zajac1705

  • Dokumenty1 204
  • Odsłony128 332
  • Obserwuję52
  • Rozmiar dokumentów8.3 GB
  • Ilość pobrań81 160

W.E.B. Griffin -- Korpus 02 - Do broni

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

W.E.B. Griffin -- Korpus 02 - Do broni.pdf

zajac1705 EBooki
Użytkownik zajac1705 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 333 stron)

KORPUS Semper Fi! Do broni! Kontratak Pole bitewne Rubież

Zwarcie Za linią frontu W.E.B. GRIFFIN TŁUMACZYŁA EWA ZIEMSKA Do broni! WYDAWNICTWO ADAMSKI I BIELIŃSKI W A R S Z A W A 1 9 9 6 Tytuł oryginału Call to Arms Original English language edition. Copyright © 1987 by W.E.B. Griffin All rights reserved induding the right of reproduction in whole or in part in any form. This edition published by arrangement with The Berkley Publishing Group, adivision of The Putnam Berkley Group, Inc. Redaktor Andrzej Komorowski Konsultant serii

Leszek Erenfeicht Opracowanie załącznika Leszek Erenfeicht Skład i łamanie Wydawnictwo Adamski i Bieliński, Andrzej Pytka For the Polish edition Copyright © 1996 by Wydawnictwo Adamski i Bieliński Wydanie pierwsze ISBN 83-85593-78-0 Wydawnictwo Adamski i Bieliński Warszawa 1996 ark. wyd. 25; ark. druk. 21 Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca S.A. w Krakowie, ul. Wadowicka 8 Cykl KORPUS dedykuję podporucznikowi Drewowi Jamesowi Barretowi III z kompanii K 3. batalionu 26. pułku piechoty morskiej USA,

urodzonemu 3 stycznia 1945 roku w Denver, Kolorado, poległemu w południowowietnamskiej prowincji Quang Nam, 27 lutego 1969 roku, a także majorowi Alfredowi Lee Butlerowi III ze sztabu Samodzielnego Zespołu Desantowego 22. pułku piechoty morskiej, urodzonemu w Waszyngtonie 4 września 1950 roku, poległemu w Bejrucie, 8 lutego 1984 roku. SEMPER FI!* * Zamerykanizowana forma dewizy Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych, od łacińskiego semper fidelis - zawsze wierni [przyp. red.]. Od Autora Biorące udział w II wojnie światowej oddziały raidersów Korpusu Piechoty Morskiej były elitarną formacją, grupującą kilka tysięcy oficerów i żołnierzy. Oddziały te zostały powołane do życia wkrót- ce po ataku Japonii na Pearl Harbor. Ich głównym zadaniem, po- dobnie jak brytyjskich komandosów, były działania dywersyjne, kierowane w najsłabszy punkt obrony wroga. Raidersi wywiązywali się z tego obowiązku z powodzeniem, najbardziej widocznym w walkach o Guadalcanal. Sukcesy te jednak nie zagwarantowały im na stałe miejsca w strukturach organizacyjnych amerykańskich sił zbrojnych. W roku 1944 oddziały raidersów zostały rozwiązane. Przez ten krótki okres istnienia, walczący w ich szeregach odważni żołnierze zapisali jeszcze jeden imponujący rozdział w chlubnej historii Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych.

Kanwę powieści stanowią narodziny 2. batalionu Raidersów i początki jego działalności, a zwłaszcza pierwsza operacja dywer- syjna, jaka miała miejsce na niewielkim skrawku lądu, atolu Makin, leżącym na zachodnim Pacyfiku. Opowiedziane w niej zdarzenia są, rzecz jasna, fikcją literacką, opartą jednak na historycznych faktach, których zestawienie i we- ryfikacja są dziełem wymienionych niżej osób. E. L. Simmons, generał brygady Korpusu Rechoty Morskiej w stanie spoczynku, znakomity historyk, dyrektor instytutu i muzeum historii USMC, służył mi swoją nieocenioną pomocą, dostarczając wielu inte- resujących materiałów historycznych o raidersach, a szczególnie o desancie na Makin. Czasami rzeczywistość bywa bardziej zaskakująca niż wykreo- wana przez pisarza fabuła. Przekonałem się o tym pewnego dnia we własnej kuchni, popijając piwo z serdecznym przyjacielem, Ru- dolphem G. Rosenąuistem. Znamy się od dwudziestu lat, a dopiero wtedy dowiedziałem się, że był raidersem, w dodatku członkiem zarządu ich stowarzyszenia weteranów. Rudolph powiedział mi, ze także mój inny, równie bliski przyjaciel, Glenn Lewis, był ofi- cerem walczącym w tych oddziałach amerykańskich komandosów. Wiedziałem naturalnie, że obaj służyli w piechocie morskiej, ale żaden z nich nie opowiadał o swojej służbie w szeregach raider- sów. Większość uczestników wielkich operacji wojskowych na ogół mało mówi o swoich bohaterskich czynach, niechętnie też dzieli się swoimi przeżyciami z pisarzami. Raidersi nie stanowią pod tym względem wyjątku. W tym przypadku pomocna okazała się moja dwudziestoletnia przyjaźń z Rudolphem i Glennem. Ona to sprawiła, że udało mi się przełamać ich powściągliwość. Zaiste, fortuna była dla mnie niewia- rygodnie łaskawa, pozwalając w krótkim czasie znaleźć w moim ma- łym, zaledwie siedmiotysięcznym, miasteczku aż dwóch byłych rai- dersów, którzy przekazali mi wiadomości, jakich w żaden sposób nie mógłbym gdzie indziej uzyskać. Wkrótce jeszcze inny mój przyjaciel, emerytowany wyższy ofi- cer piechoty morskiej, zwrócił mi z kolei uwagę na zakulisowe „rozgrywki polityczne", jakie poprzedzały powstanie formacji rai- dersów. Radził dokopać się do źródeł dokumentujących ten fascy- nujący aspekt wojny na Pacyfiku. Zapewniał, że nie będę żałował włożonych w to wysiłków. Wkrótce po rozmowie z nim otrzymałem od nie znanych mi osób (lub osoby) gruby plik fotokopii listów, dokumentów, memo- randów - oznakowanych jako „Tajne" lub „Ścisłe tajne". Powstały one na najwyższych szczeblach rządowych oraz wojskowych

(w marynarce i piechocie morskiej) w drugiej połowie grudnia 1941 roku. Obecnie nie obejmuje ich już klauzula tajności. Wszystko w tych materiałach było fascynujące: ich autorzy i ad- resaci, zawarta w nich treść i to, co kryło się między wierszami. Kor- pus Piechoty Morskiej jest jednostką elitarną, a raidersi mieli stanowić elitę elity amerykańskich sił zbrojnych. Wiele wpływowych osób było głęboko przekonanych, że istnienie takiej wewnętrznej elity jest lo- giczną antynomią; jedna elita wystarczy aż nadto. Ludzie ci zrobili wszystko, co leżało w ich mocy, by przeforsować swoje stanowisko. Jako że otrzymane pocztą dokumenty stały się podstawą mojej powieści, pozwolę sobie kilka z nich częściowo przytoczyć. Chronologicznie rzecz ujmując, pierwszym dokumentem z przy- słanego mi stosu materiałów źródłowych było memorandum nr 94 z 22 grudnia 1941 roku, godz. 18.00, adresowane do Franklina D. Roosevelta, prezydenta USA. Podpisał je pułkownik William J. Donovan, używający wówczas tytułu „koordynator informacji". Dokument ten zaklasyfikowano jako „Ściśle tajny" William Donovan był bardzo interesującą postacią. W czasie I wojny światowej dowodził we Francji 169. pułkiem piechoty zna- nym pod nazwą „Fighting Irish"; za męstwo został odznaczony Kongresowym Medalem Honoru. W okresie międzywojennym od- nosił znaczące sukcesy jako wzięty prawnik na Wall Street. Stał się wtedy bardzo wpływową osobistością polityczną. Jego pozycję wzmacniała przyjaźń z Franklinem Delano Rooseveltem, z którym studiowali prawo w Columbia Law School. W grudniu 1941 roku Donovan pracował w Waszyngtonie za symbolicznego dolara ro- cznie jako „koordynator informacji", zatrudniony formalnie w Na- rodowym Instytucie Higieny. Jego zajęcia nie miały nic wspólnego ani z informacją prasową, ani wewnętrznym systemem informacji instytutu zdrowia, jakby sugerował przyznany mu tytuł - była to jedynie przykrywka dla pracy wywiadowczej. Donovan został polecony na to stanowisko przez prezydenta Roosevelta i tylko jemu podlegał. Roosevelt, korzystając z fundu- szu reprezentacyjnego, założył Biuro Koordynatora Informacji (Coordinator of Information - COI), by segregować i systematyzo- wać informacje zbierane przez wszystkie agendy wojskowe i rzą- dowe. Z czasem COI zostało przekształcone w Biuro Służb Strate- gicznych (Office of Strategie Senices - OSS), i wreszcie w Centralną Agencję Wywiadowczą (Central Intelligence Agency - CIA)*. Donovan cieszył się pełnym zaufaniem prezydenta, miał do nie- go niczym nie ograniczony dostęp, również prywatnie. Z jego upo- ważnienia współpracował z wywiadem brytyjskim i w jego imieniu prowadził z nim rozmowy. Toteż gdy 22 grudnia 1941 roku Do-

