Cykl KORPUS dedykuję:
podporucznikowi Drewowi Jamesowi Barretowi III
z kompanii K 3. batalionu 26. pułku piechoty
morskiej USA,
urodzonemu 3,stycznia 1945 roku w Denver,
Kolorado,
poległemu w południowowietnamskiej prowincji
Quang Nam, 27 lutego 1969 roku;
majorowi Alfredowi Lee Butlerowi III
ze sztabu Samodzielnego Zespołu Desantowego
22. pułku piechoty morskiej,
urodzonemu w Waszyngtonie 4 września 1950 roku,
poległemu w Bejrucie, 8 lutego 1984 roku
oraz
Donaldowi L. Schompowi, pilotowi myśliwskiemu
piechoty morskiej, który stał się legendarną postacią
lotnictwa Armii, zmarłemu 9 kwietnia 1989 roku.
SEMPERFI!*
* Zamerykanizowana forma dewizy Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych od łacińskiego semper fidelis - zawsze wierni [przyp.
red.].
Griffin W.E.B
KONTRATAK
KORPUS III
I
Pearl Harbor, wyspa Oahu, Terytorium
Hawajów*, 7 grudnia 1941 r. 1
Samoloty Zespołu Uderzeniowego Lotniskowców Cesarskiej Marynarki
Wojennej, któremu powierzono zadanie zniszczenia amerykańskiej Floty
Pacyfiku, zaczęły startować z punktu odległego o 305 mil morskich na
północ od Pearl Harbor.
Pierwsza fala samolotów leciała razem, by 125 mil przed celem
podzielić się na dwie kolumny. 50 mil przed Oahu lewa kolumna
podzieliła się ponownie, tym razem na trzy grupy. Dwie z nich wykonały
zwrot w prawo i skierowały się ku Pearl Harbor, leżącemu na
przeciwległym wybrzeżu wyspy Oahu, a trzecia podążała pierwotnym
kursem, by po osiągnięciu jej zachodniego krańca, przylądka Kaena,
skierować się ku Pearl od strony oceanu. Pierwsze samoloty japońskie
dotarły nad bazę o godzinie 7.55.
Prawa kolumna także podzieliła się na dwie grupy, z których jedna
zaatakowała cel od strony lądu, a druga od oceanu, docierając nad
zasnutą gęstym, tłustym dymem bazę o godzinie 9.00.
Wszystko poszło gładko i zgodnie z planem. O godzinie 10.30 Zespół
Uderzeniowy wysłał do dowództwa Cesarskiej Marynarki Wojennej w
Tokio zakodowany meldunek, oznajmiający pełny sukces operacji.
Na szczęście dla Amerykanów japoński sukces nie był jednak pełny.
Atak zaskoczył wprawdzie wszystkie pancerniki Floty Pacyfiku na
kotwicowisku, co pozwoliło je w większości zatopić lub uszkodzić, ale
głównego celu ataku - lotniskowców - nie było w porcie.
Kiedy na Pearl Harbor spadły pierwsze bomby, sierżant piechoty
morskiej Joseph L Howard z kompanii sztabowej 1. batalionu ochrony
wybrzeża odsypiał właśnie służbę. Pokój w koszarach dzielił z
sierżantem z kantyny, który przejął od niego obowiązki podoficera
dyżurnego. Dan był wprawdzie zrzędliwy, ale przynajmniej można było
liczyć na to, że jak skończą wydawać śniadanie, to podrzuci do pokoju
dzbanek kawy i parę pączków.
24 lata Howarda był to stosunkowo młody wiek, jak na stopień
sierżanta w czasie pokoju. Howard był młodzieńcem barczystym i
smukłym zarazem; ważył 80 kilogramów przy wzroście 182 cm.
* Hawaje stały się 50. stanem USA dopiero w 1959 roku [przyp. red.].
10
Rysy twarzy miał wyraziste, spojrzenie inteligentne, a jego ciemno-blond włosy odrastały od czaszki
akurat na tyle, by nie można było o nim powiedzieć, że jest łysy. Swego czasu zupełnie poważnie roz-
ważano użycie Howarda jako modela do zdjęć w „Podręczniku szeregowego". „Podręcznik" był
książką, którą dostawał każdy szeregowy, a i większość oficerów w kompaniach miało ją na półce.
Wśród rozlicznych ilustracji zamieszczano w nim zdjęcia żołnierzy prezentujących wzorowy sposób
noszenia różnych rodzajów mundurów. Były tam także zdjęcia ukazujące prawidłowy sposób
oddawania honorów, figury musztry i chwyty bronią.
Joe Howard, wyprężony, barczysty, odziany w jeden ze swoich doskonale dopasowanych
mundurów, wyglądał jak wcielenie Wzorowego Żołnierza amerykańskiej piechoty morskiej. I był nim
już od siedmiu i pół roku. Zaciągnął się od razu po skończeniu zawodówki. Dla takich jak on Korpus
proponował specjalny kontrakt, zawierany z młodocianym żołnierzem do chwili ukończenia przez
niego 21 lat. Potem mógł się zaciągnąć na kolejny kontrakt, tym razem już normalny, czteroletni. 14
sierpnia 1937 roku, w dniu jego dwudziestych pierwszych urodzin, przedstawiono mu dwie
możliwości: mógł zostać przeniesiony do rezerwy, a więc zwolniony do cywila, albo podpisać
kontrakt na kolejne cztery lata.
Przez większość okresu swojego pierwszego kontraktu Howard służył w oddziale piechoty
morskiej zaokrętowanym na pokładzie okrętu liniowego USS „Arizona", gdzie na wniosek dowódcy
okrętu zadowolonego z jego wzorowej służby jako ordynansa, został po trzech latach awansowany do
stopnia starszego szeregowego. Po zejściu z „Arizony" został przeniesiony do służby w bazie Mary-
narki w Filadelfii.
Tam wziął go pod swoje skrzydła starszy sierżant sztabowy o nazwisku MacFarland, który załatwił
mu przydział do zbrojowni i nauczył go strzelać. Do tej pory Joe uważał, że skoro wystrzelał
zaliczenie, to strzelać potrafi, tu dopiero przekonał się, co to znaczy porządnie nauczyć się strzelać -
tak, by można było na poważnie zacząć brać udział w zawodach. Okazało się, że ma do tego smykałkę
i już po roku otarł się o kwalifikację do reprezentacji Wschodniego Wybrzeża, skąd już tylko krok do
reprezentacji strzeleckiej Korpusu. Zabrakło mu zaledwie kilku punktów na kilkaset wymaganych -
wszyscy byli pewni, że w następnym roku uda mu się na pewno.
Gunny* MacFarland załatwił mu też posadę barmana w klubie oficerskim, gdzie Joe pracował w
piątkowe i sobotnie wieczory. 30
* Gunny - popularne zdrobnienie od nazwy stopnia Gunnery Sergeant, patrz załącznik na końcu książki [przyp. tłum.].
centów za godzinę, które tam zarabiał, wraz z żołdem starszego szeregowego, wynoszącym 30
dolarów miesięcznie, powiększonym dodatkowo o pięciodolarowy dodatek za zawodniczą odznakę
strzelecką, pozwoliły mu na zakup używanego Forda Model A.
W sierpniu 1937 roku miał wybrać między odejściem od tego wszystkiego na niepewny los cywila,
dla którego brakowało pracy, a pozostaniem w Korpusie, który płacił mu dolara i dziesięć centów za
dzień służby, ubierał go i obuwał, karmił trzy razy dziennie i dawał suche miejsce do spania, gdy na
dworze padał deszcz. Tym tłumaczył matce swoją decyzję, ale to nie była cała prawda. Nawet nie
chodziło o to, że płacono mu za to, co lubił robić, czyli za strzelanie, ani nawet nie o to, że wraz z
wynikami przyszła możliwość podróżowania na zawody i zobaczenia wielu zakątków kraju, których
normalnie by nie miał czasu i możliwości zwiedzać. Joe zrozumiał, że właśnie tu ma szansę zostać
kimś, wybić się z anonimowej masy.
Gunny MacFarland powiedział mu, że z takim przebiegiem służby, jeżeli będzie na siebie uważał i
nie wpakuje się w jakieś gówno, to kaprala przed końcem drugiej tury ma jak w banku. A może nawet
wcześniej, już za dwa lata. Joe wiedział, że stary wiarus przesadza, chcąc go nakłonić do przedłużenia
kontraktu, jakby sam Howard nie chciał tak zrobić. Za dwa lata będzie miał 23 lata, a dwudziestotrzy-
letnich kaprali w Korpusie było tylu, co kot napłakał. Piechota morska liczyła wówczas dwadzieścia
pięć tysięcy oficerów, podoficerów i szeregowych - niewielu więcej niż policja nowojorska.
Ograniczona liczebność powodowała, że awanse były powolne i mało kto awansował w czasie trwania
kolejnego kontraktu, awanse nadawano zwykle na ich zakończenie. Logicznie więc rzecz biorąc,
szanse na szewrony kaprala szybciej niż za cztery lata były znikome.
To, że sierżant posunął się aż do takiego podstępu, żeby go nakłonić do pozostania w Korpusie,
bardzo Howardowi pochlebiało. MacFarland był weteranem, człowiekiem, z którego opinią się
liczono. Skoro on chciał, by Joe podpisał kolejny kontrakt, to znaczyło, że zobaczył w nim materiał na
dobrego marinę. Gunny nic na tym nie zyskiwał, nie płacili mu za rekrutowanie. Nikt mu także nie
kazał zapraszać byle starszego szeregowego do swojego domu na niedzielne obiady. Razem z panią
MacFarland traktowali go jak członka rodziny, a pani sierżantowa upiekła nawet dla niego tort na
dwudzieste pierwsze urodziny.
Howard i tak by został w Korpusie, nawet gdyby Gunny darował sobie te bajeczki o kapralskich
szewronach w połowie kontraktu. Służba w piechocie morskiej i tak była lepsza alternatywą, niż
powrót do Birmingham w stanie Alabama i walka z kumplami z dzieciństwa o pracę w hucie.
12
W.E.B. GRIFFIN
W tym samym miesiącu, w którym podpisał drugi kontrakt, los sprawił, że starszy szeregowy
Howard miał okazję osobiście poznać generała dywizji Thomasa Holcomba, dowódcę Korpusu Pie-
choty Morskiej Stanów Zjednoczonych.
Pewnego niedzielnego przedpołudnia Joe przebrał się w cywilne ubranie i pojechał swoim Fordem
na strzelnicę Gwardii Narodowej stanu New Jersey, by wziąć udział w zawodach Narodowego Związ-
ku Strzeleckiego. Pojechał tam właściwie tak sobie, z nudów, żeby potrenować.
Na miejscu okazało się, że wstęp kosztuje trzy i pół dolara, a żeby startować w zawodach trzeba
jeszcze wykupić legitymację związku za kolejne pięć. W ten sposób, zanim jeszcze cokolwiek
zdziałał, był już osiem i pół dolara stratny, nie licząc benzyny w obie strony, zużycia samochodu, no i
półtora dolca, które zarobiłby za kontuarem w bazie.
Po pierwszej kolejce był bliski stwierdzenia, że przyjazd tutaj był jednym z najgłupszych
pomysłów, które ostatnio wpadły mu do głowy. Szło mu jak po grudzie, dawno już tak słabo nie
strzelał i to w dodatku na głupie 100 metrów. Na szczęście okazało się, że cywile byli jeszcze
gorszymi patałachami i jego wynik zaliczono do ścisłej czołówki. Po drugiej kolejce, na 300 metrów,
był już pierwszy. Teraz wystarczyło już tylko wygrać konkurencję 20 strzałów na 500 metrów na czas
i puchar byłby jego. Srebrny to on pewnie nie był, ale jeżeli nawet był tylko posrebrzany, to na pewno
w lombardzie dadzą mu za niego z pięć dolarów. Gdyby natomiast okazał się naprawdę srebrny, to kto
wie, może nawet trochę by na tej wycieczce zarobił.
Tak więc w ostatniej konkurencji Joe bardzo się postarał. Tak bardzo, że to był jeden z lepszych
wyników w jego zawodniczej karierze. Poza tym los mu sprzyjał. Wiatr był słaby, w dodatku z tyłu,
wzdłuż osi strzelnicy. Wygrał z zapasem 15 punktów -samych centralnych dziesiątek miał 11 na 20
strzałów.
Generała Holcomba Joe widywał codziennie na portretach wiszących w niemal każdym
pomieszczeniu koszar. Na tych portretach Holcomb występował w galowym mundurze, przy szabli i
orderach. Twarzy nigdy się nie przyglądał, bo i po co. To, co ważne, miał przypięte na ramionach.
Z tego też powodu nie rozpoznał przysadzistego jegomościa, który wręczał mu puchar, ubranego w
przepoconą marynarkę i słomkowy kapelusz. Prawdę mówiąc, pewnie w ogóle by na niego nie zwrócił
uwagi, gdyby wręczający puchar się do niego nie odezwał.
- To było piękne strzelanie, synu, gratuluję. Gdybyś nie miał innych planów na życie, to Korpus
Piechoty Morskiej zawsze będzie czekał z otwartymi ramionami na kogoś, kto tak strzela.
KONTRATAK
Świta dekorującego zaniosła się śmiechem.
Zmieszanie Howarda było tak znaczne, że odbiło się na jego zwykle pokerowej twarzy. Gdy już
odebrał puchar i przysadzisty jegomość uścisnął mu rękę, jeden z członków świty uznał za stosowne
przedstawić mu człowieka, którego Joe miał dotąd za prezesa miejscowego klubu.
- Generał Holcomb jest dowódcą Korpusu Piechoty Morskiej.
Zaszczycił nas dzisiaj swoją obecnością, by wręczyć puchar zwy
cięzcy naszych zawodów.
Trzy i pół roku służby wystarczyło, by zajmowanie postawy zasadniczej w obecności wyższego
stopniem stało się niemal odruchem bezwarunkowym. Słysząc, kto przed nim stoi, strzelił obcasami i
wyprężył się na baczność, co zważywszy, że trzymał w lewej ręce półmetrowej wysokości puchar, nie
przyszło mu łatwo. Jego ruch ściągnął nań uwagę odwracającego się już generała.
Sir - szczeknął, jak go nauczono, Howard - melduje się starszy szeregowy Howard Joseph L, z
bazy piechoty morskiej w Filadelfii!
Spocznij - odpowiedział wyraźnie rozbawiony generał. -No i zagadka się wyjaśniła, panowie.
Odchodząc, powiedział coś półgłosem do młodego człowieka ze swojej świty, który pokiwał głową
i szybko zapisał coś w notesie.
Howard był pewien, że to było jego nazwisko. Wiedział, że to niedobry znak. Do tej pory
notowanie jego nazwiska w notesie przełożonego zawsze kończyło się raportem za jakieś uchybienia
lub niedociągnięcia w służbie. W końcu doszedł do wniosku, że pewnie złamał jakiś przepis,
zakazujący żołnierzom startowania w cywilnych zawodach. Gdy się nad całą sprawą po drodze z
powrotem głębiej zastanowił, wyszło mu, że jego największą przewiną było użycie do tych zawodów
broni służbowej, karabinu Springfield wz. 1903 z lufą Star.
Karabiny z takimi lufami, zdolne do osiągania skupień, o których strzelający z innych mogli tylko
pomarzyć, przeznaczone były wyłącznie dla strzelców wyborowych. Nazwa Star pochodziła od cechy
w kształcie gwiazdy, wybijanej u wylotu na lufach tych karabinów, które w fabrycznym
przystrzeliwaniu miały najmniejszy rozrzut.
Czując, jak żołądek wypełnia mu ołowiana kula, Joe przypomniał sobie, że karabiny wyborowe
pobierać można było ze zbrojowni tylko na podstawie pisemnej zgody oficera. Gdyby ktokolwiek
przyszedł do jego magazynu i chciał pobrać bez kwitu Springfielda z lufą Star na cywilne zawody,
Howard wyrzuciłby go na zbity pysk.
Ale wpadka! I to nie jakiemuś byle podporuczniczynie dał się przyłapać na cywilnej strzelnicy z
karabinem wyborowym, tylko od razu samemu Komendantowi!
W drodze do Filadelfii Howard zastanawiał się, czy przyznać się do wszystkiego MacFarlandowi.
Nie zdecydował się na to. Nie tylko dlatego, że Gunny był w stanie znieść wszystko, byle nie głupotę,
ale przede wszystkim dlatego, że MacFarland mógłby próbować go osłaniać i sam się za niego
podłożyć, a tego Joe by nie zniósł. To on w końcu wpadł na ten durny pomysł, żeby wziąć karabin
wyborowy na zawody, więc tylko on powinien ponieść konsekwencje swojej głupoty.
Ale w poniedziałek nic się nie stało. Ani we wtorek. Ani w środę. W czwartek Joe doszedł do
wniosku, że miał szczęście i że mu się upiekło. Może ten oficerek po cywilnemu zgubił gdzieś ten
swój cholerny notes?
To by już był zbytek szczęścia. I rzeczywiście - w piątek tuż przed obiadem wezwał go do siebie
szef kompanii i zaprowadził do dowódcy.
Panie majorze, starszy szeregowy Howard melduje się na rozkaz!
Spocznijcie, Howard - odpowiedział dowódca kompanii, starzejący się major, i podał mu kartkę
z teleksu.
DCTWO KORPIECHMOR WASZYNGTON 27 S1ER 1937
DO: DCA KORPIECHMOR BAZY MAR FILADELFIA, PENS DO WIAD: DCA OŚRODKA SZKOL
KORPIECHMOR PARRIS ISLAND, PD KAR
1. PRZEKAZAĆ ST SZER HOWARDOWI J.L. I WPISAĆ DO AKT: „UDZIELAM POCHWAŁY W
ZWIĄZKU Z WYGRANIEM STANOWYCH ZAWODÓW STRZELECKICH O PUCHAR NZS NEW
JERSEY W ROKU 1937. THOMAS HOLCOMB, GEN. DYW".
S. PRZYGOTOWAĆ ROZKAZY KONIECZNE DO PRZENIESIENIA ST SZER HOWARDA J.L. DO
OŚRODKA SZKOLENIOWEGO KORPIECHMOR W PARRIS ISLAND, PD KAR. UMOŻLIWIĆ ST
SZER HOWARDOWI UDZIAŁ W ELIMINACJACH DO DRUŻYNY STRZELECKIEJ
KORPIECHMOR.
Z POLECENIA DOWÓDCY: S. T. KRALIK, PPŁK
Od dnia, w którym zakończył unitarkę w Parris Island, Joe żywił szczerą nadzieję, że jego noga
więcej nie postanie w tym zawszonym kurwidołku. Być może naprawdę trafił tam jako cywilny
dupek, a wy-
szedł jako coś mniej więcej odpowiadającego wyglądem i zachowaniem temu, co zwykło się nazywać
żołnierzem piechoty morskiej, ale do dziś zachował gorzkie i bolesne wspomnienia metod, jakimi tej
metamorfozy dokonano oraz ludzi, którzy je stosowali.
No, ale wrócić tam jako jeden z nich, to już zupełnie inna sprawa, choć z początku czuł się tam
dość nieswojo.
Już na stacji benzynowej spotkał swego instruktora musztry i srodze się rozczarował, gdy okazało
się, że tamten zupełnie go nie pamięta. Równie zaskakujące było to, że znienawidzony wówczas, a
zarazem podziwiany sierżant wcale nie wyglądał teraz tak złowrogo i nie wzbudzał takiego respektu,
jak wtedy. Co gorsza, w ciągu swej służby spotkał wielu podoficerów bardziej ucieleśniających ducha
Korpusu, przy których jego dawny pan życia i śmierci jawił się jako figura zupełnie przeciętna. Był po
prostu zwykłym podoficerem, wykonującym swe obowiązki.
Stosunki z ogniowcami też z początku nie układały się najlepiej. Szybko dali mu do zrozumienia,
że przyczyną tego jest odbiegający od przyjętych zwyczajów sposób, w jaki dostał się do ich grona.
To reprezentacja Korpusu wybierała swoich członków i przydzielała im stanowiska instruktorów
wyszkolenia ogniowego w Parris Island. Generał Holcomb mógł im go narzucić, ale nie mógł sprawić,
by przyniesionego w teczce kolegę polubili.
Sytuacja uległa zmianie, gdy zakwalifikował się do reprezentacji, a lody zostały całkowicie
przełamane, gdy w krajowych zawodach w Camp Perry w Ohio wystrzelał trzecie miejsce w
klasyfikacji indywidualnej. W nagrodę za to osiągnięcie we wrześniu 1938 roku otrzymał awans na
kaprala. Mrzonki MacFarlanda stały się faktem i to nawet o rok wcześniej, niż przewidywał stary
sierżant.
Ledwie przyszył na rękawach oznaki nowego stopnia, zaczął się starać o przeniesienie do 4. pułku,
do Chin, ale jego podanie odrzucono. Powiedziano mu, że może się tam przenieść dopiero po
zakończeniu drugiej tury, a na razie Korpus bardziej potrzebuje go jako instruktora strzelania w Parris
Island.
Wkrótce potem, całkiem niespodziewanie, wylądował w Centrum Wyszkolenia Piechoty Armii
Stanów Zjednoczonych Fort Ben-ning w Columbus, w stanie Georgia. Służba Uzbrojenia wojsk lą-
dowych wprowadzała właśnie do uzbrojenia nowy karabin, Ml, od nazwiska konstruktora nazywany
Garandem. Ml był bronią samopowtarzalną, w której gazy prochowe powodowały wyrzucenie łuski
po strzale, a sprężyna powrotna zamykając zamek dosyłała do lufy nowy nabój z magazynka
mieszczącego ich osiem. Do udziału w próbach wojskowych zaproszono strzelców z piechoty
morskiej, która również miała otrzymać nowe karabiny. Do Fort Benning wysłano więc pluton
zbiorczy pod dowództwem starszego sier-
16
W.E.B. GRIFFIN
żanta sztabowego Jacka Steckera ze szkoły oficerskiej Korpusu w Quantico.
Pluton składał się z trzech drużyn, z których jedna grupowała świeżych rekrutów, wybranych na
chybił trafił spośród nowego naboru w Parris Island, druga ze zwykłych żołnierzy, także przypadkowo
wybranych z różnych jednostek piechoty morskiej, a trzecia z doskonałych strzelców, członków
reprezentacji strzeleckiej Korpusu. Kapral Howard znalazł się w Fort Benning w składzie tej ostatniej.
Dowódca ich pododdziału, starszy sierżant sztabowy Jack Stec-ker, był postacią słynną w
Korpusie, kawalerem Medalu Honoru*, nadanego mu w czasie wojny światowej, we Francji w 1918
roku. Zameldowawszy się u niego po raz pierwszy, kapral Howard ze zdziwieniem zauważył, że nie
nosi on baretki swego odznaczenia. W ogóle do jego nienagannie wyprasowanej bluzy przypięte były
tylko odznaki strzeleckie - i wystarczyły, by wzbudzić respekt. To, że najniższa z nich była klasy
„Ekspert" nie zdziwiło go ani trochę. Wkrótce zresztą dowiedział się od innych podoficerów, że
Stecker dwukrotnie, w latach 1933 i 1936 wystrzelał pierwsze miejsce i Puchar Prezydenta w Camp
Perry. Był naprawdę strzelcem światowej klasy.
Wrażenie, jakie Stecker wywarł na Howardzie, było niczym w porównaniu z tym, że Stecker zdołał
go wreszcie wyrwać z Parris Island. Dwa dni przed wyjazdem z Fortu Benning sierżant wezwał go i
zapytał o opinię na temat nowego karabinu. Były to czasy, gdy z twierdzenia, że Springfield jest
najlepszym i najcelniejszym karabinem na świecie, Korpus zrobił niemal wyznanie wiary. Nawet elita
strzelców KPM uczestnicząca w testach kręciła nosem na fanaberie wojsk lądowych, które kazały im
uzbroić się w jakiś wydumany złom, który z założenia nawet do pięt nie dorastał cudownemu
Springfieldowi. Mimo to Howard doszedł do wniosku, że Ml był dobrą bronią, zdolną nawet bez
żadnych przeróbek dorównać Springfieldowi, a gdyby przy nim trochę podłubać, nawet go
przewyższyć. Właśnie to powiedział Steckerowi.
- A więc jest nas dwóch przeciw całemu Korpusowi, synu -
odpowiedział Stecker. - Podoba ci się w Parris Island?
Joe opowiedział mu jak sprawy stoją, nie tając przy tym, że to, o czym śnią świeżo upieczeni
kaprale, wcale go nie pociąga.
- A co byś powiedział o przejściu do Quantico, żebyśmy mogli
razem pomajstrować przy Garandzie? Byłbyś instruktorem ognio
wym dla podchorążych i słuchaczy szkoły oficerów rezerwy,
a w wolnych chwilach miałbyś czas na majsterkowanie przy Ml.
* Kongresowy Medal Honoru - najwyższe amerykańskie odznaczenie bojowe, nadawane za wykazane na polu walki męstwo „wykraczające
poza granice obowiązku" [przyp. red.].
Brzmi pięknie, ale nigdy mi na to nie pozwolą, nie wypuszczą z Parris Island.
A to niby dlaczego?
Joe opowiedział mu o swej przygodzie z generałem i o odrzuceniu prośby o przeniesienie do służby
liniowej.
- Zobaczymy, co się da z tym zrobić - odparł Stecker.
Dwa tygodnie później Howard odebrał rozkaz przenoszący go ze skutkiem natychmiastowym do
szkoły Korpusu w Ouantico w stanie Wirginia.
To był dobry rok w życiu Howarda. Poza służbami w szkole i sztabie, które zdarzały mu się raz na
miesiąc, a bywało, że i rzadziej, Joe nie miał żadnych innych nadprogramowych obowiązków. Uczył
strzelać podchorążych i świeżo upieczonych oficerów, nadzorował sprawdziany dla kadry - to nie
zajmowało zbyt wiele czasu. Resztę mógł poświecić na poprawianie nowego karabinu.
Parę tysięcy strzałów z Ml pozwoliło mu wyczuć specyfikę broni, wykryć jej słabe punkty i
wymyślić sposoby usunięcia usterek. Przede wszystkim zajął się oprawą lufy. Lufa, rozgrzana
strzałami pęczniała i krzywiła się, jak w każdej broni, i jak w większości wzorów broni służbowej
opierała się wtedy o zbyt ściśle dopasowane łoże i nakładkę, co potęgowało odkształcenia i wibracje.
Te odkształcenia były minimalne i na normalne bojowe strzelanie nie wpływały, ale przy intensywnym
strzelaniu precyzja broni zaczynała pozostawiać wiele do życzenia - powyżej wystrzelonych jeden po
drugim dwudziestu nabojów średni punkt trafienia wędrował nawet o kilkanaście centymetrów na
dużych odległościach. Żeby temu zaradzić, trzeba było pod-piłować nakładkę i łoże tak, by nawet przy
znacznym spęcznieniu lufy, nie stykały się z nią. Przyrządy celownicze także wymagały trochę pracy -
okazało się, że zwężając muszkę o zaledwie kilka dziesiątych milimetra i zmniejszając średnicę
przeziemika celownika (Joe najpierw je lutował i nawiercał, ale później doszedł do wniosku, że lepiej
od razu wykonać je od nowa) wyniki poprawiły się zauważalnie, zwłaszcza po dodatkowej regulacji i
wygładzeniu pokręteł poruszających szczerbikiem. Na koniec zajął się mechanizmem spustowym,
zmniejszając siłę potrzebną do zwolnienia kurka i polerując powierzchnie, by mechanizm działał
gładko. W trakcie tego wszystkiego nauczył się też co i ile smarowania wymagało. Do tak
przystosowanych karabinów zamontował wybrane przez siebie lufy o najmniejszym rozrzucie,
uzyskując sześć specjalnie przygotowanych Garandów, które w niczym nie ustępowały Springfieldom
z lufami Star. Jeden z nich, całkowicie nieformalnie, zarezerwowany był do jego użytku, drugi dla
Steckera.
Tego roku Joe Howard wielokrotnie udowadniał strzelcom odwiedzającym Ouantico, że Ml Garand
wcale nie był „idiotycznym
18
W.E.B. GRIFFIN
wymysłem zajęcy*" jak pogardliwie wielu w Korpusie go określało. Trzy razy dostawał też od
Steckera różne sumy pieniędzy, raz nawet 90 dolarów, będące jego „dolą" w tym, co sierżant
wygrywał od kumpli na tyle nieostrożnych, by swoją niepochlebną opinię poprzeć zakładem. W jego
rękach podrasowany przez Howarda Garand był bronią nie do pobicia.
W lecie 1940 roku, po upadku Francji, Kongres zatwierdził pierwsze, z wielu, które miały jeszcze
nastąpić, zwiększenie liczebności Korpusu. Napływ nowych ludzi oznaczał awanse dla kadry, często
przekraczające najśmielsze oczekiwania. Na rok przed końcem drugiej tury Howard został
plutonowym. Pół roku później stary zbrojmistrz przydzielony do 1. batalionu obrony wybrzeża w
Pearl ciężko zachorował i wtedy ktoś sobie przypomniał, że Stecker ma u siebie w szkole zupełnie
niepotrzebnego, młodego, zdolnego i kompetentnego podoficera-zbrojmistrza. To, że się chłopak
utrzymał u starego Jacka prawie półtora roku i jeszcze awansował w trakcie, było już wystarczającą
rekomendacją. Obibok by u niego długo miejsca nie zagrzał i już dawno by wyleciał. Do Ouantico
przyszedł więc rozkaz przenoszący Howarda na Hawaje, z jednoczesnym awansem na sierżanta, bo
plutonowy na takie stanowisko to stanowczo za mało.
Gdy rozpoczął się japoński atak, Joe Howard długo nie mógł uwierzyć że to, co widzi, dzieje się
naprawdę. Nawet huk wybuchających bomb i ryk przemykających tuż nad dachami samolotów go nie
przekonywał. Wizja Pearl Harbor jako potężnego i nietykalnego bastionu Ameryki na Pacyfiku tkwiła
w nim głęboko, wierzył w nią z całego serca. Gdyby Japończycy mieli uderzyć, to wybraliby Guam
czy Wake, myślał. Kto wie, może nawet Filipiny, choć to już raczej niemożliwe. Ale Hawaje? Nigdy!
Kto przy zdrowych zmysłach rzucałby się na ten rząd pancerników zakotwiczonych w porcie bazy,
chronionych przez chmary krążowników, lotniskowce, niszczyciele i inne jednostki? Ryzykowaliby
przeciwude-rzenie myśliwców i bombowców Armii, Marynarki i Korpusu, bazujących na wyspach i
pokładach lotniskowców? Niemożliwe!
