PORUCZNICY
KAPITANOWIE
MAJOROWIE
PUŁKOWNICY
ZIELONE BERETY
GENERAŁOWIE
NOWY GATUNEK
W.E.B.
Griffin
Nowy gatunek
Dla wujka Charleya i Byka
zmarłych w październiku 1979.
Niech spoczywają w pokoju.
I dla Donna.
Kto kiedyś uwierzyłby
w c z t e r y gwiazdki?
Oraz dla szeregowego J. S. B. II
Z Gwardii Narodowej Alabamy
I
1
Biały Dom
Waszyngton, Dystrykt Kolumbii
12 grudnia 1963
Lyndon Baines Johnson, prezydent Stanów Zjednoczonych,
siedział na małej kanapie w Gabinecie Owalnym. Przejął
prezydenturę po śmierci Johna Fitzgeralda Kennedy'ego, który
zginął z rąk zamachowca przed dwudziestoma dniami. Tych
dwadzieścia dni wystarczyło, żeby polubił nowe zajęcie.
Prezydent trzymał w dłoni pękatą kryształową szklankę z
nierozcieńczonym burbonem Kentucky. Zdążył już zdjąć
marynarkę, ujawniając, że nosi spodnie na szelkach. Zarzucił
wolne ramię na oparcie kanapy, a prawą nogę na poduszki.
Słysząc, co wygaduje Walter Cronkite, prezenter Evening
News, prezydent Stanów Zjednoczonych potrząsnął głową i
wymamrotał jakieś przekleństwo. Po chwili stacja CBS
przerwała program i zaczęła nadawać reklamy.
W chwili gdy prezydent podniósł do ust szklankę z
burbonem, otworzyły się drzwi Gabinetu Owalnego i
sekretarka zaanonsowała gościa:
- Pułkownik Felter, sir.
Przed chwilą oglądała wiadomości CBS na małym
telewizorze w sekretariacie, właściwie nie po to, żeby być na
bieżąco z aktualnymi wydarzeniami, ale dlatego, że
niecierpliwie czekała na reklamy.
Prezydent nie lubił, kiedy mu przeszkadzano w trakcie
wiadomości telewizyjnych. Popatrzył przez ramię w kierunku
otwartych drzwi.
Stał w nich umundurowany oficer, w postawie, którą można
by określić „prawie na baczność". Na sobie miał
zielony mundur ze srebrnymi orłami pełnego pułkownika, a
pod lewym ramieniem trzymał czapkę. Na prawej kieszeni
kurtki mundurowej widniała Bojowa Odznaka Piechoty, a
poniżej skrzydełka spadochroniarza i cztery rzędy kolorowych
baretek, po trzy w każdym rzędzie. Na lewej kieszeni
znajdowała się kolejna odznaka spadochronowa (prezydent
poprawnie odgadł, że francuska) oraz insygnia Sztabu
Generalnego Armii Stanów Zjednoczonych.
Pułkownik miał około pięciu stóp i siedmiu cali wzrostu i
już dość dawno zaczął łysieć. Ważył 148 funtów.
W prawej ręce trzymał mocno zużyty neseser. W
niektórych miejscach jego skóra była wyświechtana i
przetarta, a spod spodu wyzierało aluminium.
Prezydent po raz pierwszy w życiu widział pułkownika
Sanforda T. Feltera w mundurze. Kiedy prezydentem został
Kennedy, Johnson od czasu do czasu widywał Feltera w
Białym Domu. Początkowo odbierał go jako intelektualistę w
niedopasowanej marynarce, specjalistę od jakiejś wąskiej
dziedziny, mało ważnego członka sztabu Kennedy'ego.
Wkrótce jednak wyczuł, że Felter jest kimś więcej, niż można
było wnioskować na pierwszy rzut oka. Okazało się, że Felter
nie jest po prostu pierwszym lepszym żołnierzem
„wypożyczonym" do Białego Domu przez Departament
Obrony. Po pierwsze, nienawidził go Bobby Kennedy, i to
dokładnie tak, jak potrafił nienawidzić tylko Bobby Kennedy.
A to oznaczało, że Felter jest protegowanym Jacka
Kennedy'ego. W przeciwnym wypadku od dawna już by go w
Białym Domu nie było.
Kiedy Johnson wreszcie znalazł okazję, żeby zapytać
prezydenta, jakie są zadania Feltera, ten uśmiechnął się i
powiedział: „Załatwia dla mnie różne sprawy", a to oznaczało
właściwie tyle samo co: „To nie jest twój zasrany interes,
Lyndon". Nie było to pierwsze pytanie, które wiceprezydent
Stanów Zjednoczonych zadał prezydentowi i na które nie
uzyskał odpowiedzi.
Dopiero po Dallas i po pogrzebie Johnson dowiedział się,
jakie sprawy załatwia pułkownik Felter dla prezydenta Stanów
Zjednoczonych.
- Cholera jasna - mruknął prezydent, kiedy dotarło
do niego, co może w tej chwili oznaczać obecność Feltera.
Zaraz jednak odezwał się głośniej: — Wejdź, Felter. Nalej
sobie czegoś.
- Dobry wieczór, panie prezydencie - odpowiedział
pułkownik Felter i wszedł do gabinetu.
- Poczęstuj się drinkiem. - Prezydent ponowił zaproszenie.
- Wszystko jest tam, gdzie zawsze, przecież pamiętasz.
Felter napełnił szklankę kostkami lodu i zalał je wódką do
połowy objętości naczynia.
- Co to ma być, jakieś martini? - zapytał prezydent. W
jego głosie, zabarwionym wyraźnym teksaskim akcentem,
można było wyczuć nutkę niezadowolenia.
- Nie, panie prezydencie. Wódka z lodem.
- Drink musi mieć jakiś kolor - stwierdził prezydent i
potrząsnął wielką głową. - Ale proszę bardzo, jak chcesz.
Siadaj - zarządził, wskazując na krzesło, obite identyczną
tkaniną jak kanapa.
- Dziękuję, panie prezydencie.
Kwartet mężczyzn w uniformach zakończył właśnie
przyśpiewkę, zachwalającą widzom CBS korzyści, jakie na
nich czekają, jeśli powierzą swoje samochody ludziom z
Texaco Stars. Na ekranie znowu pojawił się Walter Cronkite.
Na koniec dziennikarz powiedział:
- I tak to właśnie jest...
Prezydent wziął do ręki pilota i wymierzył nim w telewizor
tak, jakby trzymał pistolet, z którego zamierzał odstrzelić
głowę grzechotnikowi. Telewizor się wyłączył.
Prezydent wstał i Felter uczynił to samo.
- Siedź, siedź - polecił prezydent. - Tylko sobie naleję.
- Rozumiem.
- Jestem teraz sam dlatego, Felter, że większość ludzi
uważa, że ma coś do powiedzenia, kiedy tylko Cronkite na
chwilę umilknie, żeby złapać oddech. A gdybym oglądał
telewizję na górze, moja żona uważałaby, że musi zabawiać
mnie rozmową, żebym się tylko nie nudził.
- Rozumiem - powtórzył Felter.
- A może masz ochotę na jeszcze jednego drinka? - zapytał
prezydent po zastanowieniu.
- Dziękuję, panie prezydencie - powiedział Felter.
Wstał, podszedł do barku i przygotował sobie kolejną
porcję wódki z lodem.
- Naprawdę ci to smakuje? - zapytał prezydent z
powątpiewaniem.
- Nie smakuje mi żaden alkohol - odparł Felter.
Prezydent się roześmiał.
- Pijesz więc dla kurażu, co?
- Mniej więcej.
- Boisz się mnie?
- Nie, panie prezydencie.
- A prokuratora generalnego się boisz, Felter?
- Nie, panie prezydencie.
- Jak przypuszczam, zorientowałeś się już, że on cię nie
lubi?
- Odniosłem takie wrażenie.
- Krąży tutaj taka przypowieść, że prezydent Kennedy
powiedział młodszemu braciszkowi w twojej obecności, że
pracujesz dla niego, ponieważ jesteś od niego bystrzejszy i że
obaj o tym wiecie. To prawda?
- W gruncie rzeczy tak - odparł Felter. — Był przy tym
także sekretarz Rusk.
- Dlaczego czekałeś aż do teraz z powrotem do domu,
Felter? Dlaczego nie wskoczyłeś do pierwszego samolotu
lecącego z Sajgonu, kiedy usłyszałeś o zamachu w Dallas?
- Bo moja misja nie była jeszcze skończona, panie
prezydencie.
- Tylko dlatego? A może po prostu nie chciałeś się tutaj
zabrudzić, kiedy ten granat wpadł do szamba, co?
- Zakładałem, wobec braku innych rozkazów z pańskiej
strony, że powinienem dokończyć misję, powierzoną mi przez
prezydenta Kennedy'ego.
- I rozumiem, że jąukończyłeś, skoro jesteś z powrotem?
- Tak, panie prezydencie.
- Wszyscy tutaj są, albo udają, że są, niezbyt zorientowani,
co tam robiłeś, Felter.
- Przygotowałem raport, panie prezydencie.
Położył neseser płasko na stoliku, pokręcił zamkami
cyfrowymi i otworzył go. Ze środka wyjął dwie koperty,
jedną zwykłą białą listową i drugą bardzo dużą, szarą.
Mniejszą podał prezydentowi.
- Oto, czego zdołałem się dowiedzieć w kwestii śmierci
prezydenta Ngo Dinh Diema, panie prezydencie - powie
dział. - Uznałem, że z informacją na ten temat zechce się
pan zapoznać najpierw.
Prezydent rozdarł kopertę, włożył na nos okulary do
czytania i przebiegł wzrokiem kilka pierwszych linijkach
tekstu.
Po chwili skierował wzrok na Feltera.
- Tak właśnie myślałem - powiedział. - Że Kennedy
posłał cię tam właśnie po to, żebyś się zorientował, kto
zastrzelił faceta i dlaczego.
Pułkownik pokiwał głową, lecz milczał.
- Co mi więc powiesz o wietnamskiej puszce Pandory? -
zapytał prezydent i wykonał lewą ręką gest, który miał
znaczyć: „No, dalej, mów".
- Pierwszego listopada tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego
trzeciego, panie prezydencie, Pałac Prezydencki w Sajgonie
został otoczony przez wojska nieprzyjazne wobec prezydenta
Ngo Dinh Diema. Gdy prezydent się zorientował, że nie jest w
stanie skontaktować się z pułkownikiem Nomgiem, dowódcą
oddziałów, które odpowiadały za jego bezpieczeństwo, zdał
sobie sprawę, że istnieje poważne niebezpieczeństwo, iż
zostanie pozbawiony władzy w wyniku przewrotu
wojskowego. Wkrótce on i jego brat, Ngo Dinh Nhu, uciekli z
pałacu ukrytym tunelem. Jestem przekonany, że ich zamiarem
było dotarcie do pułku spadochroniarzy, którego dowódca,
według przekonania prezydenta, był wobec niego lojalny. Plan
ten jednak się nie powiódł. Prezydent i jego brat dotarli do
prywatnej willi i w niej się schronili. Następnego dnia,
drugiego listopada, pułkownik Nomg w towarzystwie grupy
żołnierzy wszedł do willi i zaoferował prezydentowi i jego
bratu bezpieczne schronienie do czasu, aż sprawa się wyjaśni:
albo zamach stanu zostanie zaduszony, albo nie będzie
wątpliwości, że się powiódł. W tym drugim wypadku Nomg
gwarantował prezydentowi i jego bratu bezpieczny wyjazd z
kraju. Zaoferował im M-113...
- Co takiego?
- Transporter opancerzony M-113, pojazd gąsienicowy
przypominający czołg bez wieży.
- Mów dalej - ponaglił Johnson niecierpliwym głosem.
- Pułkownik Nomg zaoferował prezydentowi i jego bratu
transport i oddział żołnierzy, którzy mieli dowieźć ich do
koszar, w których stacjonował pułk spadochronowy -
kontynuował Felter. - Przystali na to. Wkrótce po opuszczeniu
willi rampa transportera została otwarta i prezydenta oraz jego
brata zamordowano. Obaj zostali zastrzeleni.
- Inaczej mówiąc, ten pułkownik jak-mu-tam ich zdradził?
