zajac1705

  • Dokumenty1 204
  • Odsłony130 206
  • Obserwuję54
  • Rozmiar dokumentów8.3 GB
  • Ilość pobrań81 972

W.E.B Griffin -- Odznaka honoru 3 - Ofiara

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

W.E.B Griffin -- Odznaka honoru 3 - Ofiara.pdf

zajac1705 EBooki
Użytkownik zajac1705 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 158 stron)

W.E.B. Griffin Ofiara The Victim PrzełoŜyła Ewa Wojtczak

KsiąŜka ta jest fikcją literacką. Imiona, postaci, miejsca i wydarzenia są tworem wyobraźni autora albo wykorzystane zostały fikcyjnie i jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych osób, Ŝyjących bądź zmarłych, wydarzeń, firm, instytucji i miejsc jest całkowicie przypadkowe.

Dla emerytowanego sierŜanta Zebulona V. Caseya z Wydziału Spraw Wewnętrznych Departamentu Policji Miasta Filadelfia. On wie, za co.

Jeden W pociągu z Nowego Jorku do Filadelfii Charles czytał „Time’a”, a Victor — „The Post”. Charles miał trzydzieści trzy lata, ale wyglądał na dwadzieścia pięć. Victor liczył sobie trzydzieści pięć lat, lecz postarzała go typowo męska łysina. Obaj byli starannie ubrani w garnitury, rozpinane białe koszule i krawaty w ukośne pasy. Obaj mieli przy sobie aktówki. Kiedy steward przyszedł po raz pierwszy, po wyjeździe pociągu z tunelu w bagiennej okolicy New Jersey, Charles zamówił 7–Up. Usłyszał jednak, Ŝe mają jedynie sprite’a, a wówczas Charles tylko się uśmiechnął i rzucił: „Świetnie”. Victor zamówił czarną kawę, a gdy steward dostarczył im napój i kawę, wręczył mu pięciodolarowy banknot i polecił zatrzymać resztę. TuŜ za Trenton męŜczyźni poprosili o kolejnego sprite’a i czarną kawę, za które tym razem Charles dał stewardowi banknot pięciodolarowy, kaŜąc zatrzymać resztę. Obaj trochę Ŝałowali stewarda, który musiał w ten sposób zarabiać, utrzymując rodzinę — czy teŜ siebie samego — z tego typu napiwków. Kiedy konduktor oświadczył, Ŝe kolejna stacja to Filadelfia Północ, Charles otworzył aktówkę, schował do niej „Time’a”, po czym wstał, wziął z półki trencz od Burberry’ego i nałoŜył go. Następnie podał Victorowi jego płaszcz i pomógł mu go ubrać. W końcu zdjął z góry ich bagaŜe, w zasadzie identyczne torby w rączkami, i połoŜył je na niezajętym siedzeniu naprzeciwko nich. Przysiedli na moment, podczas gdy pociąg przejechał przez północno–wschodnią Filadelfię i zwolnił, zbliŜając się do stacji Filadelfia Północ. Victor spojrzał na zegarek, złotego patek philippe’a na pasku z jaszczurczej skórki. — Pięć po trzeciej — stwierdził. — Absolutnie punktualnie. — Słyszałem, Ŝe w Amtraku* w końcu się polepszyło — odparł Charles. Kiedy pociąg się zatrzymał, Charles i Victor poszli na tył wagonu, uśmiechnęli