskularnym blondynem z wąsami. Był przystojny, a w doskonale skrojonym mundurze, uzupełnionym czapką ze złotą jajecznicą oficera polowego stanowił obiekt pełnych szacunku spojrzeń, rzu- canych przez cywilów znajdujących się w terminalu. Stojąc obok niego, Ellis czuł się jak łachmyta. Czterej pasażerowie, którzy wysiedli z samolotu linii Northeast z Atlanty, także nosili mundury. Był wśród nich pułkownik Paul T. Hanrahan, ze skrzyżowanymi karabinami piechoty na kołnierzu. Miał rude włosy, rumianą twarz i nie imponował posturą. Zaraz za nim z samolotu wyszedł podpułkownik Rudolph G. MacMillan, kolejny żołnierz piechoty, krępy, o okrągłej twarzy, a po nim major Philip Sheridan Parker IV - czarny jak smoła pancerniak, o szerokich ramionach, liczący sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu i prawie sto kilogramów żywej wagi. Ostatni wysiadł chorąży Stefan T. Wojinski, bladolicy, o potężnym torsie i krótkiej szyi.
Mieli różne stopnie wojskowe, jednak ubrani byli w identyczne zielone mundury. Wszyscy nosili odznaki spadochroniarzy, a nogawki spodni mieli opięte wokół lśniących butów, jakich używa się do skoków ze spadochronem/Wszyscy mieli przy mundurach także Odznaki Bojowe Piechoty. MacMillan i Parker nosili skrzydełka pilotów Lotnictwa Wojsk Lądowych. Skrzydełka MacMillana miały gwiazdę otoczoną wieńcem, symbolizującą instruktora pilotażu. Na ramionach kurtek mieli przyszyte paski z napisem AIR-BORNE, a pod nimi naszywki Sił Specjalnych. Ponadto wszyscy mieli na głowach zielone berety. Lowell podszedł do pułkownika Hanrahana i podał mu rękę. - Oho! - zawołał ponad jego ramieniem do majora Par-kera. - Elegancka dziewczynko, zaraz pobiegnę po dwa pudełka ciasteczek czekoladowych i po wafelki waniliowe! 35 Major Parker potrząsnął głową, ale musiał się uśmiechnąć. Na tle smolistoczarnej skóry jego zęby wydawały się nienaturalnie białe. - Przestań się wydurniać, Craig - warknął Hanrahan ze złością. Miał dosyć problemów z Zielonymi Beretami i bez przemądrzałych uwag Craiga W. Lowella. Dwa dni wcześniej otrzymał dyrektywę z Dowództwa Armii Kontynentalnej. Dyrektywa nie przeszła normalnymi kanałami komunikacyjnymi. Jego egzemplarz, zaadresowany „Do osobistej wiadomości pułkownika Paula T. Hanrahana", znajdował się w kopercie z adresem zwrotnym „Biuro dowódcy, Dowództwo Armii Kontynentalnej, Fort Monroe, Wirginia". Nie towarzyszył jej żaden dodatkowy list. Adres zwrotny mówił właściwie wszystko, a treść była jasna: zabraniała noszenia „niestandardowych nakryć głowy, w tym nakryć w formie zagranicznych «beretów»". Uznał, że za dyrektywą stoi generał porucznik H. H. „Trzy H" Howard. Nie tak dawno zlekceważył lokalny rozkaz Howarda zakazujący noszenia zielonych beretów, twierdząc, że skoro Szkoła Operacji Specjalnych znajduje się na terenie Fort Bragg, podobnym rozkazom nie podlega. Howard nie miał władzy, jaką posiadało nad Siłami Specjalnymi Dowództwo Armii Kontynentalnej. Hanrahan nie powiedział nikomu o tym rozkazie, nawet sierżantowi szefowi Taylorowi, który generalnie wiedział o wszystkim, co robi Hanrahan. Wiedział, że po powrocie do Bragg będzie musiał go wykonać. Na razie jednak starał się go ignorować. Uznał, że będzie stosownie, jeśli zielony beret zostanie pochowany z komandorem porucznikiem Edem Eaglebu-rym, oficerem marynarki, który przecież wyskoczył z samolotu nad Kubą jako żołnierz Zielonych Beretów. • Uważam, że wszyscy wyglądacie doskonale - kontynuował Lowell, niezrażony. - Będę dzisiaj spał spokojnie, mając pewność, że
bezpieczeństwo narodu znajduje się w waszych rękach. • On coś wypił - powiedział MacMillan ze zdumieniem. • Niemożliwe - odparł Wojinski. • Jak się masz, Ski? - zapytał go Lowell i podał mu rękę. 36 • Cześć, Ellis - powiedział z kolei pułkownik Hanra-han. - Widzę, że nie potrzebowałeś dużo czasu, żeby wpaść w złe towarzystwo. • Dobry wieczór, panie pułkowniku. • I wasze szczęście, że w nie wpadł - stwierdził Lo-well. - Ponieważ ciągnie się za wami sława facetów, którzy nie potrafią znaleźć drogi do wyjścia z kibla, postanowiłem przejąć odpowiedzialność za logistykę tej misji. Tymczasem zechciejcie zabrać wasze bagaże i pójść za mną... • Co masz na myśli? - zapytał Hanrahan. • Mówiąc o logistyce? W odpowiedzi Hanrahan pokiwał głową. • Mam pokoje hotelowe, środki transportu i plan. Ponadto dokonałem rekonesansu terenu. Wiem, dokąd jedziemy. • Czy w czasie tego rekonesansu dużo czasu poświęciłeś whiskey? • Wypiłem odrobinkę, przyznaję - odparł Lowell. - Tylko po to, żeby zapobiec depresji. • Przykro mi, że musiałeś wycierpieć tak wiele niewygód - prychnął Hanrahan z sarkazmem. • Nie przypuszczam, żebyś miał jakieś wiadomości od Myszowatego? - zapytał Lowell, ignorując go. Hanrahan potrząsnął przecząco głową. • Feltera tu nie ma? • Nie i co chwilę, kiedy telefonuję do Białego Domu, słyszę tę samą bzdurę: „Przekażemy pańską wiadomość pułkownikowi Felterowi, kiedy to tylko będzie możliwe". • Może właśnie prowadzi samochód? Może jedzie tutaj razem z Sharon? • Tak, to prawdopodobne - zgodził się Lowell. Stali przy taśmie, na której przesuwały się bagaże. W pewnej chwili podszedł do nich szofer w liberii i czerwonej czapce. Za nim dreptał bagażowy. • Wskażcie swoje bagaże tym panom - powiedział Lowell. -1 dajcie im kwity bagażowe. • Dlaczego ten facet się tak dziwnie ubrał? - zapytał Hanrahan cichym głosem. - I może jeszcze przyjechał po nas długą czarną limuzyną? 37 • Prawdę mówiąc, limuzyna jest bordowa - wyjaśnił Lowell. - I nie ma w