- Pułkownik Nomg wykonywał rozkazy, panie
prezydencie. W moim raporcie przedstawiłem kilka wariantów
odpowiedzi na pytanie, kto wydał mu te rozkazy i z jakiego
powodu. Oczywiście nie dysponujemy żadnymi dowodami na
poparcie któregokolwiek z nich.
Prezydent opuścił wzrok na raport Feltera i przeczytał go.
Dwukrotnie unosił krzaczaste brwi w wyraźnym zdziwieniu.
Wreszcie znowu popatrzył na pułkownika ponad szkłami
okularów.
- A więc, według twojego raportu, nie wiemy teraz, kto, do
ciężkiej cholery, odpowiada za sytuację w Wietnamie. Ale
ktokolwiek to jest, nie jest naszym człowiekiem.
- Nie jest.
- Cholera jasna. Tam, skąd pochodzę, kiedy kupuje się
jakiegoś polityka, to na zawsze.
- W Sajgonie sprawy mają się trochę inaczej, panie
prezydencie.
- I chcesz mi też powiedzieć, że Bobby Kennedy nie
wiedział, dlaczego zostałeś tam posłany?
- Uczestniczyłem w misjach, których szczegółów, jestem o
tym przekonany, prezydent Kennedy nikomu nie zdradzał -
odparł Felter. - Prawdopodobnie ta misja także do takich
należała.
- A ty, Felter? Z kim dzieliłeś się swoją wiedzą? Kto już to
widział? - Prezydent Johnson pomachał raportem.
- Istnieje tylko jeden egzemplarz raportu, trzyma pan go w
ręce. Nikt inny go nie widział.
Prezydent złożył cztery kartki papieru na połowę i schował
je z powrotem do koperty.
- I nikt inny go nie zobaczy, Felter - powiedział. - Ten
raport nie istnieje. Czy mówię dość jasno i wyraźnie?
- Tak, panie prezydencie.
- Kto przepisywał ten tekst na maszynie? - zapytał
prezydent, niespodziewanie podejrzliwym głosem.
- Ja sam. A taśma z maszyny do pisania została spalona.
- Doskonale. Słyszałem, że jesteś bardzo dobry w swojej
robocie. Ten, kto mi to mówił, chyba się nie mylił.
- Dziękuję, panie prezydencie.
Prezydent się roześmiał.
- Prawie się boję zapytać - powiedział i skinął głową w
kierunku grubej szarej koperty. — Co to jest?
- Mój raport o sytuacji w Afryce Południowo-Zachodniej.
Byłem tam, zanim się udałem do Wietnamu Południowego.
- Sporo podróżujesz, co? - powiedział prezydent i wskazał
na kopertę.
Kiedy Felter mu ją podał, rozerwał ją i wyciągnął z niej
grubą stertę kartek spiętych metalowym klipsem.
- Tylko mi nie mów, że sam to wszystko przepisałeś na
maszynie.
- Nie. Mam bardzo dobrą sekretarkę.
- Zakładam więc, że ten materiał nie jest tak niebezpieczny
jak poprzedni - zauważył Johnson i zaczął kartkować raport. -
Chryste, nie przeczytam przecież tego wszystkiego w jeden
wieczór!
Felter chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował. Prezydent
łypnął na niego okiem.
- Mów, mów - zachęcił go.
- W mojej ocenie sytuacja w Kongu jest potencjalnie tak
samo niebezpieczna dla Stanów Zjednoczonych jak sytuacja w
Wietnamie.
- Wątpię.
- Czy mogę mówić szczerze, panie prezydencie?
- Byle szybko - odparł prezydent z uśmiechem, unosząc w
górę gruby i ciężki raport.
Felter jeszcze przez chwilę jakby coś rozważał, ale w końcu
zaczął mówić.
- Często cytuje się dzisiaj opinię generała MacArthura, że
nie powinniśmy włączać się w wojnę na kontynencie
azjatyckim - powiedział. - Wierzę, że powiedziałby to samo o
Afryce ze szczególnym uwzględnieniem Konga, i to mniej
więcej z tych samych powodów.
- No i co z tego? Nie sądzę, żeby ktokolwiek z nas myślał
o wplątaniu kraju w wojnę w Afryce.
Felter milczał.
- No, mów, do cholery.
- Uważam, że istnieje bardzo realna możliwość, panie
prezydencie, iż przyznawanie w dobrych intencjach
niepodległości krajom afrykańskim, szczególnie takim jak
Kongo, może wywołać chaos, który nasi przeciwnicy,
szczególnie komuniści chińscy, są gotowi wykorzystać. Jestem
przekonany, sir, że Chińczycy już są aktywnie zaangażowani
w kreowanie tego chaosu i że zintensyfikują wysiłki, kiedy
wzrośnie ich przekonanie, że mogliby zwyciężyć. Uważam, że
ich pierwszy duży wysiłek zostanie skierowany przeciwko
byłemu Kongu Belgijskiemu.
- Niby w jaki sposób?
- Tworzą armię wyzwoleńczą - odparł Felter. - Zaopatrują
ją, kontrolują i kierują przeciwko rządowi, żałośnie
nieprzygotowanemu do stawienia czoła takiemu zagrożeniu. A
ostatnie oddziały Narodów Zjednoczonych, zresztą i tak
zupełnie nieefektywne, opuszczą Kongo trzydziestego
czerwca.
- Żałośnie?
- W całym Kongu przed uzyskaniem przez ten kraj
niepodległości tylko trzydziestu rdzennych mieszkańców było
absolwentami college'ow, panie prezydencie. Wcześniejsze
przygotowanie wojskowe pułkownika Mobutu, który stoi teraz
na czele tamtejszej armii, polegało na tym, że był kapralem w
Force Publique, paramilitarnych belgijskich kadrowych siłach
policyjnych.
- Departament Stanu i CIA mówią mi zupełnie coś innego -
powiedział prezydent ostrym tonem. Przez długą chwilę
mierzył Feltera zimnym spojrzeniem. - Mówisz jak senator
Goldwater, chyba sobie zdajesz z tego sprawę?
- Nie wiem, co ma pan na myśli, panie prezydencie.
- Wygłosił przemówienie, w którym stwierdził, że
pierwsze, co zrobi, jeśli zostanie prezydentem, a nominację
partyjną ma w kieszeni, jak dwa razy dwa jest cztery, że jego
pierwszy prezydencki rozkaz zostanie skierowany do naszych
ludzi w Kongu: „Stańcie po drugiej stronie". Nie słyszałeś o
tym?
- Nie było mnie w kraju, panie prezydencie.
- Ach, jasne. Cóż, nikt nigdy nie posądzał Barry'ego
Goldwatera, że jest głupi. Cóż, będę chyba sam musiał się
zorientować, o co tam chodzi.
Podszedł do barku i nalał sobie whiskey do połowy
szklanki.
- Wiesz, pułkowniku - zwrócił się po chwili do Feltera - że
po raz pierwszy w życiu widzę cię w mundurze? Nie powiem,
jestem nawet pod wrażeniem wszystkich tych twoich odznak,
ale mogłeś sobie oszczędzić wysiłku. Pierwszą teczką, jaką
kazałem Hooverowi przynieść sobie na biurko, była właśnie
twoja.
- Zakładam, że po śmierci prezydenta Kennedy'ego i po
moim powrocie z Sajgonu... - zaczął Felter.
- Zapewne zakładasz, że wrócisz do wojska? - przerwał
mu prezydent. - Chciałbyś tego? Czy właśnie dlatego włożyłeś
dzisiaj mundur i te wszystkie medale?
- Przypuszczałem, że otrzymam rozkaz objęcia
dowodzenia jakimś oddziałem, panie prezydencie. Jestem
gotowy do jego wypełnienia.
- Zakładam, że jesteś spryciarzem. A to nie było ani
sprytne, ani inteligentne. W armii jest mnóstwo ludzi, do
cholery, w Pentagonie też jest ich niemało, którzy chętnie
dobraliby ci się do dupy. I żaden z nich z pewnością nie da ci
niczym dowodzić. Pewnie zostałbyś zesłany do jakiegoś
zapomnianego fortu w Arkansas i służyłbyś tam w
zapomnieniu i bez sensu aż do emerytury.
- Zbieram się na odwagę, panie prezydencie, żeby poprosić
pana o rekomendacje.
- I do tego potrzebowałeś wódki? - Roześmiał się
prezydent.
- Nigdy przedtem nie prosiłem pana o przysługę.
- No to jesteś ostatnim sukinsynem w najbliższej okolicy,
który jeszcze tego nie zrobił. O jaką przysługę ci chodzi?
- Panie prezydencie, armia prowadzi program - wyłącznie
z powodu niedostatecznej liczby oficerów starszych - w
którego ramach oficerowie mojego stopnia są wysyłani do
szkół pilotów.
- Dlaczego uważasz, że chcielibyśmy mieć w tym
programie akurat ciebie? Myślisz, że w szkole pilotów
nienawidzą cię mniej niż gdzie indziej?
- Generał major Bellmon, który dowodzi Centrum
Lotnictwa w Fort Rucker, jest moim starym przyjacielem.
- Jak to możliwe? Przecież generał Taylor, kiedy go o
ciebie pytałem, powiedział, że w Pentagonie nienawidzą cię
tak bardzo, że prezydent osobiście musiał wysłać do Senatu
propozycję awansowania cię na stopień majora. Oni sami by
tego nie zrobili.
- W czasie drugiej wojny światowej generał Bellmon był
jeńcem wojennym, panie prezydencie. A ja miałem zaszczyt
walczyć w oddziale, który wydostał go z niewoli.
- Według Maksa Taylora uwolniłeś go od Rosjan, a nie od
Niemców. Taylor powiedział mi, że dowiedziałeś się, gdzie go
trzymają Rosjanie - powiedział prezydent. - A potem
poprowadziłeś oddział, który go uwolnił. Gdyby nie ty,
Bellmon przebywałby teraz gdzieś na Syberii i wycinał drzewa
w tajdze tępą siekierą.
Felter milczał.
- Czy w twojej prośbie jest coś osobistego, Felter? Nie
chcesz dla mnie pracować? - zapytał po chwili prezydent.
- Jestem żołnierzem, panie prezydencie.
- I chcesz, żeby znowu do ciebie strzelano? Przecież już
strzelali do ciebie. I trafiali. Ile masz okuć na Purpurowym
Sercu?
- Cztery, panie prezydencie.
- Ale nie odpowiedziałeś na moje najważniejsze pytanie.
Czy z jakiegoś powodu nie chcesz dla mnie pracować?
- Jeżeli nie obejmę w najbliższej przyszłości jakiegoś
dowództwa, panie prezydencie, nie obejmę go już nigdy.
- W armii nie brakuje pułkowników potrafiących
dowodzić pułkami albo pilotować samoloty. A naczelnemu
dowódcy brakuje ludzi o twoich nadzwyczajnych
kwalifikacjach. Proste?
- Tak jest, panie prezydencie - odparł pułkownik Felter.
- No właśnie - mruknął prezydent.
Pochylił się i wcisnął przycisk w telefonie stojącym na
niskim stoliku obok kanapy.
Chwilę później w progu stanęła jego sekretarka.
- Kochanie - powiedział prezydent i podał sekretarce
mniejszą kopertę. - Nie czytając tego, co jest w środku, włóż tę
kopertę do większej, ostemplowanej „Tylko dla prezydenta" i
schowaj ją do mojej osobistej teczki.
- Tak, panie prezydencie.
- Następnie... Znalazłaś to, czego kazałem ci poszukać o
pułkowniku Felterze?
- Tak, panie prezydencie. Miał to prokurator generalny.
Wyciągnął z osobistych dokumentów prezydenta
Kennedy'ego.
- Zechciej więc mi przynieść ten dokument.
Sekretarka po chwili wróciła do gabinetu z niewielką
kartką i podała ją prezydentowi. Ten włożył okulary do
czytania i szybko przebiegł wzrokiem jej treść.
- Nigdy dotąd tego nie widziałem - powiedział. - Sły
szałem, ale nie widziałem. Ciekawe dlaczego?
Podał kartkę Felterowi.
BIAŁY DOM
Waszyngton
24 kwietnia 1961
Pułkownika Sanforda T. Peltera, odbywającego służbę
w Sztabie Generalnym Armii USA, mianuję niniejszym
moim osobistym łącznikiem ze służbami wywiadowczymi,
w randze doradcy prezydenta. Zezwalam na dostęp do
wszelkich materiałów, zaklasyfikowanych jako tajne i ściśle
tajne. Informacja o tej nominacji nie zostanie ujawniona
publicznie.