novan napisał swoje memorandum, miał pewność, że prezydent zwróci nań baczną uwagę. Dokument ten był gruntowną analizą korzyści płynących z prowadzenia partyzanckich działań wojen- nych. Ta forma operacji wojskowych była bardzo bliska sercu Do- novana - fascynowało go wszystko co tajne. „Cała sztuka działań partyzanckich - pisał - sprowadza się do tego, że należy uderzyć wroga w jego najsłabszy punkt, tam, gdzie się on tego najmniej spodziewa". Proponował wykorzystanie tej metody w dwóch rejonach działań: na Azorach i w Afryce Północnej. Dzięki poparciu partyzantki w tych rejonach można by było: „uzyskać pomoc lokalnych przywódców; zjednać sobie lojalność miejscowej ludności; powołać do działania Piątą Kolumnę, gromadzić zapasy materiałów wybuchowych; tworzyć oddziały partyzanckie złożone ze śmiałych i walecznych ludzi". Jeśli chodzi o amerykańskie siły zbrojne, Donovan postulował w drugim punkcie swojego pisma, żeby: „(...) zorganizować w USA samodzielny korpus partyzancki, nie- zależny od sił Lądowych i marynarki, złożony z żołnierzy przepo- jonych duchem walki i obdarzonych wyobraźnią. Organizacja ta- kiego oddziału powinna, oczywiście, mieć charakter wojskowy, * Przed wybuchem II wojny światowej Stany Zjednoczone nie dysponowały scentralizo- waną organizacją wywiadu. Dopiero w 1941 roku prezydent Roosevelt powołał do życia COI. W 1942 roku w jego miejsce utworzono OSS, zastąpione w 1945 roku Zjednoczoną Organi- zacją Służb Strategicznych (Strategic Services Unit - SSU), przekształconą wkrótce w Central Intelligence Group (CIG), którą w związku z wydaniem w 1947 roku Ustawy o Bezpieczeń- stwie Narodowym przemianowano na CIA [przyp. red.]. analogicznie do zasad funkcjonowania brytyjskich komandosów, zgodnie z raportem, który ci ostatnio przesłałem". Przeszło dwa tygodnie później, 8 stycznia 1942 roku, admirał Ernest J. King, dowódca marynarki, której podporządkowany jest Korpus Piechoty Morskiej, wysłał do generała majora dowódcy* Thomasa Holcomba tajne memorandum. Tematem tego dokumentu było „Wykorzystanie «komandosów» w rejonie działania Floty Pacyfiku". Oto jego tekst: 1. Sekretarz [sekretarz marynarki, Frank Knox, bliski przyjaciel pułkownika Donovana] powiedział mi, że prezydent jest coraz bardziej zainteresowany rozwojem i wykorzystaniem oddziałów będących odpowiednikiem brytyjskich „komandosów". 2. Sekretarz powiedział prezydentowi, że takie grupy są już szkolone. 3. Prezydent zaproponował wykorzystanie „komandosów" jako istotnej siły w działaniach ofensywnych, których celem jest zniszczenie newralgicznych baz wroga

(wodnosamolotów) w rejonie działania Ploty Pacyfiku. 4. Byłbym wdzięczny, gdyby zaopiniował pan te propozycje. Po pięciu dniach od daty powyższego memorandum, 13 stycz- nia 1942 roku, pewien kapitan rezerwy piechoty morskiej, stacjo- nujący w Camp Elliott, niedaleko San Diego w Kalifornii, przesłał list do dowódcy Korpusu Rechoty Morskiej, generała Holcomba. Nie leżało wówczas w zwyczaju, i tak jest do dziś, by młodsi oficerowie, w dodatku rezerwy, słali listy do dowódcy Korpusu, robiąc mu szczegółowe wykłady, w jaki sposób powinien prowa- dzić działania wojenne. Wszelako ów kapitan był osobą dość niezwykłą. Zajmował się w życiu wieloma sprawami, zanim został doradcą wojskowym puł- kownika Williama J. Donovana, „koordynatora informacji". Poza tym był bliskim przyjacielem i sojusznikiem innej niezwykłej postaci w Korpusie, podpułkownika Evansa F. Carlsona, o czym zre- sztą wiedziano dość powszechnie. Kariera wojskowa Carlsona zaczęła się w roku 1912, kiedy to jako liczący zaledwie szesnaście lat ochotnik, zaciągnął się do ar- mii. W cztery lata później odszedł do cywila w stopniu sierżanta * Tradycyjny tytuł dowódcy Korpusu Piechoty Morskiej: generał major dowódca, wkrótce przestał być używany, gdyż Thomas Holcomb został mianowany generałem pułkownikiem i przyjął skrócony tytuł dowódcy [przyp. aut.]. Amerykański stopień generała majora odpowiada w wojsku polskim randze generała dywizji, a stopień generała pułkownika randze generała broni - patrz załącznik na końcu książki [przyp. red.]. sztabowego. Ale prawie natychmiast ponownie włożył mundur, przyłączając się do oddziałów Mexican Punitive Expeditory Force* dowodzonych przez generała brygady (następnie generała armii) Johna J. Pershinga, zwanego „Black Jackiem". Z Meksyku Carlson pojechał do Francji, gdzie służył w oddzia- łach Amerykańskiego Korpusu Ekspedycyjnego**. Został ranny. W maju 1917 roku promowano go do stopnia pod- porucznika, a w grudniu tego samego roku awansowano do rangi kapitana. I choć w roku 1919 zrezygnował z kariery wojskowej, w trzy lata później zapragnął do niej powrócić. Zaproponowano mu jednak służbę w randze podporucznika. Nie chcąc podlegać dotychczasowym podwładnym, Carlson od- rzucił propozycję biura kadr sił lądowych i zaciągnął się do Kor- pusu jako cywilny ochotnik. Po roku otrzymał stopień podporucz- nika piechoty morskiej. W roku 1925 Carlson zaczął, nigdy nie ukończony, kurs pilotażu w bazie lotniczej w Pensacola, na Florydzie. W latach 1927-1929 stacjonował w Szanghaju z oddziałami 4. pułku piechoty morskiej. W roku 1930 jako porucznik uczestniczył w walkach w Nikaragui.