A gdyby Japonce byli na tyle durni, żeby, załóżmy zupełnie teoretycznie, zaatakować Guam czy
Wake, z Pearl natychmiast wypłynęłaby armada okrętów Marynarki z oddziałami Korpusu na po-
kładach, żeby utrzeć im nosa. Popędziliby żółtym kurduplom takiego kota, że uciekając do tych
swoich ryżowisk i ryb na surowo, potopiliby się po drodze. O, długo popamiętaliby tę lekcję.
Tyle że, jak z niedowierzaniem patrzył, Aleja Pancerników spowita była gęstym, tłustym dymem, a
eksplozje bomb dochodziły
* „Zając" - slangowe określenie żołnierza wojsk lądowych [przyp. red.].
także od strony bazy wodnosamolotów. Wyglądając przez okno z pokoju w koszarach zobaczył
wreszcie tuzin japońskich samolotów, cztery równiutkie jak na defiladzie klucze po trzy maszyny.
Nadlatywały na niskim pułapie od oceanu, zrzucając torpedy i ostrzeliwując Aleję Pancerników.
Zrozumiał, że niemożliwe stało się faktem.
W żaden sposób nie mógł pomóc pancernikom, ale mógł coś zrobić dla obrońców bazy
wodnosamolotów, żołnierzy piechoty morskiej obsadzających chłodzone wodą przeciwlotnicze
wukae-my Browninga kalibru 12,7 mm.
Według regulaminu klucz do magazynu broni maszynowej i amunicji do niej miał oficer dyżurny, a
Howard jako zbrojmistrz miał tylko klucze do magazynu broni ręcznej. Joe był jednak już
doświadczonym podoficerem i wiedział, kiedy i jakie przepisy można złamać, toteż miał u siebie
zapasowy, całkowicie nielegalny i nie zarejestrowany klucz do magazynu broni maszynowej, zresztą
otrzymany w spadku od chorego poprzednika, gdy przejmował magazyn. Wyciągnął go teraz i pobiegł
do magazynu, otwierając go tuż przed tym, jak pojawili się pierwsi żołnierze po zapasową amunicję
do Browningów, po cekaemy i erkaemy oraz amunicję do nich. Zanim pojawił się oficer dyżurny,
magazyn był już prawie pusty. Oficer popatrzył i pokiwał głową, nie zadając głupich pytań, a Joe
wiedział, że nikt nie będzie miał mu za złe, że w tej sytuacji samowolnie otworzył magazyn.
Wkrótce po odejściu oficera pod magazyn podjechała półtonowa ciężarówka Forda z plutonowym i
starszym szeregowym w szoferce.
Stary, masz może trochę zataśmowanej amunicji do wukae-mów? - zapytał plutonowy. - U nas w
bazie już cały zapas wyszedł.
Chodź! - rzucił Joe i wszedł do magazynu. Doszedł do pryzmy skrzynek, ale ponieważ nikt za
nim nie szedł, wrócił do wyjścia, klnąc w duchu głuchotę plutonowego. Plutonowy dalej siedział za
kierownicą, ale nie miał górnej połowy czaszki, a wnętrze szoferki opryskane było krwią i mózgiem.
Howard zwymiotował. Potem podbiegł do samochodu, otworzył drzwiczki i wyciągnął zwłoki. Skądś
wylało się mnóstwo krwi i zabrudziło mu koszulę i spodnie. Spojrzał z powrotem do szoferki,
szukając szeregowego. Siedział na swoim miejscu, z głową odchyloną za oparcie. Oczy miał szeroko
otwarte, niewidzące, a w klatce piersiowej ziała ogromna dziura w miejscu, gdzie eksplodował pocisk
z japońskiego działka, który wcześniej rozpłatał głowę jego sąsiadowi.
Joe oparł się o błotnik Forda i znowu zaczął wymiotować, wkrótce nie miał już czym i wymiotował
żółcią. Kiedy wreszcie
W.E.B. GRIFFIN
nudności ustały, na drżących nogach wrócił do magazynu, skulił się na podłodze za swoim biurkiem,
cały roztrzęsiony, obejmując kolana ramionami. Nie wiedział, ile czasu tak spędził. Kiedy wyszedł,
było już po nalocie. Ford spłonął. W spalonej szoferce tkwił nadal zwęglony trup szeregowego.
Wyspa Oahu, Terytorium Hawajów,
7 grudnia 1941 roku, 8.45 2
Sierżant techniczny* piechoty morskiej Charles M. Galloway, dwudziestopięcioletni, przystojny,
szczupły, opalony szatyn, leżał nagi na plecach, z głową uniesioną wysoko przez poduszki, na nieco
podniszczonym, ale nadal mocnym i wygodnym łóżku dwupoko-jowego domku myśliwskiego w
górach. W jednej ręce trzymał zapalonego Chesterfielda, w drugiej szklankę soku ananasowego, ob-
ficie zaprawionego dżinem Gordon's London Dry.
Pani podporucznik służby zdrowia Marynarki Mary Agnes 0'Mal-ley, zgrabny rudzielec z jędrnym,
pełnym biustem, klęczała obok, równie naga, szykując się do kolejnej sesji tego, co sama nazywała
jedzeniem lodów". Zabawa ta polegała na pokrywaniu pewnych części ciała sierżanta kremem
kakaowym, który następnie, ku obopólnemu zadowoleniu, był przez nią zlizywany. Jeszcze do
wczoraj Charlie nigdy nawet o czymś takim nie słyszał, ani nie marzył, by coś takiego mogło mu się
przytrafić, ale szybko polubił ten rodzaj zabawy.
Drugą sypialnię domku, a prawdę mówiąc, zwykłej budki kempingowej z blaszanym dachem,
zajmowali sierżant techniczny piechoty morskiej Stefan „Wielki Steve" Oblensky z panią kapitan służ-
by zdrowia Marynarki Teresą Kucharski. Wielki Steve, doświadczony podoficer pod czterdziestkę, był
potężnym mężczyzną, ale i panna Kucharski na nadmiernie filigranową budowę ciała uskarżać się nie
mogła. Poznali się kilka miesięcy wcześniej, w szpitalu Marynarki w Pearl. Przyszedł tam na doroczny
„przegląd", jak nazywali okresowe badania lekarskie, który to „przegląd" od słowa do słowa znacznie
rozszerzył swój zakres i intensywność. Wyniki badań spodobały się obojgu na tyle, że zdecydowali się
zignorować dzielące ich bariery społeczne, kulturalne, a nawet prawne, łamiąc regulaminowy ścisły
zakaz nawiązywania bliskich więzi między oficerami a podoficerami i szeregowymi.
Teresa była kapitanem, niedługo miała awansować na komandora podporucznika, ale Stefan nawet
przy szczególnie pomyślnej sytuacji i powodzi awansów, które spadły na Korpus w ostatnich
* Patrz załącznik na końcu książki Iprzyp. red.].
KONTRATAK
21
czasach, wyżej starszego sierżanta technicznego raczej nie miał szans zajść. Oboje wiedzieli, że
muszą swój związek utrzymać w tajemnicy. Na niewielkiej wyspie pełnej wojska trudno było
znaleźć dyskretne zacisze, w którym można się spotykać na osobności, ale okazało się, że stary
kumpel Wielkiego Steve'a, który odszedł już czas jakiś temu do cywila, pilnuje domku
myśliwskiego w górach, przeznaczonego dla gości firmy Dole, będącej właścicielem plantacji
ananasów.
Miejsce było idealne, miało tylko jedną, drobną acz dokuczliwą, wadę - leżało dokładnie po
drugiej stronie wyspy od Pearl i dostać się tam można było jedynie samochodem. Teresa nie
miała samochodu, a Oblensky'emu brakowało jeszcze sześciu miesięcy do odzyskania prawa
jazdy, zabranego kiedyś przez żandarmerię, gdy, sam lekko tylko pijany, rozwoził mocniej
wstawionych kolegów po zabawie. Szczęśliwie i z tej sytuacji znalazło się wyjście. Jego kumpel
z pokoju, Charlie Galloway, był właścicielem pięknie utrzymanego żółtego kabrioletu, Forda V-
8 rocznik 1933. Za pierwszym razem poszło bez przeszkód, Galloway wiedział, że Wielki Steve
umie być wdzięczny. Ale już za drugim razem musiał powiedzieć Charliemu, po co bierze
samochód. A ten gad zapytał, czy jego pielęgniarka nie ma czasem jakiejś chętnej koleżanki.
Jezu, Charlie! Przecież nie mogę jej o to tak po prostu zapytać! Bądźże człowiekiem.
Jak powie, że nie, to nie ma sprawy, kluczyki i tak dostaniesz. Ale co ci szkodzi zapytać?
Ku wielkiemu zaskoczeniu Stefana, który krygował się z prośbą kolegi przez niemal całą
randkę, by wreszcie wydusić ją z siebie tuż przed pożegnaniem, Teresa nie była ani zdziwiona,
ani oburzona jego pytaniem. Co więcej, miała chętną koleżankę.
Zresztą pani podporucznik 0'Malley, koleżanka, z którą Teresa dzieliła pokój w szpitalu,
zdążyła już wcześniej zauważyć sierżanta Gallowaya za kierownicą cytrynowożółtego kabrioletu
i pytała ją o niego. Ciekawiło ją zwłaszcza, jak to jest możliwe, że Charlie, nie będąc oficerem,
nosi odznakę pilota. Mary Agnes była w Marynarce od niedawna i jeszcze nigdy nie widziała
podoficera-pilota.
Teresa wyjaśniła jej, że w lotnictwie Marynarki takich ludzi jak Galloway jest bardzo
niewielu. Charlie był pilotem dywizjonu myśliwskiego VMF-211, w którym Stefan był
mechanikiem.
- Niezła zwierzyna - zauważyła Mary Agnes.
Teresa nie była pewna, czy to akurat najbardziej trafne określenie, ale Galloway był
rzeczywiście przystojny i zainteresowanie koleżanki jego osobą wcale jej nie zdziwiło. Zdając
swemu ukochanemu relację z tej rozmowy, ostrzegła jednak za jego pośrednictwem Charliego,
by miał się przed nią na baczności. Mary Agnes
22
W.E.B. GRIFFIN
0'Malley nie była niewinną panienką. Wstąpiła do służby zdrowia Marynarki w wieku 33 lat, a nie jak
większość jej koleżanek, w tym Teresa, zaraz po szkole pielęgniarskiej. To wzbudziło zaintereso-
wanie kapitan Kucharski, która z czasem zdołała wyciągnąć z niej historię jej życia.
Pani podporucznik trafiła do Marynarki z zakonu, była siostrą miłosierdzia. Do nowicjatu zgłosiła
się w wieku lat 16, potem długo i wiernie pełniła swoje posłannictwo. W ciągu tych lat została wy-
kwalifikowaną pielęgniarką, potem nabyła uprawnienia instru-mentariuszki na bloku operacyjnym i
asystenta anestezjologa. I wtedy po raz pierwszy uległa szatańskiej pokusie, uwiedziona przez
żonatego lekarza anestezjologa z Massachusetts General Ho-spital. Tamten nawet nie wiedział, że jest
zakonnicą, bo w szpitalu MGH, gdzie była na szkoleniu, nie nosiła habitu, a doktorowi nigdy nie
powiedziała o ślubach. Zakazany owoc tak jej zasmakował, że zdała sobie sprawę z tego, że od tej
pory ślubów czystości nie będzie w stanie dotrzymać i na dobre zrzuciła habit.
Zaciągnęła się do Marynarki, która z otwartymi ramionami przyjęła pielęgniarkę z takimi
kwalifikacjami zawodowymi, referencjami i stażem. Przez cztery miesiące spędzone z nią w jednym
pokoju Teresa przekonała się, że pod fasadą skromności i umiarkowania drzemie w niej drapieżnik o
moralności marcowej kotki. Zresztą Mary Agnes otwarcie przyznawała, że robi co może, by nadrobić
stracone lata.
Kiedy więc Steve zapytał o koleżankę dla Charliego, Teresa miała pewne obiekcje przed rzuceniem
go jej na pożarcie. Z tego co mówił Steve, Galloway był naprawdę fajnym chłopakiem i obawiała się
go skrzywdzić, ale z drugiej strony - sam chciał...
Ani Teresa, ani Stefan nie wiedzieli, a nawet przez myśl im nie przeszło, że Charlie Galloway miał
w sprawach kontaktów dam-sko-męskich nader skromne doświadczenie. Nawet sama Mary Agnes,
zachwycona podczas pierwszej wspólnej nocy jego nienasyconą chęcią do dalszych potyczek, nie
podejrzewała chyba, że w życiu Charliego jest to pierwsza cała noc spędzona z kobietą.
Nie to, żeby Gallowayowi brakowało pociągu do tych rzeczy, albo żeby miał trudności z wyborem
płci, z którą chętniej by został na noc. Nie, był zdecydowanym heteroseksualistą, a chęci miał, jak mu
się samemu nieraz wydawało, aż zanadto. Jego fantazje wahały się między normą, czyli marzeniami o
cycatej i dupiastej nimfomance, której ojciec prowadzi sklep monopolowy, a marzeniem o spotkaniu
skromnej, porządnej dziewczyny, z którą by się ożenił, miał dzieci itd. Jakoś tak się jednak przez te
jego osiem lat służby w Korpusie składało, że nie spotkał ani jednej, ani drugiej. Poza tym nie chciał
podpaść, bo w jego sytuacji kosztowałoby
KONTRATAK
23
go stanowczo zbyt drogo. Jedynym, co go do wojska przygnało i pozwoliło przetrwać te
wszystkie lata, było marzenie o lataniu. Zanim trafił do szkoły w Pensacola, gdzie otrzymał
skrzydła pilota, musiał się bardzo pilnować. Gdyby coś złapał, albo gdyby jego złapała
żandarmeria w trakcie rutynowego nalotu na burdel, mógłby myśli o awansie i lotnictwie
pocałować na do widzenia. Kiedy już w końcu został sierżantem i kiedy już wreszcie wymusił
przydział do szkoły lotniczej na oficerze kadrowym, który z uwagi na wzorową służbę chciał go
za wszelką cenę zostawić w jednostce, okazało się, że tamto to była tylko zabawa w porównaniu
z polem minowym, na które teraz, kosztem tylu wyrzeczeń, wlazł.
Podoficerowie-piloci byli w Korpusie anomalią. Latanie, a w każdym razie pilotowanie
kosztujących ciężkie pieniądze samolotów, uważano powszechnie za domenę oficerów i
dżentelmenów, więc Korpus nie bardzo wiedział, jak sobie poradzić z tym dziwem, żywą
skamieliną z czasów, gdy latanie było tak niebezpieczne, że nie opłacało się sadzać do samolotów
oficerów wyszkolonych za ciężkie pieniądze. Wojna światowa przekonała władze do tego, że
samolot nie jest już eksperymentem i że przeciętna długość życia oficera-pilota jest w warunkach
frontowych równa, a czasem nawet dłuższa niż kolegi z okopów, toteż od tej pory pilotowanie
zarezerwowano dla panów oficerów. Powrót instytucji podoficerów-pilotów nastąpił w latach 20.
Pierwsi trzej z nich byli mechanikami, którzy nauczyli się pilotować samoloty w czasie
amerykańskiej interwencji w Dominikanie. W tych dawnych, dobrych czasach, jak opowiadano
Charliemu, do uznania za pilota wystarczało, żeby człowiek zdołał wystartować, a potem w miarę
możliwości nie rozbić przy lądowaniu samolotu, którego nie było czym zastąpić. Dowodzący
wówczas wojskami Korpusu na Santo Domingo generał, mając do dyspozycji aż dwa samoloty, a
do ich pilotowania świeżych, nieopierzonych podporuczników-pilotów albo doświadczonych
sierżantów-mechaników, powierzył pieczę nad bezcennymi samolotami tym ostatnim. Potem
anomalia ta jakoś się ostała, głównie z powodów finansowych. W okresie po Wielkiej Wojnie
Kongres obcinał budżety poszczególnym rodzajom sił - zbrojnych, szczególnym zacięciem w
tym względzie nagradzając za wierną służbę Korpus. Etaty oficerskie zostały zamrożone na
pozio-'mie z okresu po demobilizacji, co oznaczało, że każdy podoficer-pilot zwalniał oficerski
etat do wykorzystania gdzie indziej. A poza tym, podoficerowi można było za tę samą robotę
płacić dużo mniej pieniędzy.
Charlie zaczynał jako mechanik, trafił na lotnisko w wieku 17 lat, prosto z Parris Island. Miał
za sobą trzy lata służby, gdy nagle w Pensacola zwolniło się jedno miejsce dla podoficera-pilota
i oficer kadrowy, mający już dość ciągłego wiercenia dziury w brzuchu,
zgłosił jego kandydaturę. Szczęśliwie Chariie nie miał wielu konkurentów i zdał egzamin, więc
dostał się do szkoły.
Lwia część pilotów Marynarki była oficerami, przeważnie trafiającymi do Pensacola po
ukończeniu akademii w Annapolis. Przedział pomiędzy oficerami i resztą żołnierzy był wówczas
bardzo ostry, oficerowie stanowili wyższą kastę, gardzącą otwarcie maluczkimi. Z drugiej strony
podoficerowie-piloci natykali się z kolei na zawiść innych podoficerów, którzy pozbawieni dodatku
lotniczego uważali, że ich latającymi kolegami powodowały jedynie niskie pobudki natury
materialnej.
Chariie wkrótce przekonał się, że jedynymi ludźmi, na których może liczyć byli inni
podoficerowie-piloci, którzy jadąc na tym samym wózku, oceniali bliźnich na podstawie
umiejętności, których osądu nie gmatwały im inne względy. Podoficerowie-piloci byli zwykle lep-
szymi lotnikami od swoich wyższych stopniem kolegów. Po pierwsze, byli od nich zwykle starsi i
mieli więcej doświadczenia życiowego. Po drugie, zanim trafili legalnie uczyć się pilotażu do
Pensacola, większość z nich miała okazję wylatać „na lewo" sporo godzin dzięki uprzejmości
pilotów. Chariie nie dysponował żadną z tych przewag.
Żył wprawdzie dobrze z oficerami VMF-211, którzy szanowali go jako dobrego pilota i
podoficera, na którym mogli polegać, ale gdyby złapał trypra, wpadł podczas nalotu na burdel albo
dał się złapać z czyjąś żoną, spuściliby go do kibla bez jednego zbędnego słowa. Straciłby swoją
odznakę pilota, nigdy by już nie latał. Mając więc do wyboru latanie albo przelatywanie, bez wahania
wybrał to pierwsze.
W ciągu ostatnich dwóch dni, od piątkowego wieczoru, kiedy za
jechali ze Stevem do Honolulu po Mary Agnes i Teresę, po raz pierw
szy od lat wyglądało na to, że wreszcie dało się jedno i drugie po
godzić.
Auu! - jęknął Chariie. - Jezu, uważaj z tymi zębami!
Przepraszam - odezwała się Mary Agnes. - Za nic w świecie' nie chciałabym ci tam zrobić
krzywdy. - Spojrzała na niego i wróciła do całowania. - Tak lepiej? - zapytała, i siadła na nim
okrakiem.
W tym momencie drzwi otworzyły się z hukiem. Stał w nich Wielki Steve w samych gatkach, z
dziwnym wyrazem twarzy.
Spieprzaj! - wrzasnął Chariie.
Ej, tam u was nie uczą pukać przed wejściem, czy co? - dołączyła do niego podporucznik
0'Malley, nie wypadając jednak z rytmu.
Żółtki bombardują Pearl Harbor - powiedział Oblensky. -Właśnie podawali przez radio.
Słyszałem jakieś silniki, ale myślałem, że to B-17 z lotnictwa Armii - powiedział Chariie siadając
i zsuwając z siebie, mimo oporu Mary Agnes.
Jak ja do cholery będę latał, pomyślał. Całą noc piłem.
I wtedy uderzyła go inna myśl.
Kurwa mać! Przy moim niefarcie powinienem był się domyślić; że jak wreszcie sobie znajdę fajną
dupę, to coś się spieprzy!
Lotnisko Piechoty Morskiej Ewa, wyspa
Oahu, Terytorium Hawajów,
7 grudnia 1941 roku 3
W Ewa, jak i na całych Hawajach, po japońskim nalocie wszyscy zdawali się biegać w kółko bez celu,
zszokowani tym, co się na ich oczach rozegrało. Galloway i Oblensky zwrócili się do kapitana
Leonarda J. Martina, najwyższego rangą oficera, którego zastali na lotnisku, o zgodę na
odkomenderowanie sześciu ludzi, wraz z którymi mogliby spróbować coś uratować ze złomowiska, w
które zamieniły się stanowiska postojowe i hangary bazy.
Musieli zawracać mu głowę, zamiast od razu brać się do roboty, głównie dlatego, że jakiś mądrala z
dowództwa Floty Pacyfiku w Pearl wydał rozkaz, by pozbawione sprzętu latającego jednostki przefor-
mować i dołączyć do piechoty broniącej wybrzeża wyspy przed spodziewaną japońską inwazją.
Kapitan Martin wiedział, że rozkaz ten dotyczyć będzie także tego, co zostało z dywizjonu
myśliwskiego VMF-211, jeżeli nie będzie samolotów. A po nalocie w Ewa nie było ani jednej
maszyny zdolnej do lotu, więc tylko patrzeć ciężarówek z bronią i ekwipunkiem dla kompanii obrony
wybrzeża VMF-211. Inwazja była zagrożeniem realnym, choć mało prawdopodobnym. Martin doszedł
do wniosku, że jeszcze dziś po południu na pewno do niej nie dojdzie, więc lepiej, żeby tych ośmiu
zajęło się przegrzeby-waniem tej sterty złomu, niż żeby się szwendali po plaży z karabinami na
plecach. Kapitan był w piechocie morskiej dostatecznie długo, by rozumieć, że zapasowe samoloty,
części, ba nawet zakichane łyżki do menażek, trafią do jego jednostki dopiero wtedy, gdy Marynarka
uzna, że nigdzie indziej się do niczego już nie przydadzą.
To była też sprawa morale. Ci dwaj czuli się winnymi tego, co się stało z VFM-211, więcej, czuli
się tym osobiście dotknięci. Ich poczucie winy było nieuzasadnione, ale Martin ich rozumiał. Nie było
ich w Ewa, kiedy to się stało, a zanim przyjechali, było już po wszystkim. Nawet pożary już ugaszono
i ewakuowano rannych. Kapitan wiedział, nieoficjalnie oczywiście, gdzie byli, więc bez truciu
zrozumiał co czuli, gdy wreszcie zjawili się na lotnisku, wciąż w towarzystwie swoich przyjaciółek i
zobaczyli rumowisko oraz rzędy zwłok nakrytych kocami. Wyczytał w ich oczach, że myśleli, iż
mogliby coś zrobić, gdyby byli na miejscu. Rozumiał, że teraz, już po wszystkim, musieli zrobić coś,
co miałoby jakieś znaczenie. Wysyłanie dwóch doświadczonych mechaników z karabinami w krzaki
byłoby niedopuszczalnym mar-
26
W.E.B. GRIFFW
notrawstwem, pozwolił im wiec zająć się sortowaniem złomowiska, by wybrali wszystko, co jeszcze
może się przydać. Gdyby ktokolwiek robił im jakieś kłopoty, mieli go odesłać do niego.
Oblensky i Galloway nie powiedzieli na razie kapitanowi, że już wcześniej wypatrzyli w
złomowisku jednego Wildcata*, którego przy użyciu części z bardziej rozbitych maszyn można było
przywrócić do użytku w linii. Wiedzieli, co mówią. Wielki Steve był mechanikiem lotniczym jeszcze
od czasów Nikaragui i Santo Domingo w latach 20., a Charlie był mechanikiem, zanim został pilotem.
Pod wieczór Martin zobaczył, że ustawili wykombinowany skądś namiot, wtoczyli do niego
jednego z mniej postrzelanych F4F-3 i wzięli się do roboty, zaciemniając swój improwizowany
hangar. Ściągali do niego części innych wraków, nocami do późna dochodziły stamtąd dźwięki
kompresora i spawarki, aż wreszcie rozległ się potężny ryk tysiąca dwustu koni mechanicznych
silnika Pratt & Whitney R-1830 Twin Wasp.
Około 15 grudnia kapitana Martina czekała niespodzianka. Okazało się, że jego sierżanci
zamontowali wyremontowany silnik do połatanego płatowca Wildcata.
Zaraz, panowie, przecież tego nie ma - powiedział. - Była tu komisja, obejrzała wszystkie
samoloty i spisała je ze stanu.
Chcę go zabrać na „Saratogę", panie kapitanie - odparł Galloway.
Galloway, z byka spadliście? „Sara" jest w San Diego. O czym wy mówicie?
„Saratoga" jest w Pearl, sir. Dziś wychodzi w morze z posiłkami na Wake. „Saratoga", .Astoria",
„Minneapolis", „San Francisco" i 4. batalion obrony wybrzeża na USS** „Tangier". To się nazywa
Zespół Operacyjny 14.
Martin nie wiedział o tym, a w każdym razie nie z takimi szczegółami, ale wyglądało na to, że
Oblensky i Galloway wiedzieli o czym mówią. Sierżanci mają swoje dojścia.
Żaden samolot nie może wznieść się w powietrze bez dopuszczenia do lotów przez inspekcję, a
ona dopiero co ten samolot skasowała, Galloway - cierpliwie tłumaczył w gorącej wodzie kąpanemu
podoficerowi Martin.
Szefie, jeżeli Marynarka dowie się, że go mamy, to nam go zaraz zabiorą - przekonywał
Oblensky. - A im tam na Wake zostały tylko dwa samoloty. Tam jest bardziej potrzebny.
* Grumman F4F Wildcat - jednosilnikowy dolnopłat myśliwski z chowanym podwoziem, następca samolotu Brewster F2A Buffallo i
podstawowy typ samolotu myśliwskiego Marynarki w pierwszym roku wojny na Pacyfiku [przyp. tłum].
** USS - United States Ship - Okręt Stanów Zjednoczonych, oficjalny składnik nazwy jednostek bojowych Marynarki USA, odpowiednik
polskiego ÓRP [przyp. tłum.].
Skoro „Saratoga" wypływa dzisiaj, to nie zdążymy załatwić zgody na start.
No to polecę bez zgody. Co mi zrobią, jak do nich przylecę? Odeślą do domu?
A jak jej nie znajdziesz?
Znajdę.
A jak nie? - powtórzył Martin.
Skoro oficjalnie dywizjon i tak nie ma samolotów, to jak go gdzieś utopię, nic się nie zmieni -
odpowiedział ze spokojną determinacją Galloway. - Panie kapitanie, coś trzeba zrobić.
Nie mogę ci wydać zgody na to wariactwo, Charlie. Chryste, chyba by mnie za to posadzili! To
jest szaleństwo i obaj doskonale o tym wiecie.
Tak jest - odpowiedział Oblensky, a Galloway poszedł w jego ślady z widocznym ociąganiem.
No, to jak już się z tym uporaliśmy, to wam powiem, że jutro rano jadę do Pearl załatwiać różne
sprawy i nie wrócę co najmniej do 9.30.
Wyczytał w ich oczach, że nie ma sensu odwodzić ich od tego, co wymyślili, a tak przynajmniej
wyjdzie z tego na czysto. Przecież Galloway i tak zabierze tego zmartwychwstałego Wildcata z Ewa,
choćby się paliło i waliło.
Dziękuję, sir.
Powodzenia, Galloway - powiedział kapitan i odszedł, kręcąc z niedowierzaniem głową.
USS „Saratoga" (CV-3), Zespół Operacyjny
14, 16 grudnia 1941 roku, 6.20 4
Chwilę po tym, jak Charlie dostrzegł z wysokości 1.800 metrów lotniskowiec, jego dowódca wydał
rozkaz „Przygotować się do przyjęcia samolotu" i okręt ustawił się dziobem pod wiatr.
Na pokładzie już wiedzieli, że przyleci. Dziesięć minut po starcie z Ewa Marynarka została
poinformowana o jego zamiarach i poproszona o przekazanie tej wiadomości na lotniskowiec. Ko-
mandor, który rozmawiał z Oblenskym, przekazał to bezpośrednio na okręt, mimo że był zupełnie
pewien tego, że jeszcze tydzień temu za taki idiotyzm i tak otwarte lekceważenie regulaminów i
procedur wyleciałby z Marynarki natychmiast i to z hukiem, kto wie, czy nie przez więzienie w
Portsmouth. Tyle, że teraz było już tydzień później i trzon Floty Pacyfiku leżał na dnie.
Wraz z lotniskowcem zwrotu dokonały pozostałe okręty wchodzące w skład Zespołu Operacyjnego
14. Były to krążowniki USS „Sar Francisco", USS „Minneapolis" i USS .Astoria", dziesięć
niszczycieli, tan-
28
W.E.B. GRIFFDf
kowiec USNS* „Neches" i baza wodnosamolotów USS „Tangier", pefc niąca obecnie rolę
improwizowanego transportowca desantowego. Cały zespół wyszedł z Pearl poprzedniego dnia o
16.00.
Charlie odjął gazu, przechylił lekko samolot w prawo i skierował jego nos ku okrętowi. Doceniał
to, że ta grupa okrętów i masa ludzi tam w dole, zadawała sobie tyle trudu, żeby przyjąć na pokład
jednego Wildcata z jednym, i to najwyraźniej szurniętym, pilotem na pokładzie.
Spojrzał na wskaźnik paliwa zamontowany z lewej strony kabiny pilota i policzył w myśli. Miał
jeszcze paliwa na 35 minut, plus minus dwie minuty. Teraz to już były rozważania natury czysto
akademickiej, bo przecież znalazł Z014, w miejscu i o czasie, które przewidział. Nie mógł jednak
uciec przed myślą, że gdyby nie trafił, to za jakieś pół godziny pływałby w dingi gdzieś na środku
Pacyfiku, zupełnie sam i zastanawiał się, czy szybciej zabije go głód, słońce, rekiny czy on sam sobie
w łeb palnie. Oczywiście, gdyby się nie zabił przy wodowaniu.
Kiedy już opadł na 500 metrów i skierował się prosto ku „Sa-ratodze", okręty zakończyły właśnie
zwrot. Galloway spojrzał na pokład i stwierdził, że wszystko jest już rzeczywiście gotowe na jego
przyjęcie. Widział zwrócone ku niemu twarze, obsługę przy kołowrotach lin hamujących, gotową je
podnieść, gdy tylko koła podwozia głównego przejadą za ich gniazda w pokładzie. Na rufie stał już
oficer kierujący lądowaniem, trzymający w rękach lizaki i gotów skierować go prosto na pokład.
Zaczął wypuszczać podwozie. Nie robił tego jednak zgodnie z paragrafem 19.a.(l) „Instrukcji
Technicznej Płatowca serii F4F-3", druku Biura Aeronautyki Marynarki USA numer AN01-190FB-1.