John P. Kennedy
- Pasuje ci taki tekst, Felter? Jeśli chcesz, żeby coś
zmienić, możesz to w tej chwili zaproponować.
- Pasuje, panie prezydencie.
- Kto ma kopie tego dokumentu?
- Sekretarze stanu, obrony i finansów - odpowiedziała
sekretarka. - Wszystkie służby plus dyrektorzy CIA, FBI,
DIA... - Sekretarka umilkła, kiedy prezydent niecierpliwie
machnął ręką.
- Brakuje kogoś na tej liście? - zapytał.
- Nie - odparł Felter.
- Każ przepisać ten tekst, a ja go podpiszę - rozkazał
prezydent sekretarce. - Czy pracuje jeszcze ktoś, kto może to
napisać?
- Tak, oczywiście, panie prezydencie.
- No to do roboty. Jeszcze dzisiaj ta nominacja ma trafić
do wiadomości wszystkich osób z listy. Dopilnuj, żeby
prokurator generalny dostał ją do rąk własnych. Jeśli trzeba,
zawieziecie mu to do domu.
- Tak, panie prezydencie.
Sekretarka wzięła z rąk pułkownika kartkę i wyszła.
Prezydent sięgnął po gruby raport. Popatrzył na Feltera.
- Rozumiemy się, pułkowniku?
- Słucham?
- Przeczytam to jeszcze dzisiaj przed snem. A
przynajmniej najszybciej, jak będę mógł. Potem do ciebie
zadzwonię. Ale, zakładając, że po przeczytaniu tego nie
uznam, że jesteś wariatem, odnoszę wrażenie, że poślę cię
właśnie tam, do Afryki, do Konga. Nie chcę, żeby to, co będzie
się tam działo, zaskoczyło mnie.
- Rozumiem.
- Z twoich słów zrozumiałem, że byłeś już w Kongu,
zanim pojechałeś do Wietnamu?
- Tak, panie prezydencie.
- A więc, wziąwszy pod uwagę to, co się wydarzyło w
Dallas, dobrze będzie, jeżeli tam wrócisz i zobaczysz, jak ten
zamach odmienił sprawy.
- Też tak sądzę, panie prezydencie.
- Oczywiście w tajemnicy, rozumiesz, Felter? Nie chcę,
żeby przyłazili tutaj McCone albo Rusk i zawracali mi dupę na
twój temat.
- Rozumiem, panie prezydencie.
- Masz sposób, żeby dyskretnie rozeznać się w sytuacji?
Na przykład odwiedzić attaché wojskowego albo coś w tym
guście?
- Jestem pewien, że znajdę taki sposób, panie prezydencie.
2
Langley, Wirginia
14 grudnia 1963
Zastępca dyrektora do spraw kontaktów międzyagencyjnych -
czyli człowiek, odpowiadający za współpracę CIA z innymi
agencjami rządowymi - nie lubił, lecz niechętnie podziwiał
Sanforda T. Feltera. Felter z kolei ani nie lubił, ani nie
podziwiał zastępcy dyrektora do spraw kontaktów. Uważał go
za prostego urzędnika, który osiągnął swoje stanowisko tylko
dlatego, że nie popełnił w karierze żadnego błędu, a nie
popełnił błędu, ponieważ nie miał ku temu żadnej okazji. W
osobistym alfabecie Feltera, czyli krótkim zbiorze
współpracowników, J. Edward Winton określony był jako
„pierdolony biurokrata".
- Sandy - powiedział J. Edward Winton, wychodząc zza
wielkiego biurka z uśmiechem na ustach i wyciągniętą ręką. -
Cieszę się, że cię widzę.
Pod względem fizycznym Winton był człowiekiem
imponującym. Był potężnie, lecz proporcjonalnie zbudowany.
Miał równe białe zęby i elegancką fryzurę, lekko już
przyprószoną siwizną. Jego garnitur zawsze był nienagannie
skrojony, a eleganckie mokasyny lśniły. Kołnierzyk koszuli
leżał idealnie i był wręcz śnieżnobiały.
Felter miał na sobie obwisły, luźny szary garnitur. Jego
buty było znoszone i miały białe ślady na piętach, gdzie
najpierw zmoczyły się w słonej brei zalegającej chodniki, a
później wyschły. Krawat Feltera bez wątpienia nie był nowy, a
kołnierzyk jego koszuli zaczynał się strzępić.
- Jak się masz, Ed? - powiedział Felter.
Winton spróbował skruszyć jego dłoń w uścisku, ale bez
skutku. Felter nie był człowiekiem o imponującej budowie
ciała, jednak wszystko, co się na nie składało, zbudowane było
z materiałów najwyższej jakości.
- Prawdę mówiąc, chciałem do ciebie zatelefonować.
- Tak?
- Zastanawiałeś się kiedyś nad dołączeniem do nas? Mamy
tu mnóstwo stanowisk, do których byś doskonale pasował.
Felter spróbował odczytać intencje Wintona pomiędzy
wierszami. Ponieważ mu się nie udało, zapytał:
- Dlaczego to powiedziałeś?
- Cóż, co będziesz teraz robić?
Wszystko było jasne. Felter zdziwił się, że nie wpadł na to
wcześniej.
- A niby co miałbym robić? - zapytał niewinnym głosem.
- Na miłość boską!
- Och, chodzi ci o Kennedy'ego? Słyszałem, że
zamierzacie z nim skończyć. Jest w tym ziarnko prawdy?
- Cholera, Felter, to wcale nie jest śmieszne.
- Zatem rozumiem, że zaprzeczasz.
- Co mogę dla ciebie zrobić, Felter?
- Chcę obejrzeć wszelkie akta, w tym personalne, jakie
masz na temat Konga.
- Którego Konga?
- Właśnie miałem powiedzieć... Byłego Konga
Belgijskiego - odparł Felter. - Najlepiej będzie, jeśli
zainteresuję się zarówno byłym Kongiem Belgijskim, jak i
Francuskim. No i wszystkim, co wiecie o działalności
chińskich komunistów w Rwandzie i Burundi.
Winton uśmiechnął się i ze zrozumieniem skinął głową.
Następnie zapytał:
- Z czyjego upoważnienia?
- Jak zwykle.
- Ale czy to upoważnienie nie skończyło się, kiedy...
- Kiedy zastrzelony został Kennedy? - przerwał Fel
ter. - Być może się skończyło, ale obecnie pracuję dla
Johnsona. Ta sama robota.
- Nic mi na ten temat nie wiadomo. Nie dotarła do mnie
żadna informacja.
Jego twarz i barwa głosu wyrażały wielki żal, że nie może
mu pomóc, jednak Felter podejrzewał, iż tak naprawdę Winton
dobrze się bawi. Pułkownik uważał, że wszyscy biurokraci
czują wielką satysfakcję, kiedy z mocy swojego urzędu mogą
powiedzieć „nie".
- Zadzwoń do niego - poradził.
W mózgu Wintona nie pojawił się nawet cień wątpliwości,
że Felter ma na myśli dyrektora Centralnej Agencji
Wywiadowczej. Jego uśmiech na chwilę znikł, ale po chwili
znowu się pojawił. Winton podniósł słuchawkę białego
telefonu, jednego z trzech stojących na biurku. Jeden z
pozostałych dwóch miał mnóstwo przycisków i stanowił
standardowe wyposażenie biurokratów z CIA, począwszy od
pewnego szczebla. Drugi, czerwony, był jednym spośród
prawdopodobnie setki telefonów w okolicach Waszyngtonu
stanowiących tak zwaną „sieć Białego Domu". Posiadanie na
biurku jednego z tych czerwonych telefonów oznaczało wielki
biurokratyczny prestiż, nawet jeśli telefon ten nigdy nie
dzwonił. Felter dysponował dwoma czerwonymi telefonami
sieci Białego Domu. Jeden z nich zainstalowano w jego małym
gabinecie w starym State-War-and-Navy Building,
przylegającym do Białego Domu, a drugi miał przy łóżku w
swoim „miejskim domu" w Alexandrii. Kiedy prezydentami
byli Eisenhower i Kennedy, oba dzwoniły bardzo często, a ten
przy łóżku zadzwonił już nawet za prezydentury Johnsona.
Prezydent zadzwonił do Feltera poprzedniego wieczoru,
żeby mu powiedzieć, że rozmawiał z sekretarzem stanu,
wyjaśnił mu problem z przykrywką Feltera i sekretarz zgodził
się włączyć go do grupy funkcjonariuszy Departamentu Stanu,
mających wkrótce wyruszyć do byłego Konga Belgijskiego z
jakąś misją administracyjną.
- Możesz zabrać w podróż swoją starą, Felter - powie
dział Johnson. - Zrób jej małe vipowskie wakacje na koszt
podatników. Poza tym obecność żony bardziej uwiarygodni
twój pobyt.
Felter zaczynał podejrzewać, że prezydent wkrótce zain-
teresuje się światem wywiadu i w przyszłości będzie chciał
być bardziej „pomocny". Mogło to doprowadzić do problemów.
- Czy jest dyrektor? Mówi J. Edward Winton - po
wiedział Winton do słuchawki białego telefonu, który był
elementem sieci telefonicznej CIA, utworzonej na
podobieństwo sieci Białego Domu.
Taki biały telefon Felter również miał na biurku w State-
War-and-Navy Building. Aie kiedy go używał, od razu
uzyskiwał połączenie z dyrektorem, a nie z jego sekretarką.
Winton przez chwilę słuchał, w końcu powiedział
grzecznie „dziękuję" i odłożył słuchawkę na widełki
- Dyrektor jest w Białym Domu - oznajmił.
- Cóż, a ja muszę jeszcze pojechać do Departamentu Stanu
- stwierdził Felter. - Ale sprawa nie jest aż tak istotna. Kiedy
dyrektor wróci, Ed, będę wdzięczny, jeżeli się z nim
skontaktujesz i zorientujesz się w kwestii moich
pełnomocnictw raz na zawsze. Później bądź uprzejmy przysłać
do mojego biura kogoś z aktami, o które mi chodzi.
- Oczywiście. Jestem pewien, że rozumiesz moją sytuację,
Stan. Wiesz, jaki jest dyrektor.
- Jasne, wiem. Ale jeśli wyniknie jakiś problem w tej
sprawie, Ed, bo dokumentów koniecznie potrzebuję dzisiaj,
zadzwoń do mnie, żebym mógł wszystko wyprostować,
dobrze?
- Oczywiście.
Panowie podali sobie ręce i wymienili uśmiechy. Następnie
Felter wyszedł z gabinetu zastępcy dyrektora do spraw
kontaktów, wsiadł do swojego zdezelowanego,
pocharkującego volkswagena i pojechał w kierunku Dystryktu
Kolumbii.
Nie miał cienia wątpliwości, że w tej samej chwili, w której
wyszedł z gabinetu, J. Edward Winton zatelefonował do
swojego odpowiednika w Departamencie Stanu i ostrzegł go,
że Felter ruszył w drogę. Co więcej, na pewno powiedział mu
też, że Felter był u niego w gabinecie i że prezydent Johnson
ponownie powierzył mu stanowisko, które sprawował za
Kennedy'ego. A odpowiednik J. Edwarda Wintona w
Departamencie Stanu był kolejnym pieprzonym biurokratą o
podobnych przewidywalnych nawykach.
Felter pojechał do FBI, a nie do Departamentu Stanu.
Wiedział, że w FBI nie będzie miał problemów z dostępem do
jakichkolwiek dokumentów. Poza tym, jeśli nie pokaże się w
Departamencie Stanu wtedy, kiedy będą się go spodziewać,
wiarygodność J. Edwarda Wintona osłabnie.
No i był pewien, że gdy wróci do swojego gabinetu w
przyjemnie chłodnym, starym State-War-and-Navy Building,
będzie już tam na niego czekał facet z CIA z teczką pełną
materiałów, o które prosił.
II
1
Albertville, Demokratyczna Republika Konga
14 grudnia 1963
Lot Air Simba numer 104, pilotowany przez kapitana Jacques'a
Emile'a Porteta, dolatywał do lotniska w Albertville znad
jeziora Tanganika. Do ziemi zbliżał się łagodnie i równie
łagodnie wykonał końcowy skręt w kierunku pasa startowego.