Za męstwo, które wykazał w bitwie stoczonej przez dwunastu żoł- nierzy piechoty morskiej ze stuosobową grupą nikaraguańskich rebeliantów, został odznaczony Krzyżem Marynarki, drugim co do znaczenia amerykańskim odznaczeniem wojskowym. Carlson wrócił do Chin w 1933 roku. W czasie tego pobytu na- uczył się mówić po chińsku. Dwa lata później został awansowany do stopnia kapitana i przeniesiony do stanu Georgia, by objąć do- wództwo Prezydenckiego Oddziału Przybocznego Korpusu Piecho- ty Morskiej w Warm Springs. Sparaliżowany, przykuty do wózka prezydent Roosevelt bardzo często odwiedzał sanatorium w Warm Springs, korzystając z jego możliwości rehabilitacyjnych. W roku 1945 zmarł na terenie tego właśnie ośrodka. Zachowało się wiele prywatnych listów Carlsona do prezydenta z lat 1937-1941. Prezentują one jego poglądy na sytuację w Chinach, jego ocenę możliwości wybuchu wojny między Stanami Zjednoczo- nymi a Japonią, oraz przewidywania wynikających z tego implikacji. W roku 1936 Carlson przebywał na wykładach w Szkole Rechoty Morskiej w Quantico, w Wirginii, pobierał również nauki z zakresu polityki i prawa międzynarodowego na Uniwersytecie Jerzego Wa- szyngtona. W 1937 roku po raz trzeci znalazł się w Chinach, rzekomo celem doskonalenia języka chińskiego. Poza tym wyznaczono mu * Amerykańskie oddziały interwencyjne w Meksyku w roku 1917 [przyp. red.].** Skierowany do Europy Amerykański Korpus Ekspedycyjny, biorący udział w działaniach I wojny światowej [przyp. red.]. dodatkowe zadanie - został obserwatorem w partyzanckich oddzia- łach chińskich komunistów, walczących z Japończykami. Przez trzy miesiące Carlson praktycznie służył w komunistycznej 8. Armii. W tym czasie poznał osobiście Czu En-laja i Mao Tse-tunga, stając się ich zagorzałym zwolennikiem. Przesłany do dowództwa Korpusu raport Carlsona odzwierciedlał jego pełen fascynacji stosu- nek do chińskich komunistów. Autor relacji w sposób wysoce profe- sjonalny wykazywał, że taktyka, dyscyplina i morale w oddziałach komunistycznych stały na znacznie wyższym poziomie, niż w od- działach sił nacjonalistycznych Czang Kai-szeka. Jego zdaniem, siły komunistyczne w przyszłości pokonają nacjonalistów, a zatem ame- rykańska polityka zagraniczna powinna ulec poważnej zmianie. Rozdrażniony i poirytowany faktem, że jest, jak mniemał, ignoro- wany przez rząd i władze Korpusu, major Carlson w kwietniu 1939 roku raz jeszcze zrezygnował ze służby wojskowej. Wyjechał do Chin, gdzie jako osoba całkowicie prywatna spędził blisko dwa lata. Po powrocie do USA napisał dwie książki: „The Chinese Anny" o chiń- skich komunistach i ich siłach zbrojnych oraz „Twin Stars of China" ukazującą Mao Tse-tunga i Czu En-laja w bardzo korzystnym świetle.

Przez ten czas prowadził ożywioną korespondencję z wpływo- wymi amerykańskimi politykami i oficerami wysokiej rangi, m.in. Douglasem MacArthurem, wówczas szefem sztabu armii, a nastę- pnie dowódcą połączonych sił zbrojnych na Filipinach. Większość jego listów i memoriałów nigdy nie doczekała się odpowiedzi. Na początku 1941 roku ponownie wystąpił o przyjęcie do Korpusu Rechoty Morskiej. Zaproponowano mu, co zaakceptował w kwietniu tego roku, stopień majora rezerwy. Wkrótce jednak powołano go do służby czynnej i awansowano do stopnia podpułkownika. Wspomniany wyżej kapitan rezerwy, który w styczniu 1942 ro- ku ośmielił się napisać do generała Holcomba, sporządził dwustro- nicowy raport uzupełniony licznymi aneksami. Jednym z załącz- ników był egzemplarz gazety z San Diego - „Union Leader" z szó- stego stycznia 1942 roku, zawierający pochlebny artykuł o akcjach brytyjskich komandosów w Norwegii i na Malajach. Generał Holcomb, dowódca Korpusu, w końcu osoba bardzo za- jęta, być może nie słyszał o brytyjskich komandosach. Aneks A do listu kapitana liczył cztery strony. Autor opisywał w nim proponowaną przez siebie organizację „ruchomych kolumn" (komandosów). Proponował: „Można je nazwać «Rangersami*» lub nadać im inną, bardziej odpowiednią nazwę". * Nazwa „Rangers" ma w amerykańskiej historii długą tradycję, nadawano ją głównie nieregularnym oddziałom paramilitarnym wspomagającym siły zbrojne tam, gdzie tym ostatnim nie wolno było oficjalnie występować. Najsłynniejszym przykładem takiej jednostki byli Texas Rangers, Strażnicy Teksasu, powołani do życia, zanim Teksas stał się częścią USA i do dziś pełniący rolę policji stanowej i Gwardii Narodowej [przyp. red.]. We wstępie do aneksu kapitan apelował o „ściślejsze więzi mię- dzy dowódcami a żołnierzami, niż ma to na ogół miejsce w tra- dycyjnych strukturach wojskowych". Następnie wyjaśniał, w jaki sposób można by takie oddziały zorganizować. Przede wszystkim należało zacząć od tego, że „ru- chome kolumny" nie byłyby obciążone obowiązującym w Korpusie podziałem według starszeństwa, ale według stopni funkcyjnych. Każda kolumna, wielkości batalionu, pozostawałaby pod rozkazami „dowódcy", a nie majora lub podpułkownika. Wszyscy służący w „ruchomej kolumnie" (z wyjątkiem np. leka- rzy czy radiotelegrafistów, których wyróżniałaby ich specjalizacja) byliby albo „dowódcami" albo „żołnierzami". Innymi słowy: w od- działach tych nie byłoby żadnych kapitanów, poruczników, sier- żantów czy kaprali. W rozdziale „Kwalifikacje żołnierzy" kapitan napisał, że wszyscy żołnierze powinni być tak przygotowani, by mogli „podporządko- wać się regułom harmonijnej pracy zespołowej" oraz by byli w sta- nie przemaszerować od pięćdziesięciu do siedemdziesięciu pięciu

kilometrów w ciągu 24 godzin. Dalej zajął się tematem: „Ranga i związane z nią przywileje". Dowodził, że „(...) dowódcami mogą być tylko o wyraźnych pre- dyspozycjach przywódczych, będący wzorem cnót i prawości, godni tego zaszczytu z powodu swych zasług, potrafiący dzielić bez reszty wszystkie trudności materialne, w jakich grupa może się znaleźć, nie roszczący sobie prawa do przywilejów lub dodat- kowych dochodów". Stwierdzał, że „(...) dyscyplina powinna być racjonalnie uzasadniona i pomyślana w taki sposób, by wyzwalać i umacniać wolę jednostki". List kapitana został napisany 13 stycznia 1942 roku. Już następnego dnia generał brygady Clayton B. Vogel dowódca Drugiego Zespołu Szkoleniowego w Camp Elliott, przesłał go genera- łowi Holcombowi, opatrując na odwrocie adnotacją. Czytamy w niej, że „(...) myśl wyrażona w liście jest jedynie o tyle godna uwagi, o ile zamierzamy utworzyć takie formacje. Wydaje się jednak, że istniejące już dywizje Korpusu powinny zakończyć organizację i szkolenie swo- ich pododdziałów, zanim zaczną tworzyć jakieś nowe". Możliwe, że generał Vogel mając dużo wolnego czasu, rozsiadł się wygodnie w fotelu i przestudiował list kapitana wraz z załącznikami i doszedł do wniosku, że zawarte w nim propozycje (nawet jeśli w ogromnej mierze przywodziły na myśl Chińską Robotniczo-Chłop- ską Armię Czerwoną) nosiły znamiona geniuszu, powinny być zatem natychmiast poddane pod rozwagę dowódcy Korpusu. Możliwe również, że to figurujący pod listem podpis wywarł piorunujące wrażenie na generale, który bez żadnej zwłoki nadał bieg sprawie i, co równie dziwne, pokrył milczeniem kwestię od- rzucenia istniejącej hierarchii wojskowej i związanej z nią drogi służbowej. Omawiany tu list został bowiem podpisany przez kapitana Jamesa Roosevelta, syna prezydenta Stanów Zjednoczonych i wodza naczel- nego amerykańskich sił zbrojnych. Jeszcze tego samego dnia, 14 sty- cznia 1942 roku, generał Holcomb po powrocie do Waszyngtonu na- pisał dwa, identyczne pod względem treści listy, które przesłał przez kuriera jako „poufne". Pierwszy zaadresowany był do generała dywizji H. M. Smitha, dowodzącego bazą Korpusu w Quantico w stanie Wir- ginia, drugi zaś do generała dywizji Charlesa F. B. Price'a w San Diego. 1. Proponuje się, żeby pułkownik William J. Donovan został przydzielony do Korpusu Rezerwy Piechoty Morskiej i natychmiast awansowany do stopnia generała brygady, celem realizacji projektu stworzenia oddziałów komandosów. 2. Przypomina się, że pułkownik Donovan został