Mówił on, a Charlie znał go na pamięć, że „podwozie wypuszcza się ręcznie, za pomocą obrotów
korbą" i ostrzegał, że „należy zwrócić uwagę, czy przed lądowaniem podwozie zostało wysunięte
całkowicie i zablokowane". Podwozie Wildcata, najnowszego i najlepszego myśliwca Marynarki i
Korpusu, wypuszczane było i chowane ręcznie, za pomocą korby umieszczonej z prawej strony
kabiny pilota. Aby je wysunąć lub schować trzeba było wykonać 29 obrotów wspomnianą korbą.
Opór nie był duży, ale trzeba było przełożyć drążek sterowy do lewej ręki i kręcić korbą, co w ciasnej
kabinie nie należało do ulubionych zajęć pilotów.
Jedną z pierwszych rzeczy, których Charlie nauczył się w lotnictwie Korpusu, a pilotem został w
trzy dni po dwudziestych pierwszych urodzinach, było to, że w kabinie samolotu brakowało miejsca
* USNS - United States Navy Ship - Jednostka Marynarki Stanów Zjednoczonych, oficjalny składnik nazwy jednostek pomocniczych
Marynarki USA [przyp. tłum.].
KONTRATAK
29
dla kogoś, kto patrzyłby wciąż pilotowi na ręce i pilnowałby zgodności każdego jego ruchu z
regulaminami. W ciągu czterech lat swej lotniczej kariery Galloway opanował wedle swych akt
w VFM-211 pilotaż samolotów F2A*, F4F, R4D** i PBY-5***. Lotnictwo Korpusu nie miało
dotąd ani R4D ani PBY-5, ale Galloway nauczył się na nich latać, uczestnicząc w testach
odbiorczych, na które piechota morska wypożyczyła Marynarce grupę pilotów. Zdążył wtedy
wylatać na R4D sporo godzin, nawet zrobił przy okazji kurs desantowania powietrznego, po
którym zrzucał spadochroniarzy wojsk lądowych. We własnej ocenie był zatem doświadczonym
pilotem, miał za sobą 2.000 godzin w powietrzu, dziesięć razy tyle, co niektórzy zadzierający no-
sy podporucznicy z WM-211. Poza tym uważał się, choć może nieskromnie, skoro nie miał
potwierdzenia tego w prawdziwej walce, za doskonałego pilota myśliwskiego. Biorąc to
wszystko pod uwagę, przyznał sobie prawo do wymyślenia i stosowania metody umożliwiającej
wypuszczenie cholernego podwozia bez kręcenia tą przeklętą korbą aż do dostania zadyszki.
Wystarczyło w tym celu odblokować podwozie i wykonać ostry zawrót, a wtedy siła
bezwładności wespół z siłą odśrodkową same wypuszczały podwozie. Trzeba było tylko uważać,
żeby nie podstawić ręki albo uda pod wirującą z dużą siłą korbę, ale w rezultacie podwozie było
wypuszczone i teraz pozostawało je tylko zablokować w tej pozycji. Teraz można się było spo-
kojnie zabrać do reszty przygotowań do lądowania. Zwolnił hamulec tylnego kółka, opuścił i
zablokował hak hamujący, po wylądowaniu na pokładzie mający zaczepić o jedną z kilku
przeciągniętych w poprzek pokładu lin, które choć brutalnie, ale skutecznie, zahamują samolot
po dużo krótszym niż na lądzie dobiegu. Opuścił na oczy gogle, dotąd spoczywające na okrytym
skórzaną pilotką czole i odsunął osłonę kabiny. Przymknął gaz jeszcze bardziej, ustawił skok
śmigła na 2.100 obrotów, a dźwignię wzbogacania mieszanki na automatyczną regulację składu,
otworzył żaluzje osłony silnika i wypuścił klapy. Cały czas nakierowywał samolot na oś pokładu
lotniskowca. Oficer pokładowy czekał na niego. Zasygnalizował Gallowayowi lizakami, że jest
za bardzo na prawo. Kiedy skorygował, oficer pokładowy wyczekał na odpowiedni moment i
pokazał lizakami „Siadaj". Wildcat złapał hakiem już pierwszą z lin, która wyhamowała go z
gwałtownością, która zawsze zdumiewała Charliego. Po każdym lą-
* Brewster F2A Buffallo - jednosilnikowy dolnopłat myśliwski z chowanym podwoziem, pierwszy nowoczesny myśliwiec w
lotnictwie pokładowym Marynarki USA [przyp. tłum).
** Douglas R4D - używane w Marynarce i Korpusie oznaczenie dwusilnikowego samolotu transportowego Douglas DC-3, znanego w
Armii jako C-47, a w Wielkiej Brytanii jako Dakota [przyp.tłum].
*** Consolidated PBY-5 Catalina - dwusilnikowa łódź latająca używana w Marynarce jako samolot patrolowy, rozpoznawczy i ZOP.
Wersja PBY-5A zaopatrzona była także w chowane: podwozie, umożliwiające jej operowanie z baz lądowych [przyp. tłum].
30
W.E.B. GRIFFIN
dowaniu na lotniskowcu czul wszechogarniającą ulgę, że wszystko poszło jak trzeba. Zwykle w ślad
za tym przychodziło uczucie, że dokonał czegoś niestosownego, acz wielkiego. Okręty i samoloty
były zupełnie różnymi stworami. Nie było intencją ich twórców, by parzyły się na środku oceanu. Ale
znowu to zrobił. To już dwieście szósty raz, a wielu ludzi na świecie nie dokonało ani razu tej sztuki.
Widząc marynarzy nadbiegających, by odłączyć linę od haka, szybko przeleciał w pamięci listę
czynności do wykonania przy wyłączeniu silnika. Kiedy już śmigło stanęło, odłączył zapłon, dopływ
paliwa i prądu do silnika, a marynarze czekali, żeby pomóc mu wysiąść. Zauważył podchodzącego
majora Verna J. McCaula, dowódcę YMF-221 stacjonującego na „Saratodze". Dywizjon ten latał
jeszcze na F2A, których kilka stało na pokładzie. Galloway poznał go kiedyś i cieszył się, że to
właśnie on dowodzi tu lotnictwem. Wyszedł z kabiny na cen-tropłat, zeskoczył na pokład i podszedł
do majora McCaula.
- Jestem zadowolony - powiedział major, wcale nie wygląda
jący na swoje 35 lat. - Ba, jestem zachwycony, widząc cię tutaj.
Galloway spojrzał na niego podejrzliwie.
- Zakłady stały już 1 do 4, że nie dolecisz - wyjaśnił majoE.
- Postawiłem na ciebie stówę i jeszcze 25 w twoim imieniu.
Jak to...? Skąd wiedzieliście, że lecę?
Godzinę temu przyszła depesza z Pearl.
To bardzo miło z pana strony, sir - odpowiedział Charlie, myśląc, że chyba nie napisano w niej
„aresztować natychmiast", bo wtedy czekałby już na niego komitet powitalny z kajdankami. Wcale
nie był pewien, czy major nie robi go w balona. Ze tak nie było, przekonał go widok pięciu
banknotów dwudziestodolarowych odliczonych przez majora z grubego pliku, wyjętego z kieszeni.
Dopiero teraz doszło do niego, że wpadł z deszczu pod rynnę. Do tej pory wszystko szło
znakomicie, ale jak będzie na Wake? Szanse na jej utrzymanie były znikome. Nie było żadnych
podstaw do twierdzenia, że jemu pójdzie lepiej, niż reszcie jego kolegów z VMF-211, których już tam
zestrzelono. Wtedy przypomniał sobie słowa Oblensky'ego, że Korpus jest po to, żeby przyjmować
na-siebie kule wymierzone w cywili, którzy im za to płacą.
Dowódca okrętu chce się z tobą widzieć, jak tylko doprowadzisz się do porządku - dodał
McCaul. - A tymczasem, niestety, uważaj się za aresztowanego.
Bardzo się wkopałem, panie majorze?
Na to wygląda. Marynarka jest wściekła. Postaram się zrobić, co w mojej mocy, ale... Oni się
naprawdę wściekli.
Cholera - mruknął Charlie, ale zaraz twarz mu się rozjaśniłaf
- A cholera im w bok, panie majorze. Co mi zrobią? Wyślą za karę
na Wake, czy co?
II
Waszyngton, 19 grudnia 1941 roku 1
Gdy taksówka przejeżdżała pod Białym Domem, jej pasażer, Fleming Pickering, wysoki, ubrany w
doskonale skrojony garnitur czterdziestoparolatek, zauważył wartowników, w hełmach i z bagnetami
na karabinach, pilnujących bram. Zastanowił się przez chwilę, czy to było naprawdę niezbędne. Czy
coś zagrażało prezydentowi, bezpieczeństwu jego osoby albo tych budynków? A może ci wartownicy
to element propagandowy, symbol tego, że kraj od niemal dwóch tygodni prowadzi wojnę, a Biały
Dom stał się Kwaterą Główną Zwierzchnika Sił Zbrojnych? Zapewne jeszcze na długo przed „Dniem
Hańby", jak w prezydenckim orędziu Ro-osevelt nazwał 7 grudnia, Tajna Służba i ochrona Białego
Domu miały gotowe plany zapewnienia prezydentowi bezpieczeństwa na czas wojny. Równie pewne
było to, że przewidywał on środki daleko bardziej wyrafinowane, niż wystawienie wart przy bramach
rezydencji.
Fleming Pickering, prezes firmy żeglugowej Pacific & Far Eastern Shipping Corp., nie zaliczał się
do wielbicieli Franklina Delano Ro-osevelta. Miał dla niego szacunek jako dla prezydenta i
przyznawał mu błyskotliwość umysłu, ale uważał, że stanowczo zbyt często wykorzystuje ją do
manipulowania opinią publiczną.
Roosevelt zdołał zdobyć publiczne poparcie dla polityki, która według Pickeringa była
awanturnicza, niosła potencjalnie katastrofalne skutki i balansowała na granicy legalności - dotyczyło
to zwłaszcza ustawy Lend-Lease*. Wszystko to mogło w każdej chwili wciągnąć, jak zwykle
zupełnie nieprzygotowane Stany Zjednoczone w wir cudzej, toczonej w Europie wojny, od której
lepiej się było trzymać z daleka.
Pickering zdawał sobie sprawę z rozmiarów katastrofy w Pearl Harbor chyba nawet lepiej, niż
większość Amerykanów, jako że byli z żoną w Honolulu w tę straszną niedzielę. Widział płonące
* Ustawa o pożyczce i zastawie (Lend-Lease Act) z marca 1941 roku umożliwiała rządowi Stanów Zjednoczonych dostarczanie sprzętu
wojskowego, broni i zaopatrzenia Wielkiej Brytanii, a potem i innym sojusznikom, na kredyt. Była ona wynikiem inicjatywy ustawodawczej
prezydenta Roosevelta z grudnia 1940 roku, mającej zapobiec przerwaniu dostaw z powodu wyczerpania przez Bank Anglii zapasów gotówki, o
czym ostrzegał już od lata 1940 r. premier Wiston Churchill. W ciągu czterech lat obowiązywania ustawy, na jej mocy dostarczono 40 krajom
sprzęt o łącznej wartości 49.100.000.000 dolarów [przyp. red.l.
32
W.E.B. GRIFFIN
i tonące pancerniki, poskręcany, dymiący złom na lotnisku Hickam Field.
Widok akcji ratowniczej, trwającej jeszcze wiele godzin po tym, jak samoloty japońskie odleciały
znad Hawajów sprawił, że mimo swych ambiwalentnych uczuć co do osoby Roosevelta, uznał, że jego
i wszystkich uczciwych Amerykanów obowiązkiem było zjednoczyć się wokół Zwierzchnika Sił
Zbrojnych i pomóc w miarę swych możliwości wygrać tę wojnę. Przyjechał więc do Waszyngtonu, by
zaproponować swe usługi.
Jeszcze dwie rzeczy przyszły mu do głowy, gdy jechał taksówką obok Białego Domu. Po pierwsze,
współczuł tym chłopakom, stojącym przed bramą w hełmach na mrozie. Cholerny garnek naprawdę
nie jest tym, co tygrysy lubią najbardziej w zimny dzień, gdy wiatr zawiewa śniegiem z deszczem.
Wiedział coś o tym, bo w 1918 roku nosił taki sam płaski, angielski hełm jako kapral piechoty
morskiej we Francji. Po drugie, pomyślał, że przy pewnej dozie szczęścia, gdy jego rodacy zorientują
się, w jakie gówno wpakował ich ten sukinsyn, którego ci chłopcy pilnowali, to w wyborach 1944
roku popędzą mu takiego kota, że popamięta na długo. O ile oczywiście w 1944 roku będą jeszcze
jakieś Stany Zjednoczone, w których można będzie urządzić wybory.
Taksówka, żółty DeSoto, zjechała z Pennsylvania Avenue, zawróciła i zatrzymała się pod
markizami hotelu „Foster Lafayette". Portier w grubym płaszczu obszytym złotymi sznurami wyszedł
ze swej przeszklonej budki i podbiegł do drzwi, uchylając je przed gościem.
- Dzień dobry, panie Pickering - powiedział z uśmiechem. To
był prawdziwy, szczery uśmiech, a nie jeden z tych służbowych,
które nie schodziły mu z twarzy przez cały dzień. - Miło znów
pana widzieć.
- Cześć, Ken - odparł Pickering, podając mu rękę. - Ładna pogoda, co?
Kiedy już wysiadł z taksówki, odwrócił się i podał kierowcy kilka banknotów, pokazując gestem,
że reszty nie trzeba. Potem wszedł do holu i szybkim krokiem podszedł do kontuaru recepcji. Stała
przed nim kolejka, więc Pickering zajął w niej miejsce. Po obsłużeniu czterech osób, przyszła jego
kolej.
Czym mogę panu służyć? - zapytał recepcjonista, zdradzając się w ten sposób, że nie wie z kim
ma do czynienia.
Nazywam się Fleming Pickering - odparł - i potrzebuję pokoju na kilka dni, może tydzień.
Przepraszam, jak nazwisko? - zapytał recepcjonista, zaglądając do rejestru rezerwacji, a kiedy nie
znalazł tam nic zapytał: - Czy pan miał rezerwację?
KONTRATAK
33
Pickering pokręcił głową, na co recepcjonista rozłożył ręce w geście bezradności.
Wie pan, bez rezerwacji...
Czy mógłby pan poprosić pana Telforda?
Oczywiście, proszę pana, zaraz poproszę.
Proszę mu przekazać, że przyjechałem.
Max Telford, kierownik hotelu, niski, krępy, łysiejący jegomość w marynarce od fraka i
prążkowanych spodniach pojawił się natychmiast.
Przepraszam, panie Pickering, nie oczekiwaliśmy pańskiej wizyty - powiedział, ściskając
rękę Pickeringa. - Niemniej, serdecznie witamy.
Jak się masz, Max? - zapytał Pickering z uśmiechem. - Widzę, że macie komplet.
Tak, to prawda, od dwóch tygodni nie mieliśmy wakatu nawet na jedną noc.
To co ja mam zrobić? Może mieszka tu jakiś kongresman z Partii Demokratycznej, którego
można by wyrzucić?
Telford parsknął stłumionym śmiechem.
Nie, myślę, że nie będziemy musieli się do tego uciekać, panie Pickering. Dla pana zawsze
coś znajdziemy.
Czy pani Fowler jest w Waszyngtonie?
Nie, proszę pana, wydaje mi się, że pojechała na Florydę.
To może byśmy zakłócili spokój panu senatorowi?
Jestem pewien, że będzie zachwycony - odparł Telford i odwróciwszy się, wyjął z
przegródki klucz. - Zaraz pana zaprowadzę.
Znam drogę, Max. Lepiej wpadnij za chwilę, to wychylimy coś na powitanie.
To może przyniosę tacę zakąsek?
Dobry pomysł. Dobrze, to teraz pójdę na górę, wezmę prysznic i oczekuję cię za kwadrans,
co Max? Dzięki za pomoc.
Pickering zabrał klucz i poszedł do wind, a Max Telford obrócił się do recepcjonisty.
Panie Denny, pan tu jest nowy, więc jeszcze pan nie zna pana Pickeringa, ale mam nadzieję,
że wie pan, do kogo należy ten i jeszcze czterdzieści jeden innych hoteli naszej firmy?
Tak jest, panie Telford. Należą one do pana Fostera, pana Andrew Fostera.
A więc dla pańskiej informacji dobrze by było, a może się to panu przydać w długiej, mam
nadzieję, karierze hotelarza w naszej firmie, żeby pan wiedział, że pan Andrew Foster ma jedno
dziecko, córkę, która wyszła za mąż za prezesa rady nadzorczej Pacific & Far Eastern Shipping
Corp.
34
W.E.B. GRIFFIN
Czy to ten pan, któremu dał pan przed chwilą klucz do apartamentu senatora Fowlera, panie
Telford? - zapytał recepcjonista, bardziej stwierdzając fakt, niż zasięgając informacji.
Ten sam. Pan Fleming Pickering. Pan Pickering jest bliskim przyjacielem pana senatora Fowlera.
Przepraszam, panie Telford, ja naprawdę nie wiedziałem.
Wiem, i właśnie dlatego to panu na przyszłość wyjaśniam. Aha, jeszcze jedno. Do zeszłego
tygodnia gościem naszego hotelu był młody podporucznik piechoty morskiej, lotnik, nazwiskiem
Malcolm Pickering. Gdyby kiedykolwiek pojawił się przed tym kontuarem, szukając pokoju, a jest
wielce prawdopodobne, że do tego kiedyś dojdzie, dobrze by dla pana było, gdyby odnosił się pan do
niego z tą samą rewerencją, z jaką traktowałby pan pana Fo-stera we własnej osobie. To jego jedyny
wnuk i najpoważniejszy kandydat na następcę tronu.
Rozumiem, panie Telford.
Proszę się rozchmurzyć, panie Denny, to są bardzo sympa tyczni ludzie. Malcolm, wszyscy go tu
nazywamy Pick, pracował u mnie dwa razy, raz jako pomocnik kelnera w Nowym Jorku, innym razem
jako portier w San Francisco.
Waszyngton, 19 grudnia 1941 roku, 17.35 2
Po wejściu do swego apartamentu, młodszy senator* z Kalifornii z ramienia partii republikańskiej,
Richardson S. Fowler, zobaczył Fleminga Pickeringa siedzącego ze szklaneczką whisky w ręku na
obitym skórą parapecie okna w salonie.
Apartament senatora Fowlera składał się z sześciu pokojów w narożniku ósmego piętra hotelu
„Foster Lafayette", z widokiem na Biały Dom, który bielał prawie naprzeciwko, po drugiej stronie
Pennsylvania Avenue.
To ja kazałem się tu wpuścić - pośpieszył z wyjaśnieniem Fleming. - Mam nadzieję, że ci to nie
przeszkadza. W całym hotelu nie ma gdzie szpilki wetknąć.
O, to głupstwo - machinalnie odparł senator Fowler, a za chwilę, zdając sobie sprawę.z tego, że
zabrzmiało to sztucznie, dodał: - Naprawdę się cieszę, że cię widzę, Flem.
Senator był o dobre dziesięć lat starszy od Pickeringa i zaczynał się niepokojąco zaokrąglać. No
tak, wreszcie zaczyna wyglądać jak poważny polityk, pomyślał Pickering. Wiele lat temu, młody jesz-
* Młodszy senator - członek izby wyższej amerykańskiego parlamentu, odbywający pierwszą sześcioletnią kadencje [przyp. tłum.].
cze wówczas Flem usłyszał i natychmiast przyjął to jako własną filozofię, starą i banalną prawdę, że
jeżeli się chce rnieć przyjaciół, trzeba pozwolić im mieć jedną, poważną wadę. W przypadku Fowlera
w oczach Fleminga jego wadą było to, że był politykiem, republikańskim senatorem z Kalifornii.
Pickering miał zwyczaj przejmować cudze złote myśli, czasem dosłownie, a cz;isem adaptując je do
sytuacji. Do Richardsona odnosiła się strawestowana przez Flema myśl Willa Rogersa. Rogers
powiedział kiedyś, że nie spotkał nigdy człowieka, którego by nie lubił. Wersja Pickeringa brzmiała
następująco: „ze światłym wyjątkiem Richardsona Fowlera nie spotkałem w życiu polityka, którego
bym polubił". Wiele razy próbował, niezmiennie bez skutku, zrozumieć, co też mogło popchnąć Fow-
lera do poszukiwania publicznej posady. Na pewno nie robił tego z głodu - odziedziczył po ojcu „San
Francisco Courier-Herald" i dziewięć innych gazet lokalnych, do czego w latach 20. doszło jeszcze
sześć stacji radiowych. Jego żona i szwagier byli właścicielami dwóch kwartałów w samym sercu San
Francisco i paru milionów akrów lasów w stanach Waszyngton i Oregoii- Gdyby pchała go do tego
chęć czynienia dobra, kierowania ludzkich pragnień ku temu czy innemu szczytnemu celowi, przez
swoje gazety i radio mógł to robić o wiele skuteczniej, niż z trybuny na Kapitolu. Co mu przyszło z
tego, że co parę lat zagryzał się z innymi chętnymi o to, który z nich będzie mógł pojechać do
zapadłej, prowincjonalnej, zatęchłej mieściny na południu Wschodniego Wybrzeża, która przez kaprys
historii została stolicą państwa? Wszystko to tylko po to, żeby się użerać z przyprawiającą o mdłości
zgrają niedoszłych adwokatów. Ech, Flem, pomyślał, ależ z ciebie hipokryta! Przecież sam teraz
szukasz dostępu do tych, którymi tak gardzisz i cieszysz się, że masz wśród nich jednego, z którym
możesz bez skrętu kiszek porozmawiać.
Senator upuścił podniszczoną, wypchaną czarną teczkę koło drzwi i ruszył przez pokój, by powitać
gościa. Uścisnęli sobie ręce, a potem senator objął Fleminga i serdecznie uściskał.
Baliśmy się już o ciebie, stary byku - powiedział. - O ciebie i o Patricię. Czy ona jest tu z tobą?
Została w San Francisco. U niej wszystko w porządku.
A jak się czuje Pick?
Jest w Pensacola, uczy się latać. Myślałem, że wiesz o tym?
Wiem, że był w Waszyngtonie, jadłem z nim nawet obiad jakieś sześć, siedem dni temu. Ale nie
pożegnał się ze mną - w głosie senatora zabrzmiało rozczarowanie, może nawet lekki żal. W końcu
znał Picka od urodzenia.
Dick, gdybyś był podporucznikiem, miał dwadzieścia dwa lata i dostał dwa dni wolnego to
wolałbyś je spędzić ze starym wuj-
36
W.E.B. GRIFFIN
ciem-politykiem, czy poszedłbyś na panienki? - zapytał z uśmiechem Flem.
Senator także się uśmiechnął.
- Wszystko rozumiem, ale czy nie mógłby między jednym a dru
gim numerkiem wyrwać dla mnie chociaż kwadransa? - Wstał i pod
szedł do antycznego barku pełnego butelek. - O, marzyłem o tym
już od dwóch godzin. Tobie też?
Fleming pokazał prawie pełną szklankę na znak, że na razie dziękuje. Senator nalał sobie pół
szklanki Johnnie Walkera Black Label, wrzucił kostkę lodu i prysnął odrobinę wody sodowej z
oplecionego drucianą siatką syfonu.
Przez tych cholernych Niemców i ich pieprzone U-Booty zaczyna już tego brakować -
powiedział senator, wznosząc szklankę.
Mam jeszcze czterysta jedenaście skrzynek - odparł Pick-ering. - Jak będziesz grzeczny, to
rozważę możliwość odłożenia paru dla ciebie.
Fowler popatrzył na niego z zaciekawieniem.
To zapasy z „Princess", „Destiny" i „Enterprise" - wyjaśnił Pick-ering. „Pacific Princess" o
wyporności 51.000 ton była nowoczesnym liniowcem pasażerskim, flagową jednostką Pacific & Far
Eastern Ship-ping Corp. „Pacific Destiny" i „Pacific Enterprise", po 44.500 ton wyporności, były nie
mniej nowoczesnymi, nieco mniejszymi i wolniejszymi, ale jak wielu twierdziło, bardziej
luksusowymi statkami pasażerskimi.
To dlatego przyjechałeś? Marynarka znowu chce ci je zabrać? Słuchaj, Flem...
Pickering podniósł rękę, uciszając go.
Sprzedałem je.
Rozumiem. Zmusili cię?
Nie. Myślę, że spokojnie wygralibyśmy z nimi w sądzie, gdy? by próbowali. Marynarka mogłaby
je zarekwirować, ale nigdy nie zmusiliby mnie do ich sprzedania.
Senator Fowler nie zgadzał się z nim, ale nie przerywał.
Gdybyś mnie o to podejrzewał, to z góry mówię, że nie kierowały mną pobudki patriotyczne -
ciągnął Pickering. - To było raczej działanie we własnym dobrze pojętym interesie, rezultat olśnienia.
O?
Czy też jeszcze inaczej, wizji przyszłości.
Teraz to już nie rozumiem.
- Właśnie przypłynęliśmy do domu z Hawajów przez Seattle -
przerwał na chwilę i upił łyczek ze szklanki. - Płynęliśmy na „Destiny", osiągając średnią prędkość 27
węzłów. Cała podróż zajęła nam sto dwadzieścia godzin... Szybki rejs - przerwał Fowler,
przeliczając w myśli. - Jakieś pięć i pół dnia.
Zgadza się. No więc przepłynęliśmy tyle, sprawdzając, czy to prawda, że szybki liniowiec
pasażerski może uciec okrętom podwodnym.
No i co? To się nie potwierdziło? Przecież dopłynąłeś.
Potwierdza się, ale tylko pod warunkiem, że gdzieś po drodze nie ma żadnego okrętu
podwodnego zaczajonego na trasie. To, że dopłynęliśmy, dowodzi więc tylko tego, że po drodze nie
było żadnych japońskich okrętów podwodnych.
Dobrze, niech ci będzie.
W czasie postoju w Seattle przejeżdżałem koło zakładów Boeinga i widziałem długie rzędy
wielkich, czterosilnikowych bombowców B-17*, które są zdolne pokonać odległość do Honolulu w
dwanaście godzin.
Aha - zgodził się Fowler. Miał już okazję przelecieć się kiedyś B-17 i samolot ten też wywarł na
nim ogromne wrażenie. -Tymi samolotami można będzie podobno wygrać tę wojnę.
Pickering na chwilę odszedł od tematu.
- Słyszałeś Dick, że jakiś kretyn kazał poustawiać wszystkie
B-17 na Hawajach w równe rządki, żeby Japońcom było wygodniej
je rozwalić?
Fowler pokręcił głową z niedowierzaniem i obrzydzeniem zarazem.
Tak, Flem, słyszałem. 1 na Filipinach też. Chryste, dorwali nas naprawdę z opuszczonymi
portkami.
Rozmawiałem w barze z jednym z pilotów lotnictwa Armii. Powiedział mi, że w czasie nalotu
przyleciała ze Stanów eskadra B-17. Nikt o nich nie uprzedził, więc zdrowo oberwali z ziemi, a w
ogóle wysłali ich w drogę bez amunicji do karabinów maszynowych.
Tak, o tym też słyszałem.
Tak czy inaczej, patrząc na te B-17 w Seattle doznałem olśnienia. Pomyślałem, że może po
wojnie uda się je jakoś przystosować do wożenia pasażerów i, zakładając, że wygramy tę wojnę, to
będzie chyba sposób, w jaki ludzie będą chcieli podróżować na Hawaje albo do Europy. Dwanaście
godzin na Hawaje! Toż to bije na głowę najszybsze nawet statki.
5 Boeing B-17 Flying Fortress (Latająca Forteca) - czterosilnikowy średniopłat, bombowiec strategiczny o bardzo silnym uzbrojeniu
obronnym, podstawowy typ bombowca dalekiegc zasięgu lotnictwa Armii w pierwszych latach wojny. W późniejszym okresie wyparty ze służby
na Pacyfiku przez samoloty B-24 Uberator i B-29 Superfortress, ale w Europie dc końca wojny podstawa uzbrojenia dywizjonów bombowych 8.
Armii Powietrznej [przyp. tłum.].
38
W.E.B. GRIFFIN
Skoro już o tym mówimy, Howard Hughes proponuje zbudowanie samolotu, uważaj, ze sklejki,
który ma umożliwić przerzucenie przez Atlantyk czterystu żołnierzy naraz. To na razie ściśle tajne.
A widzisz. Teraz już rozumiesz, o czym mówię? Obawiam się mój drogi, że dni liniowców
pasażerskich są policzone. A skoro Marynarka zaproponowała uczciwą cenę za moje statki, to je
sprzedałem.
Uczciwą cenę?
Bardzo uczciwą, rzekłbym nawet. W końcu płacą nie ze swojej kieszeni, tylko z podatków, to co
sobie będą żałować?
Wszystkie sprzedałeś?
Na razie tylko flotę pasażerską, statki transportowe sobie zostawię i nie sprzedam Marynarce za
chińskiego boga. Jak będą mnie próbowali zmusić do ich sprzedaży, to zaciągnę ich choćby do Sądu
Najwyższego i wygram. No i stąd mam ten zapas szkockiej. Poza tym mogę spróbować zrobić dobry
interes na srebrnej zastawie z monogramami z jadalni pierwszej klasy.
Senator zachichotał.
Wręcz trudno mi uwierzyć w to, że pozwolili ci cokolwiek z nich zabrać.
Mnie też.
No i co teraz zrobisz z taką kupą pieniędzy?
Jak to co? Przepuszczę jak najszybciej, zanim ten sukinsyn z naprzeciwka wymyśli nowy
podatek, żeby mnie z nich ograbić.
Ależ mój drogi panie - odparł z udawanym oburzeniem senator - mówi pan o swoim prezydencie
i zwierzchniku sił zbrojnych.
Właśnie to miałem na myśli. A tak poważnie, to kazałem maklerom kupić ile się da akcji
Boeinga, Douglasa i wszelkich dostępnych linii lotniczych. Chyba będę chciał potem założyć własną
linię lotniczą.
- Żeby po wojnie Pick mógł ją przejąć?
Pickering spojrzał mu prosto w oczy.
A pewnie. W końcu dlaczego nie? Staram się nie brać innej możliwości pod uwagę.
Nie wiem dlaczego mi jakoś niezręcznie to mówić, ale modlę się za niego, Flem.
Dziękuję - odparł Pickering. - Ja też.
Skoro więc nie przyjechałeś z powodu statków, co cię sprowadza do naszego kochanego
bagienka? - zapytał senator, by po chwili ciszy zmienić temat.