W gwarze pilotów nazywało się to, że leci nisko i powoli.
Lot Air Simba numer 104 był to Curtiss Commando,
dwusilnikowy turbośmigłowy samolot transportowy,
przynajmniej tak stary jak jego kapitan, któremu do wieku
dwudziestu dwóch lat brakowało zaledwie pięciu miesięcy.
Ojciec pilota, kapitan Jean-Philippe Portet, właściciel Air
Simba, poważnie podejrzewał, że dokładnie tym samym
samolotem dowodził nad Himalajami w 1943 roku, kiedy był
kapitanem w Korpusie Powietrznym Armii USA.
W aluminiowej podstawie skrzydła Commando znajdowało
się podejrzane wgniecenie o głębokości niemal cala i długości
pięciu stóp. Z dawnych czasów Jean-Philippe Portet pamiętał
podobne, powstałe, kiedy wylądował C-46, załadowanym
pięćdziesięciopięciogalonowymi beczkami z paliwem
lotniczym w zalanym deszczem Chongqingu,
w samolot uderzyła ciężarówka, prowadzona przez
rozentuzjazmowanego, lecz niezbyt obeznanego z pojazdami
mechanicznymi chińskiego wojaka. Skrzydło zostało
wgniecione, jednak uznano, że uszkodzenie jest jedynie
powierzchowne, dlatego poszycia nie wymieniono.
Było całkiem prawdopodobne, że wygięty płat oglądało w
ciągu następnych dwudziestu lat wielu mechaników i że
wszyscy oni dochodzili do tego samego wniosku: wgniecenie
nie stanowi żadnego zagrożenia dla bezpieczeństwa lotów.
Stosując wiekową formułę: „Jeśli coś nie jest zepsute, nie
naprawiaj tego", wszyscy lekceważąco machali na to rękami.
Kapitan Jean-Philippe Portet był w życiu świadkiem wielu
interesujących zbiegów okoliczności, ale był przekonany, że
wgniecenie płata bynajmniej nie jest jednym z nich.
W obecnym wcieleniu Curtissa maszyna miała
wymalowanego na kadłubie stylizowanego lwa. Nad lwem
widniał napis AIR SIMBA. Napis i rysunek powtórzony był na
usterzeniu pionowym. Aluminiowa powłoka samolotu lśniła w
tych miejscach, w których umieszczono numery
identyfikacyjne i logo firmy, jednak cała reszta kadłuba była
matowa, a gdzieniegdzie widoczne były jeszcze fragmenty
starej farby i resztki poprzednich numerów identyfikacyjnych.
Air Simba była nową linią lotniczą. I zupełnie niedawno
weszła w posiadanie samolotu, dlatego nie było czasu, żeby
zrobić z nim coś więcej, poza dbaniem o to, żeby mógł
bezpiecznie latać, i wymalowaniem znaku firmowego oraz
numerów identyfikacyjnych Demokratycznej Republiki
Konga. Kiedy Commando lądował na noc w Leopoldville i po
dokonaniu niezbędnych czynności obsługowych pozostawało
trochę czasu, pod kadłub podjeżdżały rusztowania na rolkach,
a bosonodzy Kongijczycy atakowali brud i starą farbę
metalowymi zmywakami ze środkiem czyszczącym. Było
pewne, że w niedalekiej przyszłości samolot znowu zacznie
cały lśnić. Obecnie jednak najważniejsze było to, żeby na
siebie zarabiał.
Pilot lotu Air Simba numer 104, kapitan Jacques Emile
Portet, podchodził do lotniska w Albertville powoli, łagod-
nie obniżając lot zarówno dlatego, że podobnie jak jego ojciec
Jean-Philippe z natury był ostrożnym pilotem, ale także
dlatego, że miał na pokładzie nowiutki egzemplarz sportowego
samochodu mgb, model 1963, oraz ciężkie skrzynie (poza tym
również lżejsze ładunki), przytwierdzone do podłogi. A od
dnia, w którym Air Simba nabyła samolot, nie było jeszcze
czasu, żeby przeprowadzić porządną inspekcję całej podłogi i
ewentualnie wymienić niektóre jej fragmenty. W byłym Kongu
Belgijskim nie dysponowano możliwościami łączenia ze sobą
dużych części wykonanych z aluminium. A w zasadzie także
małych.
Kapitan Jacques Emile Portet miał blond włosy, jasną skórę
i grube kości. Ubrany był w jasnoniebieski bezrękawnik,
narzucony na zapiętą pod szyję białą koszulę. Miał starannie
zawiązany krawat, a na nogach, które trzymał na pedałach
steru, podniszczone mokasyny.
Pierwszy oficer, Enrico de la Santiago, miał czarne włosy,
śniadą skórę i był raczej drobnej budowy. Ubrany był w
koszulę khaki i takież spodnie. Do koszuli kiedyś były
przyszyte dystynkcje kapitana Kubańskich Sił Powietrznych z
okresu rządów Batisty.
Załoga lotu Air Simba numer 104 składała się tylko z
kapitana i pierwszego oficera. W zasadzie w samolocie
powinien być jeszcze mechanik pokładowy, jednak jego
obecność oznaczałaby, że trzeba płacić kolejną pensję, a
zdaniem kapitana Jeana-Philippe'a Porteta, który często
osobiście latał Curtissem Commando tylko z pierwszym
oficerem, samolot można było bezpiecznie prowadzić także
bez mechanika.
Portet łagodnie osadził samolot na ziemi, następnie bardzo
spokojnie zaczął hamować. Wykorzystał niemal całą długość
pasa startowego, zanim wreszcie zatrzymał maszynę w
miejscu, obrócił ją o sto osiemdziesiąt stopni i ruszył z
powrotem w kierunku budynku portu lotniczego Albertville.
Nie chciał, żeby gwałtowne hamowanie rozerwało ciężkie
skrzynie albo żeby wyrwało z miejsca przymocowanego do
podłogi, lśniącego nowiutkiego mgb, model 1963.
Kiedy Portet i de la Santiago z pewnym wysiłkiem
otworzyli drzwi w lewej burcie i wysunęli na ziemię
aluminiowe schodki, z jeepa kombi, który dopiero co
podjechał do samolotu, wysiadł wysoki, opalony, dobrze
zbudowany mężczyzna w stetsonie na głowie (takim, jakie
bardzo lubił Lyndon B. Johnson) i stanął tuż przy nich.
Odczekał, aż piloci zejdą na płytę lotniska. Nazywał się K.N.
Swayer. Na drzwiach jeepa narysowana była wieża wiertnicza,
a pod nią widniał napis UNIT RIG TULSA. K.N. Swayer był
szefem Unit Rig na Albertville.
- Jak się masz, Jack?! — zawołał K.N. Swayer i
energicznie potrząsnął ręką kapitana Porteta.
- Raz lepiej, raz gorzej - odparł kapitan. - Przywitaj się z
Enrikiem de la Santiago.
- Miło mi cię poznać. - K.N. Swayer uścisnął również dłoń
Kubańczyka. Następnie skinął głową w kierunku samolotu i
zapytał: - Jack, przywiozłeś to?
- To i na dodatek drzewka na Boże Narodzenie. Czuję się
jak Święty Mikołaj.
W angielszczyźnie kapitana Jacques'a Emile'a Porteta
słychać było amerykański akcent. Był on bowiem i Belgiem, i
Amerykaninem. Miał paszporty z obu krajów i z obu wynikało,
że urodził się w Saint Louis w stanie Missouri, w Stanach
Zjednoczonych, szóstego czerwca 1942 roku, a to oznaczało,
że brakuje mu jakichś pięciu miesięcy do dwudziestych
drugich urodzin. W jego belgijskim paszporcie zapisano
zawód: aviateur, pilot. Paszport belgijski był prawie nowy;
kiedy go odnawiał, pokazał urzędnikowi licencję pilota
(samoloty - loty handlowe; lądowania według przyrządów;
samoloty wielosilnikowe oraz helikoptery -loty handlowe), po
czym wpisał na podaniu o paszport w rubrykę „zawód" słowo
aviateur. Wcześniej widniało inne, étiudant. W starym
amerykańskim paszporcie wciąż można było przeczytać, że
jest studentem, jednak to już nie była prawda. W czerwcu
ukończył Wolny Uniwersytet w Brukseli i uzyskał dyplom z
historii.
- Drzewka na Boże Narodzenie? - zapytał z
niedowierzaniem K.N. Swayer. - Już teraz? Co, do cholery,
mam z nimi zrobić?
- Jaka jest pojemność twojej zamrażarki?
Unit Rig Corporation z Tulsy w stanie Oklahoma sprzedała
Union Minière, belgijskiemu konglomeratowi, który
wydobywał w byłym Kongu Belgijskim większość cyny i
miedzi, warte sporo ponad milion dolarów wielkie ciężarówki
do robót ziemnych. Ostateczne rozliczenie miało nastąpić,
kiedy sprzęt dotrze na miejsce i zacznie pracować w różnych
częściach Kongo, w tym także w Albertville.
Przetransportowanie ciężarówek drogami z portu w Ma-
tadi, na wybrzeżu Atlantyku, do miejsc docelowych było z
wielu powodów niemożliwe, nie można ich było przewozić
również koleją, przede wszystkim dlatego, że sieć kolejowa
była zbyt słabo rozwinięta, a poza tym ciężarówki po prostu
nie mieściły się na platformach kolejowych. Zadecydowano
zatem, żeby zbudować i przetestować je w Tulsie, następnie
rozebrać na fragmenty dogodne do transportu, przewieźć do
Konga samolotami i tam ponownie złożyć. K.N. Swayer był
naczelnym inżynierem nadzorującym tę operację.
Mimo wysokich pensji i sowitych premii, oferowanych
pracownikom w Kongu Unit Rig miał poważne problemy z
morale zatrudnionych tu ludzi. Część z nich wynikała z
kongijskiego klimatu, a część z faktycznej izolacji ludzi w tym
kraju. Przesyłka lotnicza zawierająca pochodzące ze stanu
Waszyngton drzewka bożonarodzeniowe, o łącznej wadze
jednej tony, które miały zostać rozdysponowane do tych
miejsc, w których Unit Rig operowała w Kongu, stanowiła
jeden z wielu dowodów troski firmy o swoich pracowników w
tym kraju. Wyrazem troski o naczelnego inżyniera, K.N.
Swayera, był z kolei nowiutki mgb, model 1963.
Z Jackiem Portetem niemal depczącym mu po piętach
Swayer wspiął się po aluminiowych schodkach do kabiny
Curtissa i podszedł do lśniącego, czerwonego sportowego
samochodu.
- Jezu, czy to nie jest najpiękniejsza maszynka na kołach,
jaką kiedykolwiek widziałeś? - zapytał Porteta.
- Bardzo ładna - zgodził się Jack. - Dziewczynki Zimba
będą się ostro starać, żebyś je przewiózł tym autkiem.
Dziewczyny z plemienia Zimba, dominującego w okolicy,
powszechnie uważano za niezbyt urodziwe.
- Pieprz się, Jack - powiedział Swayer uprzejmie. - Jak go
stąd wyciągniemy?
- Załaduję go na wózek widłowy - odparł Jack Portet.
- Nie zarysujesz? - zapytał Swayer z troską w głosie.
- Najpierw obwiążę go linami.
Jack ułożył palce w kształt widelca.
- Widły, no tak, stąd się wzięła nazwa wózek widłowy. -
Swayer roześmiał się. - Kim jest ten Meksykanin? - zapytał,
wskazując na Enrica.
- Kubańczyk - poprawił go Jack. - Był pilotem w
Kubańskich Siłach Powietrznych. Mój ojciec znalazł go w
Brukseli i zatrudnił. Jego rodzina została na Kubie.
- Jezu! — zawołał Swayer. - Powinniśmy byli zrzucić 82.
Powietrznodesantową na Hawanę, a potem powbijać bagnety
w dupy tych brodatych Latynosów. Cholerny Kennedy.
- Który Kennedy?
- Cała banda.
Swayer rozejrzał się po ładowni i podszedł do owiniętej
płótnem i drutem paczki z drzewkami bożonarodzeniowymi.
- W każdej paczce, która przyszła ze Stanów, jest po
dziesięć drzewek - wyjaśnił Jack Portet. - Uznałem, że
wystarczy, jeśli tutaj zabiorę jedną.