odznaczony za służbę w 27. Dywizji w czasie I wojny światowej. Od tego czasu miał możliwość obserwowania praktycznie wszystkich działań wojennych, jakie miały miejsce na świecie, w szczególności interesowały go operacje amfibijne (desanty). 4. Pożądana jest pana szczera opinia, czy akceptacja tej propozycji jest roztropna i celowa. Odpowiedź jako poufna ma być jak najszybciej dostarczona drogą lotniczą do dowódcy. Generał Holcomb, jak widać, nie wskazał, kto proponował obdarzyć rangą generała Korpusu pułkownika „Dzikiego Billa" Donovana. Do dzisiejszego dnia nie ujawniono, kim były osoby, które chciały widzieć Donovana w piechocie morskiej (a więc nie na stanowisku „koordy- natora informacji"), chociaż można wziąć pod uwagę kilka wiarygod- nych hipotez. Propozycja ta mogła wyjść od samego prezydenta, a następnie została przedstawiona admirałowi Kingowi przez Franka Knoxa lub kogoś innego. Wiedziano, że Roosevelt bardzo mocno opowiadał się za projektem stworzenia oddziałów „amerykańskich komando- sów", a prezydent z kolei doskonale zdawał sobie sprawę, że sto- sunek dowództwa Korpusu do tego pomysłu jest w najlepszym przypadku bardzo letni. Problem przestałby istnieć, gdyby Dono- van został generałem piechoty morskiej odpowiedzialnym za „ame- rykańskich komandosów". Możliwe też, że autorem tego pomysłu był generał George Catlett Marshall, szef sztabu, niezbyt szczęśliwy z powodu carte blanche, jaką Roosevelt obdarzył Donovana, w którym upatrywał on swego głównego rywala w walce o władzę. Donovan był również zadrą w sercu J. Edgara Hoovera, dyrektora FBI, który wprawdzie utrzymał to stanowisko w dużej mierze dzięki rekomendacji Donovana, ale utracił na rzecz kierowanego przez Do- novana biura GOI kontrolę nad zamorskimi operacjami wywiadow- czymi (z wyjątkiem Ameryki Południowej). Hoover wpadł we wście- kłość, gdy stracił wyłączność na dostęp do prezydenckiego ucha w sprawach wywiadu i kontrwywiadu. Władze wywiadu brytyjskiego nie były zadowolone ze współpracy z Donovanem, który jasno postawił kwestię samodzielności amery- kańskich sił wywiadowczych, niezależnych od organizacji brytyjskich. Ich zastrzeżenia wobec Donovana docierały do Roosevelta za pośred- nictwem Winstona S. Churchilla. Donovan bynajmniej nie działał w pojedynkę - miał swoich potęż- nych protektorów, cały legion wpływowych polityków i wojskowych,

wśród których najbardziej ustosunkowanym był jego serdeczny przy- jaciel, pułkownik Frank Knox, sekretarz marynarki. Wiarygodną wy- daje się sugestia, że Knox, który w stopniu sierżanta zdobywał wzgó- rze Kettle Hill na Kubie* w oddziałach „Rough Riders" Teddy’ego Ro- osevelta, i który patrzył na Korpus krytycznymi oczyma sierżanta armii, naprawdę wierzył, że wyświadczy Korpusowi przysługę, posy- łając im kogoś, kto nie tylko cieszył się zasłużoną renomą nieskazi- telnego żołnierza, ale również mógł pochwalić się znajomością za- strzeżonego numeru telefonu prezydenta. Jak dotąd, nie dało się odszukać nawet najmniejszej wzmianki o tym, że za tą propozycją krył się sam pułkownik Donovan, ani że ten pierwszy w USA superszpieg usłyszał o tym wcześniej niż dopiero po zakończeniu II wojny światowej. Generał dywizji Price odpowiedział na list generała Holcomba 16 stycznia 1942 roku, a więc dwa dni po jego napisaniu, co do- wodzi, że kurier otrzymał rozkaz dostarczenia go w trybie pilnym drogą lotniczą, w przeciwnym razie nie byłby w stanie dotrzeć do Kalifornii przed 17 stycznia 1942 roku. W świetle tego listu generał Price nie jawi się jako zdeklarowany przeciwnik nominacji Donovana na generała piechoty morskiej do- wodzącego komandosami Korpusu. Price pisał, że Donovan jest ofi- cerem „dobrze przygotowanym i doświadczonym, posiadającym wro- dzone umiejętności dowódcze w stopniu znacznie większym niż nie- jeden generał regularnych oddziałów piechoty morskiej, aktualnie na- dający się do objęcia takiego stanowiska". Następnie powrócił do sa- mej idei powołania komandosów w ramach Korpusu. * W czasie amerykańsko-hiszpańskiej wojny w roku 1898 [przyp. red.]. Jeżeli rekrutacja kadr przeznaczonych do tej nowej formy dzia- łania Korpusu będzie prawie całkowicie odwoływać się do nowych źródeł, to w przekonaniu niżej podpisanego cały plan utworzenia oddziałów komandosów pozostaje w zgodzie z bojowym duchem Korpusu Piechoty Morskiej, przysporzy mu też sławy i podniesie jego prestiż, gdyż idea ta przyciągnie do naszych oddziałów naj- bardziej dzielnych i inteligentnych młodych Amerykanów. Z dru- giej jednak strony, jeśli nasze bardzo przecież ograniczone źródła rekrutacji oficerów zostaną naruszone i jeśli najdzielniejsi i naj- bardziej rzutcy spośród naszych ludzi zostaną odesłani z Korpusu do pełnienia innych zadań (w proponowanych oddziałach koman- dosów), wówczas niżej podpisany będzie z całą stanowczością sprzeciwiał się takiemu dodatkowemu obowiązkowi, jaki Korpus miałby wziąć na swoje barki". Taka była oficjalna odpowiedź. Tego samego dnia generał Price napisał drugi list, tym razem bezpośrednio do dowódcy Korpusu