się do stewarda i wysiedli. Zeszli brudnymi schodami, przemierzyli jeszcze brudniejszy tunel i wreszcie znaleźli się na parkingu w pobliŜu North Broad Street. — Tam jest — powiedział Victor, wskazując kiwnięciem głowy sedana pontiaka, rocznik 1972. Gdy Victor dzwonił z Nowego Jorku, powiedziano mu, jakiej marki samochód będzie na nich czekał, w którym miejscu będzie stał i gdzie męŜczyźni znajdą do niego kluczyki: na lewej tylnej oponie. Podchodząc do pontiaka, obaj — Victor i Charles — wyjęli z kieszeni po parze rękawiczek ze świńskiej skóry i włoŜyli je. Parking poza nimi był pusty, co bardzo im odpowiadało. Victor kucnął i odszukał we wskazanym miejscu kluczyki, po czym otworzył drzwiczki od strony kierowcy. Sięgnął do środka, odblokował tylne drzwi za siedzeniem kierowcy. Postawił swoją torbę na tylnym siedzeniu, zamknął tylne drzwi, usiadł za kierownicę i zamknął swoje drzwi. W końcu otworzył Charlesowi przednie drzwiczki od strony pasaŜera. Ten wręczył swoją torbę Victorowi, który połoŜył ją sobie na kolanach. Gdy Charles juŜ wsiadł, odebrał torbę, postawił ją przed sobą na podłodze i zamknął drzwi. MęŜczyźni rozejrzeli się po parkingu. W zasięgu wzroku nie było nikogo. Charles pomacał pod siedzeniem i odchrząknął. OstroŜnie, tak aby nikt niepowołany nie mógł zobaczyć, co tam znalazł, wyjął strzelbę i połoŜył ją na torbie. ZauwaŜył, Ŝe to dwunastostrzałowy, półautomatyczny remington model 1100 z wentylowanym separatorem. Broń wyglądała na nową. Sprawdził, czy strzelba nie jest załadowana, po czym zasunął mechanizm. Znów poszukał pod siedzeniem i tym razem wyjął małą plastikową torebkę. Było w niej pięć nabojów do dubeltówki, marki Winchester Upland. — Siedem i pół — zauwaŜył z rozdraŜnieniem, a moŜe i pogardą w głosie. — No chyba Ŝe nie mógł znaleźć Ŝadnych innych — odburknął Victor. — Albo moŜe myśli, Ŝe kaŜdy nabój do dubeltówki pasuje do kaŜdej strzelby. — Prawdopodobnie chce mieć pewność, Ŝe trafię — mruknął Charles. — Woli, Ŝebym niczego nie przeoczył. TuŜ przed wyjazdem na lotnisko miałem od niego telefon. — I co ci powiedział? — Pytał, czy wszystko zrozumiałem. Powtórzył, Ŝebym nie przeoczył Ŝadnego drobiazgu. I po to tylko do mnie zadzwonił. — Co właściwie ten facet zrobił? — Wiem tyle, co ty — odparł Charles. — Słyszałem, Ŝe się gnojek usamodzielnił. Przywozi towar z Florydy i sprzedaje go Murzynom. — Nie wierzysz w to, prawda? — Wierzę, Ŝe facet mógł się skumać z czarnymi i obrabiać starego, ale nie sądzę, Ŝe z tego powodu wykonujemy tę robotę. — To jaki jest powód? — Nawet nie chcę go znać. — Ale co myślisz? — Gdyby pan S. był młodszy, powiedziałbym, Ŝe moŜe przyłapał drania na podkradaniu towaru. Tak czy owak, chodzi