Znasz może prawnika z Wall Street, nazwiskiem William Do-novan?
Znam. Wiesz może co on teraz porabia?
Pewnie że wiem, w końcu to od nas dostaje na to pieniądze - senator podszedł do barku. - No, co
Flem, dojrzałeś do jeszcze jednego?
Dzięki, Dick.
Myślisz, że byłbyś dobrym szpiegiem?
Nie.
To po co chcesz się widzieć z Donovanem?
To on chce się ze mną widzieć. Dzwonił do mnie, raz tuż przed siódmym grudnia, a potem
jeszcze dwa razy, do Honolulu i przedwczoraj do Frisco. Załatwił mi przelot z priorytetem.
Wiesz, czym on się zajmuje?
Myślałem, że może od ciebie się dowiem.
Fowler wrócił do napełniania szklanek i po chwili podał jedną z nich Flemingowi.
Objął urząd Koordynatora Informacji, to pomysł Roosevelta. Robi to za dolara rocznie.
Z nazwy i składu sądząc, to jakaś komórka propagandowa, tak?
Takie ma pewnie robić wrażenie. U Donovana pracuje Robert Sherwood, dramaturg, jeszcze paru
ludzi z tych kręgów, którzy zajmują się propagandą. Mają swoją siedzibę w budynku Krajowego
Instytutu Zdrowia. Ale tu nie chodzi o mydlenie oczu, Flem, to jest instytucja wywiadowcza. Prócz
tych pajaców Bill ma zespół ekspertów, jest ich na razie dziewięciu, czy dziesięciu, a chce mieć
dwunastu, którzy mają opracowywać wszystkie informacje zbierane przez wszystkie służby
wywiadowcze. No wiesz, Dwójkę Armii, Biuro Wywiadu Marynarki, FBI, Departament Stanu i
każdego, kto jeszcze wtyka nos w nie swoje sprawy. Oni mają zbierać te informacje, a potem
próbować wyciągać z nich to, co najważniejsze i przekazywać prezydentowi.
Nie bardzo rozumiem - przyznał Pickering.
Donovan twierdzi, i tu akurat się z nim zgadzam, że działalność instytucji wywiadowczych u nas
jest zbyt jednostronna, każda z agencji działa jak koń pociągowy z klapkami na oczach. Każda z nich
patrzy na wojnę tylko przez pryzmat swojego rodzaju wojsk czy służby. - Przerwał na chwilę, jakby
chcąc się upewnić, czy dotąd wszystko jasne. Pickering pokazał dłonią, że może kontynuować. - Na
przykład, powiedzmy że wywiad Marynarki dowiedział się, że Niemcy założyli na Grenlandii stację
meteorologiczną. Co zrobi Marynarka? Oczywiście będzie chciała wysłać pancernik, żeby ją
zniszczył...
- Ciekawe, jak oni by to chcieli zrobić. Przecież nasze pancer
niki leżą na dnie po tym, jak ci idioci pozwolili Japończykom użyć
ich jako tarcz strzeleckich.
Mam mówić, czy nie?
Przepraszam.
Jeżeli masz zamiar pracować dla Billa albo gdziekolwiek indziej na państwowej posadzie, Flem,
to musisz się nauczyć trzymać gębę na kłódkę.
A co się stało z wolnością słowa?
Wyleciała przez to samo okno, przez które miłościwie nam panujący prezydent wyrzucił
przyrzeczenie, że nasi chłopcy nie będą więcej walczyć na obcej ziemi.
- Jeszcze dla niego nie pracuję - zastrzegł się Pickering.
Fowler pokręcił głową z uśmiechem, a potem wrócił do przer
wanej myśli.
- Jak mówiłem, jeżeli Marynarka zatrzyma tę wiadomość dla
siebie, to zastosuje swoje rozwiązanie. Gdyby się o tym dowie
działo lotnictwo Armii, być może dużo mniejszym kosztem i zna
cznie szybciej dało by się polecieć tam i rozwalić te budy bom
bami. Rozumiesz?
Pickering pokiwał głową.
Więc Donovan mówi, że jeżeli tego typu informacje przejdą przez ręce tych jego ekspertów, on
ich nazywa Dwunastoma Apostołami, to oni je mogą zanalizować, porównać z tym, co wiadomo o
danej sprawie innym i zaproponować najlepsze rozwiązanie. Innymi słowy, w tym przypadku, podać
lotnictwu namiary tej stacji, żeby ją zbombardowało.
Brzmi całkiem sensownie.
Tak, to prawda, ale myślę że nic z tego nie wyjdzie.
Dlaczego?
Głównie ze względu na ostrą konkurencję między wywiadami. A teraz jeszcze do gry włączył się
J. Edgar Hoover i FBI. Zanim pojawił się Donovan, Hoover myślał, że jeżeli dojdzie do wojny, to on
będzie kierował wywiadem. A Edgar potrafi być bardzo niebezpieczny dla kogoś, kto nadepnie mu na
odcisk.
Ale słyszałem, że to właśnie Donovan załatwił Hooverowi stołek dyrektora FBI.
To było wczoraj. W Waszyngtonie liczy się to, co zrobisz dla mnie dzisiaj i jutro, wczoraj to już
prehistoria. Reasumując, na razie wygląda na to, że wszyscy dobyli noży i już sięgają Dono-vanowi do
gardła. Stawiam na to, że Billowi uda się przeżyć, ale zdarzało mi się już mylić.
Kto by pomyślał, panie senatorze - z jadowitym uśmiechem podjął temat Pickering.
Mówię ci to wszystko, żebyś wiedział, w co wchodzisz, gdybyś się jednak zdecydował dla niego
pracować. Kiedy macie się spotkać?
Chciał zjeść dziś ze mną kolację, ale nie byłem w nastroju i powiedziałem, że wpadnę do niego
do biura jutro rano.
Jezu, Flem, ileż ty się jeszcze musisz nauczyć o polityce.
A co, miałem natychmiast przybiec do niego i wylewnie dziękować za możliwość zjedzenia
kolacji z tak wybitną osobistością?
Tak. Tak właśnie powinieneś zrobić.
Pieprzę go. Dla mnie jest jeszcze jednym przepłacanym pier-dzistołkiem.
Lepiej, żeby się nie dowiedział o tej opinii.
Zna ją od lat, osobiście mu ją przekazałem.
Naprawdę? - zapytał senator, ale z tonu, jakim mówił Pick-ering wnioskował, że rzeczywiście tak
być musiało.
Kiedyś reprezentował w Międzynarodowej Izbie Morskiej moją firmę, kiedy tankowiec Pacific &
Orient zderzył się z moim „Ha-waiian Traderem". To nie do uwierzenia, jakiego sobie zażyczył
honorarium.
Mam nadzieję, że zapłaciłeś?
.- Zapłaciłem, ale najpierw zadzwoniłem do niego i powiedziałem co o nim i jemu podobnych
myślę.
Chryste, Flem, ty jesteś niemożliwy - zaśmiał się senator.
My tu sobie gadu, gadu, a mnie żołądek przysycha do pleców. Przez całą podróż z Nowego Jorku
nie zdołałem się dopchać nawet do wagonu klubowego, nie mówiąc o restauracyjnym. Cały dzień żyję
na bułce z samolotu i paru zakąskach. Masz jakieś plany na dziś wieczór?
Fowler pokręcił głową.
- Zanim uszczęśliwiłeś mnie swoją obecnością, planowałem
przyjść, zdjąć buty, walnąć się na kanapkę, a potem zadzwonić na
dół po coś do jedzenia.
Rozległo się pukanie do drzwi. To był Max Telford.
Wejdź Max, pan senator właśnie miał zamiar skorzystać z usług twojej służby hotelowej.
Przyprowadziłem kogoś ze sobą - powiedział Telford, przepuszczając rosłego Murzyna w
wykrochmalonym stroju kucharskim, który wtoczył do pokoju wózek załadowany srebrnymi pół-
miskami z takimiż pokrywami.
Witaj, Jefferson - powiedział Pickering, przechodząc przez pokój, by podać mu rękę. - Co tam u
ciebie? Słyszałem, że pracujesz w Nowym Jorku?
Już nie, proszę pana. Od trzech miesięcy pracuję tutaj - odpowiedział kucharz. - Usłyszałem, że
pan przyjechał, więc pomyślałem, że może miałby pan ochotę na coś więcej niż tylko krakersy z
serem.
Wspaniale, właśnie mówiłem senatorowi, że umieram z głodu. Znasz senatora, Jeff?
Wiem kim jest pan senator.
Dick, to jest Jefferson Dittler. Jeffersonowi udało się to, na czym połamała zęby Patricia: udało
mu się nauczyć Picka zmywania naczyń.
O, tak, miał mnóstwo naczyń do treningu - z uśmiechem wspomniał Jefferson. - A potem
nauczyłem go też trochę gotować.
A, to ja o panu słyszałem - powiedział senator ściskając dłoń kucharza. - To pan nauczył Picka
przygotowywać ser na fon-due w mikserze?
To miała być tajemnica zawodowa.
No cóż, w takim razie Pick ją złamał i nauczył tej sztuczki moją żonę.
Mimo to Pick jest wspaniałym chłopakiem.
Pickering wrócił do nich od barku i podał Dittlerowi szklaneczkę ciemnego burbona.
Proszę, to ten swój ulubiony bimber ze sfermentowanego ziarna, destylowany w brudnej beczce
w jakiejś dziurze w Kentucky.
Właśnie dlatego jest taki dobry - odparł kucharz. - Sekretem jego niepowtarzalnego smaku jest
właśnie ten brud z beczki. - Wzniósł szklaneczkę. - Za Picka. Niech go Bóg prowadzi.
Za Picka - powtórzył senator i wypili.
Fleming Pickering zaczął zaglądać pod srebrne przykrywki.
Hmm, dobre, bardzo dobre - mruknął, po czym odwrócił się do reszty towarzystwa. - Oto jeszcze
jeden dowód na to, że skromny człowiek pod warunkiem posiadania równie wysokiej inteligencji co
moja, wie jak należy wychowywać dzieci, by mieć z nich pociechę i jeszcze na tym zarobić. Jefferson
nigdy nie robił dla mnie takich specjałów, zanim mu nie podesłałem Picka do szorowania garów.
To dobry chłopak. Bardzo inteligentny - powtórzył Dittler i dodał tonem świadczącym o tym, że
z całych sił chce uwierzyć w to, co mówi. - Dobrze mu będzie w piechocie morskiej.
Budynek F, baza lotnictwa Marynarki
Anacostia, Waszyngton, 3
20 grudnia 1941 roku
Rozmowa między Flemingiem Pickeringiem a pułkownikiem Williamem J. Donovanem,
Koordynatorem Informacji prezydenta Stanów Zjednoczonych nie przebiegła pomyślnie.
Zaczęło się od tego, że Pickering spóźnił się na umówiony termin, wyznaczony na 9.45 i gdy
wreszcie przebiwszy się przez korki, dotarł do biura o 9.51, dowiedział się, że pan pułkownik
zdecydował się
przystąpić do wykonywania następnego punktu swego napiętego terminarza i pan prezes będzie musiał
chwilę zaczekać. Chwila przeciągnęła się do niemal godziny, w ciągu której Fleming oddawał się
pasjonującej lekturze starego numeru „Time'a", leżącego na biurku w sekretariacie. Nie przywykł do
takiego traktowania i ten stracony czas wpędził go w rozdrażnienie. Kiedy wreszcie dostąpił zaszczytu
spotkania z Donovanem okazało się, że ten wcale nie widzi Pickeringa w roli jednego z Dwunastu
Apostołów, jak sobie wyobrażali z Fowlerem, ale zaledwie asystenta jednego z nich. Co gorsza, podał
mu jego nazwisko. Pickering znał go, zarówno osobiście, jak i zawodowo. Był bankierem i to dobrym,
związanym blisko z zagadnieniami finansowania spółek żeglugowych. Tyle, że jak się wydawało
Pickeringowi, Stany Zjednoczone nie zamierzały otwierać nowej, dochodowej linii żeglugowej, ale
wygrać wojnę. W ocenie Pickeringa wygranie tej wojny, która nagle stała się drugą wojną światową,
wymagać będzie przerzucania niesłychanych ilości sprzętu wojennego, bez względu na koszty, do
każdej zakichanej dziury zdolnej przyjąć na brzeg ładunek, w dodatku w najgorszych z możliwych
warunków. To pociągało za sobą dwa główne zagadnienia - po pierwsze, trzeba było zapewnić
bezpieczne przewiezienie ładunku i chronić statki przed atakami z powietrza, wody i spod wody. To
było bez wątpienia zadanie dla Marynarki i żaden cywilny mędrek w tej dziedzinie prochu nie wy-
myśli. Drugie zagadnienie, nie mniej ważne dla wygrania wojny, to organizacja przeładunku i
bunkrowania w portach przeznaczenia. Nie ma bowiem sensu przeprowadzać kosztem ciężkich strat
konwoju, którego nie można rozładować i który nie może wrócić. Ładunek jest bezużyteczny, póki
spoczywa w ładowni statku, a co komu po statku bez paliwa. To działało w obie strony,
nieprzyjacielowi trzeba także uniemożliwić korzystanie z wód i portów, ale żeby tego dokonać, trzeba
było znać je na tyle, by wiedzieć, co unieruchomić i jak, żeby nie mógł sprowadzać posiłków i
zaopatrzenia. Jeżeli więc Donovan miał zanieść prezydentowi sensowne opracowanie na temat sytuacji
transportu morskiego, to powinien się tym zająć ktoś, kto mógłby wyciągać wnioski na podstawie
własnych doświadczeń, innymi słowy, ktoś kto z morzem miał w życiu do czynienia trochę dłużej, niż
w czasie kilku podróży morskich na „Queen Mary", ekspert od przeładunku i żeglugi, a nie od rubryk
„winien" i „ma". Ktoś taki jak on sam, na przykład.
Fleming Pickering nigdy nie grzeszył zbytnią skromnością, ale to stwierdzenie było prostym
stwierdzeniem faktu, a nie manifestacją nadmiernie rozbuchanego ego. Zawsze kiedy podróżował
statkiem P&FE,,ale i tuzina innych linii, przyznawano mu przywilej mostka i tytułowano „kapitanem".
Nie była to czysta grzeczność względem bogatego armatora. W roku 1919, świeżo po powrocie
44
W.E.B. GRIFFIN
z Francji i ślubie, ku przerażeniu i konsternacji teściów, syn i wnuk właścicieli P&FE zamustrował na
frachtowiec firmy jako pomocnik palacza. Wzorem dziada i ojca, własną pracą awansował z pokładu
na mostek, by w końcu na tydzień przed dwudziestymi szóstymi urodzinami zdać egzaminy na stopień
kapitana żeglugi wielkiej oceanicznej. Był pierwszym oficerem na „Pacific Vaga-bond", gdy w
piątym dniu rejsu z Auckland do Manili radiooperator przyniósł mu na mostek depeszę, że ojciec
zmarł na zawał serca i że nadzwyczajne walne zgromadzenie akcjonariuszy (czyli matka) jednogłośnie
mianowało go prezesem rady nadzorczej.
Pickering próbował to wszystko wyjaśnić Donovanowi, ale bez skutku. Widząc, jaki kierunek
przybiera rozmowa, Flem nie był specjalnie zaskoczony, gdy wreszcie Donovan spojrzał znacząco na
zegarek i powiedział mu, w bardzo grzecznych słowach, coś co dałoby się streścić mniej więcej tak:
„albo będziesz doradcą mojego bankiera albo spadaj". To było do przewidzenia: bankier był kumplem
Billa z Wall Street, więc trudno wymagać od niego, żeby zrozumiał to, co mu tłumaczył Pickering.
Zresztą Pickering nawet był zadowolony z takiego rozwoju wypadków - ostatnie czego pragnął, to
toczyć tę wojnę zza biurka w tej Sodomie nad Potomakiem.
- Generał Mclnerney prosi, panie Pickering - powiedział nie
nagannie ogolony, schludny i wyprostowany podporucznik piecho
ty morskiej. - Proszę za mną.
Generał brygady D. G. Mclnerney wstał i wyszedł zza biurka, gdy Pickering wszedł do jego
gabinetu. Na jego upstrzonej baretkami bluzie mundurowej widniały złote skrzydła pilota Marynarki.
A, to wy, kapralu Pickering - rzekł. - Aleście się zestarzeli!
Cześć, stary łysolu - odparł Pickering. - Jak ci się wiedzie?
Obaj panowie nie poprzestali na uścisku dłoni, rzucając się sobie w ramiona. Dwaj starsi panowie,
którzy zaprzyjaźnili się jako nastolatkowie, promienieli radością spotkania.
Właściwie trochę jeszcze wcześnie, ale niech tam. Charlie, przynieś nam butelkę czegoś dobrego
i dwie szklanki.
Tak jest, panie generale - odpowiedział adiutant z lekka oszołomiony tym wybuchem
serdeczności, a jeszcze bardziej tym, że ktoś ośmielił się mówić do generała per „stary łysolu". Z
drugiej strony, słysząc nazwisko gościa nie powinien się temu bardzo dziwić. Jeszcze do zeszłego
tygodnia generał miał „nadetatowego adiutanta" nazwiskiem Malcolm Pickering, a to był zapewne
jego ojciec, z którym, jak mówił generał, łączyła go przyjaźń jeszcze od czasu walk we Francji, w
czasie poprzedniej wojny.
Pick to fajny chłopak, Flem - powiedział generał, posadziwszy gościa na nieco zużytej kanapce
w gabinecie. - Miałem cholerną ochotę go u siebie zatrzymać.
Jestem ci bardzo wdzięczny za wszystko co dla niego zrobiłeś, Doc.
A tam - lekceważąco machnął ręką generał. - Korpusowi bardziej potrzebni są piloci niż
oficerowie kasynowi, a taki los szykowały Pickowi te gryzipiórki z kadr.
Niemniej dziękuję ci.
Tak, a wiesz co? Zadzwoniłem tam, do Pensacola, żeby się upewnić, że go tam z kolei nie
wetkną do kasyna i wiesz kto jest jego współlokatorem? Chłopak Jacka Steckera, który dopiero co
skończył West Point. I co ty na to?
Fleming Pickering nie miał pojęcia o kim mówi Mclnerney i to odbiło się na jego twarzy.
Nie pamiętasz Jacka Steckera? Plutonowego? Tego, co dostał Medal Honoru za Las Belleau?*
A, czekaj, takiego chudzielca z Pensylwanii, tak? Jak myśmy go nazywali? Holender, czy jakoś
tak?
No, właśnie tego.
Zawsze się zastanawiałem, co się z nim stało. Ależ to był kawał twardziela!
Adiutant wrócił i podał im szklaneczki whisky.
Zdrówko! - powiedział generał i opróżnił swoją duszkiem.
Za stare czasy - odparł Pickering i poszedł w jego ślady.
Jack został w Korpusie - kontynuował generał. - Chcieli go wysłać do Annapolis. Rany, on był
przecież w naszym wieku, gdyby skończył szkołę, przyjęli by go na pewno na stałe, ale on się chciał
żenić i nie poszedł do szkoły. Jeszcze do niedawna był starszym sierżantem sztabowym w Quantico.
Był?
Teraz awansowali go na kapitana i wylądował w San Diego.
I teraz nasze dzieciaki są podporucznikami. Jezu, Doc, jaki się nagle stary poczułem!
Jack miał dwóch chłopaków. Jego starszy 7 grudnia poszedł na dno z .Arizoną".
- Boże!
Popatrzyli na siebie przez chwilę bez słowa, w końcu Mclnerney wzruszył ramionami, a Fleming
rozłożył ręce w geście bezsilności.
- Co cię sprowadza do Waszyngtonu, Flem? - zmienił temat ge
nerał. - Tak się zawsze wstrząsałeś na samą myśl o tym miejscu?
* Las Belleau - masyw leśny porastający pasmo wzgórz we wschodniej Francji, miejsce ciężkich walk na jesieni 1918 roku. System
niemieckich umocnień polowych, stworzony vi oparciu o te wzgórza, zostat przełamany przez okupiony krwawymi stratami szturm brygady
piechoty morskiej, wchodzącej w skład amerykańskiej 2. DP. Francuzi, pod wrażeniem brawury i poświecenia żołnierzy Korpusu, w 1919 roku
nadali mu oficjalną nazwę Las Belleau im. Amerykańskiej Piechoty Morskiej [przyp. red.].
I dalej się wstrząsam. Zwłaszcza na widok niektórych mieszkańców tego przeklętego
wężowiska. Szukam pracy.
Co?
Widziałem się dzisiaj z Dzikim Billem Donovanem. Posłał po mnie.
To pewnie wiesz, co on kombinuje?
Mniej więcej.
A słyszałeś, że Roosevelt chce go zrobić generałem brygady piechoty morskiej?
Jak to? Przecież on jest pułkownikiem wojsk lądowych? - zaprotestował Pickering.
Tak, wiem. Ale się zajmuje tymi różnymi cichociemnymi interesami, a prezydent ma ostatnio
lekkiego szmergla na punkcie brytyjskich komandosów. Wiesz, tych wojsk zajmujących się wojną
podjazdową. Chce utworzyć amerykańską jednostkę komandosów i zastąpić nimi Korpus. Mam
szczerą nadzieję, że do tego nie dojdzie.
To czyste wariactwo!
Powiedz to swoim wpływowym przyjaciołom, na przykład senatorowi Fowlerowi.
Na pewno powiem.
Tylko na mnie się nie powołuj.
Daj spokój, Doc, to się rozumie samo przez się.
Zdawało mi się, że zacząłeś mówić o tym, co masz zamiar robić dla Donovana.
Nic. Zdecydowałem, że dla niego pracować nie będę.
Nie masz dość roboty z prowadzeniem swojej firmy? Przecież od przewozów teraz zależy, czy
wygramy albo przegramy wojnę.
Pasażerskie statki, w każdym razie te duże, sprzedałem Marynarce, a frachtowce i tankowce
pewnie wkrótce będę musiał wy-czarterować Marynarce albo Agencji Żeglugi. Niedużo już roboty
przy nich zostało.
To co zamierzasz?
Dziwi mnie, że akurat ty o to pytasz. Nie słyszałeś, że kto raz został żołnierzem piechoty
morskiej, pozostaje nim na zawsze?
Mclnerney popatrzył na niego z wyrazem niedowierzania i niepokoju w oczach.
Flem, ty chyba nie mówisz poważnie o powrocie do Korpusu, co?
Tak, mówię poważnie i mam szczery zamiar tak zrobić. Co w tym takiego dziwnego, że się
patrzysz na mnie jak na kretyna?
Flem, daj spokój, przecież ty odszedłeś z Korpusu w 1919 roku. I wtedy byłeś zaledwie
kapralem.
Do czegoś się na pewno przydam. W końcu, do cholery, kierowałem flotą 81 statków, ich
załogami i infrastrukturą nabrzeżną.
Jestem pewien, że człowieka z twoim doświadczeniem Marynarka albo kwatermistrzostwo
Armii przyjmie z otwartymi ramionami.
Nie chcę być pieprzonym marynarzem.
Zastanów się, Flem, mówię ci jak jest.
To mów wyraźniej, bo jak na razie jak byłem ciemny, tak jestem.
Z twoją wiedzą i twoim doświadczeniem w prowadzeniu przedsiębiorstwa żeglugowego, w
przesyłaniu ciężkich ładunków morzem z jednego miejsca w drugie, pasujesz jak ulał do Szefostwa
Transportu Marynarki. To właśnie Marynarka zajmuje się takimi rzeczami dla Korpusu.
Myślę, że mógłbym też być niezłym oficerem zaopatrzeniowym, czy kwatermistrzem dywizji.
Człowieku, kwatermistrz dywizji to co najmniej podpułkownik, a zwykle pułkownik! Ty wiesz
ile trzeba było zachodu, żeby przepchnąć awans starego Steckera na kapitana? Gwardia pałacowa o
mało zawału nie dostała, a przecież on jest w służbie czynnej i tylko awansował ze starszego sierżanta
sztabowego na kapitana. Wyobrażasz sobie, jaki będzie wrzask, jak ktoś zaproponuje, żeby cywilowi z
ulicy, który kiedyś tam był kapralem, dać na dzień dobry podpułkownika?
Chcę zacząć od samego dołu. Nie muszę zaczynać od podpułkownika.
O rany - zaśmiał się generał. - Ty chyba naprawdę w to wierzysz.
Tak, wierzę.
Czyli co, od kapitana? Od majora? To jest ten twój sam dół?
A dlaczego nie?
Flem, kiedy ostatnio"ktoś kazał ci coś zrobić, wydał ci rozkaz?
Myślę, że nadal potrafiłbym podporządkować się rozkazom, ale zdaje mi się, że tu tylko tracę
czas.
Chcesz usłyszeć ode mnie, starego kumpla, prawdę, czy wolisz usłyszeć jakieś pierdoły od
któregoś gryzipiórka?
Zależy jakie to będą pierdoły.
No więc usłyszysz, że są po prostu zachwyceni twoją uprzejmą ofertą, a potem dadzą ci majora i
powierzą odpowiedzialne stanowisko czasowo pełniącego obowiązki nadetatowego asystenta zastępcy
dowódcy do spraw prostowania łyżek bazy zaopatrzeniowej Korpusu w Barstow. Tam będziesz mógł
wnieść decydujący wkład w wysiłek wojenny narodu, prostując łyżki po kres dni swoich. Flem, ty
chcesz znowu wziąć karabin na ramię i pójść na wojnę, a to po prostu niemożliwe. Chyba że pójdziesz
do Marynarki. Im byś się naprawdę przydał.
48
W.E.B. GRIFFIN
A pieprzyć Marynarkę! - powiedział Pickering wstając. Mclnerney popatrzył na niego
zbolałym wzrokiem.
Chyba zrobiłem z siebie niezłego idiotę, co Doc?
Nie, naprawdę nie. Przykro mi, że... No, że jest jak jest.
Nic to. Zawsze mam mój patent kapitański. W końcu jeszcze parę statków mi zostało. Lepiej
wozić ropę po morzu niż być, jak ty to powiedziałeś? Czasowo pełniącym obowiązki asystenta za-
stępcy dowódcy do spraw prostowania łyżek.
Pewnie że tak, Flem. Ale mówię ci wciąż, a ty nie słuchasz, że Marynarka by cię przyjęła z
otwartymi ramionami.
A ja ci ciągle na to odpowiadam, a ty nie słuchasz, że ja pieprzę Marynarkę.
Generał zaśmiał się.
No, dobra Flem, zrób to po swojemu. Ale w tej wojnie oni naprawdę są po naszej stronie.
W takim razie niech nas Bóg ma w swojej opiece. Ja już widziałem, co oni potrafią. Byłem w
Pearl Harbor w czasie nalotu.
Czy to fair obarczać tylko Marynarkę winą za Pearl Harbor?
Jak nie ich, to kogo? - odparł Pickering, podając rękę generałowi. - Dziękuję, że znalazłeś dla
mnie czas, Doc I jeszcze raz za to, co zrobiłeś dla Picka.
Jak ty byś miał dwadzieścia jeden lat, to też bym cię wysłał do szkoły lotniczej, nie ma o czym
gadać. Odzywaj się czasem, Flem.
Hotel „Foster Lafayette", Waszyngton,
20 grudnia 1941 roku 4
- Dziękuję bardzo - uprzejmie powiedział Fleming Pickering, a potem delikatnie położył słuchawkę na
widełki jednego z dwóch telefonów stojących na stoliku w salonie apartamentu senatora Fowlera.
A niech was wszystkich jasna cholera! - dodał, już mniej uprzejmie. Właśnie dowiedział się w
biurach linii lotniczych Trans World Airlines i Pan American, że pomimo iż ma bilet lotniczy na trasę
z Nowego Jorku przez Chicago i Denver do San Francisco, to nie może dostać miejsca, bo wszystkie
zajęli pasażerowie z pierwszeństwem przelotu. Wyjaśnił, że przecież miał priorytet na przelot do
Nowego Jorku, a teraz tylko chciał wracać, ale dowiedział się w TWA, że to bez znaczenia. Na podróż
powrotną potrzebował kolejnego priorytetu.
A to pieprzony skurwysyn! - zaklął znowu, gdy rozważył sytuację, w której się znalazł. Miał na
myśli Donovana. To była jego wina. On powinien mu zapewnić priorytet na powrót, skoro ściągnął
KONTRATAK
49
go tutaj z priorytetem. Nie podejrzewał, żeby ten skurczybyk był na tyle złośliwy, żeby osobiście
kazać cofnąć mu priorytet po tym, jak ich poranna rozmowa obrała niepomyślny dla niego
przebieg, ale wszystko było możliwe. Tak czy inaczej, cofnął ten cholerny priorytet, czy tylko
zapomniał mu go przyznać, efekt był taki, że jeżeli nie chciał się cztery dni telepać pociągiem, co
oznaczało spędzenie tych czterech dni na fotelu, bo kuszetki też były zarezerwowane dla pa-
sażerów z priorytetem, to musiałby teraz zadzwonić do tego sukinsyna i uniżenie błagać o ten
pieprzony świstek. Donovan bez wątpienia dałby mu go. Ale równie niewątpliwe było, że z
przyjemnością wykorzystałby tę okazję, by mu palnąć mówkę o tym, że priorytety są nadawane
ludziom, którzy wnoszą znaczący wkład w wysiłek wojenny narodu, a nie jednostkom
aspołecznym, które swoje własne ambicje i interesy stawiają ponad dobrem wspólnym,
odmawiając służby Koordynatorowi Informacji na miejscu, które on im wyznaczył.
Flemingowi przyszło do głowy jeszcze jedno rozwiązanie: Fowler pewnie mógłby mu to
załatwić. Dick był przecież politykiem, a wiadomo, że w każdym prawie, które ta banda
uchwala, zawsze zostawia sobie jakąś furtkę, dbając przede wszystkim o własne interesy. Tak
pewnie było i w tym przypadku - jeżeli upoważnili rząd do wprowadzenia systemu priorytetów,
mającego regulować komunikację, zadbali na pewno w pierwszym rzędzie o siebie. Zaraz jednak
pomyślał, że może rzeczywiście odmawiając pracy dla rządu okazał się świnią i priorytet mu się
nie należy, a gdyby to sobie załatwił przez protekcję znajomego senatora, mógł go pozbawić
jakiegoś dzielnego żołnierza w drodze na wojnę z Japońcami. No ale on przecież też w końcu
nie jechał do Kalifornii na plażę. Tam była jego firma żeglugowa, a siedząc tu, nie mógł nią
kierować.
Dalsze rozważania przerwało pukanie do drzwi. Pickering popatrzył na drzwi, a potem na
zegarek. Pewnie Dick Fowler. Ale po diabła Dick Fowler pukałby do własnych drzwi?