Piechoty Morskiej. Zaczynał się on od słów: „Drogi Tomie", po czym autor listu - tym razem już bez żadnych ogródek - prezentował swój punkt widzenia: Jest jeszcze jedna sprawa, której nie mogłem poruszyć w moim poprzednim liście. Istnieje mianowicie poważne niebezpieczeństwo, że wszystko potoczy się w niepożądanym kierunku. W końcu nie będzie wiadomo, kto tu jest najważniejszy. Doskonale wiem, jaki efekt może przynieść zrealizowanie w Korpusie choćby tylko jednej czwartej tego pomysłu. Jeśli zaangażuje się do tego celu dowódców spoza grona oficerów Korpusu, bardzo łatwo nowa formacja wymknie się spod naszej kontroli. Zdaję sobie jasno sprawę, w jakim znalazłeś się w położeniu - musisz się podporządkować i nic już w tej sprawie nie możesz uczynić - przyjmij więc wyrazy współczucia. Odpowiedź generała dywizji H. M. Smitha, również sporządzona 16 stycznia 1942 roku, była zwięzła i brzmiała następująco: a) Wszystkich żołnierzy jednostek desantowych piechoty morskiej można uznać za komandosów, mogą więc być szkoleni przez swoich oficerów. d) Awansowanie pułkownika Donovana do stopnia generała brygady można porównać do przypadku lorda Mountbattena z Wielkiej Brytanii - obaj należą do „dworu", mają łatwy, nie wymagający formalności dostęp do najwyższych władz i do. swoich bezpośrednich przełożonych. d) Awansowanie pułkownika Donovana może być poczytane przez wyższych oficerów Korpusu za akt polityczny, działanie niezgodne z regulaminem lub wręcz obrazę. e) Podniesienie Donovana do rangi generała brygady bez wątpienia jest równoznaczne z tym, że komandosów będzie się rekrutować spośród żołnierzy jednostek desantowych piechoty morskiej. Dowódca tych sił mógłby więc stracić kontrolę nad grupą żołnierzy wyznaczonych do oddziałów komandosów. Już teraz dosyć mamy „produktów ubocznych". i) Donovan cieszy się wprawdzie reputacją osoby nieustraszonej, ale nigdy nie walczył w szeregach Korpusu; jego nominacja mogłaby wywołać oburzenie w całym Korpusie. Podkreślano by, że piechota morska szuka dla siebie dowódców poza własnymi szeregami.

k) Wśród dowódców Korpusu dominuje opinia, że ataki brytyjskich komandosów miały małą wartość strategiczną. Poza tym nie osiągnęliśmy jeszcze takiego poziomu wyszkolenia, a nasi ludzie nie są aż na tyle spragnieni natychmiastowego wkroczenia do akcji, by można ich było włączać do prowadzonych przez komandosów rajdów. Generał Smith, jakby nie mając pewności, że dowódca Korpusu zgodzi się z jego punktem widzenia, stwierdził wprost: g) Odradzam tę nominację. Tymczasem doszło do kolejnej kontrowersji. Dowódca amery- kańskiej marynarki w Europie, admirał H. R. Stark, zaproponował naczelnemu dowódcy Marynarki Stanów Zjednoczonych, admira- łowi Kingowi, by siedmiu oficerów piechoty morskiej i stu żoł- nierzy pochodzących z ochotniczego zaciągu wysłać do Anglii na przeszkolenie w oddziałach brytyjskich komandosów, po którym wezmą oni udział w operacjach komandosów przeprowadzanych pod brytyjskim dowództwem gdzieś na terenie Europy. Admirał King zaaprobował ten pomysł 16 stycznia 1942 roku, jednak w znacznie okrojonej formie w stosunku do propozycji admirała Starka. Napisał bowiem do szefa sztabu marynarki list, a jego kopię przesłał do generała Holcomba, upoważniając go do wydelegowania do Anglii jedynie "małej grupki wybranych ofice- rów i podoficerów" na zaledwie miesięczny pobyt, zastrzegając przy tym, że: „Po ich powrocie kadry te zostaną wykorzystane jako siły instruktorskie w Korpusie". Admirał nie zgodził się, by żołnierze piechoty morskiej brali udział w operacjach brytyjskich komandosów. W trzy dni później generał Thomas Holcomb porozumiał się ze swoim przyjacielem, Samuelem W. Meekiem, zastępcą redaktora naczelnego magazynów „Time" i „Life". Po omówieniu kwestii pla- nowanego na łamach „Life'a" artykułu o piechocie morskiej i wy- rażeniu nadziei, że „pan Luce* będzie skłonny do tego nie dopuś- cić", generał Holcomb przeszedł do zasadniczego tematu: Sprawa Donovana ciągle zaprząta ml umysł. Jestem przerażony, że będę musiał przyjąć go do siebie. Będzie to - jak mniemam - największy policzek, jaki kiedykolwiek wymierzono Korpusowi Rechoty Morskiej, ponieważ oznacza to przejęcie przez Donovana sił i środków Korpusu w dziedzinie, w której piechota morska się specjalizuje, to

znaczy operacjach desantowych. Wykonywane przez komandosów zadania są przecież jedną z form operacji desantowych. Dlatego też nasza kadra oficerów i podoficerów poczuje się głęboko urażona. Obawiam się, że może się to przyczynić do ogromnego spadku mojej pozycji i efektów mojego działania., jeśli w ogóle takowe istnieją, ponieważ oczekuje się ode mnie, i słusznie, obrony Korpusu przed tego rodzaju ingerencjami wjego prawa. Pięć dni później naczelny dowódca Marynarki Stanów Zjedno- czonych, admirał King, przesłał drogą radiową bardzo ważną, tajną wiadomość naczelnemu dowódcy Roty Pacyfiku, admirałowi Che- sterowi W. Nimitzowi: Zorganizować i przeszkolić grupy żołnierzy piechoty morskiej takjak „komandosów", by można byto ich wykorzystać w ekspedycjach o charakterze wypadu, mających na celu burzenie lub inne formy niszczenia nabrzeżriych urządzeń wroga na wyspach i w bazach wojskowych. Admirał Nimitz natychmiast rozkazał dowódcy Drugiego Ze- społu Szkoleniowego w San Diego utworzyć cztery jednostki ko- mandosów w sile kompanii. Poinformował go, że zażądał prze- niesienia kilku niszczycieli z Floty Atlantyku do Floty Pacyfiku, by mogły być wykorzystane przez oddziały komandosów. Upo- ważnił go do „upominania się o każdego żołnierza, któremu nie- * Henry Luce - założyciel magazynów „Time" i „Life", wówczas redaktor naczelny tego imperium prasowego [przyp. aut.]. obce jest szkolenie, organizacja i metody działania komando- sów". W niedługim czasie podpułkownik Evans F. Carlson został mia- nowany dowódcą 2. samodzielnego batalionu (następnie 2. bata- lionu Raidersów), stacjonującego w Camp Elliott w San Diego, a ka- pitana Jamesa Roosevelta wyznaczono na jego zastępcę. 16 lutego 1942 roku generałowi Holcombowi dane było raz jesz- cze usłyszeć o pułkowniku Williamie Donovanie. Tym razem nie miało to jednak nic wspólnego ani z komandosami, ani raidersami, ani też jego awansem do stopnia generała. Cierpiący na nieustanny brak kadry dowódczej oficerowie personalni marynarki poinformo- wali Donovana, że chcieliby oficerom marynarki i piechoty mor- skiej, przydzielonym uprzednio do COI, wyznaczyć inne zadanie. Donovan wysunął ważkie i rzeczowe argumenty za tym, żeby oficerów, których miał utracić, nie zastępować „kadrą pochodzącą