- Gdzie są pozostałe?
- W chłodni w pewnej rzeźni w Leopoldville.
- Myślisz, że drzewka wytrzymają w chłodni?
- Raczej nic złego się im nie stanie.
Swayer podszedł do schodków i machnął ręką w kierunku
jeepa. Wysiadł z niego wysoki, szczupły Kongijczyk, podszedł
do samolotu i wszedł na pokład. Ubrany był w białą koszulę i
krawat, co miało symbolizować fakt, że ukończył szkoły i nie
parał się pracą fizyczną.
Wymienił z Portetem kilka słów po francusku, po czym
podali sobie ręce.
Swayer wskazał na paczkę z drzewkami.
- Myślisz, że wejdą do wozu?
- Wejdą- odparł Kongijczyk.
- A więc skombinuj kilku chłopaków, załadujcie tę paczkę,
zabierzcie do hotelu i powiedzcie temu, jak mu tam...
PORUCZNICY KAPITANOWIE MAJOROWIE PUŁKOWNICY ZIELONE BERETY GENERAŁOWIE NOWY GATUNEK
W.E.B. Griffin Nowy gatunek
Dla wujka Charleya i Byka zmarłych w październiku 1979. Niech spoczywają w pokoju. I dla Donna. Kto kiedyś uwierzyłby w c z t e r y gwiazdki? Oraz dla szeregowego J. S. B. II Z Gwardii Narodowej Alabamy
I 1 Biały Dom Waszyngton, Dystrykt Kolumbii 12 grudnia 1963 Lyndon Baines Johnson, prezydent Stanów Zjednoczonych, siedział na małej kanapie w Gabinecie Owalnym. Przejął prezydenturę po śmierci Johna Fitzgeralda Kennedy'ego, który zginął z rąk zamachowca przed dwudziestoma dniami. Tych dwadzieścia dni wystarczyło, żeby polubił nowe zajęcie. Prezydent trzymał w dłoni pękatą kryształową szklankę z nierozcieńczonym burbonem Kentucky. Zdążył już zdjąć marynarkę, ujawniając, że nosi spodnie na szelkach. Zarzucił wolne ramię na oparcie kanapy, a prawą nogę na poduszki. Słysząc, co wygaduje Walter Cronkite, prezenter Evening News, prezydent Stanów Zjednoczonych potrząsnął głową i wymamrotał jakieś przekleństwo. Po chwili stacja CBS przerwała program i zaczęła nadawać reklamy. W chwili gdy prezydent podniósł do ust szklankę z burbonem, otworzyły się drzwi Gabinetu Owalnego i sekretarka zaanonsowała gościa: - Pułkownik Felter, sir. Przed chwilą oglądała wiadomości CBS na małym telewizorze w sekretariacie, właściwie nie po to, żeby być na bieżąco z aktualnymi wydarzeniami, ale dlatego, że niecierpliwie czekała na reklamy. Prezydent nie lubił, kiedy mu przeszkadzano w trakcie wiadomości telewizyjnych. Popatrzył przez ramię w kierunku otwartych drzwi. Stał w nich umundurowany oficer, w postawie, którą można by określić „prawie na baczność". Na sobie miał
zielony mundur ze srebrnymi orłami pełnego pułkownika, a pod lewym ramieniem trzymał czapkę. Na prawej kieszeni kurtki mundurowej widniała Bojowa Odznaka Piechoty, a poniżej skrzydełka spadochroniarza i cztery rzędy kolorowych baretek, po trzy w każdym rzędzie. Na lewej kieszeni znajdowała się kolejna odznaka spadochronowa (prezydent poprawnie odgadł, że francuska) oraz insygnia Sztabu Generalnego Armii Stanów Zjednoczonych. Pułkownik miał około pięciu stóp i siedmiu cali wzrostu i już dość dawno zaczął łysieć. Ważył 148 funtów. W prawej ręce trzymał mocno zużyty neseser. W niektórych miejscach jego skóra była wyświechtana i przetarta, a spod spodu wyzierało aluminium. Prezydent po raz pierwszy w życiu widział pułkownika Sanforda T. Feltera w mundurze. Kiedy prezydentem został Kennedy, Johnson od czasu do czasu widywał Feltera w Białym Domu. Początkowo odbierał go jako intelektualistę w niedopasowanej marynarce, specjalistę od jakiejś wąskiej dziedziny, mało ważnego członka sztabu Kennedy'ego. Wkrótce jednak wyczuł, że Felter jest kimś więcej, niż można było wnioskować na pierwszy rzut oka. Okazało się, że Felter nie jest po prostu pierwszym lepszym żołnierzem „wypożyczonym" do Białego Domu przez Departament Obrony. Po pierwsze, nienawidził go Bobby Kennedy, i to dokładnie tak, jak potrafił nienawidzić tylko Bobby Kennedy. A to oznaczało, że Felter jest protegowanym Jacka Kennedy'ego. W przeciwnym wypadku od dawna już by go w Białym Domu nie było. Kiedy Johnson wreszcie znalazł okazję, żeby zapytać prezydenta, jakie są zadania Feltera, ten uśmiechnął się i powiedział: „Załatwia dla mnie różne sprawy", a to oznaczało właściwie tyle samo co: „To nie jest twój zasrany interes, Lyndon". Nie było to pierwsze pytanie, które wiceprezydent Stanów Zjednoczonych zadał prezydentowi i na które nie uzyskał odpowiedzi. Dopiero po Dallas i po pogrzebie Johnson dowiedział się, jakie sprawy załatwia pułkownik Felter dla prezydenta Stanów Zjednoczonych. - Cholera jasna - mruknął prezydent, kiedy dotarło
do niego, co może w tej chwili oznaczać obecność Feltera. Zaraz jednak odezwał się głośniej: — Wejdź, Felter. Nalej sobie czegoś. - Dobry wieczór, panie prezydencie - odpowiedział pułkownik Felter i wszedł do gabinetu. - Poczęstuj się drinkiem. - Prezydent ponowił zaproszenie. - Wszystko jest tam, gdzie zawsze, przecież pamiętasz. Felter napełnił szklankę kostkami lodu i zalał je wódką do połowy objętości naczynia. - Co to ma być, jakieś martini? - zapytał prezydent. W jego głosie, zabarwionym wyraźnym teksaskim akcentem, można było wyczuć nutkę niezadowolenia. - Nie, panie prezydencie. Wódka z lodem. - Drink musi mieć jakiś kolor - stwierdził prezydent i potrząsnął wielką głową. - Ale proszę bardzo, jak chcesz. Siadaj - zarządził, wskazując na krzesło, obite identyczną tkaniną jak kanapa. - Dziękuję, panie prezydencie. Kwartet mężczyzn w uniformach zakończył właśnie przyśpiewkę, zachwalającą widzom CBS korzyści, jakie na nich czekają, jeśli powierzą swoje samochody ludziom z Texaco Stars. Na ekranie znowu pojawił się Walter Cronkite. Na koniec dziennikarz powiedział: - I tak to właśnie jest... Prezydent wziął do ręki pilota i wymierzył nim w telewizor tak, jakby trzymał pistolet, z którego zamierzał odstrzelić głowę grzechotnikowi. Telewizor się wyłączył. Prezydent wstał i Felter uczynił to samo. - Siedź, siedź - polecił prezydent. - Tylko sobie naleję. - Rozumiem. - Jestem teraz sam dlatego, Felter, że większość ludzi uważa, że ma coś do powiedzenia, kiedy tylko Cronkite na chwilę umilknie, żeby złapać oddech. A gdybym oglądał telewizję na górze, moja żona uważałaby, że musi zabawiać mnie rozmową, żebym się tylko nie nudził. - Rozumiem - powtórzył Felter. - A może masz ochotę na jeszcze jednego drinka? - zapytał prezydent po zastanowieniu. - Dziękuję, panie prezydencie - powiedział Felter.
Wstał, podszedł do barku i przygotował sobie kolejną porcję wódki z lodem. - Naprawdę ci to smakuje? - zapytał prezydent z powątpiewaniem. - Nie smakuje mi żaden alkohol - odparł Felter. Prezydent się roześmiał. - Pijesz więc dla kurażu, co? - Mniej więcej. - Boisz się mnie? - Nie, panie prezydencie. - A prokuratora generalnego się boisz, Felter? - Nie, panie prezydencie. - Jak przypuszczam, zorientowałeś się już, że on cię nie lubi? - Odniosłem takie wrażenie. - Krąży tutaj taka przypowieść, że prezydent Kennedy powiedział młodszemu braciszkowi w twojej obecności, że pracujesz dla niego, ponieważ jesteś od niego bystrzejszy i że obaj o tym wiecie. To prawda? - W gruncie rzeczy tak - odparł Felter. — Był przy tym także sekretarz Rusk. - Dlaczego czekałeś aż do teraz z powrotem do domu, Felter? Dlaczego nie wskoczyłeś do pierwszego samolotu lecącego z Sajgonu, kiedy usłyszałeś o zamachu w Dallas? - Bo moja misja nie była jeszcze skończona, panie prezydencie. - Tylko dlatego? A może po prostu nie chciałeś się tutaj zabrudzić, kiedy ten granat wpadł do szamba, co? - Zakładałem, wobec braku innych rozkazów z pańskiej strony, że powinienem dokończyć misję, powierzoną mi przez prezydenta Kennedy'ego. - I rozumiem, że jąukończyłeś, skoro jesteś z powrotem? - Tak, panie prezydencie. - Wszyscy tutaj są, albo udają, że są, niezbyt zorientowani, co tam robiłeś, Felter. - Przygotowałem raport, panie prezydencie. Położył neseser płasko na stoliku, pokręcił zamkami cyfrowymi i otworzył go. Ze środka wyjął dwie koperty,
jedną zwykłą białą listową i drugą bardzo dużą, szarą. Mniejszą podał prezydentowi. - Oto, czego zdołałem się dowiedzieć w kwestii śmierci prezydenta Ngo Dinh Diema, panie prezydencie - powie dział. - Uznałem, że z informacją na ten temat zechce się pan zapoznać najpierw. Prezydent rozdarł kopertę, włożył na nos okulary do czytania i przebiegł wzrokiem kilka pierwszych linijkach tekstu. Po chwili skierował wzrok na Feltera. - Tak właśnie myślałem - powiedział. - Że Kennedy posłał cię tam właśnie po to, żebyś się zorientował, kto zastrzelił faceta i dlaczego. Pułkownik pokiwał głową, lecz milczał. - Co mi więc powiesz o wietnamskiej puszce Pandory? - zapytał prezydent i wykonał lewą ręką gest, który miał znaczyć: „No, dalej, mów". - Pierwszego listopada tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego trzeciego, panie prezydencie, Pałac Prezydencki w Sajgonie został otoczony przez wojska nieprzyjazne wobec prezydenta Ngo Dinh Diema. Gdy prezydent się zorientował, że nie jest w stanie skontaktować się z pułkownikiem Nomgiem, dowódcą oddziałów, które odpowiadały za jego bezpieczeństwo, zdał sobie sprawę, że istnieje poważne niebezpieczeństwo, iż zostanie pozbawiony władzy w wyniku przewrotu wojskowego. Wkrótce on i jego brat, Ngo Dinh Nhu, uciekli z pałacu ukrytym tunelem. Jestem przekonany, że ich zamiarem było dotarcie do pułku spadochroniarzy, którego dowódca, według przekonania prezydenta, był wobec niego lojalny. Plan ten jednak się nie powiódł. Prezydent i jego brat dotarli do prywatnej willi i w niej się schronili. Następnego dnia, drugiego listopada, pułkownik Nomg w towarzystwie grupy żołnierzy wszedł do willi i zaoferował prezydentowi i jego bratu bezpieczne schronienie do czasu, aż sprawa się wyjaśni: albo zamach stanu zostanie zaduszony, albo nie będzie wątpliwości, że się powiódł. W tym drugim wypadku Nomg gwarantował prezydentowi i jego bratu bezpieczny wyjazd z kraju. Zaoferował im M-113...