- Proszę.
To był Max Telford. \
Cześć, Max. Co słychać?
Mam pewną delikatną sprawę, którą, jak sądzę, powinienem panu przedstawić - zaczął dość
niepewnie Telford.
Czy to może zaczekać aż nam naleję po jednym? Miałem dziś paskudny dzień i to by mi
dobrze zrobiło.
Mnie chyba też - powiedział Telford. - Dziękuję.
Szkocka?
Tak, dziękuję.
Pickering podał mu drinka, a Telford wręczył mu damską torebkę z czerwonej skóry.
50
Co to takiego?
Ta torebka należy do panny Ernestine Sagę.
Ernestine Sagę była córką koleżanki pani Pickering ze szkoły.
Skąd ją wziąłeś?
Panna Sagę zostawiła ją tu, opuszczając hotel. W środku jest portfel i parę drobiazgów.
Nie bardzo rozumiem...
Ona... hmm, nie była zameldowana w hotelu, panie Pickering
- ostrożnie zaczął wyjaśniać Telford.
Była tu z Pickiem? - Oczy Pickeringa zajaśniały radością. Bardzo lubił Ernie, a obie rodziny od
lat w żartach usiłowały tych dwoje wyswatać. Tak, czy inaczej, to było głupie ze strony Picka. Ernest
Sagę, ojciec Ernie, prezes American Personal Pfarmaceuti-cals, był tu stałym gościem i ktoś z
personelu na pewno ich oboje rozpoznał.
Nie, z jego przyjacielem, porucznikiem McCoyem.
A, tak, znam go. Dobry chłopak.
Cykl KORPUS dedykuję: podporucznikowi Drewowi Jamesowi Barretowi III z kompanii K 3. batalionu 26. pułku piechoty morskiej USA, urodzonemu 3,stycznia 1945 roku w Denver, Kolorado, poległemu w południowowietnamskiej prowincji Quang Nam, 27 lutego 1969 roku; majorowi Alfredowi Lee Butlerowi III ze sztabu Samodzielnego Zespołu Desantowego 22. pułku piechoty morskiej, urodzonemu w Waszyngtonie 4 września 1950 roku, poległemu w Bejrucie, 8 lutego 1984 roku oraz Donaldowi L. Schompowi, pilotowi myśliwskiemu piechoty morskiej, który stał się legendarną postacią lotnictwa Armii, zmarłemu 9 kwietnia 1989 roku. SEMPERFI!* * Zamerykanizowana forma dewizy Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych od łacińskiego semper fidelis - zawsze wierni [przyp. red.]. Griffin W.E.B KONTRATAK
KORPUS III
I Pearl Harbor, wyspa Oahu, Terytorium Hawajów*, 7 grudnia 1941 r. 1 Samoloty Zespołu Uderzeniowego Lotniskowców Cesarskiej Marynarki Wojennej, któremu powierzono zadanie zniszczenia amerykańskiej Floty Pacyfiku, zaczęły startować z punktu odległego o 305 mil morskich na północ od Pearl Harbor. Pierwsza fala samolotów leciała razem, by 125 mil przed celem podzielić się na dwie kolumny. 50 mil przed Oahu lewa kolumna
podzieliła się ponownie, tym razem na trzy grupy. Dwie z nich wykonały zwrot w prawo i skierowały się ku Pearl Harbor, leżącemu na przeciwległym wybrzeżu wyspy Oahu, a trzecia podążała pierwotnym kursem, by po osiągnięciu jej zachodniego krańca, przylądka Kaena, skierować się ku Pearl od strony oceanu. Pierwsze samoloty japońskie dotarły nad bazę o godzinie 7.55. Prawa kolumna także podzieliła się na dwie grupy, z których jedna zaatakowała cel od strony lądu, a druga od oceanu, docierając nad zasnutą gęstym, tłustym dymem bazę o godzinie 9.00. Wszystko poszło gładko i zgodnie z planem. O godzinie 10.30 Zespół Uderzeniowy wysłał do dowództwa Cesarskiej Marynarki Wojennej w Tokio zakodowany meldunek, oznajmiający pełny sukces operacji. Na szczęście dla Amerykanów japoński sukces nie był jednak pełny. Atak zaskoczył wprawdzie wszystkie pancerniki Floty Pacyfiku na kotwicowisku, co pozwoliło je w większości zatopić lub uszkodzić, ale głównego celu ataku - lotniskowców - nie było w porcie. Kiedy na Pearl Harbor spadły pierwsze bomby, sierżant piechoty morskiej Joseph L Howard z kompanii sztabowej 1. batalionu ochrony wybrzeża odsypiał właśnie służbę. Pokój w koszarach dzielił z sierżantem z kantyny, który przejął od niego obowiązki podoficera dyżurnego. Dan był wprawdzie zrzędliwy, ale przynajmniej można było liczyć na to, że jak skończą wydawać śniadanie, to podrzuci do pokoju dzbanek kawy i parę pączków. 24 lata Howarda był to stosunkowo młody wiek, jak na stopień sierżanta w czasie pokoju. Howard był młodzieńcem barczystym i smukłym zarazem; ważył 80 kilogramów przy wzroście 182 cm. * Hawaje stały się 50. stanem USA dopiero w 1959 roku [przyp. red.]. 10 Rysy twarzy miał wyraziste, spojrzenie inteligentne, a jego ciemno-blond włosy odrastały od czaszki akurat na tyle, by nie można było o nim powiedzieć, że jest łysy. Swego czasu zupełnie poważnie roz- ważano użycie Howarda jako modela do zdjęć w „Podręczniku szeregowego". „Podręcznik" był książką, którą dostawał każdy szeregowy, a i większość oficerów w kompaniach miało ją na półce. Wśród rozlicznych ilustracji zamieszczano w nim zdjęcia żołnierzy prezentujących wzorowy sposób noszenia różnych rodzajów mundurów. Były tam także zdjęcia ukazujące prawidłowy sposób oddawania honorów, figury musztry i chwyty bronią. Joe Howard, wyprężony, barczysty, odziany w jeden ze swoich doskonale dopasowanych mundurów, wyglądał jak wcielenie Wzorowego Żołnierza amerykańskiej piechoty morskiej. I był nim już od siedmiu i pół roku. Zaciągnął się od razu po skończeniu zawodówki. Dla takich jak on Korpus proponował specjalny kontrakt, zawierany z młodocianym żołnierzem do chwili ukończenia przez niego 21 lat. Potem mógł się zaciągnąć na kolejny kontrakt, tym razem już normalny, czteroletni. 14 sierpnia 1937 roku, w dniu jego dwudziestych pierwszych urodzin, przedstawiono mu dwie możliwości: mógł zostać przeniesiony do rezerwy, a więc zwolniony do cywila, albo podpisać kontrakt na kolejne cztery lata. Przez większość okresu swojego pierwszego kontraktu Howard służył w oddziale piechoty morskiej zaokrętowanym na pokładzie okrętu liniowego USS „Arizona", gdzie na wniosek dowódcy okrętu zadowolonego z jego wzorowej służby jako ordynansa, został po trzech latach awansowany do stopnia starszego szeregowego. Po zejściu z „Arizony" został przeniesiony do służby w bazie Mary- narki w Filadelfii. Tam wziął go pod swoje skrzydła starszy sierżant sztabowy o nazwisku MacFarland, który załatwił mu przydział do zbrojowni i nauczył go strzelać. Do tej pory Joe uważał, że skoro wystrzelał zaliczenie, to strzelać potrafi, tu dopiero przekonał się, co to znaczy porządnie nauczyć się strzelać - tak, by można było na poważnie zacząć brać udział w zawodach. Okazało się, że ma do tego smykałkę i już po roku otarł się o kwalifikację do reprezentacji Wschodniego Wybrzeża, skąd już tylko krok do reprezentacji strzeleckiej Korpusu. Zabrakło mu zaledwie kilku punktów na kilkaset wymaganych - wszyscy byli pewni, że w następnym roku uda mu się na pewno. Gunny* MacFarland załatwił mu też posadę barmana w klubie oficerskim, gdzie Joe pracował w piątkowe i sobotnie wieczory. 30 * Gunny - popularne zdrobnienie od nazwy stopnia Gunnery Sergeant, patrz załącznik na końcu książki [przyp. tłum.]. centów za godzinę, które tam zarabiał, wraz z żołdem starszego szeregowego, wynoszącym 30 dolarów miesięcznie, powiększonym dodatkowo o pięciodolarowy dodatek za zawodniczą odznakę
strzelecką, pozwoliły mu na zakup używanego Forda Model A. W sierpniu 1937 roku miał wybrać między odejściem od tego wszystkiego na niepewny los cywila, dla którego brakowało pracy, a pozostaniem w Korpusie, który płacił mu dolara i dziesięć centów za dzień służby, ubierał go i obuwał, karmił trzy razy dziennie i dawał suche miejsce do spania, gdy na dworze padał deszcz. Tym tłumaczył matce swoją decyzję, ale to nie była cała prawda. Nawet nie chodziło o to, że płacono mu za to, co lubił robić, czyli za strzelanie, ani nawet nie o to, że wraz z wynikami przyszła możliwość podróżowania na zawody i zobaczenia wielu zakątków kraju, których normalnie by nie miał czasu i możliwości zwiedzać. Joe zrozumiał, że właśnie tu ma szansę zostać kimś, wybić się z anonimowej masy. Gunny MacFarland powiedział mu, że z takim przebiegiem służby, jeżeli będzie na siebie uważał i nie wpakuje się w jakieś gówno, to kaprala przed końcem drugiej tury ma jak w banku. A może nawet wcześniej, już za dwa lata. Joe wiedział, że stary wiarus przesadza, chcąc go nakłonić do przedłużenia kontraktu, jakby sam Howard nie chciał tak zrobić. Za dwa lata będzie miał 23 lata, a dwudziestotrzy- letnich kaprali w Korpusie było tylu, co kot napłakał. Piechota morska liczyła wówczas dwadzieścia pięć tysięcy oficerów, podoficerów i szeregowych - niewielu więcej niż policja nowojorska. Ograniczona liczebność powodowała, że awanse były powolne i mało kto awansował w czasie trwania kolejnego kontraktu, awanse nadawano zwykle na ich zakończenie. Logicznie więc rzecz biorąc, szanse na szewrony kaprala szybciej niż za cztery lata były znikome. To, że sierżant posunął się aż do takiego podstępu, żeby go nakłonić do pozostania w Korpusie, bardzo Howardowi pochlebiało. MacFarland był weteranem, człowiekiem, z którego opinią się liczono. Skoro on chciał, by Joe podpisał kolejny kontrakt, to znaczyło, że zobaczył w nim materiał na dobrego marinę. Gunny nic na tym nie zyskiwał, nie płacili mu za rekrutowanie. Nikt mu także nie kazał zapraszać byle starszego szeregowego do swojego domu na niedzielne obiady. Razem z panią MacFarland traktowali go jak członka rodziny, a pani sierżantowa upiekła nawet dla niego tort na dwudzieste pierwsze urodziny. Howard i tak by został w Korpusie, nawet gdyby Gunny darował sobie te bajeczki o kapralskich szewronach w połowie kontraktu. Służba w piechocie morskiej i tak była lepsza alternatywą, niż powrót do Birmingham w stanie Alabama i walka z kumplami z dzieciństwa o pracę w hucie. 12 W.E.B. GRIFFIN W tym samym miesiącu, w którym podpisał drugi kontrakt, los sprawił, że starszy szeregowy Howard miał okazję osobiście poznać generała dywizji Thomasa Holcomba, dowódcę Korpusu Pie- choty Morskiej Stanów Zjednoczonych. Pewnego niedzielnego przedpołudnia Joe przebrał się w cywilne ubranie i pojechał swoim Fordem na strzelnicę Gwardii Narodowej stanu New Jersey, by wziąć udział w zawodach Narodowego Związ- ku Strzeleckiego. Pojechał tam właściwie tak sobie, z nudów, żeby potrenować. Na miejscu okazało się, że wstęp kosztuje trzy i pół dolara, a żeby startować w zawodach trzeba jeszcze wykupić legitymację związku za kolejne pięć. W ten sposób, zanim jeszcze cokolwiek zdziałał, był już osiem i pół dolara stratny, nie licząc benzyny w obie strony, zużycia samochodu, no i półtora dolca, które zarobiłby za kontuarem w bazie. Po pierwszej kolejce był bliski stwierdzenia, że przyjazd tutaj był jednym z najgłupszych pomysłów, które ostatnio wpadły mu do głowy. Szło mu jak po grudzie, dawno już tak słabo nie strzelał i to w dodatku na głupie 100 metrów. Na szczęście okazało się, że cywile byli jeszcze gorszymi patałachami i jego wynik zaliczono do ścisłej czołówki. Po drugiej kolejce, na 300 metrów, był już pierwszy. Teraz wystarczyło już tylko wygrać konkurencję 20 strzałów na 500 metrów na czas i puchar byłby jego. Srebrny to on pewnie nie był, ale jeżeli nawet był tylko posrebrzany, to na pewno w lombardzie dadzą mu za niego z pięć dolarów. Gdyby natomiast okazał się naprawdę srebrny, to kto wie, może nawet trochę by na tej wycieczce zarobił. Tak więc w ostatniej konkurencji Joe bardzo się postarał. Tak bardzo, że to był jeden z lepszych wyników w jego zawodniczej karierze. Poza tym los mu sprzyjał. Wiatr był słaby, w dodatku z tyłu, wzdłuż osi strzelnicy. Wygrał z zapasem 15 punktów -samych centralnych dziesiątek miał 11 na 20 strzałów. Generała Holcomba Joe widywał codziennie na portretach wiszących w niemal każdym pomieszczeniu koszar. Na tych portretach Holcomb występował w galowym mundurze, przy szabli i orderach. Twarzy nigdy się nie przyglądał, bo i po co. To, co ważne, miał przypięte na ramionach. Z tego też powodu nie rozpoznał przysadzistego jegomościa, który wręczał mu puchar, ubranego w przepoconą marynarkę i słomkowy kapelusz. Prawdę mówiąc, pewnie w ogóle by na niego nie zwrócił uwagi, gdyby wręczający puchar się do niego nie odezwał. - To było piękne strzelanie, synu, gratuluję. Gdybyś nie miał innych planów na życie, to Korpus Piechoty Morskiej zawsze będzie czekał z otwartymi ramionami na kogoś, kto tak strzela. KONTRATAK Świta dekorującego zaniosła się śmiechem.
Zmieszanie Howarda było tak znaczne, że odbiło się na jego zwykle pokerowej twarzy. Gdy już odebrał puchar i przysadzisty jegomość uścisnął mu rękę, jeden z członków świty uznał za stosowne przedstawić mu człowieka, którego Joe miał dotąd za prezesa miejscowego klubu. - Generał Holcomb jest dowódcą Korpusu Piechoty Morskiej. Zaszczycił nas dzisiaj swoją obecnością, by wręczyć puchar zwy cięzcy naszych zawodów. Trzy i pół roku służby wystarczyło, by zajmowanie postawy zasadniczej w obecności wyższego stopniem stało się niemal odruchem bezwarunkowym. Słysząc, kto przed nim stoi, strzelił obcasami i wyprężył się na baczność, co zważywszy, że trzymał w lewej ręce półmetrowej wysokości puchar, nie przyszło mu łatwo. Jego ruch ściągnął nań uwagę odwracającego się już generała. Sir - szczeknął, jak go nauczono, Howard - melduje się starszy szeregowy Howard Joseph L, z bazy piechoty morskiej w Filadelfii! Spocznij - odpowiedział wyraźnie rozbawiony generał. -No i zagadka się wyjaśniła, panowie. Odchodząc, powiedział coś półgłosem do młodego człowieka ze swojej świty, który pokiwał głową i szybko zapisał coś w notesie. Howard był pewien, że to było jego nazwisko. Wiedział, że to niedobry znak. Do tej pory notowanie jego nazwiska w notesie przełożonego zawsze kończyło się raportem za jakieś uchybienia lub niedociągnięcia w służbie. W końcu doszedł do wniosku, że pewnie złamał jakiś przepis, zakazujący żołnierzom startowania w cywilnych zawodach. Gdy się nad całą sprawą po drodze z powrotem głębiej zastanowił, wyszło mu, że jego największą przewiną było użycie do tych zawodów broni służbowej, karabinu Springfield wz. 1903 z lufą Star. Karabiny z takimi lufami, zdolne do osiągania skupień, o których strzelający z innych mogli tylko pomarzyć, przeznaczone były wyłącznie dla strzelców wyborowych. Nazwa Star pochodziła od cechy w kształcie gwiazdy, wybijanej u wylotu na lufach tych karabinów, które w fabrycznym przystrzeliwaniu miały najmniejszy rozrzut. Czując, jak żołądek wypełnia mu ołowiana kula, Joe przypomniał sobie, że karabiny wyborowe pobierać można było ze zbrojowni tylko na podstawie pisemnej zgody oficera. Gdyby ktokolwiek przyszedł do jego magazynu i chciał pobrać bez kwitu Springfielda z lufą Star na cywilne zawody, Howard wyrzuciłby go na zbity pysk. Ale wpadka! I to nie jakiemuś byle podporuczniczynie dał się przyłapać na cywilnej strzelnicy z karabinem wyborowym, tylko od razu samemu Komendantowi! W drodze do Filadelfii Howard zastanawiał się, czy przyznać się do wszystkiego MacFarlandowi. Nie zdecydował się na to. Nie tylko dlatego, że Gunny był w stanie znieść wszystko, byle nie głupotę, ale przede wszystkim dlatego, że MacFarland mógłby próbować go osłaniać i sam się za niego podłożyć, a tego Joe by nie zniósł. To on w końcu wpadł na ten durny pomysł, żeby wziąć karabin wyborowy na zawody, więc tylko on powinien ponieść konsekwencje swojej głupoty. Ale w poniedziałek nic się nie stało. Ani we wtorek. Ani w środę. W czwartek Joe doszedł do wniosku, że miał szczęście i że mu się upiekło. Może ten oficerek po cywilnemu zgubił gdzieś ten swój cholerny notes? To by już był zbytek szczęścia. I rzeczywiście - w piątek tuż przed obiadem wezwał go do siebie szef kompanii i zaprowadził do dowódcy. Panie majorze, starszy szeregowy Howard melduje się na rozkaz! Spocznijcie, Howard - odpowiedział dowódca kompanii, starzejący się major, i podał mu kartkę z teleksu. DCTWO KORPIECHMOR WASZYNGTON 27 S1ER 1937 DO: DCA KORPIECHMOR BAZY MAR FILADELFIA, PENS DO WIAD: DCA OŚRODKA SZKOL KORPIECHMOR PARRIS ISLAND, PD KAR 1. PRZEKAZAĆ ST SZER HOWARDOWI J.L. I WPISAĆ DO AKT: „UDZIELAM POCHWAŁY W ZWIĄZKU Z WYGRANIEM STANOWYCH ZAWODÓW STRZELECKICH O PUCHAR NZS NEW JERSEY W ROKU 1937. THOMAS HOLCOMB, GEN. DYW". S. PRZYGOTOWAĆ ROZKAZY KONIECZNE DO PRZENIESIENIA ST SZER HOWARDA J.L. DO OŚRODKA SZKOLENIOWEGO KORPIECHMOR W PARRIS ISLAND, PD KAR. UMOŻLIWIĆ ST SZER HOWARDOWI UDZIAŁ W ELIMINACJACH DO DRUŻYNY STRZELECKIEJ KORPIECHMOR. Z POLECENIA DOWÓDCY: S. T. KRALIK, PPŁK Od dnia, w którym zakończył unitarkę w Parris Island, Joe żywił szczerą nadzieję, że jego noga więcej nie postanie w tym zawszonym kurwidołku. Być może naprawdę trafił tam jako cywilny dupek, a wy-
szedł jako coś mniej więcej odpowiadającego wyglądem i zachowaniem temu, co zwykło się nazywać żołnierzem piechoty morskiej, ale do dziś zachował gorzkie i bolesne wspomnienia metod, jakimi tej metamorfozy dokonano oraz ludzi, którzy je stosowali. No, ale wrócić tam jako jeden z nich, to już zupełnie inna sprawa, choć z początku czuł się tam dość nieswojo. Już na stacji benzynowej spotkał swego instruktora musztry i srodze się rozczarował, gdy okazało się, że tamten zupełnie go nie pamięta. Równie zaskakujące było to, że znienawidzony wówczas, a zarazem podziwiany sierżant wcale nie wyglądał teraz tak złowrogo i nie wzbudzał takiego respektu, jak wtedy. Co gorsza, w ciągu swej służby spotkał wielu podoficerów bardziej ucieleśniających ducha Korpusu, przy których jego dawny pan życia i śmierci jawił się jako figura zupełnie przeciętna. Był po prostu zwykłym podoficerem, wykonującym swe obowiązki. Stosunki z ogniowcami też z początku nie układały się najlepiej. Szybko dali mu do zrozumienia, że przyczyną tego jest odbiegający od przyjętych zwyczajów sposób, w jaki dostał się do ich grona. To reprezentacja Korpusu wybierała swoich członków i przydzielała im stanowiska instruktorów wyszkolenia ogniowego w Parris Island. Generał Holcomb mógł im go narzucić, ale nie mógł sprawić, by przyniesionego w teczce kolegę polubili. Sytuacja uległa zmianie, gdy zakwalifikował się do reprezentacji, a lody zostały całkowicie przełamane, gdy w krajowych zawodach w Camp Perry w Ohio wystrzelał trzecie miejsce w klasyfikacji indywidualnej. W nagrodę za to osiągnięcie we wrześniu 1938 roku otrzymał awans na kaprala. Mrzonki MacFarlanda stały się faktem i to nawet o rok wcześniej, niż przewidywał stary sierżant. Ledwie przyszył na rękawach oznaki nowego stopnia, zaczął się starać o przeniesienie do 4. pułku, do Chin, ale jego podanie odrzucono. Powiedziano mu, że może się tam przenieść dopiero po zakończeniu drugiej tury, a na razie Korpus bardziej potrzebuje go jako instruktora strzelania w Parris Island. Wkrótce potem, całkiem niespodziewanie, wylądował w Centrum Wyszkolenia Piechoty Armii Stanów Zjednoczonych Fort Ben-ning w Columbus, w stanie Georgia. Służba Uzbrojenia wojsk lą- dowych wprowadzała właśnie do uzbrojenia nowy karabin, Ml, od nazwiska konstruktora nazywany Garandem. Ml był bronią samopowtarzalną, w której gazy prochowe powodowały wyrzucenie łuski po strzale, a sprężyna powrotna zamykając zamek dosyłała do lufy nowy nabój z magazynka mieszczącego ich osiem. Do udziału w próbach wojskowych zaproszono strzelców z piechoty morskiej, która również miała otrzymać nowe karabiny. Do Fort Benning wysłano więc pluton zbiorczy pod dowództwem starszego sier- 16 W.E.B. GRIFFIN żanta sztabowego Jacka Steckera ze szkoły oficerskiej Korpusu w Quantico. Pluton składał się z trzech drużyn, z których jedna grupowała świeżych rekrutów, wybranych na chybił trafił spośród nowego naboru w Parris Island, druga ze zwykłych żołnierzy, także przypadkowo wybranych z różnych jednostek piechoty morskiej, a trzecia z doskonałych strzelców, członków reprezentacji strzeleckiej Korpusu. Kapral Howard znalazł się w Fort Benning w składzie tej ostatniej. Dowódca ich pododdziału, starszy sierżant sztabowy Jack Stec-ker, był postacią słynną w Korpusie, kawalerem Medalu Honoru*, nadanego mu w czasie wojny światowej, we Francji w 1918 roku. Zameldowawszy się u niego po raz pierwszy, kapral Howard ze zdziwieniem zauważył, że nie nosi on baretki swego odznaczenia. W ogóle do jego nienagannie wyprasowanej bluzy przypięte były tylko odznaki strzeleckie - i wystarczyły, by wzbudzić respekt. To, że najniższa z nich była klasy „Ekspert" nie zdziwiło go ani trochę. Wkrótce zresztą dowiedział się od innych podoficerów, że Stecker dwukrotnie, w latach 1933 i 1936 wystrzelał pierwsze miejsce i Puchar Prezydenta w Camp Perry. Był naprawdę strzelcem światowej klasy. Wrażenie, jakie Stecker wywarł na Howardzie, było niczym w porównaniu z tym, że Stecker zdołał go wreszcie wyrwać z Parris Island. Dwa dni przed wyjazdem z Fortu Benning sierżant wezwał go i zapytał o opinię na temat nowego karabinu. Były to czasy, gdy z twierdzenia, że Springfield jest najlepszym i najcelniejszym karabinem na świecie, Korpus zrobił niemal wyznanie wiary. Nawet elita strzelców KPM uczestnicząca w testach kręciła nosem na fanaberie wojsk lądowych, które kazały im uzbroić się w jakiś wydumany złom, który z założenia nawet do pięt nie dorastał cudownemu Springfieldowi. Mimo to Howard doszedł do wniosku, że Ml był dobrą bronią, zdolną nawet bez żadnych przeróbek dorównać Springfieldowi, a gdyby przy nim trochę podłubać, nawet go przewyższyć. Właśnie to powiedział Steckerowi. - A więc jest nas dwóch przeciw całemu Korpusowi, synu - odpowiedział Stecker. - Podoba ci się w Parris Island? Joe opowiedział mu jak sprawy stoją, nie tając przy tym, że to, o czym śnią świeżo upieczeni kaprale, wcale go nie pociąga. - A co byś powiedział o przejściu do Quantico, żebyśmy mogli razem pomajstrować przy Garandzie? Byłbyś instruktorem ognio
wym dla podchorążych i słuchaczy szkoły oficerów rezerwy, a w wolnych chwilach miałbyś czas na majsterkowanie przy Ml. * Kongresowy Medal Honoru - najwyższe amerykańskie odznaczenie bojowe, nadawane za wykazane na polu walki męstwo „wykraczające poza granice obowiązku" [przyp. red.]. Brzmi pięknie, ale nigdy mi na to nie pozwolą, nie wypuszczą z Parris Island. A to niby dlaczego? Joe opowiedział mu o swej przygodzie z generałem i o odrzuceniu prośby o przeniesienie do służby liniowej. - Zobaczymy, co się da z tym zrobić - odparł Stecker. Dwa tygodnie później Howard odebrał rozkaz przenoszący go ze skutkiem natychmiastowym do szkoły Korpusu w Ouantico w stanie Wirginia. To był dobry rok w życiu Howarda. Poza służbami w szkole i sztabie, które zdarzały mu się raz na miesiąc, a bywało, że i rzadziej, Joe nie miał żadnych innych nadprogramowych obowiązków. Uczył strzelać podchorążych i świeżo upieczonych oficerów, nadzorował sprawdziany dla kadry - to nie zajmowało zbyt wiele czasu. Resztę mógł poświecić na poprawianie nowego karabinu. Parę tysięcy strzałów z Ml pozwoliło mu wyczuć specyfikę broni, wykryć jej słabe punkty i wymyślić sposoby usunięcia usterek. Przede wszystkim zajął się oprawą lufy. Lufa, rozgrzana strzałami pęczniała i krzywiła się, jak w każdej broni, i jak w większości wzorów broni służbowej opierała się wtedy o zbyt ściśle dopasowane łoże i nakładkę, co potęgowało odkształcenia i wibracje. Te odkształcenia były minimalne i na normalne bojowe strzelanie nie wpływały, ale przy intensywnym strzelaniu precyzja broni zaczynała pozostawiać wiele do życzenia - powyżej wystrzelonych jeden po drugim dwudziestu nabojów średni punkt trafienia wędrował nawet o kilkanaście centymetrów na dużych odległościach. Żeby temu zaradzić, trzeba było pod-piłować nakładkę i łoże tak, by nawet przy znacznym spęcznieniu lufy, nie stykały się z nią. Przyrządy celownicze także wymagały trochę pracy - okazało się, że zwężając muszkę o zaledwie kilka dziesiątych milimetra i zmniejszając średnicę przeziemika celownika (Joe najpierw je lutował i nawiercał, ale później doszedł do wniosku, że lepiej od razu wykonać je od nowa) wyniki poprawiły się zauważalnie, zwłaszcza po dodatkowej regulacji i wygładzeniu pokręteł poruszających szczerbikiem. Na koniec zajął się mechanizmem spustowym, zmniejszając siłę potrzebną do zwolnienia kurka i polerując powierzchnie, by mechanizm działał gładko. W trakcie tego wszystkiego nauczył się też co i ile smarowania wymagało. Do tak przystosowanych karabinów zamontował wybrane przez siebie lufy o najmniejszym rozrzucie, uzyskując sześć specjalnie przygotowanych Garandów, które w niczym nie ustępowały Springfieldom z lufami Star. Jeden z nich, całkowicie nieformalnie, zarezerwowany był do jego użytku, drugi dla Steckera. Tego roku Joe Howard wielokrotnie udowadniał strzelcom odwiedzającym Ouantico, że Ml Garand wcale nie był „idiotycznym 18 W.E.B. GRIFFIN wymysłem zajęcy*" jak pogardliwie wielu w Korpusie go określało. Trzy razy dostawał też od Steckera różne sumy pieniędzy, raz nawet 90 dolarów, będące jego „dolą" w tym, co sierżant wygrywał od kumpli na tyle nieostrożnych, by swoją niepochlebną opinię poprzeć zakładem. W jego rękach podrasowany przez Howarda Garand był bronią nie do pobicia. W lecie 1940 roku, po upadku Francji, Kongres zatwierdził pierwsze, z wielu, które miały jeszcze nastąpić, zwiększenie liczebności Korpusu. Napływ nowych ludzi oznaczał awanse dla kadry, często przekraczające najśmielsze oczekiwania. Na rok przed końcem drugiej tury Howard został plutonowym. Pół roku później stary zbrojmistrz przydzielony do 1. batalionu obrony wybrzeża w Pearl ciężko zachorował i wtedy ktoś sobie przypomniał, że Stecker ma u siebie w szkole zupełnie niepotrzebnego, młodego, zdolnego i kompetentnego podoficera-zbrojmistrza. To, że się chłopak utrzymał u starego Jacka prawie półtora roku i jeszcze awansował w trakcie, było już wystarczającą rekomendacją. Obibok by u niego długo miejsca nie zagrzał i już dawno by wyleciał. Do Ouantico przyszedł więc rozkaz przenoszący Howarda na Hawaje, z jednoczesnym awansem na sierżanta, bo plutonowy na takie stanowisko to stanowczo za mało. Gdy rozpoczął się japoński atak, Joe Howard długo nie mógł uwierzyć że to, co widzi, dzieje się naprawdę. Nawet huk wybuchających bomb i ryk przemykających tuż nad dachami samolotów go nie przekonywał. Wizja Pearl Harbor jako potężnego i nietykalnego bastionu Ameryki na Pacyfiku tkwiła w nim głęboko, wierzył w nią z całego serca. Gdyby Japończycy mieli uderzyć, to wybraliby Guam czy Wake, myślał. Kto wie, może nawet Filipiny, choć to już raczej niemożliwe. Ale Hawaje? Nigdy! Kto przy zdrowych zmysłach rzucałby się na ten rząd pancerników zakotwiczonych w porcie bazy, chronionych przez chmary krążowników, lotniskowce, niszczyciele i inne jednostki? Ryzykowaliby przeciwude-rzenie myśliwców i bombowców Armii, Marynarki i Korpusu, bazujących na wyspach i pokładach lotniskowców? Niemożliwe! A gdyby Japonce byli na tyle durni, żeby, załóżmy zupełnie teoretycznie, zaatakować Guam czy