z przypadkowej selekcji przeprowadzanej wśród rezerwy i eme- rytów, nie będą oni bowiem odpowiadać oczekiwaniom". Jeżeli generał Holcomb odpowiedział kiedykolwiek Donovanovi, to jego list wciąż spoczywa zagrzebany głęboko w zakurzonych teczkach jakiegoś archiwum. Trzeba jednak dodać, że Korpus Re- choty Morskiej daleko bardziej niż inne siły zbrojne współpracował z pułkownikiem (a potem generałem dywizji) Donovanem w za- kresie uzupełniania kadr kierowanej przez niego agencji wywia- dowczej - OSS. W jej szeregach pojawili się tacy marines jak ka- pitan rezerwy John Hamilton, znany aktor Sterling Hayden, czy scenarzysta, kapitan rezerwy Peter Viertel... Ale to już całkiem inna historia... Prolog Pierwsza kapitulacja amerykańskich sił zbrojnych w czasie II wojny światowej - pierwsza od czasów wojny secesyjnej - kiedy to wojska amerykańskie wywiesiły białą flagę na ojczystej ziemi i oddały ją wrogowi, miała miejsce na maleńkiej, ale pod względem militarnym ogromnie ważnej skale wulkanicznej na Pacyfiku - atolu Wake, w niedługim czasie po ataku Japończy- ków na Pearl Harbor. W roku 1939, kiedy świat ogarnęła wojna, marynarkę zaczął szczególnie interesować niewielki atol poś- rodku Pacyfiku. Ten należący do Stanów Zjednoczonych skrawek ziemi leży bowiem 450 mil morskich od atolu Bikini, 620 mil od Wysp Marshalla (dla Japonii dogodny punkt strategiczny) oraz 1.023 mile od wyspy Midway i 1.300 mil od Guam. Wysłano więc na Wake niszczyciel USS „Nitro", którego załoga dokonała wstępnych badań inżynieryjnych, pod kątem możliwości ufor- tyfikowania wysepek na wypadek japońskiego ataku oraz prze- kształcenia atolu w bazę morską i powietrzną (również dla sa- molotów operujących z lotniskowców). W 1940 roku Kongres wyasygnował odpowiednie fundusze. 19 sierpnia 1941 roku z okrętu USS „Regulus" wysadzono na brzeg Wake pierwszą wojskową załogę: 1. batalion obrony wybrzeża Kor- pusu Piechoty Morskiej w sile 6 oficerów i 173 podoficerów i żoł- nierzy. W kilka dni później wylądowała pierwsza grupa z 1.200 pracowników cywilnych przedsiębiorstw budujących instalacje wojskowe, a w październiku tego roku z Hawajów przypłynął ma- jor James Devereux, by objąć dowództwo na Wake. Major Devereux przywiózł ze sobą dwie armaty okrętowe kalibru 127 mm (zdjęte

z przeznaczonych na złom okrętów wojennych), cztery działa przeciwlotnicze kalibru 76,2 mm (tylko jedno miało wymagane urządzenia celownicze), 24 karabiny maszynowe kalibru 12,7 mm, dużo (prawdopodobnie około 100) chłodzonych powietrzem i wo- dą karabinów maszynowych Browninga, kalibru 7,62 mm. I, rzecz jasna, zapasy amunicji. 2 listopada 1941 roku obsadę Wake wzmocniło 9 oficerów pie- choty morskiej i 200 żołnierzy z bazy w Pearl Harbor, doprowa- dzając tym samym stan liczebny 1. batalionu niemal do połowy etatu. Trzy tygodnie później, 28 listopada, komandor Winfield Scott Cunningham został odkomenderowany z transportowca sa- molotów USS „Wright"* wraz z 9 oficerami marynarki i 58 mary- narzami do przejęcia kontroli nad budowaną na Wake bazą lot- niczą. Jako wyższy rangą, komandor Cunningham zastąpił majora Deve- reux na stanowisku dowódcy garnizonu Wake. Kiedy budowa mierzącego 1.500 metrów długości pasa starto- wego została zakończona, należące do sił lądowych bombowce B-17 mogły w drodze do Guam korzystać z lotniska na Wake i uzu- pełniać tam zapasy paliwa, aczkolwiek benzynę lotniczą trzeba było pompować ręcznie z 250-litrowych beczek. 3 grudnia z lotniskowca USS „Enterprise" wystartowało 12 myś- liwców Grumman F4F z dywizjonu myśliwskiego piechoty mor- skiej VMF-211, dowodzonego przez majora Paula Putnama. Tego samego dnia po południu samoloty wylądowały na Wake. Prawie natychmiast podjęto działania, mające na celu wybudowanie pro- wizorycznych schronów dla samolotów. W niedzielę 7 grudnia (na Hawajach była wówczas sobota, 6 grudnia) major Devereux dał swojej załodze dzień wolny. Żołnierze pływali w oceanie, grali w softball, a wielu z nich, w większości bardzo młodych, od niedawna w wojsku, w pośpiechu kończyło pisać listy do domu. Miała je bowiem zabrać i dostarczyć w cywi- lizowane miejsce należąca do linii Pan American łódź latająca „Phi- lippine Clipper", która cumowała w lagunie w oczekiwaniu na lot do Guam**. Odlot planowano o brzasku dnia następnego. W poniedziałek 8 grudnia o godzinie szóstej rano zatrąbiono na pobudkę. Kiedy żołnierze jedli śniadanie, załoga „Philippine Clipper" przygotowywała się do lotu. Pełniący w bazie służbę radiotelegrafista próbował nawiązać kontakt z lotniskiem Hickam Field na Hawajach. O godzinie 6.50 otrzymał otwartym tekstem wiadomość o japońskim ataku na wy-

spę Oahu. Przekazał ją oficerowi dyżurnemu, a ten z kolei majo- rowi Devereux. „Philippine Clipper" wystartował z laguny o godzinie 6.55. Jego sylwetka rozmywała się powoli, aż znikła. Kiedy major Devereux dowiedział się, że zaatakowano Oahu, próbował skontaktować się telefonicznie z komandorem Cunning- hamem. Bezskutecznie. Gdy odwiesił słuchawkę, niemal natychmiast rozległ się dźwięk telefonu. Pilna, szokująca wiadomość z Hawajów również została przekazana otwartym tekstem. * Nazwa ta nie odnosi się do ang. słowa wright (mistrz), lecz do braci Wright, pionierów lotnictwa [przyp. aut.]. ** Pan American uzupełniał paliwo na Wake [przyp. aut.]. Czy „Clipper" już odleciał? - zapytał Devereux. Tak, panie majorze. Zawróć go - rozkazał major i posłał po trębacza. Ten pojawił się prawie natychmiast. Major Devereux wydał rozkaz: - Graj sygnał: „Do broni!" Dowodzona przez admirała Husbanda Kimmela Flota Pacyfiku i ba- za marynarki w Pearl Harbor poniosły poważne straty w wyniku ja- pońskiego ataku, jaki miał miejsce 7 grudnia 1941 roku. Na szczęście nie doszło do całkowitego zniszczenia sił morskich. Rdzeń wielkiej floty amerykańskiej na Pacyfiku został rozbity w porcie. Amerykanie stracili kilka tysięcy ludzi, mnóstwo samolotów i okrętów. Japończykom nie udało się jednak rozgromić Floty Pacyfiku ani sparaliżować jej zaplecza. Z ataku ocalały trzy lotniskowce: „Saratoga", „Enterprise" i „Le- xington", sporo krążowników i dużo mniejszych jednostek. 13 grudnia admirał Kimmel, który liczył się z tym, że w każdej chwili może zostać odwołany (marynarka oraz społeczeństwo szu- kało winnego klęski w Pearl Harbor), rozkazał kontradmirałowi Jac- kowi Fletcherowi wzmocnić posiłkami garnizon na Wake. Jeszcze tego samego dnia kontradmirał Fletcher wypłynął z Pearl Harbor w asyście lotniskowca „Saratoga", 3 krążowników: „Minneapolis", „Astoria" i „San Francisco", 9 niszczycieli, tankowca floty oraz transportowca „Tangier". Dywizjon VMF-211, złożony z myśliwców morskich Grumman F4F-3 Wildcat, został zaokrętowany na pokładzie „Saratogi" (obok samolotów lotniskowca), a 4. batalion obrony wybrzeża popłynął na pokładzie USS „Tangier". Idące z pomocą żołnierzom na Wake jednostki miały dostarczyć 9 tysięcy nabojów do 127 mm armat okrętowych majora Devereux, 12 tysięcy nabojów kalibru 76,2 mm do dział przeciwlotniczych i 3 miliony nabojów do karabinów ma-