o coś osobistego… Gdyby naprawdę złapał go na jakichś interesach… których tamten nie powinien robić… prawdopodobnie poradziłby sobie sam, czyli bez nas. — MoŜe tamten to jego krewniak albo ktoś bliski — zadumał się Victor — i stary nie chce, aby ktokolwiek wiedział, Ŝe on osobiście maczał w tym palce. — Powtarzam ci, Ŝe nie mam ochoty znać jego powodów. Pan S. powiedział mi, Ŝe tamten kręci własne lody i Ŝe skumał się z Murzynami, no więc tak właśnie myślę i kropka. Pan S. nie moŜe sądzić, Ŝe mu nie uwierzyłem albo Ŝe zrobiłem się wścibski i zacząłem zadawać niepotrzebne pytania. Załadował strzelbę. Zmieściły się tylko trzy naboje. — Cholera — warknął. Przeładował trzykrotnie, usuwając naboje, po czym odkręcił nasadkę magazynka i pociągnął za przedni koniec. Rozmontował go i ostroŜnie podwaŜył spręŜynę. Później podniósł kolbę strzelby i potrząsnął bronią, aŜ plastikowy pręt się wysunął. Było to zabezpieczenie magazynka, wymagane przez prawo federalne w strzelbach uŜywanych do polowania na dzikie ptactwo. Właśnie ono ograniczyło pojemność magazynka do trzech nabojów. Ponownie złoŜył strzelbę i załadował. Tym razem zmieściło się wszystkie pięć naboi — jeden w komorze i cztery w magazynku. Sprawdził, czy broń jest zabezpieczona, rozpiął zamek błyskawiczny torby, włoŜył strzelbę do środka, zasunął zamek i odłoŜył torbę na tylne siedzenie, a dokładnie — na leŜącą tam torbę Victora. — W porządku? — spytał Victor. — Jedźmy poszukać McDonalda — odparował Charles. — Przed ich restauracjami są zwykle automaty telefoniczne. — Chcesz teŜ hamburgera albo coś? — Jeśli ty weźmiesz — odrzekł Charles bez większego entuzjazmu. Victor opuścił parking, zapłacił za postój nieszczególnie trzeźwemu parkingowemu i pojechał do North Broad Street, gdzie skręcił w prawo. — Wiesz, dokąd jedziesz? — spytał Charles. — Byłem tu wcześniej — mruknął Victor. Osiem albo dziesięć przecznic za North Broad Street Victor znalazł McDonalda. Starannie zamknął samochód, gdyŜ okolica nie wyglądała na najbezpieczniejszą. Weszli do lokalu. Charles wrzucił do stojącego przy drzwiach pojemnika na śmieci plastikową torebkę po nabojach i zabezpieczenie magazynka. — Jak się lepiej zastanowiłem, to naprawdę jestem głodny — stwierdził Charles i zdjął rękawiczki ze świńskiej skóry. — Kup mi Big Maca, małe frytki i 7–Up. Jeśli nie mają 7–Up, weź sprite’a albo inny napój. Idę zadzwonić. Rozmowa nie zajęła mu duŜo czasu. Gdy wrócił, Victor nadal stał w kolejce, stanął więc obok niego i poczekał na hamburgery, które zaniósł do stolika, podczas gdy Victor za nie płacił. — Delaware Avenue 2184 — powiedział, kiedy Victor zjawił się przy stole. — Facet jest tam teraz i prawdopodobnie będzie aŜ do wpół do szóstej. Wiesz, gdzie to? — Na dole, nad rzeką. Tam to zrobimy? — Nie, gdziekolwiek chcemy, byle nie tam — wyjaśnił Charles. — Facet powiedział mi: „Nie tam ani nigdzie w pobliŜu”. — A z kim rozmawiałeś? — Z tym, kto odebrał telefon pod numerem, pod który kazał mi zadzwonić pan S. Nie spytałem faceta, kim jest. On powiedział: „Halo”, ja rzuciłem, Ŝe szukam pana Smitha, on mi odparł, Ŝe pan Smith jest na Delaware 2184 i będzie tam prawdopodobnie do wpół do szóstej, spytałem zatem, czy jego zdaniem mogę tam zrobić z panem Smithem moją transakcję, on odrzekł: „Nie tam ani nigdzie w pobliŜu”. Podziękowałem i odłoŜyłem słuchawkę. — Czyli był to sam pan S. bądź teŜ ktoś jeszcze wie o całej sprawie. — Właściwie wcale mnie to nie dziwi. Facet powiedział jeszcze: „Zostawcie strzelbę”. — Sądził, Ŝe zamierzaliśmy zabrać ją ze sobą? — Myślę, Ŝe jest mu do czegoś potrzebna — oświadczył Charles. — Niby do czego? — Nie wiem — odciął się Charles, po czym wyszczerzył zęby i spytał: — MoŜe chce sobie z niej postrzelać do królików? — Cholera! — ZdąŜymy na czas? — Dotrzemy tam w dziesięć minut, góra piętnaście — odparł Victor. — No to nie musimy się śpieszyć — odparował Charles. Zerknął na tacę. — Zapomniałem wziąć serwetki. — Przynieś więcej — powiedział Victor, gdy jego towarzysz wstał. — Te Big Maki są strasznie tłuste. * * * Funkcjonariusz Joe Magnella, który miał dwadzieścia cztery lata, ciemne włosy i metr siedemdziesiąt siedem wzrostu przy wadze siedemdziesiąt jeden kilo, otworzył drzwi łazienki, upewnił się, Ŝe na piętrze nie ma ani matki, ani siostry, po czym pobiegł nagi korytarzem do tylnej sypialni, którą dzielił z dwudziestojednoletnim bratem, Anthonym. Właśnie wziął prysznic i się ogolił, a godzinę wcześniej wyszedł świeŜo ostrzyŜony i pachnący wodą kolońską z zakładu fryzjerskiego U Vinny’ego, znajdującego się dwie przecznice od jego domu, na skrzyŜowaniu ulic Bancroft i Warden w południowej Filadelfii.