Wake, z Pearl natychmiast wypłynęłaby armada okrętów Marynarki z oddziałami Korpusu na po- kładach, żeby utrzeć im nosa. Popędziliby żółtym kurduplom takiego kota, że uciekając do tych swoich ryżowisk i ryb na surowo, potopiliby się po drodze. O, długo popamiętaliby tę lekcję. Tyle że, jak z niedowierzaniem patrzył, Aleja Pancerników spowita była gęstym, tłustym dymem, a eksplozje bomb dochodziły * „Zając" - slangowe określenie żołnierza wojsk lądowych [przyp. red.]. także od strony bazy wodnosamolotów. Wyglądając przez okno z pokoju w koszarach zobaczył wreszcie tuzin japońskich samolotów, cztery równiutkie jak na defiladzie klucze po trzy maszyny. Nadlatywały na niskim pułapie od oceanu, zrzucając torpedy i ostrzeliwując Aleję Pancerników. Zrozumiał, że niemożliwe stało się faktem. W żaden sposób nie mógł pomóc pancernikom, ale mógł coś zrobić dla obrońców bazy wodnosamolotów, żołnierzy piechoty morskiej obsadzających chłodzone wodą przeciwlotnicze wukae-my Browninga kalibru 12,7 mm. Według regulaminu klucz do magazynu broni maszynowej i amunicji do niej miał oficer dyżurny, a Howard jako zbrojmistrz miał tylko klucze do magazynu broni ręcznej. Joe był jednak już doświadczonym podoficerem i wiedział, kiedy i jakie przepisy można złamać, toteż miał u siebie zapasowy, całkowicie nielegalny i nie zarejestrowany klucz do magazynu broni maszynowej, zresztą otrzymany w spadku od chorego poprzednika, gdy przejmował magazyn. Wyciągnął go teraz i pobiegł do magazynu, otwierając go tuż przed tym, jak pojawili się pierwsi żołnierze po zapasową amunicję do Browningów, po cekaemy i erkaemy oraz amunicję do nich. Zanim pojawił się oficer dyżurny, magazyn był już prawie pusty. Oficer popatrzył i pokiwał głową, nie zadając głupich pytań, a Joe wiedział, że nikt nie będzie miał mu za złe, że w tej sytuacji samowolnie otworzył magazyn. Wkrótce po odejściu oficera pod magazyn podjechała półtonowa ciężarówka Forda z plutonowym i starszym szeregowym w szoferce. Stary, masz może trochę zataśmowanej amunicji do wukae-mów? - zapytał plutonowy. - U nas w bazie już cały zapas wyszedł. Chodź! - rzucił Joe i wszedł do magazynu. Doszedł do pryzmy skrzynek, ale ponieważ nikt za nim nie szedł, wrócił do wyjścia, klnąc w duchu głuchotę plutonowego. Plutonowy dalej siedział za kierownicą, ale nie miał górnej połowy czaszki, a wnętrze szoferki opryskane było krwią i mózgiem. Howard zwymiotował. Potem podbiegł do samochodu, otworzył drzwiczki i wyciągnął zwłoki. Skądś wylało się mnóstwo krwi i zabrudziło mu koszulę i spodnie. Spojrzał z powrotem do szoferki, szukając szeregowego. Siedział na swoim miejscu, z głową odchyloną za oparcie. Oczy miał szeroko otwarte, niewidzące, a w klatce piersiowej ziała ogromna dziura w miejscu, gdzie eksplodował pocisk z japońskiego działka, który wcześniej rozpłatał głowę jego sąsiadowi. Joe oparł się o błotnik Forda i znowu zaczął wymiotować, wkrótce nie miał już czym i wymiotował żółcią. Kiedy wreszcie W.E.B. GRIFFIN nudności ustały, na drżących nogach wrócił do magazynu, skulił się na podłodze za swoim biurkiem, cały roztrzęsiony, obejmując kolana ramionami. Nie wiedział, ile czasu tak spędził. Kiedy wyszedł, było już po nalocie. Ford spłonął. W spalonej szoferce tkwił nadal zwęglony trup szeregowego. Wyspa Oahu, Terytorium Hawajów, 7 grudnia 1941 roku, 8.45 2 Sierżant techniczny* piechoty morskiej Charles M. Galloway, dwudziestopięcioletni, przystojny, szczupły, opalony szatyn, leżał nagi na plecach, z głową uniesioną wysoko przez poduszki, na nieco podniszczonym, ale nadal mocnym i wygodnym łóżku dwupoko-jowego domku myśliwskiego w górach. W jednej ręce trzymał zapalonego Chesterfielda, w drugiej szklankę soku ananasowego, ob- ficie zaprawionego dżinem Gordon's London Dry. Pani podporucznik służby zdrowia Marynarki Mary Agnes 0'Mal-ley, zgrabny rudzielec z jędrnym, pełnym biustem, klęczała obok, równie naga, szykując się do kolejnej sesji tego, co sama nazywała jedzeniem lodów". Zabawa ta polegała na pokrywaniu pewnych części ciała sierżanta kremem kakaowym, który następnie, ku obopólnemu zadowoleniu, był przez nią zlizywany. Jeszcze do wczoraj Charlie nigdy nawet o czymś takim nie słyszał, ani nie marzył, by coś takiego mogło mu się przytrafić, ale szybko polubił ten rodzaj zabawy. Drugą sypialnię domku, a prawdę mówiąc, zwykłej budki kempingowej z blaszanym dachem, zajmowali sierżant techniczny piechoty morskiej Stefan „Wielki Steve" Oblensky z panią kapitan służ- by zdrowia Marynarki Teresą Kucharski. Wielki Steve, doświadczony podoficer pod czterdziestkę, był potężnym mężczyzną, ale i panna Kucharski na nadmiernie filigranową budowę ciała uskarżać się nie mogła. Poznali się kilka miesięcy wcześniej, w szpitalu Marynarki w Pearl. Przyszedł tam na doroczny „przegląd", jak nazywali okresowe badania lekarskie, który to „przegląd" od słowa do słowa znacznie rozszerzył swój zakres i intensywność. Wyniki badań spodobały się obojgu na tyle, że zdecydowali się
zignorować dzielące ich bariery społeczne, kulturalne, a nawet prawne, łamiąc regulaminowy ścisły zakaz nawiązywania bliskich więzi między oficerami a podoficerami i szeregowymi. Teresa była kapitanem, niedługo miała awansować na komandora podporucznika, ale Stefan nawet przy szczególnie pomyślnej sytuacji i powodzi awansów, które spadły na Korpus w ostatnich * Patrz załącznik na końcu książki Iprzyp. red.]. KONTRATAK 21 czasach, wyżej starszego sierżanta technicznego raczej nie miał szans zajść. Oboje wiedzieli, że muszą swój związek utrzymać w tajemnicy. Na niewielkiej wyspie pełnej wojska trudno było znaleźć dyskretne zacisze, w którym można się spotykać na osobności, ale okazało się, że stary kumpel Wielkiego Steve'a, który odszedł już czas jakiś temu do cywila, pilnuje domku myśliwskiego w górach, przeznaczonego dla gości firmy Dole, będącej właścicielem plantacji ananasów. Miejsce było idealne, miało tylko jedną, drobną acz dokuczliwą, wadę - leżało dokładnie po drugiej stronie wyspy od Pearl i dostać się tam można było jedynie samochodem. Teresa nie miała samochodu, a Oblensky'emu brakowało jeszcze sześciu miesięcy do odzyskania prawa jazdy, zabranego kiedyś przez żandarmerię, gdy, sam lekko tylko pijany, rozwoził mocniej wstawionych kolegów po zabawie. Szczęśliwie i z tej sytuacji znalazło się wyjście. Jego kumpel z pokoju, Charlie Galloway, był właścicielem pięknie utrzymanego żółtego kabrioletu, Forda V- 8 rocznik 1933. Za pierwszym razem poszło bez przeszkód, Galloway wiedział, że Wielki Steve umie być wdzięczny. Ale już za drugim razem musiał powiedzieć Charliemu, po co bierze samochód. A ten gad zapytał, czy jego pielęgniarka nie ma czasem jakiejś chętnej koleżanki. Jezu, Charlie! Przecież nie mogę jej o to tak po prostu zapytać! Bądźże człowiekiem. Jak powie, że nie, to nie ma sprawy, kluczyki i tak dostaniesz. Ale co ci szkodzi zapytać? Ku wielkiemu zaskoczeniu Stefana, który krygował się z prośbą kolegi przez niemal całą randkę, by wreszcie wydusić ją z siebie tuż przed pożegnaniem, Teresa nie była ani zdziwiona, ani oburzona jego pytaniem. Co więcej, miała chętną koleżankę. Zresztą pani podporucznik 0'Malley, koleżanka, z którą Teresa dzieliła pokój w szpitalu, zdążyła już wcześniej zauważyć sierżanta Gallowaya za kierownicą cytrynowożółtego kabrioletu i pytała ją o niego. Ciekawiło ją zwłaszcza, jak to jest możliwe, że Charlie, nie będąc oficerem, nosi odznakę pilota. Mary Agnes była w Marynarce od niedawna i jeszcze nigdy nie widziała podoficera-pilota. Teresa wyjaśniła jej, że w lotnictwie Marynarki takich ludzi jak Galloway jest bardzo niewielu. Charlie był pilotem dywizjonu myśliwskiego VMF-211, w którym Stefan był mechanikiem. - Niezła zwierzyna - zauważyła Mary Agnes. Teresa nie była pewna, czy to akurat najbardziej trafne określenie, ale Galloway był rzeczywiście przystojny i zainteresowanie koleżanki jego osobą wcale jej nie zdziwiło. Zdając swemu ukochanemu relację z tej rozmowy, ostrzegła jednak za jego pośrednictwem Charliego, by miał się przed nią na baczności. Mary Agnes 22 W.E.B. GRIFFIN 0'Malley nie była niewinną panienką. Wstąpiła do służby zdrowia Marynarki w wieku 33 lat, a nie jak większość jej koleżanek, w tym Teresa, zaraz po szkole pielęgniarskiej. To wzbudziło zaintereso- wanie kapitan Kucharski, która z czasem zdołała wyciągnąć z niej historię jej życia. Pani podporucznik trafiła do Marynarki z zakonu, była siostrą miłosierdzia. Do nowicjatu zgłosiła się w wieku lat 16, potem długo i wiernie pełniła swoje posłannictwo. W ciągu tych lat została wy- kwalifikowaną pielęgniarką, potem nabyła uprawnienia instru-mentariuszki na bloku operacyjnym i asystenta anestezjologa. I wtedy po raz pierwszy uległa szatańskiej pokusie, uwiedziona przez żonatego lekarza anestezjologa z Massachusetts General Ho-spital. Tamten nawet nie wiedział, że jest zakonnicą, bo w szpitalu MGH, gdzie była na szkoleniu, nie nosiła habitu, a doktorowi nigdy nie powiedziała o ślubach. Zakazany owoc tak jej zasmakował, że zdała sobie sprawę z tego, że od tej pory ślubów czystości nie będzie w stanie dotrzymać i na dobre zrzuciła habit. Zaciągnęła się do Marynarki, która z otwartymi ramionami przyjęła pielęgniarkę z takimi kwalifikacjami zawodowymi, referencjami i stażem. Przez cztery miesiące spędzone z nią w jednym pokoju Teresa przekonała się, że pod fasadą skromności i umiarkowania drzemie w niej drapieżnik o moralności marcowej kotki. Zresztą Mary Agnes otwarcie przyznawała, że robi co może, by nadrobić stracone lata. Kiedy więc Steve zapytał o koleżankę dla Charliego, Teresa miała pewne obiekcje przed rzuceniem go jej na pożarcie. Z tego co mówił Steve, Galloway był naprawdę fajnym chłopakiem i obawiała się go skrzywdzić, ale z drugiej strony - sam chciał...
Ani Teresa, ani Stefan nie wiedzieli, a nawet przez myśl im nie przeszło, że Charlie Galloway miał w sprawach kontaktów dam-sko-męskich nader skromne doświadczenie. Nawet sama Mary Agnes, zachwycona podczas pierwszej wspólnej nocy jego nienasyconą chęcią do dalszych potyczek, nie podejrzewała chyba, że w życiu Charliego jest to pierwsza cała noc spędzona z kobietą. Nie to, żeby Gallowayowi brakowało pociągu do tych rzeczy, albo żeby miał trudności z wyborem płci, z którą chętniej by został na noc. Nie, był zdecydowanym heteroseksualistą, a chęci miał, jak mu się samemu nieraz wydawało, aż zanadto. Jego fantazje wahały się między normą, czyli marzeniami o cycatej i dupiastej nimfomance, której ojciec prowadzi sklep monopolowy, a marzeniem o spotkaniu skromnej, porządnej dziewczyny, z którą by się ożenił, miał dzieci itd. Jakoś tak się jednak przez te jego osiem lat służby w Korpusie składało, że nie spotkał ani jednej, ani drugiej. Poza tym nie chciał podpaść, bo w jego sytuacji kosztowałoby KONTRATAK 23 go stanowczo zbyt drogo. Jedynym, co go do wojska przygnało i pozwoliło przetrwać te wszystkie lata, było marzenie o lataniu. Zanim trafił do szkoły w Pensacola, gdzie otrzymał skrzydła pilota, musiał się bardzo pilnować. Gdyby coś złapał, albo gdyby jego złapała żandarmeria w trakcie rutynowego nalotu na burdel, mógłby myśli o awansie i lotnictwie pocałować na do widzenia. Kiedy już w końcu został sierżantem i kiedy już wreszcie wymusił przydział do szkoły lotniczej na oficerze kadrowym, który z uwagi na wzorową służbę chciał go za wszelką cenę zostawić w jednostce, okazało się, że tamto to była tylko zabawa w porównaniu z polem minowym, na które teraz, kosztem tylu wyrzeczeń, wlazł. Podoficerowie-piloci byli w Korpusie anomalią. Latanie, a w każdym razie pilotowanie kosztujących ciężkie pieniądze samolotów, uważano powszechnie za domenę oficerów i dżentelmenów, więc Korpus nie bardzo wiedział, jak sobie poradzić z tym dziwem, żywą skamieliną z czasów, gdy latanie było tak niebezpieczne, że nie opłacało się sadzać do samolotów oficerów wyszkolonych za ciężkie pieniądze. Wojna światowa przekonała władze do tego, że samolot nie jest już eksperymentem i że przeciętna długość życia oficera-pilota jest w warunkach frontowych równa, a czasem nawet dłuższa niż kolegi z okopów, toteż od tej pory pilotowanie zarezerwowano dla panów oficerów. Powrót instytucji podoficerów-pilotów nastąpił w latach 20. Pierwsi trzej z nich byli mechanikami, którzy nauczyli się pilotować samoloty w czasie amerykańskiej interwencji w Dominikanie. W tych dawnych, dobrych czasach, jak opowiadano Charliemu, do uznania za pilota wystarczało, żeby człowiek zdołał wystartować, a potem w miarę możliwości nie rozbić przy lądowaniu samolotu, którego nie było czym zastąpić. Dowodzący wówczas wojskami Korpusu na Santo Domingo generał, mając do dyspozycji aż dwa samoloty, a do ich pilotowania świeżych, nieopierzonych podporuczników-pilotów albo doświadczonych sierżantów-mechaników, powierzył pieczę nad bezcennymi samolotami tym ostatnim. Potem anomalia ta jakoś się ostała, głównie z powodów finansowych. W okresie po Wielkiej Wojnie Kongres obcinał budżety poszczególnym rodzajom sił - zbrojnych, szczególnym zacięciem w tym względzie nagradzając za wierną służbę Korpus. Etaty oficerskie zostały zamrożone na pozio-'mie z okresu po demobilizacji, co oznaczało, że każdy podoficer-pilot zwalniał oficerski etat do wykorzystania gdzie indziej. A poza tym, podoficerowi można było za tę samą robotę płacić dużo mniej pieniędzy. Charlie zaczynał jako mechanik, trafił na lotnisko w wieku 17 lat, prosto z Parris Island. Miał za sobą trzy lata służby, gdy nagle w Pensacola zwolniło się jedno miejsce dla podoficera-pilota i oficer kadrowy, mający już dość ciągłego wiercenia dziury w brzuchu, zgłosił jego kandydaturę. Szczęśliwie Chariie nie miał wielu konkurentów i zdał egzamin, więc dostał się do szkoły. Lwia część pilotów Marynarki była oficerami, przeważnie trafiającymi do Pensacola po ukończeniu akademii w Annapolis. Przedział pomiędzy oficerami i resztą żołnierzy był wówczas bardzo ostry, oficerowie stanowili wyższą kastę, gardzącą otwarcie maluczkimi. Z drugiej strony podoficerowie-piloci natykali się z kolei na zawiść innych podoficerów, którzy pozbawieni dodatku lotniczego uważali, że ich latającymi kolegami powodowały jedynie niskie pobudki natury materialnej. Chariie wkrótce przekonał się, że jedynymi ludźmi, na których może liczyć byli inni podoficerowie-piloci, którzy jadąc na tym samym wózku, oceniali bliźnich na podstawie umiejętności, których osądu nie gmatwały im inne względy. Podoficerowie-piloci byli zwykle lep- szymi lotnikami od swoich wyższych stopniem kolegów. Po pierwsze, byli od nich zwykle starsi i mieli więcej doświadczenia życiowego. Po drugie, zanim trafili legalnie uczyć się pilotażu do Pensacola, większość z nich miała okazję wylatać „na lewo" sporo godzin dzięki uprzejmości pilotów. Chariie nie dysponował żadną z tych przewag. Żył wprawdzie dobrze z oficerami VMF-211, którzy szanowali go jako dobrego pilota i podoficera, na którym mogli polegać, ale gdyby złapał trypra, wpadł podczas nalotu na burdel albo
dał się złapać z czyjąś żoną, spuściliby go do kibla bez jednego zbędnego słowa. Straciłby swoją odznakę pilota, nigdy by już nie latał. Mając więc do wyboru latanie albo przelatywanie, bez wahania wybrał to pierwsze. W ciągu ostatnich dwóch dni, od piątkowego wieczoru, kiedy za jechali ze Stevem do Honolulu po Mary Agnes i Teresę, po raz pierw szy od lat wyglądało na to, że wreszcie dało się jedno i drugie po godzić. Auu! - jęknął Chariie. - Jezu, uważaj z tymi zębami! Przepraszam - odezwała się Mary Agnes. - Za nic w świecie' nie chciałabym ci tam zrobić krzywdy. - Spojrzała na niego i wróciła do całowania. - Tak lepiej? - zapytała, i siadła na nim okrakiem. W tym momencie drzwi otworzyły się z hukiem. Stał w nich Wielki Steve w samych gatkach, z dziwnym wyrazem twarzy. Spieprzaj! - wrzasnął Chariie. Ej, tam u was nie uczą pukać przed wejściem, czy co? - dołączyła do niego podporucznik 0'Malley, nie wypadając jednak z rytmu. Żółtki bombardują Pearl Harbor - powiedział Oblensky. -Właśnie podawali przez radio. Słyszałem jakieś silniki, ale myślałem, że to B-17 z lotnictwa Armii - powiedział Chariie siadając i zsuwając z siebie, mimo oporu Mary Agnes. Jak ja do cholery będę latał, pomyślał. Całą noc piłem. I wtedy uderzyła go inna myśl. Kurwa mać! Przy moim niefarcie powinienem był się domyślić; że jak wreszcie sobie znajdę fajną dupę, to coś się spieprzy! Lotnisko Piechoty Morskiej Ewa, wyspa Oahu, Terytorium Hawajów, 7 grudnia 1941 roku 3 W Ewa, jak i na całych Hawajach, po japońskim nalocie wszyscy zdawali się biegać w kółko bez celu, zszokowani tym, co się na ich oczach rozegrało. Galloway i Oblensky zwrócili się do kapitana Leonarda J. Martina, najwyższego rangą oficera, którego zastali na lotnisku, o zgodę na odkomenderowanie sześciu ludzi, wraz z którymi mogliby spróbować coś uratować ze złomowiska, w które zamieniły się stanowiska postojowe i hangary bazy. Musieli zawracać mu głowę, zamiast od razu brać się do roboty, głównie dlatego, że jakiś mądrala z dowództwa Floty Pacyfiku w Pearl wydał rozkaz, by pozbawione sprzętu latającego jednostki przefor- mować i dołączyć do piechoty broniącej wybrzeża wyspy przed spodziewaną japońską inwazją. Kapitan Martin wiedział, że rozkaz ten dotyczyć będzie także tego, co zostało z dywizjonu myśliwskiego VMF-211, jeżeli nie będzie samolotów. A po nalocie w Ewa nie było ani jednej maszyny zdolnej do lotu, więc tylko patrzeć ciężarówek z bronią i ekwipunkiem dla kompanii obrony wybrzeża VMF-211. Inwazja była zagrożeniem realnym, choć mało prawdopodobnym. Martin doszedł do wniosku, że jeszcze dziś po południu na pewno do niej nie dojdzie, więc lepiej, żeby tych ośmiu zajęło się przegrzeby-waniem tej sterty złomu, niż żeby się szwendali po plaży z karabinami na plecach. Kapitan był w piechocie morskiej dostatecznie długo, by rozumieć, że zapasowe samoloty, części, ba nawet zakichane łyżki do menażek, trafią do jego jednostki dopiero wtedy, gdy Marynarka uzna, że nigdzie indziej się do niczego już nie przydadzą. To była też sprawa morale. Ci dwaj czuli się winnymi tego, co się stało z VFM-211, więcej, czuli się tym osobiście dotknięci. Ich poczucie winy było nieuzasadnione, ale Martin ich rozumiał. Nie było ich w Ewa, kiedy to się stało, a zanim przyjechali, było już po wszystkim. Nawet pożary już ugaszono i ewakuowano rannych. Kapitan wiedział, nieoficjalnie oczywiście, gdzie byli, więc bez truciu zrozumiał co czuli, gdy wreszcie zjawili się na lotnisku, wciąż w towarzystwie swoich przyjaciółek i zobaczyli rumowisko oraz rzędy zwłok nakrytych kocami. Wyczytał w ich oczach, że myśleli, iż mogliby coś zrobić, gdyby byli na miejscu. Rozumiał, że teraz, już po wszystkim, musieli zrobić coś, co miałoby jakieś znaczenie. Wysyłanie dwóch doświadczonych mechaników z karabinami w krzaki byłoby niedopuszczalnym mar- 26 W.E.B. GRIFFW notrawstwem, pozwolił im wiec zająć się sortowaniem złomowiska, by wybrali wszystko, co jeszcze może się przydać. Gdyby ktokolwiek robił im jakieś kłopoty, mieli go odesłać do niego. Oblensky i Galloway nie powiedzieli na razie kapitanowi, że już wcześniej wypatrzyli w złomowisku jednego Wildcata*, którego przy użyciu części z bardziej rozbitych maszyn można było przywrócić do użytku w linii. Wiedzieli, co mówią. Wielki Steve był mechanikiem lotniczym jeszcze od czasów Nikaragui i Santo Domingo w latach 20., a Charlie był mechanikiem, zanim został pilotem. Pod wieczór Martin zobaczył, że ustawili wykombinowany skądś namiot, wtoczyli do niego
jednego z mniej postrzelanych F4F-3 i wzięli się do roboty, zaciemniając swój improwizowany hangar. Ściągali do niego części innych wraków, nocami do późna dochodziły stamtąd dźwięki kompresora i spawarki, aż wreszcie rozległ się potężny ryk tysiąca dwustu koni mechanicznych silnika Pratt & Whitney R-1830 Twin Wasp. Około 15 grudnia kapitana Martina czekała niespodzianka. Okazało się, że jego sierżanci zamontowali wyremontowany silnik do połatanego płatowca Wildcata. Zaraz, panowie, przecież tego nie ma - powiedział. - Była tu komisja, obejrzała wszystkie samoloty i spisała je ze stanu. Chcę go zabrać na „Saratogę", panie kapitanie - odparł Galloway. Galloway, z byka spadliście? „Sara" jest w San Diego. O czym wy mówicie? „Saratoga" jest w Pearl, sir. Dziś wychodzi w morze z posiłkami na Wake. „Saratoga", .Astoria", „Minneapolis", „San Francisco" i 4. batalion obrony wybrzeża na USS** „Tangier". To się nazywa Zespół Operacyjny 14. Martin nie wiedział o tym, a w każdym razie nie z takimi szczegółami, ale wyglądało na to, że Oblensky i Galloway wiedzieli o czym mówią. Sierżanci mają swoje dojścia. Żaden samolot nie może wznieść się w powietrze bez dopuszczenia do lotów przez inspekcję, a ona dopiero co ten samolot skasowała, Galloway - cierpliwie tłumaczył w gorącej wodzie kąpanemu podoficerowi Martin. Szefie, jeżeli Marynarka dowie się, że go mamy, to nam go zaraz zabiorą - przekonywał Oblensky. - A im tam na Wake zostały tylko dwa samoloty. Tam jest bardziej potrzebny. * Grumman F4F Wildcat - jednosilnikowy dolnopłat myśliwski z chowanym podwoziem, następca samolotu Brewster F2A Buffallo i podstawowy typ samolotu myśliwskiego Marynarki w pierwszym roku wojny na Pacyfiku [przyp. tłum]. ** USS - United States Ship - Okręt Stanów Zjednoczonych, oficjalny składnik nazwy jednostek bojowych Marynarki USA, odpowiednik polskiego ÓRP [przyp. tłum.]. Skoro „Saratoga" wypływa dzisiaj, to nie zdążymy załatwić zgody na start. No to polecę bez zgody. Co mi zrobią, jak do nich przylecę? Odeślą do domu? A jak jej nie znajdziesz? Znajdę. A jak nie? - powtórzył Martin. Skoro oficjalnie dywizjon i tak nie ma samolotów, to jak go gdzieś utopię, nic się nie zmieni - odpowiedział ze spokojną determinacją Galloway. - Panie kapitanie, coś trzeba zrobić. Nie mogę ci wydać zgody na to wariactwo, Charlie. Chryste, chyba by mnie za to posadzili! To jest szaleństwo i obaj doskonale o tym wiecie. Tak jest - odpowiedział Oblensky, a Galloway poszedł w jego ślady z widocznym ociąganiem. No, to jak już się z tym uporaliśmy, to wam powiem, że jutro rano jadę do Pearl załatwiać różne sprawy i nie wrócę co najmniej do 9.30. Wyczytał w ich oczach, że nie ma sensu odwodzić ich od tego, co wymyślili, a tak przynajmniej wyjdzie z tego na czysto. Przecież Galloway i tak zabierze tego zmartwychwstałego Wildcata z Ewa, choćby się paliło i waliło. Dziękuję, sir. Powodzenia, Galloway - powiedział kapitan i odszedł, kręcąc z niedowierzaniem głową. USS „Saratoga" (CV-3), Zespół Operacyjny 14, 16 grudnia 1941 roku, 6.20 4 Chwilę po tym, jak Charlie dostrzegł z wysokości 1.800 metrów lotniskowiec, jego dowódca wydał rozkaz „Przygotować się do przyjęcia samolotu" i okręt ustawił się dziobem pod wiatr. Na pokładzie już wiedzieli, że przyleci. Dziesięć minut po starcie z Ewa Marynarka została poinformowana o jego zamiarach i poproszona o przekazanie tej wiadomości na lotniskowiec. Ko- mandor, który rozmawiał z Oblenskym, przekazał to bezpośrednio na okręt, mimo że był zupełnie pewien tego, że jeszcze tydzień temu za taki idiotyzm i tak otwarte lekceważenie regulaminów i procedur wyleciałby z Marynarki natychmiast i to z hukiem, kto wie, czy nie przez więzienie w Portsmouth. Tyle, że teraz było już tydzień później i trzon Floty Pacyfiku leżał na dnie. Wraz z lotniskowcem zwrotu dokonały pozostałe okręty wchodzące w skład Zespołu Operacyjnego 14. Były to krążowniki USS „Sar Francisco", USS „Minneapolis" i USS .Astoria", dziesięć niszczycieli, tan- 28 W.E.B. GRIFFDf kowiec USNS* „Neches" i baza wodnosamolotów USS „Tangier", pefc niąca obecnie rolę improwizowanego transportowca desantowego. Cały zespół wyszedł z Pearl poprzedniego dnia o 16.00. Charlie odjął gazu, przechylił lekko samolot w prawo i skierował jego nos ku okrętowi. Doceniał