szynowych kalibru 12,7 mm. Lotniskowiec „Enterprise" oraz towarzyszące mu krążowniki i ni- szczyciele otrzymały rozkaz zaatakowania opanowanych przez Ja- pończyków Wysp Marshalla. Lotniskowiec „Lexington", wraz z eskortą, miał osłaniać Hawaje przed spodziewanym ponownym atakiem Ja- pończyków. 22 grudnia o godzinie 21.00 przesłano z Pearl Harbor drogą radiową rozkaz nakazujący płynącej na pomoc Wake „Saratodze" powrót na Hawaje. Na najwyższym szczeblu amerykańskiego do- wództwa zadecydowano, że atol Wake nie przedstawia aż tak dużej wartości strategicznej, by w jego obronie ryzykować utratę jednej trzeciej obecnych sił marynarki na Pacyfiku. Gdy wiadomość ta dotarła do „Saratogi", lotniskowiec znajdował się 500 mil morskich (33 godziny drogi) od broniącego się atolu Wake. Rankiem 23 grudnia 1941 roku japońskie oddziały wylądowały na Wake w pobliżu pasa startowego. Los obrońców był przesądzony. Kończyła się amunicja, w do- datku atakujący Japończycy mieli olbrzymią przewagę liczebną. Major Devereux był zmuszony przyznać rację komandorowi Cun- ninghowi, który stwierdził, że dalszy opór jest daremny i prowadzi jedynie do niepotrzebnego rozlewu krwi. Major Devereux musiał osobiście obejść wszystkie punkty ob- rony z rozkazem złożenia broni. Do niewoli japońskiej dostało się 470 oficerów, podoficerów i żołnierzy piechoty morskiej i marynarki oraz 1.146 pracowników cywilnych. I Wake 1 18 grudnia 1941 roku, 12.00 Podporucznika marynarki E. H. Murphy'ego, pilotującego łódź la- tającą Consolidated Aircraft PBY5 Catalina, czekał trudny lot, który wymagał od niego przytomności umysłu i błyskawicznego refle- ksu. Musiał nie tylko znaleźć mikroskopijny atol, co rzecz jasna wymagało dużych umiejętności nawigacyjnych; wodowanie na oto- czonej skałami lagunie było nie lada sztuką, a podczas schodzenia do lądowania groziło mu także przechwycenie przez japońskie samoloty. Pilotowana przez niego Catalina była łodzią latającą (samoloty wersji PBY5-A z wciąganym podwoziem były amfibiami) przezna- czoną do długodystansowych lotów rozpoznawczych. Jako że

prędkość lotu wynosiła około 250 kilometrów na godzinę, Catalina miała niewielką szansę ucieczki przed napastnikiem. Dwusilnikowa Catalina była górnopłatem, miała trzy stanowiska ogniowe, po obu stronach kadłuba zamontowano po jednym karabinie maszyno- wym kalibru 12,7 mm, natomiast wjego przedniej części -jeden karabin maszynowy kalibru 7,62 mm. Jeżeli doszło by do spotkania Cataliny Murphy'ego z jednym z japońskich bombowców atakujących codziennie Wake, podporu- cznik miał małe szansę wyjścia cało z tej opresji. Samoloty japoń- skie zredukowałyby tylko prędkość i, pozostając poza zasięgiem wielkokalibrowych kaemów Cataliny, zestrzeliłyby ją bez wysiłku pociskami z 20-milimetrowych działek. Lot z Guam do Wake trwa pięć godzin. Murphy wyleciał o brzasku w nadziei, że zdąży przed atakiem japońskich bombowców. Wytropienie wulkanicznej kropki na oceanie, gdy trzeba było zdać się tylko na własny nos, wymagało wprawy i talentu, ale żeby znaleźć ją w porannej mgle, trzeba było mieć jeszcze dużo szczęś- cia. Murphy wodował na lagunie i podpłynął do stanowisk linii lotniczych Pan American. Zarekwirowany przez komandora Cun- ninghama „Philippine Clipper" został prawie natychmiast przejęty przez dowództwo Floty Pacyfiku, które miało własne plany co do tej łodzi latającej. Po pośpiesznym załataniu podziurawionego przez japońskie pociski kadłuba, „Philippine Clipper" miał odlecieć na Guam, W dywizjonie VMF-211 pozostały tylko dwa Wildcaty zdolne do lotu, choć major Putnam powiedział Murphy'emu, że niebawem dołączy do nich trzeci myśliwiec poskładany z części rozbitych samolotów. Podporucznik Murphy przywiózł komandorowi Cunninghamowi i majorowi Devereux służbową pocztę, zawierającą między innymi informacje o pozycji płynącej na pomoc Wake „Saratogi". Celem tej wyprawy nie było jednak przekazanie korespondencji. Mary- narka nie ryzykowałaby tak drogocennego samolotu tylko po to, żeby dostarczyć jakąś wiadomość. Wiele Catalin uległo zniszczeniu podczas ataku na Pearl Harbor. Te zaś, które ocalały, znajdowały się w nieustannym ruchu. Na Wake przebywał jeden z najzdolniejszych oficerów łączności, major Walter L J. Bayler. Odkomenderowany z USS „Wright", przybył na atol wraz z komandorem Cunninghamem. Na Midway nie mogli się bez niego obejść, zdecydowano się więc posłać po niego samolot, ryzykując życie majora, jak i utratę transportującej go Cataliny. Popołudnie 20 grudnia zeszło Baylerowi na gromadzeniu naj- różniejszych dokumentów przesyłanych przez komandora Cun- ninghama i majora Devereux do dowództwa (m.in. wykazy pole-

głych i rannych). Zabrał też ze sobą całą masę listów napisanych przez żołnierzy do ich rodzin w kraju. Następnego dnia wczesnym rankiem podporucznik Murphy wy- startował z laguny i skierował maszynę w stronę Pearl Harbor. W ciągu ośmiu godzin pokonał odległość 1.225 mil morskich. Jego Catalina była ostatnim amerykańskim samolotem, który opuścił Wake. W Pearl Harbor mrowie mechaników uwijało się jak w ukropie wokół maszyny Murphy'ego, żeby przygotować ją do następnego lotu. Po trzech godzinach ciężkiej pracy łódź latająca była gotowa do drogi, tym razem na Filipiny, zaatakowane już przez Japończy- ków, którzy zbliżali się do Manili po zbombardowaniu bazy ma- rynarki w Cavite. Międzylądowanie na Filipinach trwało krótko. Na ląd zeszli: bos- man, tłumacz japońskiego, oraz major z korpusu saperów armii. Wyrzucono worki z pocztą. Podczas tankowania paliwa wniesiono na pokład listy i przesyłki, zabrano też lecących do Pearl Harbor wojskowych: pułkownika artylerii i podporucznika piechoty mor- skiej oraz jakiegoś dyplomatę. Gdy podporucznik Korpusu wchodził na pokład, wcale nie było widać, że ma pod mundurem zabandażowany tors. Ale w czasie lotu, gdy Catalina zdrowo potrząsała swoimi pasażerami, stan ran- nego oficera wyraźnie się pogorszył. Głęboka, dwudziestocentyme- trowa, zszyta ponad tuzinem szwów rana w boku zaczęła krwawić. Chory cierpiał, ale stanowczo podziękował pilotowi za zastrzyk morfiny. Przygotowano mu naprędce coś w rodzaju pryczy, bez żadnych wygód, nawet bez koca, ale nic więcej w tych warunkach nie można było dla niego zrobić. Na godzinę przed lądowaniem podporucznik wszedł do kabiny pilotów. - Lepiej się pan czuje? - zapytał dowódca Cataliny. Młody człowiek skinął głową. Za parę minut nawiążę łączność; jeśli poproszę, przyślą na lotnisko lekarza - powiedział pilot. Właśnie dlatego przyszedłem. Miałbym do pana ogromną prośbę. Słucham. Zanim wpakują mnie do szpitala, muszę, zgodnie z rozkaza- mi, znaleźć się jak najszybciej w Waszyngtonie. Sam zmienię sobie opatrunek. W takim stanie może pan w ogóle nie dotrzeć do Waszyng- tonu.