- Co takiego? - Transporter opancerzony M-113, pojazd gąsienicowy przypominający czołg bez wieży. - Mów dalej - ponaglił Johnson niecierpliwym głosem. - Pułkownik Nomg zaoferował prezydentowi i jego bratu transport i oddział żołnierzy, którzy mieli dowieźć ich do koszar, w których stacjonował pułk spadochronowy - kontynuował Felter. - Przystali na to. Wkrótce po opuszczeniu willi rampa transportera została otwarta i prezydenta oraz jego brata zamordowano. Obaj zostali zastrzeleni. - Inaczej mówiąc, ten pułkownik jak-mu-tam ich zdradził? - Pułkownik Nomg wykonywał rozkazy, panie prezydencie. W moim raporcie przedstawiłem kilka wariantów odpowiedzi na pytanie, kto wydał mu te rozkazy i z jakiego powodu. Oczywiście nie dysponujemy żadnymi dowodami na poparcie któregokolwiek z nich. Prezydent opuścił wzrok na raport Feltera i przeczytał go. Dwukrotnie unosił krzaczaste brwi w wyraźnym zdziwieniu. Wreszcie znowu popatrzył na pułkownika ponad szkłami okularów. - A więc, według twojego raportu, nie wiemy teraz, kto, do ciężkiej cholery, odpowiada za sytuację w Wietnamie. Ale ktokolwiek to jest, nie jest naszym człowiekiem. - Nie jest. - Cholera jasna. Tam, skąd pochodzę, kiedy kupuje się jakiegoś polityka, to na zawsze. - W Sajgonie sprawy mają się trochę inaczej, panie prezydencie. - I chcesz mi też powiedzieć, że Bobby Kennedy nie wiedział, dlaczego zostałeś tam posłany? - Uczestniczyłem w misjach, których szczegółów, jestem o tym przekonany, prezydent Kennedy nikomu nie zdradzał - odparł Felter. - Prawdopodobnie ta misja także do takich należała. - A ty, Felter? Z kim dzieliłeś się swoją wiedzą? Kto już to widział? - Prezydent Johnson pomachał raportem. - Istnieje tylko jeden egzemplarz raportu, trzyma pan go w ręce. Nikt inny go nie widział.
Prezydent złożył cztery kartki papieru na połowę i schował je z powrotem do koperty. - I nikt inny go nie zobaczy, Felter - powiedział. - Ten raport nie istnieje. Czy mówię dość jasno i wyraźnie? - Tak, panie prezydencie. - Kto przepisywał ten tekst na maszynie? - zapytał prezydent, niespodziewanie podejrzliwym głosem. - Ja sam. A taśma z maszyny do pisania została spalona. - Doskonale. Słyszałem, że jesteś bardzo dobry w swojej robocie. Ten, kto mi to mówił, chyba się nie mylił. - Dziękuję, panie prezydencie. Prezydent się roześmiał. - Prawie się boję zapytać - powiedział i skinął głową w kierunku grubej szarej koperty. — Co to jest? - Mój raport o sytuacji w Afryce Południowo-Zachodniej. Byłem tam, zanim się udałem do Wietnamu Południowego. - Sporo podróżujesz, co? - powiedział prezydent i wskazał na kopertę. Kiedy Felter mu ją podał, rozerwał ją i wyciągnął z niej grubą stertę kartek spiętych metalowym klipsem. - Tylko mi nie mów, że sam to wszystko przepisałeś na maszynie. - Nie. Mam bardzo dobrą sekretarkę. - Zakładam więc, że ten materiał nie jest tak niebezpieczny jak poprzedni - zauważył Johnson i zaczął kartkować raport. - Chryste, nie przeczytam przecież tego wszystkiego w jeden wieczór! Felter chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował. Prezydent łypnął na niego okiem. - Mów, mów - zachęcił go. - W mojej ocenie sytuacja w Kongu jest potencjalnie tak samo niebezpieczna dla Stanów Zjednoczonych jak sytuacja w Wietnamie. - Wątpię. - Czy mogę mówić szczerze, panie prezydencie? - Byle szybko - odparł prezydent z uśmiechem, unosząc w górę gruby i ciężki raport.
Felter jeszcze przez chwilę jakby coś rozważał, ale w końcu zaczął mówić. - Często cytuje się dzisiaj opinię generała MacArthura, że nie powinniśmy włączać się w wojnę na kontynencie azjatyckim - powiedział. - Wierzę, że powiedziałby to samo o Afryce ze szczególnym uwzględnieniem Konga, i to mniej więcej z tych samych powodów. - No i co z tego? Nie sądzę, żeby ktokolwiek z nas myślał o wplątaniu kraju w wojnę w Afryce. Felter milczał. - No, mów, do cholery. - Uważam, że istnieje bardzo realna możliwość, panie prezydencie, iż przyznawanie w dobrych intencjach niepodległości krajom afrykańskim, szczególnie takim jak Kongo, może wywołać chaos, który nasi przeciwnicy, szczególnie komuniści chińscy, są gotowi wykorzystać. Jestem przekonany, sir, że Chińczycy już są aktywnie zaangażowani w kreowanie tego chaosu i że zintensyfikują wysiłki, kiedy wzrośnie ich przekonanie, że mogliby zwyciężyć. Uważam, że ich pierwszy duży wysiłek zostanie skierowany przeciwko byłemu Kongu Belgijskiemu. - Niby w jaki sposób? - Tworzą armię wyzwoleńczą - odparł Felter. - Zaopatrują ją, kontrolują i kierują przeciwko rządowi, żałośnie nieprzygotowanemu do stawienia czoła takiemu zagrożeniu. A ostatnie oddziały Narodów Zjednoczonych, zresztą i tak zupełnie nieefektywne, opuszczą Kongo trzydziestego czerwca. - Żałośnie? - W całym Kongu przed uzyskaniem przez ten kraj niepodległości tylko trzydziestu rdzennych mieszkańców było absolwentami college'ow, panie prezydencie. Wcześniejsze przygotowanie wojskowe pułkownika Mobutu, który stoi teraz na czele tamtejszej armii, polegało na tym, że był kapralem w Force Publique, paramilitarnych belgijskich kadrowych siłach policyjnych. - Departament Stanu i CIA mówią mi zupełnie coś innego - powiedział prezydent ostrym tonem. Przez długą chwilę mierzył Feltera zimnym spojrzeniem. - Mówisz jak senator Goldwater, chyba sobie zdajesz z tego sprawę?
- Nie wiem, co ma pan na myśli, panie prezydencie. - Wygłosił przemówienie, w którym stwierdził, że pierwsze, co zrobi, jeśli zostanie prezydentem, a nominację partyjną ma w kieszeni, jak dwa razy dwa jest cztery, że jego pierwszy prezydencki rozkaz zostanie skierowany do naszych ludzi w Kongu: „Stańcie po drugiej stronie". Nie słyszałeś o tym? - Nie było mnie w kraju, panie prezydencie. - Ach, jasne. Cóż, nikt nigdy nie posądzał Barry'ego Goldwatera, że jest głupi. Cóż, będę chyba sam musiał się zorientować, o co tam chodzi. Podszedł do barku i nalał sobie whiskey do połowy szklanki. - Wiesz, pułkowniku - zwrócił się po chwili do Feltera - że po raz pierwszy w życiu widzę cię w mundurze? Nie powiem, jestem nawet pod wrażeniem wszystkich tych twoich odznak, ale mogłeś sobie oszczędzić wysiłku. Pierwszą teczką, jaką kazałem Hooverowi przynieść sobie na biurko, była właśnie twoja. - Zakładam, że po śmierci prezydenta Kennedy'ego i po moim powrocie z Sajgonu... - zaczął Felter. - Zapewne zakładasz, że wrócisz do wojska? - przerwał mu prezydent. - Chciałbyś tego? Czy właśnie dlatego włożyłeś dzisiaj mundur i te wszystkie medale? - Przypuszczałem, że otrzymam rozkaz objęcia dowodzenia jakimś oddziałem, panie prezydencie. Jestem gotowy do jego wypełnienia. - Zakładam, że jesteś spryciarzem. A to nie było ani sprytne, ani inteligentne. W armii jest mnóstwo ludzi, do cholery, w Pentagonie też jest ich niemało, którzy chętnie dobraliby ci się do dupy. I żaden z nich z pewnością nie da ci niczym dowodzić. Pewnie zostałbyś zesłany do jakiegoś zapomnianego fortu w Arkansas i służyłbyś tam w zapomnieniu i bez sensu aż do emerytury. - Zbieram się na odwagę, panie prezydencie, żeby poprosić pana o rekomendacje. - I do tego potrzebowałeś wódki? - Roześmiał się prezydent. - Nigdy przedtem nie prosiłem pana o przysługę.
- No to jesteś ostatnim sukinsynem w najbliższej okolicy, który jeszcze tego nie zrobił. O jaką przysługę ci chodzi? - Panie prezydencie, armia prowadzi program - wyłącznie z powodu niedostatecznej liczby oficerów starszych - w którego ramach oficerowie mojego stopnia są wysyłani do szkół pilotów. - Dlaczego uważasz, że chcielibyśmy mieć w tym programie akurat ciebie? Myślisz, że w szkole pilotów nienawidzą cię mniej niż gdzie indziej? - Generał major Bellmon, który dowodzi Centrum Lotnictwa w Fort Rucker, jest moim starym przyjacielem. - Jak to możliwe? Przecież generał Taylor, kiedy go o ciebie pytałem, powiedział, że w Pentagonie nienawidzą cię tak bardzo, że prezydent osobiście musiał wysłać do Senatu propozycję awansowania cię na stopień majora. Oni sami by tego nie zrobili. - W czasie drugiej wojny światowej generał Bellmon był jeńcem wojennym, panie prezydencie. A ja miałem zaszczyt walczyć w oddziale, który wydostał go z niewoli. - Według Maksa Taylora uwolniłeś go od Rosjan, a nie od Niemców. Taylor powiedział mi, że dowiedziałeś się, gdzie go trzymają Rosjanie - powiedział prezydent. - A potem poprowadziłeś oddział, który go uwolnił. Gdyby nie ty, Bellmon przebywałby teraz gdzieś na Syberii i wycinał drzewa w tajdze tępą siekierą. Felter milczał. - Czy w twojej prośbie jest coś osobistego, Felter? Nie chcesz dla mnie pracować? - zapytał po chwili prezydent. - Jestem żołnierzem, panie prezydencie. - I chcesz, żeby znowu do ciebie strzelano? Przecież już strzelali do ciebie. I trafiali. Ile masz okuć na Purpurowym Sercu? - Cztery, panie prezydencie. - Ale nie odpowiedziałeś na moje najważniejsze pytanie. Czy z jakiegoś powodu nie chcesz dla mnie pracować? - Jeżeli nie obejmę w najbliższej przyszłości jakiegoś dowództwa, panie prezydencie, nie obejmę go już nigdy. - W armii nie brakuje pułkowników potrafiących dowodzić pułkami albo pilotować samoloty. A naczelnemu