to, że ta grupa okrętów i masa ludzi tam w dole, zadawała sobie tyle trudu, żeby przyjąć na pokład jednego Wildcata z jednym, i to najwyraźniej szurniętym, pilotem na pokładzie. Spojrzał na wskaźnik paliwa zamontowany z lewej strony kabiny pilota i policzył w myśli. Miał jeszcze paliwa na 35 minut, plus minus dwie minuty. Teraz to już były rozważania natury czysto akademickiej, bo przecież znalazł Z014, w miejscu i o czasie, które przewidział. Nie mógł jednak uciec przed myślą, że gdyby nie trafił, to za jakieś pół godziny pływałby w dingi gdzieś na środku Pacyfiku, zupełnie sam i zastanawiał się, czy szybciej zabije go głód, słońce, rekiny czy on sam sobie w łeb palnie. Oczywiście, gdyby się nie zabił przy wodowaniu. Kiedy już opadł na 500 metrów i skierował się prosto ku „Sa-ratodze", okręty zakończyły właśnie zwrot. Galloway spojrzał na pokład i stwierdził, że wszystko jest już rzeczywiście gotowe na jego przyjęcie. Widział zwrócone ku niemu twarze, obsługę przy kołowrotach lin hamujących, gotową je podnieść, gdy tylko koła podwozia głównego przejadą za ich gniazda w pokładzie. Na rufie stał już oficer kierujący lądowaniem, trzymający w rękach lizaki i gotów skierować go prosto na pokład. Zaczął wypuszczać podwozie. Nie robił tego jednak zgodnie z paragrafem 19.a.(l) „Instrukcji Technicznej Płatowca serii F4F-3", druku Biura Aeronautyki Marynarki USA numer AN01-190FB-1. Mówił on, a Charlie znał go na pamięć, że „podwozie wypuszcza się ręcznie, za pomocą obrotów korbą" i ostrzegał, że „należy zwrócić uwagę, czy przed lądowaniem podwozie zostało wysunięte całkowicie i zablokowane". Podwozie Wildcata, najnowszego i najlepszego myśliwca Marynarki i Korpusu, wypuszczane było i chowane ręcznie, za pomocą korby umieszczonej z prawej strony kabiny pilota. Aby je wysunąć lub schować trzeba było wykonać 29 obrotów wspomnianą korbą. Opór nie był duży, ale trzeba było przełożyć drążek sterowy do lewej ręki i kręcić korbą, co w ciasnej kabinie nie należało do ulubionych zajęć pilotów. Jedną z pierwszych rzeczy, których Charlie nauczył się w lotnictwie Korpusu, a pilotem został w trzy dni po dwudziestych pierwszych urodzinach, było to, że w kabinie samolotu brakowało miejsca * USNS - United States Navy Ship - Jednostka Marynarki Stanów Zjednoczonych, oficjalny składnik nazwy jednostek pomocniczych Marynarki USA [przyp. tłum.]. KONTRATAK 29 dla kogoś, kto patrzyłby wciąż pilotowi na ręce i pilnowałby zgodności każdego jego ruchu z regulaminami. W ciągu czterech lat swej lotniczej kariery Galloway opanował wedle swych akt w VFM-211 pilotaż samolotów F2A*, F4F, R4D** i PBY-5***. Lotnictwo Korpusu nie miało dotąd ani R4D ani PBY-5, ale Galloway nauczył się na nich latać, uczestnicząc w testach odbiorczych, na które piechota morska wypożyczyła Marynarce grupę pilotów. Zdążył wtedy wylatać na R4D sporo godzin, nawet zrobił przy okazji kurs desantowania powietrznego, po którym zrzucał spadochroniarzy wojsk lądowych. We własnej ocenie był zatem doświadczonym pilotem, miał za sobą 2.000 godzin w powietrzu, dziesięć razy tyle, co niektórzy zadzierający no- sy podporucznicy z WM-211. Poza tym uważał się, choć może nieskromnie, skoro nie miał potwierdzenia tego w prawdziwej walce, za doskonałego pilota myśliwskiego. Biorąc to wszystko pod uwagę, przyznał sobie prawo do wymyślenia i stosowania metody umożliwiającej wypuszczenie cholernego podwozia bez kręcenia tą przeklętą korbą aż do dostania zadyszki. Wystarczyło w tym celu odblokować podwozie i wykonać ostry zawrót, a wtedy siła bezwładności wespół z siłą odśrodkową same wypuszczały podwozie. Trzeba było tylko uważać, żeby nie podstawić ręki albo uda pod wirującą z dużą siłą korbę, ale w rezultacie podwozie było wypuszczone i teraz pozostawało je tylko zablokować w tej pozycji. Teraz można się było spo- kojnie zabrać do reszty przygotowań do lądowania. Zwolnił hamulec tylnego kółka, opuścił i zablokował hak hamujący, po wylądowaniu na pokładzie mający zaczepić o jedną z kilku przeciągniętych w poprzek pokładu lin, które choć brutalnie, ale skutecznie, zahamują samolot po dużo krótszym niż na lądzie dobiegu. Opuścił na oczy gogle, dotąd spoczywające na okrytym skórzaną pilotką czole i odsunął osłonę kabiny. Przymknął gaz jeszcze bardziej, ustawił skok śmigła na 2.100 obrotów, a dźwignię wzbogacania mieszanki na automatyczną regulację składu, otworzył żaluzje osłony silnika i wypuścił klapy. Cały czas nakierowywał samolot na oś pokładu lotniskowca. Oficer pokładowy czekał na niego. Zasygnalizował Gallowayowi lizakami, że jest za bardzo na prawo. Kiedy skorygował, oficer pokładowy wyczekał na odpowiedni moment i pokazał lizakami „Siadaj". Wildcat złapał hakiem już pierwszą z lin, która wyhamowała go z gwałtownością, która zawsze zdumiewała Charliego. Po każdym lą- * Brewster F2A Buffallo - jednosilnikowy dolnopłat myśliwski z chowanym podwoziem, pierwszy nowoczesny myśliwiec w lotnictwie pokładowym Marynarki USA [przyp. tłum). ** Douglas R4D - używane w Marynarce i Korpusie oznaczenie dwusilnikowego samolotu transportowego Douglas DC-3, znanego w Armii jako C-47, a w Wielkiej Brytanii jako Dakota [przyp.tłum]. *** Consolidated PBY-5 Catalina - dwusilnikowa łódź latająca używana w Marynarce jako samolot patrolowy, rozpoznawczy i ZOP. Wersja PBY-5A zaopatrzona była także w chowane: podwozie, umożliwiające jej operowanie z baz lądowych [przyp. tłum]. 30
W.E.B. GRIFFIN dowaniu na lotniskowcu czul wszechogarniającą ulgę, że wszystko poszło jak trzeba. Zwykle w ślad za tym przychodziło uczucie, że dokonał czegoś niestosownego, acz wielkiego. Okręty i samoloty były zupełnie różnymi stworami. Nie było intencją ich twórców, by parzyły się na środku oceanu. Ale znowu to zrobił. To już dwieście szósty raz, a wielu ludzi na świecie nie dokonało ani razu tej sztuki. Widząc marynarzy nadbiegających, by odłączyć linę od haka, szybko przeleciał w pamięci listę czynności do wykonania przy wyłączeniu silnika. Kiedy już śmigło stanęło, odłączył zapłon, dopływ paliwa i prądu do silnika, a marynarze czekali, żeby pomóc mu wysiąść. Zauważył podchodzącego majora Verna J. McCaula, dowódcę YMF-221 stacjonującego na „Saratodze". Dywizjon ten latał jeszcze na F2A, których kilka stało na pokładzie. Galloway poznał go kiedyś i cieszył się, że to właśnie on dowodzi tu lotnictwem. Wyszedł z kabiny na cen-tropłat, zeskoczył na pokład i podszedł do majora McCaula. - Jestem zadowolony - powiedział major, wcale nie wygląda jący na swoje 35 lat. - Ba, jestem zachwycony, widząc cię tutaj. Galloway spojrzał na niego podejrzliwie. - Zakłady stały już 1 do 4, że nie dolecisz - wyjaśnił majoE. - Postawiłem na ciebie stówę i jeszcze 25 w twoim imieniu. Jak to...? Skąd wiedzieliście, że lecę? Godzinę temu przyszła depesza z Pearl. To bardzo miło z pana strony, sir - odpowiedział Charlie, myśląc, że chyba nie napisano w niej „aresztować natychmiast", bo wtedy czekałby już na niego komitet powitalny z kajdankami. Wcale nie był pewien, czy major nie robi go w balona. Ze tak nie było, przekonał go widok pięciu banknotów dwudziestodolarowych odliczonych przez majora z grubego pliku, wyjętego z kieszeni. Dopiero teraz doszło do niego, że wpadł z deszczu pod rynnę. Do tej pory wszystko szło znakomicie, ale jak będzie na Wake? Szanse na jej utrzymanie były znikome. Nie było żadnych podstaw do twierdzenia, że jemu pójdzie lepiej, niż reszcie jego kolegów z VMF-211, których już tam zestrzelono. Wtedy przypomniał sobie słowa Oblensky'ego, że Korpus jest po to, żeby przyjmować na-siebie kule wymierzone w cywili, którzy im za to płacą. Dowódca okrętu chce się z tobą widzieć, jak tylko doprowadzisz się do porządku - dodał McCaul. - A tymczasem, niestety, uważaj się za aresztowanego. Bardzo się wkopałem, panie majorze? Na to wygląda. Marynarka jest wściekła. Postaram się zrobić, co w mojej mocy, ale... Oni się naprawdę wściekli. Cholera - mruknął Charlie, ale zaraz twarz mu się rozjaśniłaf - A cholera im w bok, panie majorze. Co mi zrobią? Wyślą za karę na Wake, czy co? II Waszyngton, 19 grudnia 1941 roku 1 Gdy taksówka przejeżdżała pod Białym Domem, jej pasażer, Fleming Pickering, wysoki, ubrany w doskonale skrojony garnitur czterdziestoparolatek, zauważył wartowników, w hełmach i z bagnetami na karabinach, pilnujących bram. Zastanowił się przez chwilę, czy to było naprawdę niezbędne. Czy coś zagrażało prezydentowi, bezpieczeństwu jego osoby albo tych budynków? A może ci wartownicy to element propagandowy, symbol tego, że kraj od niemal dwóch tygodni prowadzi wojnę, a Biały Dom stał się Kwaterą Główną Zwierzchnika Sił Zbrojnych? Zapewne jeszcze na długo przed „Dniem Hańby", jak w prezydenckim orędziu Ro-osevelt nazwał 7 grudnia, Tajna Służba i ochrona Białego Domu miały gotowe plany zapewnienia prezydentowi bezpieczeństwa na czas wojny. Równie pewne było to, że przewidywał on środki daleko bardziej wyrafinowane, niż wystawienie wart przy bramach rezydencji. Fleming Pickering, prezes firmy żeglugowej Pacific & Far Eastern Shipping Corp., nie zaliczał się do wielbicieli Franklina Delano Ro-osevelta. Miał dla niego szacunek jako dla prezydenta i przyznawał mu błyskotliwość umysłu, ale uważał, że stanowczo zbyt często wykorzystuje ją do manipulowania opinią publiczną. Roosevelt zdołał zdobyć publiczne poparcie dla polityki, która według Pickeringa była awanturnicza, niosła potencjalnie katastrofalne skutki i balansowała na granicy legalności - dotyczyło to zwłaszcza ustawy Lend-Lease*. Wszystko to mogło w każdej chwili wciągnąć, jak zwykle zupełnie nieprzygotowane Stany Zjednoczone w wir cudzej, toczonej w Europie wojny, od której lepiej się było trzymać z daleka. Pickering zdawał sobie sprawę z rozmiarów katastrofy w Pearl Harbor chyba nawet lepiej, niż większość Amerykanów, jako że byli z żoną w Honolulu w tę straszną niedzielę. Widział płonące
* Ustawa o pożyczce i zastawie (Lend-Lease Act) z marca 1941 roku umożliwiała rządowi Stanów Zjednoczonych dostarczanie sprzętu wojskowego, broni i zaopatrzenia Wielkiej Brytanii, a potem i innym sojusznikom, na kredyt. Była ona wynikiem inicjatywy ustawodawczej prezydenta Roosevelta z grudnia 1940 roku, mającej zapobiec przerwaniu dostaw z powodu wyczerpania przez Bank Anglii zapasów gotówki, o czym ostrzegał już od lata 1940 r. premier Wiston Churchill. W ciągu czterech lat obowiązywania ustawy, na jej mocy dostarczono 40 krajom sprzęt o łącznej wartości 49.100.000.000 dolarów [przyp. red.l. 32 W.E.B. GRIFFIN i tonące pancerniki, poskręcany, dymiący złom na lotnisku Hickam Field. Widok akcji ratowniczej, trwającej jeszcze wiele godzin po tym, jak samoloty japońskie odleciały znad Hawajów sprawił, że mimo swych ambiwalentnych uczuć co do osoby Roosevelta, uznał, że jego i wszystkich uczciwych Amerykanów obowiązkiem było zjednoczyć się wokół Zwierzchnika Sił Zbrojnych i pomóc w miarę swych możliwości wygrać tę wojnę. Przyjechał więc do Waszyngtonu, by zaproponować swe usługi. Jeszcze dwie rzeczy przyszły mu do głowy, gdy jechał taksówką obok Białego Domu. Po pierwsze, współczuł tym chłopakom, stojącym przed bramą w hełmach na mrozie. Cholerny garnek naprawdę nie jest tym, co tygrysy lubią najbardziej w zimny dzień, gdy wiatr zawiewa śniegiem z deszczem. Wiedział coś o tym, bo w 1918 roku nosił taki sam płaski, angielski hełm jako kapral piechoty morskiej we Francji. Po drugie, pomyślał, że przy pewnej dozie szczęścia, gdy jego rodacy zorientują się, w jakie gówno wpakował ich ten sukinsyn, którego ci chłopcy pilnowali, to w wyborach 1944 roku popędzą mu takiego kota, że popamięta na długo. O ile oczywiście w 1944 roku będą jeszcze jakieś Stany Zjednoczone, w których można będzie urządzić wybory. Taksówka, żółty DeSoto, zjechała z Pennsylvania Avenue, zawróciła i zatrzymała się pod markizami hotelu „Foster Lafayette". Portier w grubym płaszczu obszytym złotymi sznurami wyszedł ze swej przeszklonej budki i podbiegł do drzwi, uchylając je przed gościem. - Dzień dobry, panie Pickering - powiedział z uśmiechem. To był prawdziwy, szczery uśmiech, a nie jeden z tych służbowych, które nie schodziły mu z twarzy przez cały dzień. - Miło znów pana widzieć. - Cześć, Ken - odparł Pickering, podając mu rękę. - Ładna pogoda, co? Kiedy już wysiadł z taksówki, odwrócił się i podał kierowcy kilka banknotów, pokazując gestem, że reszty nie trzeba. Potem wszedł do holu i szybkim krokiem podszedł do kontuaru recepcji. Stała przed nim kolejka, więc Pickering zajął w niej miejsce. Po obsłużeniu czterech osób, przyszła jego kolej. Czym mogę panu służyć? - zapytał recepcjonista, zdradzając się w ten sposób, że nie wie z kim ma do czynienia. Nazywam się Fleming Pickering - odparł - i potrzebuję pokoju na kilka dni, może tydzień. Przepraszam, jak nazwisko? - zapytał recepcjonista, zaglądając do rejestru rezerwacji, a kiedy nie znalazł tam nic zapytał: - Czy pan miał rezerwację? KONTRATAK 33 Pickering pokręcił głową, na co recepcjonista rozłożył ręce w geście bezradności. Wie pan, bez rezerwacji... Czy mógłby pan poprosić pana Telforda? Oczywiście, proszę pana, zaraz poproszę. Proszę mu przekazać, że przyjechałem. Max Telford, kierownik hotelu, niski, krępy, łysiejący jegomość w marynarce od fraka i prążkowanych spodniach pojawił się natychmiast. Przepraszam, panie Pickering, nie oczekiwaliśmy pańskiej wizyty - powiedział, ściskając rękę Pickeringa. - Niemniej, serdecznie witamy. Jak się masz, Max? - zapytał Pickering z uśmiechem. - Widzę, że macie komplet. Tak, to prawda, od dwóch tygodni nie mieliśmy wakatu nawet na jedną noc. To co ja mam zrobić? Może mieszka tu jakiś kongresman z Partii Demokratycznej, którego można by wyrzucić? Telford parsknął stłumionym śmiechem. Nie, myślę, że nie będziemy musieli się do tego uciekać, panie Pickering. Dla pana zawsze coś znajdziemy. Czy pani Fowler jest w Waszyngtonie? Nie, proszę pana, wydaje mi się, że pojechała na Florydę. To może byśmy zakłócili spokój panu senatorowi? Jestem pewien, że będzie zachwycony - odparł Telford i odwróciwszy się, wyjął z przegródki klucz. - Zaraz pana zaprowadzę. Znam drogę, Max. Lepiej wpadnij za chwilę, to wychylimy coś na powitanie.
To może przyniosę tacę zakąsek? Dobry pomysł. Dobrze, to teraz pójdę na górę, wezmę prysznic i oczekuję cię za kwadrans, co Max? Dzięki za pomoc. Pickering zabrał klucz i poszedł do wind, a Max Telford obrócił się do recepcjonisty. Panie Denny, pan tu jest nowy, więc jeszcze pan nie zna pana Pickeringa, ale mam nadzieję, że wie pan, do kogo należy ten i jeszcze czterdzieści jeden innych hoteli naszej firmy? Tak jest, panie Telford. Należą one do pana Fostera, pana Andrew Fostera. A więc dla pańskiej informacji dobrze by było, a może się to panu przydać w długiej, mam nadzieję, karierze hotelarza w naszej firmie, żeby pan wiedział, że pan Andrew Foster ma jedno dziecko, córkę, która wyszła za mąż za prezesa rady nadzorczej Pacific & Far Eastern Shipping Corp. 34 W.E.B. GRIFFIN Czy to ten pan, któremu dał pan przed chwilą klucz do apartamentu senatora Fowlera, panie Telford? - zapytał recepcjonista, bardziej stwierdzając fakt, niż zasięgając informacji. Ten sam. Pan Fleming Pickering. Pan Pickering jest bliskim przyjacielem pana senatora Fowlera. Przepraszam, panie Telford, ja naprawdę nie wiedziałem. Wiem, i właśnie dlatego to panu na przyszłość wyjaśniam. Aha, jeszcze jedno. Do zeszłego tygodnia gościem naszego hotelu był młody podporucznik piechoty morskiej, lotnik, nazwiskiem Malcolm Pickering. Gdyby kiedykolwiek pojawił się przed tym kontuarem, szukając pokoju, a jest wielce prawdopodobne, że do tego kiedyś dojdzie, dobrze by dla pana było, gdyby odnosił się pan do niego z tą samą rewerencją, z jaką traktowałby pan pana Fo-stera we własnej osobie. To jego jedyny wnuk i najpoważniejszy kandydat na następcę tronu. Rozumiem, panie Telford. Proszę się rozchmurzyć, panie Denny, to są bardzo sympa tyczni ludzie. Malcolm, wszyscy go tu nazywamy Pick, pracował u mnie dwa razy, raz jako pomocnik kelnera w Nowym Jorku, innym razem jako portier w San Francisco. Waszyngton, 19 grudnia 1941 roku, 17.35 2 Po wejściu do swego apartamentu, młodszy senator* z Kalifornii z ramienia partii republikańskiej, Richardson S. Fowler, zobaczył Fleminga Pickeringa siedzącego ze szklaneczką whisky w ręku na obitym skórą parapecie okna w salonie. Apartament senatora Fowlera składał się z sześciu pokojów w narożniku ósmego piętra hotelu „Foster Lafayette", z widokiem na Biały Dom, który bielał prawie naprzeciwko, po drugiej stronie Pennsylvania Avenue. To ja kazałem się tu wpuścić - pośpieszył z wyjaśnieniem Fleming. - Mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza. W całym hotelu nie ma gdzie szpilki wetknąć. O, to głupstwo - machinalnie odparł senator Fowler, a za chwilę, zdając sobie sprawę.z tego, że zabrzmiało to sztucznie, dodał: - Naprawdę się cieszę, że cię widzę, Flem. Senator był o dobre dziesięć lat starszy od Pickeringa i zaczynał się niepokojąco zaokrąglać. No tak, wreszcie zaczyna wyglądać jak poważny polityk, pomyślał Pickering. Wiele lat temu, młody jesz- * Młodszy senator - członek izby wyższej amerykańskiego parlamentu, odbywający pierwszą sześcioletnią kadencje [przyp. tłum.]. cze wówczas Flem usłyszał i natychmiast przyjął to jako własną filozofię, starą i banalną prawdę, że jeżeli się chce rnieć przyjaciół, trzeba pozwolić im mieć jedną, poważną wadę. W przypadku Fowlera w oczach Fleminga jego wadą było to, że był politykiem, republikańskim senatorem z Kalifornii. Pickering miał zwyczaj przejmować cudze złote myśli, czasem dosłownie, a cz;isem adaptując je do sytuacji. Do Richardsona odnosiła się strawestowana przez Flema myśl Willa Rogersa. Rogers powiedział kiedyś, że nie spotkał nigdy człowieka, którego by nie lubił. Wersja Pickeringa brzmiała następująco: „ze światłym wyjątkiem Richardsona Fowlera nie spotkałem w życiu polityka, którego bym polubił". Wiele razy próbował, niezmiennie bez skutku, zrozumieć, co też mogło popchnąć Fow- lera do poszukiwania publicznej posady. Na pewno nie robił tego z głodu - odziedziczył po ojcu „San Francisco Courier-Herald" i dziewięć innych gazet lokalnych, do czego w latach 20. doszło jeszcze sześć stacji radiowych. Jego żona i szwagier byli właścicielami dwóch kwartałów w samym sercu San Francisco i paru milionów akrów lasów w stanach Waszyngton i Oregoii- Gdyby pchała go do tego chęć czynienia dobra, kierowania ludzkich pragnień ku temu czy innemu szczytnemu celowi, przez swoje gazety i radio mógł to robić o wiele skuteczniej, niż z trybuny na Kapitolu. Co mu przyszło z tego, że co parę lat zagryzał się z innymi chętnymi o to, który z nich będzie mógł pojechać do zapadłej, prowincjonalnej, zatęchłej mieściny na południu Wschodniego Wybrzeża, która przez kaprys historii została stolicą państwa? Wszystko to tylko po to, żeby się użerać z przyprawiającą o mdłości
zgrają niedoszłych adwokatów. Ech, Flem, pomyślał, ależ z ciebie hipokryta! Przecież sam teraz szukasz dostępu do tych, którymi tak gardzisz i cieszysz się, że masz wśród nich jednego, z którym możesz bez skrętu kiszek porozmawiać. Senator upuścił podniszczoną, wypchaną czarną teczkę koło drzwi i ruszył przez pokój, by powitać gościa. Uścisnęli sobie ręce, a potem senator objął Fleminga i serdecznie uściskał. Baliśmy się już o ciebie, stary byku - powiedział. - O ciebie i o Patricię. Czy ona jest tu z tobą? Została w San Francisco. U niej wszystko w porządku. A jak się czuje Pick? Jest w Pensacola, uczy się latać. Myślałem, że wiesz o tym? Wiem, że był w Waszyngtonie, jadłem z nim nawet obiad jakieś sześć, siedem dni temu. Ale nie pożegnał się ze mną - w głosie senatora zabrzmiało rozczarowanie, może nawet lekki żal. W końcu znał Picka od urodzenia. Dick, gdybyś był podporucznikiem, miał dwadzieścia dwa lata i dostał dwa dni wolnego to wolałbyś je spędzić ze starym wuj- 36 W.E.B. GRIFFIN ciem-politykiem, czy poszedłbyś na panienki? - zapytał z uśmiechem Flem. Senator także się uśmiechnął. - Wszystko rozumiem, ale czy nie mógłby między jednym a dru gim numerkiem wyrwać dla mnie chociaż kwadransa? - Wstał i pod szedł do antycznego barku pełnego butelek. - O, marzyłem o tym już od dwóch godzin. Tobie też? Fleming pokazał prawie pełną szklankę na znak, że na razie dziękuje. Senator nalał sobie pół szklanki Johnnie Walkera Black Label, wrzucił kostkę lodu i prysnął odrobinę wody sodowej z oplecionego drucianą siatką syfonu. Przez tych cholernych Niemców i ich pieprzone U-Booty zaczyna już tego brakować - powiedział senator, wznosząc szklankę. Mam jeszcze czterysta jedenaście skrzynek - odparł Pick-ering. - Jak będziesz grzeczny, to rozważę możliwość odłożenia paru dla ciebie. Fowler popatrzył na niego z zaciekawieniem. To zapasy z „Princess", „Destiny" i „Enterprise" - wyjaśnił Pick-ering. „Pacific Princess" o wyporności 51.000 ton była nowoczesnym liniowcem pasażerskim, flagową jednostką Pacific & Far Eastern Ship-ping Corp. „Pacific Destiny" i „Pacific Enterprise", po 44.500 ton wyporności, były nie mniej nowoczesnymi, nieco mniejszymi i wolniejszymi, ale jak wielu twierdziło, bardziej luksusowymi statkami pasażerskimi. To dlatego przyjechałeś? Marynarka znowu chce ci je zabrać? Słuchaj, Flem... Pickering podniósł rękę, uciszając go. Sprzedałem je. Rozumiem. Zmusili cię? Nie. Myślę, że spokojnie wygralibyśmy z nimi w sądzie, gdy? by próbowali. Marynarka mogłaby je zarekwirować, ale nigdy nie zmusiliby mnie do ich sprzedania. Senator Fowler nie zgadzał się z nim, ale nie przerywał. Gdybyś mnie o to podejrzewał, to z góry mówię, że nie kierowały mną pobudki patriotyczne - ciągnął Pickering. - To było raczej działanie we własnym dobrze pojętym interesie, rezultat olśnienia. O? Czy też jeszcze inaczej, wizji przyszłości. Teraz to już nie rozumiem. - Właśnie przypłynęliśmy do domu z Hawajów przez Seattle - przerwał na chwilę i upił łyczek ze szklanki. - Płynęliśmy na „Destiny", osiągając średnią prędkość 27 węzłów. Cała podróż zajęła nam sto dwadzieścia godzin... Szybki rejs - przerwał Fowler, przeliczając w myśli. - Jakieś pięć i pół dnia. Zgadza się. No więc przepłynęliśmy tyle, sprawdzając, czy to prawda, że szybki liniowiec pasażerski może uciec okrętom podwodnym. No i co? To się nie potwierdziło? Przecież dopłynąłeś. Potwierdza się, ale tylko pod warunkiem, że gdzieś po drodze nie ma żadnego okrętu podwodnego zaczajonego na trasie. To, że dopłynęliśmy, dowodzi więc tylko tego, że po drodze nie było żadnych japońskich okrętów podwodnych. Dobrze, niech ci będzie. W czasie postoju w Seattle przejeżdżałem koło zakładów Boeinga i widziałem długie rzędy wielkich, czterosilnikowych bombowców B-17*, które są zdolne pokonać odległość do Honolulu w dwanaście godzin. Aha - zgodził się Fowler. Miał już okazję przelecieć się kiedyś B-17 i samolot ten też wywarł na nim ogromne wrażenie. -Tymi samolotami można będzie podobno wygrać tę wojnę.
Pickering na chwilę odszedł od tematu. - Słyszałeś Dick, że jakiś kretyn kazał poustawiać wszystkie B-17 na Hawajach w równe rządki, żeby Japońcom było wygodniej je rozwalić? Fowler pokręcił głową z niedowierzaniem i obrzydzeniem zarazem. Tak, Flem, słyszałem. 1 na Filipinach też. Chryste, dorwali nas naprawdę z opuszczonymi portkami. Rozmawiałem w barze z jednym z pilotów lotnictwa Armii. Powiedział mi, że w czasie nalotu przyleciała ze Stanów eskadra B-17. Nikt o nich nie uprzedził, więc zdrowo oberwali z ziemi, a w ogóle wysłali ich w drogę bez amunicji do karabinów maszynowych. Tak, o tym też słyszałem. Tak czy inaczej, patrząc na te B-17 w Seattle doznałem olśnienia. Pomyślałem, że może po wojnie uda się je jakoś przystosować do wożenia pasażerów i, zakładając, że wygramy tę wojnę, to będzie chyba sposób, w jaki ludzie będą chcieli podróżować na Hawaje albo do Europy. Dwanaście godzin na Hawaje! Toż to bije na głowę najszybsze nawet statki. 5 Boeing B-17 Flying Fortress (Latająca Forteca) - czterosilnikowy średniopłat, bombowiec strategiczny o bardzo silnym uzbrojeniu obronnym, podstawowy typ bombowca dalekiegc zasięgu lotnictwa Armii w pierwszych latach wojny. W późniejszym okresie wyparty ze służby na Pacyfiku przez samoloty B-24 Uberator i B-29 Superfortress, ale w Europie dc końca wojny podstawa uzbrojenia dywizjonów bombowych 8. Armii Powietrznej [przyp. tłum.]. 38 W.E.B. GRIFFIN Skoro już o tym mówimy, Howard Hughes proponuje zbudowanie samolotu, uważaj, ze sklejki, który ma umożliwić przerzucenie przez Atlantyk czterystu żołnierzy naraz. To na razie ściśle tajne. A widzisz. Teraz już rozumiesz, o czym mówię? Obawiam się mój drogi, że dni liniowców pasażerskich są policzone. A skoro Marynarka zaproponowała uczciwą cenę za moje statki, to je sprzedałem. Uczciwą cenę? Bardzo uczciwą, rzekłbym nawet. W końcu płacą nie ze swojej kieszeni, tylko z podatków, to co sobie będą żałować? Wszystkie sprzedałeś? Na razie tylko flotę pasażerską, statki transportowe sobie zostawię i nie sprzedam Marynarce za chińskiego boga. Jak będą mnie próbowali zmusić do ich sprzedaży, to zaciągnę ich choćby do Sądu Najwyższego i wygram. No i stąd mam ten zapas szkockiej. Poza tym mogę spróbować zrobić dobry interes na srebrnej zastawie z monogramami z jadalni pierwszej klasy. Senator zachichotał. Wręcz trudno mi uwierzyć w to, że pozwolili ci cokolwiek z nich zabrać. Mnie też. No i co teraz zrobisz z taką kupą pieniędzy? Jak to co? Przepuszczę jak najszybciej, zanim ten sukinsyn z naprzeciwka wymyśli nowy podatek, żeby mnie z nich ograbić. Ależ mój drogi panie - odparł z udawanym oburzeniem senator - mówi pan o swoim prezydencie i zwierzchniku sił zbrojnych. Właśnie to miałem na myśli. A tak poważnie, to kazałem maklerom kupić ile się da akcji Boeinga, Douglasa i wszelkich dostępnych linii lotniczych. Chyba będę chciał potem założyć własną linię lotniczą. - Żeby po wojnie Pick mógł ją przejąć? Pickering spojrzał mu prosto w oczy. A pewnie. W końcu dlaczego nie? Staram się nie brać innej możliwości pod uwagę. Nie wiem dlaczego mi jakoś niezręcznie to mówić, ale modlę się za niego, Flem. Dziękuję - odparł Pickering. - Ja też. Skoro więc nie przyjechałeś z powodu statków, co cię sprowadza do naszego kochanego bagienka? - zapytał senator, by po chwili ciszy zmienić temat. Znasz może prawnika z Wall Street, nazwiskiem William Do-novan? Znam. Wiesz może co on teraz porabia? Pewnie że wiem, w końcu to od nas dostaje na to pieniądze - senator podszedł do barku. - No, co Flem, dojrzałeś do jeszcze jednego? Dzięki, Dick. Myślisz, że byłbyś dobrym szpiegiem? Nie. To po co chcesz się widzieć z Donovanem? To on chce się ze mną widzieć. Dzwonił do mnie, raz tuż przed siódmym grudnia, a potem jeszcze dwa razy, do Honolulu i przedwczoraj do Frisco. Załatwił mi przelot z priorytetem.