Najwyżej wysadzą mnie gdzieś po drodze, w San Francisco, albo w Diego. Jak pan uważa - powiedział po namyśle pilot. Dziękuję - odpowiedział oficer i wrócił na swoje miejsce. Zaintrygowany pilot wyjął rozkaz wylotu i bacznie go przestu- diował. Poza tym, że w kabinie odwiedził go „McCoy, Kenneth J., podporucznik Korpusu Piechoty Morskiej", niczego więcej się z niego nie dowiedział. Dopiero potem zauważył, że ten tajemni- czy oficer w rozkazie wylotu figurował na pierwszym miejscu. O kolejności na liście pasażerów zawsze decydowało znaczenie celu podróży. McCoy więc miał dla władz większe znaczenie niż ta gruba ryba z Departamentu Stanu. Wzbudziło to zdziwienie pilota. - Ten podporucznik jest kurierem - powiedział do drugiego pilota. - Widziałeś jego teczkę? Drugi pilot pokręcił głową. Nie. Kiedy wchodził na pokład, miał ją przyczepioną kajdankami do ręki. Nie zauważyłem. A gdy zdjął kurtkę, widziałem wepchniętą za pasek czterdzie- stkępiątkę i przywiązany paskiem do przedramienia sztylet w po- chwie. Ciekawe, co jest w teczce? Nie mam pojęcia - odpowiedział drugi pilot i zaraz dodał: - Ale na pewno nie będę próbował mu jej odebrać. II Hotel „Willard", Waszyngton 1 26 grudnia 1941 roku, 12.15 „Pawia Aleja" w foyer hotelu „Willard", który z racji bliskiego są- siedztwa Białego Domu i Kapitelu od początku swego istnienia otworzył swe gościnne podwoje dla wysoko postawionych przed- stawicieli świata polityki i biznesu, a zwłaszcza amerykańskich prezydentów, wychodziła z jednej strony na Pennsylvania Avenue, z drugiej zaś na Czternastą Ulicę. Jeszcze przed wojną secesyjną pojawiały się w niej najbardziej eleganckie damy stolicy, albo - jak kto woli - luksusowe kurtyzany, w towarzystwie wytwornych, puszących się jak pawie dżentelmenów, od których wzięła się jej nazwa. Wzdłuż całej „Alei" ciągnęły się wnęki. Siadając w nich na krześle

przy małym stoliku, można było swobodnie zatopić się w rozmo- wie. Cynicy powiadali, że w tych wnękach sprzedano i kupiono więcej polityków, niż we wszystkich pozostałych, razem wziętych, zadymionych salach Ameryki. Pułkownik piechoty morskiej Thomas C. Wesley, pięćdziesięcio- letni, wysoki mężczyzna o rumianej twarzy wysiadł z Chevroleta rocznik 1941, na Pennsylvania Avenue i wszedł do hotelu. Zdjął w szatni kapelusz i płaszcz. Obciągnął brzeg kurtki mundurowej, poprawił pas, po czym wolnym krokiem przemierzył „Pawią Aleję" i salę recepcyjną, kierując się w stronę schodów prowadzących na dół. Najwyraźniej kogoś szukał. Nie znalazł go jednak. Usiadł przy stoliku pośrodku korytarza i czekał. W tym samym czasie inny mężczyzna - wysoki, szczupły, o nieco chorobliwym wyglądzie, wszedł do „Willarda" od strony Czternastej Ulicy. Miał na głowie szary pilśniowy kapelusz z ma- łym rondem. Przechodząc przez obrotowe drzwi, zdjął go, odsła- niając łysinę. Przemaszerował przez starą, ale wciąż luksusową salę recepcyjną w kierunku „Pawiej Alei". Nie zatrzymując się po drodze, niezgrabnym ruchem pozbył się z ramion szarego płasz- cza. Kiedy podszedł do pułkownika Wesleya, płaszcz zwisał mu niedbale na lewym ręku. Pułkownik Wesley ozięble, a może nawet z dezaprobatą, skinął głową w kierunku wysmukłego mężczyznę w granatowym, źle skrojonym garniturze w drobne prążki. - Witam pana, Rickabee - powiedział krótko. - Dzień dobry - odpowiedział Rickabee i rozejrzał się po „Pa- wiej Alei", a gdy znalazł wolny stolik i dwa krzesła, wskazał je gestem ręki. Podpułkownik F. L. Rickabee formalnie, zgodnie z przyznanym mu etatem, był „specjalnym asystentem dowódcy Korpusu ds. kontaktów z ludnością cywilną", w rzeczywistości jed- nak jego prawdziwe obowiązki nie miały nic wspólnego ze spra- wami cywilnymi. Pułkownik Wesley usiadł we wnęce, zostawiając podpułkowniko- wi Rickabee'emu krzesło zwrócone tyłem do sali. Rickabee prze- stawił je jednak tak, żeby i on mógł obserwować „Pawią Aleję". Minęło trochę czasu od naszego ostatniego spotkania, prawda pułkowniku? - odezwał się Wesley i zanim Rickabee miał możność cokolwiek odpowiedzieć, dorzucił z nieskrywaną irytacją: - Czy nie jest pan zobowiązany do noszenia munduru? Polegam na opinii generała Forresta, panie pułkowniku. On sam czasami jest w mundurze, a czasami nie. Jego zdaniem, w cy- wilnym ubraniu jestem bardziej skuteczny. Generał brygady Horace W. T. Forrest był zastępcą szefa sztabu ds. wywiadu Korpusu Piechoty Morskiej.

Czy generał Forrest wyjaśnił panu sytuację? - zapytał pułkow- nik Wesley. Powiedział mi, że generał Holcomb zlecił panu i generałowi Lesterby'emu bardzo delikatne zadanie i że mam panu pomóc. Czym mógłbym więc panu służyć, pułkowniku? On sądził, że to pana zainteresuje - powiedział pułkownik Wesley, wyjmując z dolnej kieszeni kurtki kopertę i podając ją Ric- kabee'emu. Dla podpułkownika Rickabee'ego nie ulegało żadnej wątpliwości, kim był ów On. Pułkownik Thomas Wesley należał do wąskiego kręgu notabli Korpusu. Nazywano ich ironicznie „Gwardią Pałaco- wą". Chronili bowiem dowódcę Korpusu przed wszystkimi zewnę- trznymi i wewnętrznymi zagrożeniami, i bezwzględnie wypełniali jego rozkazy. Kapitan James Roosevelt był tak miły, że wystąpił z ponętną propozycją zorganizowania przez Korpus oddziałów na wzór Chiń- skiej Robotniczo-Chłopskiej Czerwonej Armii - powiedział głucho pułkownik Wesley. Myślałem, że on pracuje dla „Dzikiego Billa" Donovana. Już nie - wyjaśnił Wesley. - Teraz jest zastępcą podpułkow- nika Evansa Carlsona. Rickabee wyjął z koperty kilka kartek maszynopisu - piątą lubnawet szóstą kopię. Były ledwo czytelne. Pojawił się kelner. Dla mnie nic, dziękuję - powiedział pułkownik Wesley. - Szklaneczkę Jacka Danielsa", proszę - zamówił podpułkownik Rickabee. - Bez lodu, a wodę - osobno. Wyczuł niezadowolenie Wesleya. Przyjąłem ostatnio taką zasadę, pułkowniku: przez pierwszą dobę nieprzerwanej służby nie dotykam alkoholu. Ale potem... Może pan robić, co mu się żywnie podoba. Rickabee wrócił do czytania kartek, które dał mu pułkownik. Gdy wreszcie skończył, popatrzył na niego i powiedział: - Bardzo interesujące. Gdzie pan to zdobył? Nie wolno mi tego powiedzieć. Czy ma zamiar wyjść otwarcie ze swoją propozycją? Tak sądzę. I naturalnie nie przypuszcza pan, że generał Vogel grzecznie zaprosi kapitana rezerwy na miłą pogawędkę i da mu do zrozu- mienia, że śląc generałowi Holcombowi, z pominięciem swego bez- pośredniego przełożonego, propozycję zorganizowania Korpusu według swego widzimisię, popełnił gruby nietakt. Jestem przekonany, że wcześniej czy później list ten i tak