dowódcy brakuje ludzi o twoich nadzwyczajnych kwalifikacjach. Proste? - Tak jest, panie prezydencie - odparł pułkownik Felter. - No właśnie - mruknął prezydent. Pochylił się i wcisnął przycisk w telefonie stojącym na niskim stoliku obok kanapy. Chwilę później w progu stanęła jego sekretarka. - Kochanie - powiedział prezydent i podał sekretarce mniejszą kopertę. - Nie czytając tego, co jest w środku, włóż tę kopertę do większej, ostemplowanej „Tylko dla prezydenta" i schowaj ją do mojej osobistej teczki. - Tak, panie prezydencie. - Następnie... Znalazłaś to, czego kazałem ci poszukać o pułkowniku Felterze? - Tak, panie prezydencie. Miał to prokurator generalny. Wyciągnął z osobistych dokumentów prezydenta Kennedy'ego. - Zechciej więc mi przynieść ten dokument. Sekretarka po chwili wróciła do gabinetu z niewielką kartką i podała ją prezydentowi. Ten włożył okulary do czytania i szybko przebiegł wzrokiem jej treść. - Nigdy dotąd tego nie widziałem - powiedział. - Sły szałem, ale nie widziałem. Ciekawe dlaczego? Podał kartkę Felterowi. BIAŁY DOM Waszyngton 24 kwietnia 1961 Pułkownika Sanforda T. Peltera, odbywającego służbę w Sztabie Generalnym Armii USA, mianuję niniejszym moim osobistym łącznikiem ze służbami wywiadowczymi, w randze doradcy prezydenta. Zezwalam na dostęp do wszelkich materiałów, zaklasyfikowanych jako tajne i ściśle tajne. Informacja o tej nominacji nie zostanie ujawniona publicznie. John P. Kennedy
- Pasuje ci taki tekst, Felter? Jeśli chcesz, żeby coś zmienić, możesz to w tej chwili zaproponować. - Pasuje, panie prezydencie. - Kto ma kopie tego dokumentu? - Sekretarze stanu, obrony i finansów - odpowiedziała sekretarka. - Wszystkie służby plus dyrektorzy CIA, FBI, DIA... - Sekretarka umilkła, kiedy prezydent niecierpliwie machnął ręką. - Brakuje kogoś na tej liście? - zapytał. - Nie - odparł Felter. - Każ przepisać ten tekst, a ja go podpiszę - rozkazał prezydent sekretarce. - Czy pracuje jeszcze ktoś, kto może to napisać? - Tak, oczywiście, panie prezydencie. - No to do roboty. Jeszcze dzisiaj ta nominacja ma trafić do wiadomości wszystkich osób z listy. Dopilnuj, żeby prokurator generalny dostał ją do rąk własnych. Jeśli trzeba, zawieziecie mu to do domu. - Tak, panie prezydencie. Sekretarka wzięła z rąk pułkownika kartkę i wyszła. Prezydent sięgnął po gruby raport. Popatrzył na Feltera. - Rozumiemy się, pułkowniku? - Słucham? - Przeczytam to jeszcze dzisiaj przed snem. A przynajmniej najszybciej, jak będę mógł. Potem do ciebie zadzwonię. Ale, zakładając, że po przeczytaniu tego nie uznam, że jesteś wariatem, odnoszę wrażenie, że poślę cię właśnie tam, do Afryki, do Konga. Nie chcę, żeby to, co będzie się tam działo, zaskoczyło mnie. - Rozumiem. - Z twoich słów zrozumiałem, że byłeś już w Kongu, zanim pojechałeś do Wietnamu? - Tak, panie prezydencie. - A więc, wziąwszy pod uwagę to, co się wydarzyło w Dallas, dobrze będzie, jeżeli tam wrócisz i zobaczysz, jak ten zamach odmienił sprawy. - Też tak sądzę, panie prezydencie. - Oczywiście w tajemnicy, rozumiesz, Felter? Nie chcę,
żeby przyłazili tutaj McCone albo Rusk i zawracali mi dupę na twój temat. - Rozumiem, panie prezydencie. - Masz sposób, żeby dyskretnie rozeznać się w sytuacji? Na przykład odwiedzić attaché wojskowego albo coś w tym guście? - Jestem pewien, że znajdę taki sposób, panie prezydencie. 2 Langley, Wirginia 14 grudnia 1963 Zastępca dyrektora do spraw kontaktów międzyagencyjnych - czyli człowiek, odpowiadający za współpracę CIA z innymi agencjami rządowymi - nie lubił, lecz niechętnie podziwiał Sanforda T. Feltera. Felter z kolei ani nie lubił, ani nie podziwiał zastępcy dyrektora do spraw kontaktów. Uważał go za prostego urzędnika, który osiągnął swoje stanowisko tylko dlatego, że nie popełnił w karierze żadnego błędu, a nie popełnił błędu, ponieważ nie miał ku temu żadnej okazji. W osobistym alfabecie Feltera, czyli krótkim zbiorze współpracowników, J. Edward Winton określony był jako „pierdolony biurokrata". - Sandy - powiedział J. Edward Winton, wychodząc zza wielkiego biurka z uśmiechem na ustach i wyciągniętą ręką. - Cieszę się, że cię widzę. Pod względem fizycznym Winton był człowiekiem imponującym. Był potężnie, lecz proporcjonalnie zbudowany. Miał równe białe zęby i elegancką fryzurę, lekko już przyprószoną siwizną. Jego garnitur zawsze był nienagannie skrojony, a eleganckie mokasyny lśniły. Kołnierzyk koszuli leżał idealnie i był wręcz śnieżnobiały. Felter miał na sobie obwisły, luźny szary garnitur. Jego buty było znoszone i miały białe ślady na piętach, gdzie najpierw zmoczyły się w słonej brei zalegającej chodniki, a później wyschły. Krawat Feltera bez wątpienia nie był nowy, a kołnierzyk jego koszuli zaczynał się strzępić.
- Jak się masz, Ed? - powiedział Felter. Winton spróbował skruszyć jego dłoń w uścisku, ale bez skutku. Felter nie był człowiekiem o imponującej budowie ciała, jednak wszystko, co się na nie składało, zbudowane było z materiałów najwyższej jakości. - Prawdę mówiąc, chciałem do ciebie zatelefonować. - Tak? - Zastanawiałeś się kiedyś nad dołączeniem do nas? Mamy tu mnóstwo stanowisk, do których byś doskonale pasował. Felter spróbował odczytać intencje Wintona pomiędzy wierszami. Ponieważ mu się nie udało, zapytał: - Dlaczego to powiedziałeś? - Cóż, co będziesz teraz robić? Wszystko było jasne. Felter zdziwił się, że nie wpadł na to wcześniej. - A niby co miałbym robić? - zapytał niewinnym głosem. - Na miłość boską! - Och, chodzi ci o Kennedy'ego? Słyszałem, że zamierzacie z nim skończyć. Jest w tym ziarnko prawdy? - Cholera, Felter, to wcale nie jest śmieszne. - Zatem rozumiem, że zaprzeczasz. - Co mogę dla ciebie zrobić, Felter? - Chcę obejrzeć wszelkie akta, w tym personalne, jakie masz na temat Konga. - Którego Konga? - Właśnie miałem powiedzieć... Byłego Konga Belgijskiego - odparł Felter. - Najlepiej będzie, jeśli zainteresuję się zarówno byłym Kongiem Belgijskim, jak i Francuskim. No i wszystkim, co wiecie o działalności chińskich komunistów w Rwandzie i Burundi. Winton uśmiechnął się i ze zrozumieniem skinął głową. Następnie zapytał: - Z czyjego upoważnienia? - Jak zwykle. - Ale czy to upoważnienie nie skończyło się, kiedy... - Kiedy zastrzelony został Kennedy? - przerwał Fel ter. - Być może się skończyło, ale obecnie pracuję dla Johnsona. Ta sama robota.
- Nic mi na ten temat nie wiadomo. Nie dotarła do mnie żadna informacja. Jego twarz i barwa głosu wyrażały wielki żal, że nie może mu pomóc, jednak Felter podejrzewał, iż tak naprawdę Winton dobrze się bawi. Pułkownik uważał, że wszyscy biurokraci czują wielką satysfakcję, kiedy z mocy swojego urzędu mogą powiedzieć „nie". - Zadzwoń do niego - poradził. W mózgu Wintona nie pojawił się nawet cień wątpliwości, że Felter ma na myśli dyrektora Centralnej Agencji Wywiadowczej. Jego uśmiech na chwilę znikł, ale po chwili znowu się pojawił. Winton podniósł słuchawkę białego telefonu, jednego z trzech stojących na biurku. Jeden z pozostałych dwóch miał mnóstwo przycisków i stanowił standardowe wyposażenie biurokratów z CIA, począwszy od pewnego szczebla. Drugi, czerwony, był jednym spośród prawdopodobnie setki telefonów w okolicach Waszyngtonu stanowiących tak zwaną „sieć Białego Domu". Posiadanie na biurku jednego z tych czerwonych telefonów oznaczało wielki biurokratyczny prestiż, nawet jeśli telefon ten nigdy nie dzwonił. Felter dysponował dwoma czerwonymi telefonami sieci Białego Domu. Jeden z nich zainstalowano w jego małym gabinecie w starym State-War-and-Navy Building, przylegającym do Białego Domu, a drugi miał przy łóżku w swoim „miejskim domu" w Alexandrii. Kiedy prezydentami byli Eisenhower i Kennedy, oba dzwoniły bardzo często, a ten przy łóżku zadzwonił już nawet za prezydentury Johnsona. Prezydent zadzwonił do Feltera poprzedniego wieczoru, żeby mu powiedzieć, że rozmawiał z sekretarzem stanu, wyjaśnił mu problem z przykrywką Feltera i sekretarz zgodził się włączyć go do grupy funkcjonariuszy Departamentu Stanu, mających wkrótce wyruszyć do byłego Konga Belgijskiego z jakąś misją administracyjną. - Możesz zabrać w podróż swoją starą, Felter - powie dział Johnson. - Zrób jej małe vipowskie wakacje na koszt podatników. Poza tym obecność żony bardziej uwiarygodni twój pobyt. Felter zaczynał podejrzewać, że prezydent wkrótce zain-
teresuje się światem wywiadu i w przyszłości będzie chciał być bardziej „pomocny". Mogło to doprowadzić do problemów. - Czy jest dyrektor? Mówi J. Edward Winton - po wiedział Winton do słuchawki białego telefonu, który był elementem sieci telefonicznej CIA, utworzonej na podobieństwo sieci Białego Domu. Taki biały telefon Felter również miał na biurku w State- War-and-Navy Building. Aie kiedy go używał, od razu uzyskiwał połączenie z dyrektorem, a nie z jego sekretarką. Winton przez chwilę słuchał, w końcu powiedział grzecznie „dziękuję" i odłożył słuchawkę na widełki - Dyrektor jest w Białym Domu - oznajmił. - Cóż, a ja muszę jeszcze pojechać do Departamentu Stanu - stwierdził Felter. - Ale sprawa nie jest aż tak istotna. Kiedy dyrektor wróci, Ed, będę wdzięczny, jeżeli się z nim skontaktujesz i zorientujesz się w kwestii moich pełnomocnictw raz na zawsze. Później bądź uprzejmy przysłać do mojego biura kogoś z aktami, o które mi chodzi. - Oczywiście. Jestem pewien, że rozumiesz moją sytuację, Stan. Wiesz, jaki jest dyrektor. - Jasne, wiem. Ale jeśli wyniknie jakiś problem w tej sprawie, Ed, bo dokumentów koniecznie potrzebuję dzisiaj, zadzwoń do mnie, żebym mógł wszystko wyprostować, dobrze? - Oczywiście. Panowie podali sobie ręce i wymienili uśmiechy. Następnie Felter wyszedł z gabinetu zastępcy dyrektora do spraw kontaktów, wsiadł do swojego zdezelowanego, pocharkującego volkswagena i pojechał w kierunku Dystryktu Kolumbii. Nie miał cienia wątpliwości, że w tej samej chwili, w której wyszedł z gabinetu, J. Edward Winton zatelefonował do swojego odpowiednika w Departamencie Stanu i ostrzegł go, że Felter ruszył w drogę. Co więcej, na pewno powiedział mu też, że Felter był u niego w gabinecie i że prezydent Johnson ponownie powierzył mu stanowisko, które sprawował za Kennedy'ego. A odpowiednik J. Edwarda Wintona w Departamencie Stanu był kolejnym pieprzonym biurokratą o podobnych przewidywalnych nawykach.