Wiesz, czym on się zajmuje? Myślałem, że może od ciebie się dowiem. Fowler wrócił do napełniania szklanek i po chwili podał jedną z nich Flemingowi. Objął urząd Koordynatora Informacji, to pomysł Roosevelta. Robi to za dolara rocznie. Z nazwy i składu sądząc, to jakaś komórka propagandowa, tak? Takie ma pewnie robić wrażenie. U Donovana pracuje Robert Sherwood, dramaturg, jeszcze paru ludzi z tych kręgów, którzy zajmują się propagandą. Mają swoją siedzibę w budynku Krajowego Instytutu Zdrowia. Ale tu nie chodzi o mydlenie oczu, Flem, to jest instytucja wywiadowcza. Prócz tych pajaców Bill ma zespół ekspertów, jest ich na razie dziewięciu, czy dziesięciu, a chce mieć dwunastu, którzy mają opracowywać wszystkie informacje zbierane przez wszystkie służby wywiadowcze. No wiesz, Dwójkę Armii, Biuro Wywiadu Marynarki, FBI, Departament Stanu i każdego, kto jeszcze wtyka nos w nie swoje sprawy. Oni mają zbierać te informacje, a potem próbować wyciągać z nich to, co najważniejsze i przekazywać prezydentowi. Nie bardzo rozumiem - przyznał Pickering. Donovan twierdzi, i tu akurat się z nim zgadzam, że działalność instytucji wywiadowczych u nas jest zbyt jednostronna, każda z agencji działa jak koń pociągowy z klapkami na oczach. Każda z nich patrzy na wojnę tylko przez pryzmat swojego rodzaju wojsk czy służby. - Przerwał na chwilę, jakby chcąc się upewnić, czy dotąd wszystko jasne. Pickering pokazał dłonią, że może kontynuować. - Na przykład, powiedzmy że wywiad Marynarki dowiedział się, że Niemcy założyli na Grenlandii stację meteorologiczną. Co zrobi Marynarka? Oczywiście będzie chciała wysłać pancernik, żeby ją zniszczył... - Ciekawe, jak oni by to chcieli zrobić. Przecież nasze pancer niki leżą na dnie po tym, jak ci idioci pozwolili Japończykom użyć ich jako tarcz strzeleckich. Mam mówić, czy nie? Przepraszam. Jeżeli masz zamiar pracować dla Billa albo gdziekolwiek indziej na państwowej posadzie, Flem, to musisz się nauczyć trzymać gębę na kłódkę. A co się stało z wolnością słowa? Wyleciała przez to samo okno, przez które miłościwie nam panujący prezydent wyrzucił przyrzeczenie, że nasi chłopcy nie będą więcej walczyć na obcej ziemi. - Jeszcze dla niego nie pracuję - zastrzegł się Pickering. Fowler pokręcił głową z uśmiechem, a potem wrócił do przer wanej myśli. - Jak mówiłem, jeżeli Marynarka zatrzyma tę wiadomość dla siebie, to zastosuje swoje rozwiązanie. Gdyby się o tym dowie działo lotnictwo Armii, być może dużo mniejszym kosztem i zna cznie szybciej dało by się polecieć tam i rozwalić te budy bom bami. Rozumiesz? Pickering pokiwał głową. Więc Donovan mówi, że jeżeli tego typu informacje przejdą przez ręce tych jego ekspertów, on ich nazywa Dwunastoma Apostołami, to oni je mogą zanalizować, porównać z tym, co wiadomo o danej sprawie innym i zaproponować najlepsze rozwiązanie. Innymi słowy, w tym przypadku, podać lotnictwu namiary tej stacji, żeby ją zbombardowało. Brzmi całkiem sensownie. Tak, to prawda, ale myślę że nic z tego nie wyjdzie. Dlaczego? Głównie ze względu na ostrą konkurencję między wywiadami. A teraz jeszcze do gry włączył się J. Edgar Hoover i FBI. Zanim pojawił się Donovan, Hoover myślał, że jeżeli dojdzie do wojny, to on będzie kierował wywiadem. A Edgar potrafi być bardzo niebezpieczny dla kogoś, kto nadepnie mu na odcisk. Ale słyszałem, że to właśnie Donovan załatwił Hooverowi stołek dyrektora FBI. To było wczoraj. W Waszyngtonie liczy się to, co zrobisz dla mnie dzisiaj i jutro, wczoraj to już prehistoria. Reasumując, na razie wygląda na to, że wszyscy dobyli noży i już sięgają Dono-vanowi do gardła. Stawiam na to, że Billowi uda się przeżyć, ale zdarzało mi się już mylić. Kto by pomyślał, panie senatorze - z jadowitym uśmiechem podjął temat Pickering. Mówię ci to wszystko, żebyś wiedział, w co wchodzisz, gdybyś się jednak zdecydował dla niego pracować. Kiedy macie się spotkać? Chciał zjeść dziś ze mną kolację, ale nie byłem w nastroju i powiedziałem, że wpadnę do niego do biura jutro rano. Jezu, Flem, ileż ty się jeszcze musisz nauczyć o polityce. A co, miałem natychmiast przybiec do niego i wylewnie dziękować za możliwość zjedzenia kolacji z tak wybitną osobistością? Tak. Tak właśnie powinieneś zrobić.
Pieprzę go. Dla mnie jest jeszcze jednym przepłacanym pier-dzistołkiem. Lepiej, żeby się nie dowiedział o tej opinii. Zna ją od lat, osobiście mu ją przekazałem. Naprawdę? - zapytał senator, ale z tonu, jakim mówił Pick-ering wnioskował, że rzeczywiście tak być musiało. Kiedyś reprezentował w Międzynarodowej Izbie Morskiej moją firmę, kiedy tankowiec Pacific & Orient zderzył się z moim „Ha-waiian Traderem". To nie do uwierzenia, jakiego sobie zażyczył honorarium. Mam nadzieję, że zapłaciłeś? .- Zapłaciłem, ale najpierw zadzwoniłem do niego i powiedziałem co o nim i jemu podobnych myślę. Chryste, Flem, ty jesteś niemożliwy - zaśmiał się senator. My tu sobie gadu, gadu, a mnie żołądek przysycha do pleców. Przez całą podróż z Nowego Jorku nie zdołałem się dopchać nawet do wagonu klubowego, nie mówiąc o restauracyjnym. Cały dzień żyję na bułce z samolotu i paru zakąskach. Masz jakieś plany na dziś wieczór? Fowler pokręcił głową. - Zanim uszczęśliwiłeś mnie swoją obecnością, planowałem przyjść, zdjąć buty, walnąć się na kanapkę, a potem zadzwonić na dół po coś do jedzenia. Rozległo się pukanie do drzwi. To był Max Telford. Wejdź Max, pan senator właśnie miał zamiar skorzystać z usług twojej służby hotelowej. Przyprowadziłem kogoś ze sobą - powiedział Telford, przepuszczając rosłego Murzyna w wykrochmalonym stroju kucharskim, który wtoczył do pokoju wózek załadowany srebrnymi pół- miskami z takimiż pokrywami. Witaj, Jefferson - powiedział Pickering, przechodząc przez pokój, by podać mu rękę. - Co tam u ciebie? Słyszałem, że pracujesz w Nowym Jorku? Już nie, proszę pana. Od trzech miesięcy pracuję tutaj - odpowiedział kucharz. - Usłyszałem, że pan przyjechał, więc pomyślałem, że może miałby pan ochotę na coś więcej niż tylko krakersy z serem. Wspaniale, właśnie mówiłem senatorowi, że umieram z głodu. Znasz senatora, Jeff? Wiem kim jest pan senator. Dick, to jest Jefferson Dittler. Jeffersonowi udało się to, na czym połamała zęby Patricia: udało mu się nauczyć Picka zmywania naczyń. O, tak, miał mnóstwo naczyń do treningu - z uśmiechem wspomniał Jefferson. - A potem nauczyłem go też trochę gotować. A, to ja o panu słyszałem - powiedział senator ściskając dłoń kucharza. - To pan nauczył Picka przygotowywać ser na fon-due w mikserze? To miała być tajemnica zawodowa. No cóż, w takim razie Pick ją złamał i nauczył tej sztuczki moją żonę. Mimo to Pick jest wspaniałym chłopakiem. Pickering wrócił do nich od barku i podał Dittlerowi szklaneczkę ciemnego burbona. Proszę, to ten swój ulubiony bimber ze sfermentowanego ziarna, destylowany w brudnej beczce w jakiejś dziurze w Kentucky. Właśnie dlatego jest taki dobry - odparł kucharz. - Sekretem jego niepowtarzalnego smaku jest właśnie ten brud z beczki. - Wzniósł szklaneczkę. - Za Picka. Niech go Bóg prowadzi. Za Picka - powtórzył senator i wypili. Fleming Pickering zaczął zaglądać pod srebrne przykrywki. Hmm, dobre, bardzo dobre - mruknął, po czym odwrócił się do reszty towarzystwa. - Oto jeszcze jeden dowód na to, że skromny człowiek pod warunkiem posiadania równie wysokiej inteligencji co moja, wie jak należy wychowywać dzieci, by mieć z nich pociechę i jeszcze na tym zarobić. Jefferson nigdy nie robił dla mnie takich specjałów, zanim mu nie podesłałem Picka do szorowania garów. To dobry chłopak. Bardzo inteligentny - powtórzył Dittler i dodał tonem świadczącym o tym, że z całych sił chce uwierzyć w to, co mówi. - Dobrze mu będzie w piechocie morskiej. Budynek F, baza lotnictwa Marynarki Anacostia, Waszyngton, 3 20 grudnia 1941 roku Rozmowa między Flemingiem Pickeringiem a pułkownikiem Williamem J. Donovanem, Koordynatorem Informacji prezydenta Stanów Zjednoczonych nie przebiegła pomyślnie. Zaczęło się od tego, że Pickering spóźnił się na umówiony termin, wyznaczony na 9.45 i gdy wreszcie przebiwszy się przez korki, dotarł do biura o 9.51, dowiedział się, że pan pułkownik zdecydował się
przystąpić do wykonywania następnego punktu swego napiętego terminarza i pan prezes będzie musiał chwilę zaczekać. Chwila przeciągnęła się do niemal godziny, w ciągu której Fleming oddawał się pasjonującej lekturze starego numeru „Time'a", leżącego na biurku w sekretariacie. Nie przywykł do takiego traktowania i ten stracony czas wpędził go w rozdrażnienie. Kiedy wreszcie dostąpił zaszczytu spotkania z Donovanem okazało się, że ten wcale nie widzi Pickeringa w roli jednego z Dwunastu Apostołów, jak sobie wyobrażali z Fowlerem, ale zaledwie asystenta jednego z nich. Co gorsza, podał mu jego nazwisko. Pickering znał go, zarówno osobiście, jak i zawodowo. Był bankierem i to dobrym, związanym blisko z zagadnieniami finansowania spółek żeglugowych. Tyle, że jak się wydawało Pickeringowi, Stany Zjednoczone nie zamierzały otwierać nowej, dochodowej linii żeglugowej, ale wygrać wojnę. W ocenie Pickeringa wygranie tej wojny, która nagle stała się drugą wojną światową, wymagać będzie przerzucania niesłychanych ilości sprzętu wojennego, bez względu na koszty, do każdej zakichanej dziury zdolnej przyjąć na brzeg ładunek, w dodatku w najgorszych z możliwych warunków. To pociągało za sobą dwa główne zagadnienia - po pierwsze, trzeba było zapewnić bezpieczne przewiezienie ładunku i chronić statki przed atakami z powietrza, wody i spod wody. To było bez wątpienia zadanie dla Marynarki i żaden cywilny mędrek w tej dziedzinie prochu nie wy- myśli. Drugie zagadnienie, nie mniej ważne dla wygrania wojny, to organizacja przeładunku i bunkrowania w portach przeznaczenia. Nie ma bowiem sensu przeprowadzać kosztem ciężkich strat konwoju, którego nie można rozładować i który nie może wrócić. Ładunek jest bezużyteczny, póki spoczywa w ładowni statku, a co komu po statku bez paliwa. To działało w obie strony, nieprzyjacielowi trzeba także uniemożliwić korzystanie z wód i portów, ale żeby tego dokonać, trzeba było znać je na tyle, by wiedzieć, co unieruchomić i jak, żeby nie mógł sprowadzać posiłków i zaopatrzenia. Jeżeli więc Donovan miał zanieść prezydentowi sensowne opracowanie na temat sytuacji transportu morskiego, to powinien się tym zająć ktoś, kto mógłby wyciągać wnioski na podstawie własnych doświadczeń, innymi słowy, ktoś kto z morzem miał w życiu do czynienia trochę dłużej, niż w czasie kilku podróży morskich na „Queen Mary", ekspert od przeładunku i żeglugi, a nie od rubryk „winien" i „ma". Ktoś taki jak on sam, na przykład. Fleming Pickering nigdy nie grzeszył zbytnią skromnością, ale to stwierdzenie było prostym stwierdzeniem faktu, a nie manifestacją nadmiernie rozbuchanego ego. Zawsze kiedy podróżował statkiem P&FE,,ale i tuzina innych linii, przyznawano mu przywilej mostka i tytułowano „kapitanem". Nie była to czysta grzeczność względem bogatego armatora. W roku 1919, świeżo po powrocie 44 W.E.B. GRIFFIN z Francji i ślubie, ku przerażeniu i konsternacji teściów, syn i wnuk właścicieli P&FE zamustrował na frachtowiec firmy jako pomocnik palacza. Wzorem dziada i ojca, własną pracą awansował z pokładu na mostek, by w końcu na tydzień przed dwudziestymi szóstymi urodzinami zdać egzaminy na stopień kapitana żeglugi wielkiej oceanicznej. Był pierwszym oficerem na „Pacific Vaga-bond", gdy w piątym dniu rejsu z Auckland do Manili radiooperator przyniósł mu na mostek depeszę, że ojciec zmarł na zawał serca i że nadzwyczajne walne zgromadzenie akcjonariuszy (czyli matka) jednogłośnie mianowało go prezesem rady nadzorczej. Pickering próbował to wszystko wyjaśnić Donovanowi, ale bez skutku. Widząc, jaki kierunek przybiera rozmowa, Flem nie był specjalnie zaskoczony, gdy wreszcie Donovan spojrzał znacząco na zegarek i powiedział mu, w bardzo grzecznych słowach, coś co dałoby się streścić mniej więcej tak: „albo będziesz doradcą mojego bankiera albo spadaj". To było do przewidzenia: bankier był kumplem Billa z Wall Street, więc trudno wymagać od niego, żeby zrozumiał to, co mu tłumaczył Pickering. Zresztą Pickering nawet był zadowolony z takiego rozwoju wypadków - ostatnie czego pragnął, to toczyć tę wojnę zza biurka w tej Sodomie nad Potomakiem. - Generał Mclnerney prosi, panie Pickering - powiedział nie nagannie ogolony, schludny i wyprostowany podporucznik piecho ty morskiej. - Proszę za mną. Generał brygady D. G. Mclnerney wstał i wyszedł zza biurka, gdy Pickering wszedł do jego gabinetu. Na jego upstrzonej baretkami bluzie mundurowej widniały złote skrzydła pilota Marynarki. A, to wy, kapralu Pickering - rzekł. - Aleście się zestarzeli! Cześć, stary łysolu - odparł Pickering. - Jak ci się wiedzie? Obaj panowie nie poprzestali na uścisku dłoni, rzucając się sobie w ramiona. Dwaj starsi panowie, którzy zaprzyjaźnili się jako nastolatkowie, promienieli radością spotkania. Właściwie trochę jeszcze wcześnie, ale niech tam. Charlie, przynieś nam butelkę czegoś dobrego i dwie szklanki. Tak jest, panie generale - odpowiedział adiutant z lekka oszołomiony tym wybuchem serdeczności, a jeszcze bardziej tym, że ktoś ośmielił się mówić do generała per „stary łysolu". Z drugiej strony, słysząc nazwisko gościa nie powinien się temu bardzo dziwić. Jeszcze do zeszłego tygodnia generał miał „nadetatowego adiutanta" nazwiskiem Malcolm Pickering, a to był zapewne jego ojciec, z którym, jak mówił generał, łączyła go przyjaźń jeszcze od czasu walk we Francji, w czasie poprzedniej wojny.
Pick to fajny chłopak, Flem - powiedział generał, posadziwszy gościa na nieco zużytej kanapce w gabinecie. - Miałem cholerną ochotę go u siebie zatrzymać. Jestem ci bardzo wdzięczny za wszystko co dla niego zrobiłeś, Doc. A tam - lekceważąco machnął ręką generał. - Korpusowi bardziej potrzebni są piloci niż oficerowie kasynowi, a taki los szykowały Pickowi te gryzipiórki z kadr. Niemniej dziękuję ci. Tak, a wiesz co? Zadzwoniłem tam, do Pensacola, żeby się upewnić, że go tam z kolei nie wetkną do kasyna i wiesz kto jest jego współlokatorem? Chłopak Jacka Steckera, który dopiero co skończył West Point. I co ty na to? Fleming Pickering nie miał pojęcia o kim mówi Mclnerney i to odbiło się na jego twarzy. Nie pamiętasz Jacka Steckera? Plutonowego? Tego, co dostał Medal Honoru za Las Belleau?* A, czekaj, takiego chudzielca z Pensylwanii, tak? Jak myśmy go nazywali? Holender, czy jakoś tak? No, właśnie tego. Zawsze się zastanawiałem, co się z nim stało. Ależ to był kawał twardziela! Adiutant wrócił i podał im szklaneczki whisky. Zdrówko! - powiedział generał i opróżnił swoją duszkiem. Za stare czasy - odparł Pickering i poszedł w jego ślady. Jack został w Korpusie - kontynuował generał. - Chcieli go wysłać do Annapolis. Rany, on był przecież w naszym wieku, gdyby skończył szkołę, przyjęli by go na pewno na stałe, ale on się chciał żenić i nie poszedł do szkoły. Jeszcze do niedawna był starszym sierżantem sztabowym w Quantico. Był? Teraz awansowali go na kapitana i wylądował w San Diego. I teraz nasze dzieciaki są podporucznikami. Jezu, Doc, jaki się nagle stary poczułem! Jack miał dwóch chłopaków. Jego starszy 7 grudnia poszedł na dno z .Arizoną". - Boże! Popatrzyli na siebie przez chwilę bez słowa, w końcu Mclnerney wzruszył ramionami, a Fleming rozłożył ręce w geście bezsilności. - Co cię sprowadza do Waszyngtonu, Flem? - zmienił temat ge nerał. - Tak się zawsze wstrząsałeś na samą myśl o tym miejscu? * Las Belleau - masyw leśny porastający pasmo wzgórz we wschodniej Francji, miejsce ciężkich walk na jesieni 1918 roku. System niemieckich umocnień polowych, stworzony vi oparciu o te wzgórza, zostat przełamany przez okupiony krwawymi stratami szturm brygady piechoty morskiej, wchodzącej w skład amerykańskiej 2. DP. Francuzi, pod wrażeniem brawury i poświecenia żołnierzy Korpusu, w 1919 roku nadali mu oficjalną nazwę Las Belleau im. Amerykańskiej Piechoty Morskiej [przyp. red.]. I dalej się wstrząsam. Zwłaszcza na widok niektórych mieszkańców tego przeklętego wężowiska. Szukam pracy. Co? Widziałem się dzisiaj z Dzikim Billem Donovanem. Posłał po mnie. To pewnie wiesz, co on kombinuje? Mniej więcej. A słyszałeś, że Roosevelt chce go zrobić generałem brygady piechoty morskiej? Jak to? Przecież on jest pułkownikiem wojsk lądowych? - zaprotestował Pickering. Tak, wiem. Ale się zajmuje tymi różnymi cichociemnymi interesami, a prezydent ma ostatnio lekkiego szmergla na punkcie brytyjskich komandosów. Wiesz, tych wojsk zajmujących się wojną podjazdową. Chce utworzyć amerykańską jednostkę komandosów i zastąpić nimi Korpus. Mam szczerą nadzieję, że do tego nie dojdzie. To czyste wariactwo! Powiedz to swoim wpływowym przyjaciołom, na przykład senatorowi Fowlerowi. Na pewno powiem. Tylko na mnie się nie powołuj. Daj spokój, Doc, to się rozumie samo przez się. Zdawało mi się, że zacząłeś mówić o tym, co masz zamiar robić dla Donovana. Nic. Zdecydowałem, że dla niego pracować nie będę. Nie masz dość roboty z prowadzeniem swojej firmy? Przecież od przewozów teraz zależy, czy wygramy albo przegramy wojnę. Pasażerskie statki, w każdym razie te duże, sprzedałem Marynarce, a frachtowce i tankowce pewnie wkrótce będę musiał wy-czarterować Marynarce albo Agencji Żeglugi. Niedużo już roboty przy nich zostało. To co zamierzasz? Dziwi mnie, że akurat ty o to pytasz. Nie słyszałeś, że kto raz został żołnierzem piechoty morskiej, pozostaje nim na zawsze? Mclnerney popatrzył na niego z wyrazem niedowierzania i niepokoju w oczach. Flem, ty chyba nie mówisz poważnie o powrocie do Korpusu, co?
Tak, mówię poważnie i mam szczery zamiar tak zrobić. Co w tym takiego dziwnego, że się patrzysz na mnie jak na kretyna? Flem, daj spokój, przecież ty odszedłeś z Korpusu w 1919 roku. I wtedy byłeś zaledwie kapralem. Do czegoś się na pewno przydam. W końcu, do cholery, kierowałem flotą 81 statków, ich załogami i infrastrukturą nabrzeżną. Jestem pewien, że człowieka z twoim doświadczeniem Marynarka albo kwatermistrzostwo Armii przyjmie z otwartymi ramionami. Nie chcę być pieprzonym marynarzem. Zastanów się, Flem, mówię ci jak jest. To mów wyraźniej, bo jak na razie jak byłem ciemny, tak jestem. Z twoją wiedzą i twoim doświadczeniem w prowadzeniu przedsiębiorstwa żeglugowego, w przesyłaniu ciężkich ładunków morzem z jednego miejsca w drugie, pasujesz jak ulał do Szefostwa Transportu Marynarki. To właśnie Marynarka zajmuje się takimi rzeczami dla Korpusu. Myślę, że mógłbym też być niezłym oficerem zaopatrzeniowym, czy kwatermistrzem dywizji. Człowieku, kwatermistrz dywizji to co najmniej podpułkownik, a zwykle pułkownik! Ty wiesz ile trzeba było zachodu, żeby przepchnąć awans starego Steckera na kapitana? Gwardia pałacowa o mało zawału nie dostała, a przecież on jest w służbie czynnej i tylko awansował ze starszego sierżanta sztabowego na kapitana. Wyobrażasz sobie, jaki będzie wrzask, jak ktoś zaproponuje, żeby cywilowi z ulicy, który kiedyś tam był kapralem, dać na dzień dobry podpułkownika? Chcę zacząć od samego dołu. Nie muszę zaczynać od podpułkownika. O rany - zaśmiał się generał. - Ty chyba naprawdę w to wierzysz. Tak, wierzę. Czyli co, od kapitana? Od majora? To jest ten twój sam dół? A dlaczego nie? Flem, kiedy ostatnio"ktoś kazał ci coś zrobić, wydał ci rozkaz? Myślę, że nadal potrafiłbym podporządkować się rozkazom, ale zdaje mi się, że tu tylko tracę czas. Chcesz usłyszeć ode mnie, starego kumpla, prawdę, czy wolisz usłyszeć jakieś pierdoły od któregoś gryzipiórka? Zależy jakie to będą pierdoły. No więc usłyszysz, że są po prostu zachwyceni twoją uprzejmą ofertą, a potem dadzą ci majora i powierzą odpowiedzialne stanowisko czasowo pełniącego obowiązki nadetatowego asystenta zastępcy dowódcy do spraw prostowania łyżek bazy zaopatrzeniowej Korpusu w Barstow. Tam będziesz mógł wnieść decydujący wkład w wysiłek wojenny narodu, prostując łyżki po kres dni swoich. Flem, ty chcesz znowu wziąć karabin na ramię i pójść na wojnę, a to po prostu niemożliwe. Chyba że pójdziesz do Marynarki. Im byś się naprawdę przydał. 48 W.E.B. GRIFFIN A pieprzyć Marynarkę! - powiedział Pickering wstając. Mclnerney popatrzył na niego zbolałym wzrokiem. Chyba zrobiłem z siebie niezłego idiotę, co Doc? Nie, naprawdę nie. Przykro mi, że... No, że jest jak jest. Nic to. Zawsze mam mój patent kapitański. W końcu jeszcze parę statków mi zostało. Lepiej wozić ropę po morzu niż być, jak ty to powiedziałeś? Czasowo pełniącym obowiązki asystenta za- stępcy dowódcy do spraw prostowania łyżek. Pewnie że tak, Flem. Ale mówię ci wciąż, a ty nie słuchasz, że Marynarka by cię przyjęła z otwartymi ramionami. A ja ci ciągle na to odpowiadam, a ty nie słuchasz, że ja pieprzę Marynarkę. Generał zaśmiał się. No, dobra Flem, zrób to po swojemu. Ale w tej wojnie oni naprawdę są po naszej stronie. W takim razie niech nas Bóg ma w swojej opiece. Ja już widziałem, co oni potrafią. Byłem w Pearl Harbor w czasie nalotu. Czy to fair obarczać tylko Marynarkę winą za Pearl Harbor? Jak nie ich, to kogo? - odparł Pickering, podając rękę generałowi. - Dziękuję, że znalazłeś dla mnie czas, Doc I jeszcze raz za to, co zrobiłeś dla Picka. Jak ty byś miał dwadzieścia jeden lat, to też bym cię wysłał do szkoły lotniczej, nie ma o czym gadać. Odzywaj się czasem, Flem. Hotel „Foster Lafayette", Waszyngton, 20 grudnia 1941 roku 4
- Dziękuję bardzo - uprzejmie powiedział Fleming Pickering, a potem delikatnie położył słuchawkę na widełki jednego z dwóch telefonów stojących na stoliku w salonie apartamentu senatora Fowlera. A niech was wszystkich jasna cholera! - dodał, już mniej uprzejmie. Właśnie dowiedział się w biurach linii lotniczych Trans World Airlines i Pan American, że pomimo iż ma bilet lotniczy na trasę z Nowego Jorku przez Chicago i Denver do San Francisco, to nie może dostać miejsca, bo wszystkie zajęli pasażerowie z pierwszeństwem przelotu. Wyjaśnił, że przecież miał priorytet na przelot do Nowego Jorku, a teraz tylko chciał wracać, ale dowiedział się w TWA, że to bez znaczenia. Na podróż powrotną potrzebował kolejnego priorytetu. A to pieprzony skurwysyn! - zaklął znowu, gdy rozważył sytuację, w której się znalazł. Miał na myśli Donovana. To była jego wina. On powinien mu zapewnić priorytet na powrót, skoro ściągnął KONTRATAK 49 go tutaj z priorytetem. Nie podejrzewał, żeby ten skurczybyk był na tyle złośliwy, żeby osobiście kazać cofnąć mu priorytet po tym, jak ich poranna rozmowa obrała niepomyślny dla niego przebieg, ale wszystko było możliwe. Tak czy inaczej, cofnął ten cholerny priorytet, czy tylko zapomniał mu go przyznać, efekt był taki, że jeżeli nie chciał się cztery dni telepać pociągiem, co oznaczało spędzenie tych czterech dni na fotelu, bo kuszetki też były zarezerwowane dla pa- sażerów z priorytetem, to musiałby teraz zadzwonić do tego sukinsyna i uniżenie błagać o ten pieprzony świstek. Donovan bez wątpienia dałby mu go. Ale równie niewątpliwe było, że z przyjemnością wykorzystałby tę okazję, by mu palnąć mówkę o tym, że priorytety są nadawane ludziom, którzy wnoszą znaczący wkład w wysiłek wojenny narodu, a nie jednostkom aspołecznym, które swoje własne ambicje i interesy stawiają ponad dobrem wspólnym, odmawiając służby Koordynatorowi Informacji na miejscu, które on im wyznaczył. Flemingowi przyszło do głowy jeszcze jedno rozwiązanie: Fowler pewnie mógłby mu to załatwić. Dick był przecież politykiem, a wiadomo, że w każdym prawie, które ta banda uchwala, zawsze zostawia sobie jakąś furtkę, dbając przede wszystkim o własne interesy. Tak pewnie było i w tym przypadku - jeżeli upoważnili rząd do wprowadzenia systemu priorytetów, mającego regulować komunikację, zadbali na pewno w pierwszym rzędzie o siebie. Zaraz jednak pomyślał, że może rzeczywiście odmawiając pracy dla rządu okazał się świnią i priorytet mu się nie należy, a gdyby to sobie załatwił przez protekcję znajomego senatora, mógł go pozbawić jakiegoś dzielnego żołnierza w drodze na wojnę z Japońcami. No ale on przecież też w końcu nie jechał do Kalifornii na plażę. Tam była jego firma żeglugowa, a siedząc tu, nie mógł nią kierować. Dalsze rozważania przerwało pukanie do drzwi. Pickering popatrzył na drzwi, a potem na zegarek. Pewnie Dick Fowler. Ale po diabła Dick Fowler pukałby do własnych drzwi? - Proszę. To był Max Telford. \ Cześć, Max. Co słychać? Mam pewną delikatną sprawę, którą, jak sądzę, powinienem panu przedstawić - zaczął dość niepewnie Telford. Czy to może zaczekać aż nam naleję po jednym? Miałem dziś paskudny dzień i to by mi dobrze zrobiło. Mnie chyba też - powiedział Telford. - Dziękuję. Szkocka? Tak, dziękuję. Pickering podał mu drinka, a Telford wręczył mu damską torebkę z czerwonej skóry. 50 Co to takiego? Ta torebka należy do panny Ernestine Sagę. Ernestine Sagę była córką koleżanki pani Pickering ze szkoły. Skąd ją wziąłeś? Panna Sagę zostawiła ją tu, opuszczając hotel. W środku jest portfel i parę drobiazgów. Nie bardzo rozumiem... Ona... hmm, nie była zameldowana w hotelu, panie Pickering - ostrożnie zaczął wyjaśniać Telford. Była tu z Pickiem? - Oczy Pickeringa zajaśniały radością. Bardzo lubił Ernie, a obie rodziny od lat w żartach usiłowały tych dwoje wyswatać. Tak, czy inaczej, to było głupie ze strony Picka. Ernest Sagę, ojciec Ernie, prezes American Personal Pfarmaceuti-cals, był tu stałym gościem i ktoś z personelu na pewno ich oboje rozpoznał. Nie, z jego przyjacielem, porucznikiem McCoyem. A, tak, znam go. Dobry chłopak.