Felter pojechał do FBI, a nie do Departamentu Stanu. Wiedział, że w FBI nie będzie miał problemów z dostępem do jakichkolwiek dokumentów. Poza tym, jeśli nie pokaże się w Departamencie Stanu wtedy, kiedy będą się go spodziewać, wiarygodność J. Edwarda Wintona osłabnie. No i był pewien, że gdy wróci do swojego gabinetu w przyjemnie chłodnym, starym State-War-and-Navy Building, będzie już tam na niego czekał facet z CIA z teczką pełną materiałów, o które prosił. II 1 Albertville, Demokratyczna Republika Konga 14 grudnia 1963 Lot Air Simba numer 104, pilotowany przez kapitana Jacques'a Emile'a Porteta, dolatywał do lotniska w Albertville znad jeziora Tanganika. Do ziemi zbliżał się łagodnie i równie łagodnie wykonał końcowy skręt w kierunku pasa startowego. W gwarze pilotów nazywało się to, że leci nisko i powoli. Lot Air Simba numer 104 był to Curtiss Commando, dwusilnikowy turbośmigłowy samolot transportowy, przynajmniej tak stary jak jego kapitan, któremu do wieku dwudziestu dwóch lat brakowało zaledwie pięciu miesięcy. Ojciec pilota, kapitan Jean-Philippe Portet, właściciel Air Simba, poważnie podejrzewał, że dokładnie tym samym samolotem dowodził nad Himalajami w 1943 roku, kiedy był kapitanem w Korpusie Powietrznym Armii USA. W aluminiowej podstawie skrzydła Commando znajdowało się podejrzane wgniecenie o głębokości niemal cala i długości pięciu stóp. Z dawnych czasów Jean-Philippe Portet pamiętał podobne, powstałe, kiedy wylądował C-46, załadowanym pięćdziesięciopięciogalonowymi beczkami z paliwem lotniczym w zalanym deszczem Chongqingu,
w samolot uderzyła ciężarówka, prowadzona przez rozentuzjazmowanego, lecz niezbyt obeznanego z pojazdami mechanicznymi chińskiego wojaka. Skrzydło zostało wgniecione, jednak uznano, że uszkodzenie jest jedynie powierzchowne, dlatego poszycia nie wymieniono. Było całkiem prawdopodobne, że wygięty płat oglądało w ciągu następnych dwudziestu lat wielu mechaników i że wszyscy oni dochodzili do tego samego wniosku: wgniecenie nie stanowi żadnego zagrożenia dla bezpieczeństwa lotów. Stosując wiekową formułę: „Jeśli coś nie jest zepsute, nie naprawiaj tego", wszyscy lekceważąco machali na to rękami. Kapitan Jean-Philippe Portet był w życiu świadkiem wielu interesujących zbiegów okoliczności, ale był przekonany, że wgniecenie płata bynajmniej nie jest jednym z nich. W obecnym wcieleniu Curtissa maszyna miała wymalowanego na kadłubie stylizowanego lwa. Nad lwem widniał napis AIR SIMBA. Napis i rysunek powtórzony był na usterzeniu pionowym. Aluminiowa powłoka samolotu lśniła w tych miejscach, w których umieszczono numery identyfikacyjne i logo firmy, jednak cała reszta kadłuba była matowa, a gdzieniegdzie widoczne były jeszcze fragmenty starej farby i resztki poprzednich numerów identyfikacyjnych. Air Simba była nową linią lotniczą. I zupełnie niedawno weszła w posiadanie samolotu, dlatego nie było czasu, żeby zrobić z nim coś więcej, poza dbaniem o to, żeby mógł bezpiecznie latać, i wymalowaniem znaku firmowego oraz numerów identyfikacyjnych Demokratycznej Republiki Konga. Kiedy Commando lądował na noc w Leopoldville i po dokonaniu niezbędnych czynności obsługowych pozostawało trochę czasu, pod kadłub podjeżdżały rusztowania na rolkach, a bosonodzy Kongijczycy atakowali brud i starą farbę metalowymi zmywakami ze środkiem czyszczącym. Było pewne, że w niedalekiej przyszłości samolot znowu zacznie cały lśnić. Obecnie jednak najważniejsze było to, żeby na siebie zarabiał. Pilot lotu Air Simba numer 104, kapitan Jacques Emile Portet, podchodził do lotniska w Albertville powoli, łagod-
nie obniżając lot zarówno dlatego, że podobnie jak jego ojciec Jean-Philippe z natury był ostrożnym pilotem, ale także dlatego, że miał na pokładzie nowiutki egzemplarz sportowego samochodu mgb, model 1963, oraz ciężkie skrzynie (poza tym również lżejsze ładunki), przytwierdzone do podłogi. A od dnia, w którym Air Simba nabyła samolot, nie było jeszcze czasu, żeby przeprowadzić porządną inspekcję całej podłogi i ewentualnie wymienić niektóre jej fragmenty. W byłym Kongu Belgijskim nie dysponowano możliwościami łączenia ze sobą dużych części wykonanych z aluminium. A w zasadzie także małych. Kapitan Jacques Emile Portet miał blond włosy, jasną skórę i grube kości. Ubrany był w jasnoniebieski bezrękawnik, narzucony na zapiętą pod szyję białą koszulę. Miał starannie zawiązany krawat, a na nogach, które trzymał na pedałach steru, podniszczone mokasyny. Pierwszy oficer, Enrico de la Santiago, miał czarne włosy, śniadą skórę i był raczej drobnej budowy. Ubrany był w koszulę khaki i takież spodnie. Do koszuli kiedyś były przyszyte dystynkcje kapitana Kubańskich Sił Powietrznych z okresu rządów Batisty. Załoga lotu Air Simba numer 104 składała się tylko z kapitana i pierwszego oficera. W zasadzie w samolocie powinien być jeszcze mechanik pokładowy, jednak jego obecność oznaczałaby, że trzeba płacić kolejną pensję, a zdaniem kapitana Jeana-Philippe'a Porteta, który często osobiście latał Curtissem Commando tylko z pierwszym oficerem, samolot można było bezpiecznie prowadzić także bez mechanika. Portet łagodnie osadził samolot na ziemi, następnie bardzo spokojnie zaczął hamować. Wykorzystał niemal całą długość pasa startowego, zanim wreszcie zatrzymał maszynę w miejscu, obrócił ją o sto osiemdziesiąt stopni i ruszył z powrotem w kierunku budynku portu lotniczego Albertville. Nie chciał, żeby gwałtowne hamowanie rozerwało ciężkie skrzynie albo żeby wyrwało z miejsca przymocowanego do podłogi, lśniącego nowiutkiego mgb, model 1963. Kiedy Portet i de la Santiago z pewnym wysiłkiem
otworzyli drzwi w lewej burcie i wysunęli na ziemię aluminiowe schodki, z jeepa kombi, który dopiero co podjechał do samolotu, wysiadł wysoki, opalony, dobrze zbudowany mężczyzna w stetsonie na głowie (takim, jakie bardzo lubił Lyndon B. Johnson) i stanął tuż przy nich. Odczekał, aż piloci zejdą na płytę lotniska. Nazywał się K.N. Swayer. Na drzwiach jeepa narysowana była wieża wiertnicza, a pod nią widniał napis UNIT RIG TULSA. K.N. Swayer był szefem Unit Rig na Albertville. - Jak się masz, Jack?! — zawołał K.N. Swayer i energicznie potrząsnął ręką kapitana Porteta. - Raz lepiej, raz gorzej - odparł kapitan. - Przywitaj się z Enrikiem de la Santiago. - Miło mi cię poznać. - K.N. Swayer uścisnął również dłoń Kubańczyka. Następnie skinął głową w kierunku samolotu i zapytał: - Jack, przywiozłeś to? - To i na dodatek drzewka na Boże Narodzenie. Czuję się jak Święty Mikołaj. W angielszczyźnie kapitana Jacques'a Emile'a Porteta słychać było amerykański akcent. Był on bowiem i Belgiem, i Amerykaninem. Miał paszporty z obu krajów i z obu wynikało, że urodził się w Saint Louis w stanie Missouri, w Stanach Zjednoczonych, szóstego czerwca 1942 roku, a to oznaczało, że brakuje mu jakichś pięciu miesięcy do dwudziestych drugich urodzin. W jego belgijskim paszporcie zapisano zawód: aviateur, pilot. Paszport belgijski był prawie nowy; kiedy go odnawiał, pokazał urzędnikowi licencję pilota (samoloty - loty handlowe; lądowania według przyrządów; samoloty wielosilnikowe oraz helikoptery -loty handlowe), po czym wpisał na podaniu o paszport w rubrykę „zawód" słowo aviateur. Wcześniej widniało inne, étiudant. W starym amerykańskim paszporcie wciąż można było przeczytać, że jest studentem, jednak to już nie była prawda. W czerwcu ukończył Wolny Uniwersytet w Brukseli i uzyskał dyplom z historii. - Drzewka na Boże Narodzenie? - zapytał z niedowierzaniem K.N. Swayer. - Już teraz? Co, do cholery, mam z nimi zrobić? - Jaka jest pojemność twojej zamrażarki?
Unit Rig Corporation z Tulsy w stanie Oklahoma sprzedała Union Minière, belgijskiemu konglomeratowi, który wydobywał w byłym Kongu Belgijskim większość cyny i miedzi, warte sporo ponad milion dolarów wielkie ciężarówki do robót ziemnych. Ostateczne rozliczenie miało nastąpić, kiedy sprzęt dotrze na miejsce i zacznie pracować w różnych częściach Kongo, w tym także w Albertville. Przetransportowanie ciężarówek drogami z portu w Ma- tadi, na wybrzeżu Atlantyku, do miejsc docelowych było z wielu powodów niemożliwe, nie można ich było przewozić również koleją, przede wszystkim dlatego, że sieć kolejowa była zbyt słabo rozwinięta, a poza tym ciężarówki po prostu nie mieściły się na platformach kolejowych. Zadecydowano zatem, żeby zbudować i przetestować je w Tulsie, następnie rozebrać na fragmenty dogodne do transportu, przewieźć do Konga samolotami i tam ponownie złożyć. K.N. Swayer był naczelnym inżynierem nadzorującym tę operację. Mimo wysokich pensji i sowitych premii, oferowanych pracownikom w Kongu Unit Rig miał poważne problemy z morale zatrudnionych tu ludzi. Część z nich wynikała z kongijskiego klimatu, a część z faktycznej izolacji ludzi w tym kraju. Przesyłka lotnicza zawierająca pochodzące ze stanu Waszyngton drzewka bożonarodzeniowe, o łącznej wadze jednej tony, które miały zostać rozdysponowane do tych miejsc, w których Unit Rig operowała w Kongu, stanowiła jeden z wielu dowodów troski firmy o swoich pracowników w tym kraju. Wyrazem troski o naczelnego inżyniera, K.N. Swayera, był z kolei nowiutki mgb, model 1963. Z Jackiem Portetem niemal depczącym mu po piętach Swayer wspiął się po aluminiowych schodkach do kabiny Curtissa i podszedł do lśniącego, czerwonego sportowego samochodu. - Jezu, czy to nie jest najpiękniejsza maszynka na kołach, jaką kiedykolwiek widziałeś? - zapytał Porteta. - Bardzo ładna - zgodził się Jack. - Dziewczynki Zimba będą się ostro starać, żebyś je przewiózł tym autkiem. Dziewczyny z plemienia Zimba, dominującego w okolicy, powszechnie uważano za niezbyt urodziwe.
- Pieprz się, Jack - powiedział Swayer uprzejmie. - Jak go stąd wyciągniemy? - Załaduję go na wózek widłowy - odparł Jack Portet. - Nie zarysujesz? - zapytał Swayer z troską w głosie. - Najpierw obwiążę go linami. Jack ułożył palce w kształt widelca. - Widły, no tak, stąd się wzięła nazwa wózek widłowy. - Swayer roześmiał się. - Kim jest ten Meksykanin? - zapytał, wskazując na Enrica. - Kubańczyk - poprawił go Jack. - Był pilotem w Kubańskich Siłach Powietrznych. Mój ojciec znalazł go w Brukseli i zatrudnił. Jego rodzina została na Kubie. - Jezu! — zawołał Swayer. - Powinniśmy byli zrzucić 82. Powietrznodesantową na Hawanę, a potem powbijać bagnety w dupy tych brodatych Latynosów. Cholerny Kennedy. - Który Kennedy? - Cała banda. Swayer rozejrzał się po ładowni i podszedł do owiniętej płótnem i drutem paczki z drzewkami bożonarodzeniowymi. - W każdej paczce, która przyszła ze Stanów, jest po dziesięć drzewek - wyjaśnił Jack Portet. - Uznałem, że wystarczy, jeśli tutaj zabiorę jedną. - Gdzie są pozostałe? - W chłodni w pewnej rzeźni w Leopoldville. - Myślisz, że drzewka wytrzymają w chłodni? - Raczej nic złego się im nie stanie. Swayer podszedł do schodków i machnął ręką w kierunku jeepa. Wysiadł z niego wysoki, szczupły Kongijczyk, podszedł do samolotu i wszedł na pokład. Ubrany był w białą koszulę i krawat, co miało symbolizować fakt, że ukończył szkoły i nie parał się pracą fizyczną. Wymienił z Portetem kilka słów po francusku, po czym podali sobie ręce. Swayer wskazał na paczkę z drzewkami. - Myślisz, że wejdą do wozu? - Wejdą- odparł Kongijczyk. - A więc skombinuj kilku chłopaków, załadujcie tę paczkę, zabierzcie do hotelu i powiedzcie temu, jak mu tam...