Pokój, który Joe dzielił z Anthonym przez całe swoje Ŝycie, był mały, ciemny i zagracony. Kiedy byli małymi dziećmi, ojciec kupił im łóŜka piętrowe, a kiedy Joe miał dwanaście czy czternaście lat, uparł się, Ŝeby łóŜka rozdzielono i obaj sypiali „na dole”. PrzecieŜ łóŜka piętrowe są dla małych dzieci. Stały więc na podłodze do czasu powrotu Joego z wojska, a wówczas znów złoŜono je w piętrowe — w pokoju nie było bowiem dość miejsca na dwa łóŜka i biurko. Biurko było dla Joego waŜne. Kupił je dziesięć miesięcy wcześniej, gdy jeszcze uczył się w Akademii Policyjnej. Było to prawdziwe biurko, takie jak te stojące w biurach firm — tyle Ŝe nie nowe, bo nabyte od sprzedawcy uŜywanych mebli w dolnej części Market Street. Matka powiedziała Joemu, Ŝe jest głupi, poniewaŜ wcale nie potrzebuje teraz biurka. Jej zdaniem mogło poczekać, aŜ on i Anne–Marie się pobiorą i rozpoczną Ŝycie na własny rachunek. Zresztą nawet wówczas by go nie potrzebował, a juŜ na pewno nie takie wielkie i — jeśli chodzi o ścisłość — brzydkie. — JuŜ je kupiłem i za nie zapłaciłem, mamo — odrzekł jej. — Nie przyjmą go z powrotem. Nie było sensu sprzeczać się z matką. Wiedział teŜ, Ŝe stratą czasu byłaby próba wyjaśnienia jej powodów, dla których musiał mieć biurko, i to właśnie takie biurko jak to, które kupił — prawdziwe, z duŜymi, zamykanymi na klucz szufladami. Po pierwsze, Joe chciał mieć miejsce do nauki, a nie zamierzał tego robić tak, jak był zmuszony przez całą szkołę średnią, czyli siadając w jadalni przy stole po kolacji tuŜ obok Anthony’ego, odkąd brat Joego rozpoczął czwartą klasę u Świętego Dominika. Akademia Policyjna nie była szkołą w takim sensie, w jakim była nią South Philly High, gdzie właściwie nie miało znaczenia, jak sobie radzisz; najgorsze, co mogli ci tam zrobić, było oblanie cię na egzaminie, do którego po pewnym czasie mogłeś podejść drugi raz. Akademia Policyjna traktowała swoich studentów powaŜnie. Jeśli nie zdałeś egzaminu, wyrzucano cię i basta. W szkole Joe nie czuł się zagroŜony, nie bał się usunięcia — mało tego, starał się zdobywać dobre oceny, moŜe nawet był prymusem. Otrzymał świadectwo z wyróŜnieniem. W swojej klasie w Akademii Policyjnej Joe nie był prymusem. Tam najlepszy był jakiś ogromny Polaczek, który nie wyglądał dość inteligentnie, Ŝeby umieć samodzielnie się uczesać. Niemniej jednak Joe zajmował czwartą lokatę — na osiemdziesięciu czterech studentów, pewien, Ŝe do końca utrzyma się w czołówce. śywił teŜ przekonanie, Ŝe osiągnął tak dobre wyniki dzięki pilnej nauce, a uczyć mógł się tylko dlatego, Ŝe miał w swoim pokoju prawdziwe biurko. Gdyby zakuwał przy stole w jadalni, na pewno nie miałby tak dobrych stopni. Nie tylko musiałby cierpieć z powodu towarzystwa Anthony’ego, ale matka, ojciec i Catherine oglądaliby przecieŜ głośno telewizję tuŜ obok, w salonie. A kiedy po kolacji wpadaliby jego starzy kumple i chcieliby wyciągnąć go na piwo albo na przejaŜdŜkę, jak miałby im odmówić? Jeśli zaś uczyłby się przy biurku na piętrze, jego matka mogła powiedzieć im w takiej sytuacji: „Przepraszam, ale Joseph uczy się na górze i prosił, aby nikt mu nie przeszkadzał”. Wojsko otworzyło Joemu Magnelli oczy na wiele kwestii — natychmiast gdy przezwycięŜył szok związany ze znalezieniem się w Fort Polk, w Luizjanie. A jeszcze szerzej Joe otworzył oczy w Wietnamie — natychmiast gdy przezwycięŜył szok związany ze znalezieniem się w tym zapomnianym przez Boga i ludzi miejscu. Joe zaczął pojmować, Ŝe istnieją dwa typy Ŝołnierzy. Jedni spędzali cały swój czas na psioczeniu, ilekroć ktoś im wydał jakiś rozkaz, a później wykonywali go szybko i pobieŜnie, tylko po to, Ŝeby kapral lub sierŜant się ich nie czepiał. Interesowało ich jedynie przetrwanie dnia i nagroda w postaci jak największej ilości wieczornego piwka. Albo seks z jakąś wietnamską dziwką. Albo wypalenie jointa. Albo coś gorszego. Joe Magnella aspirował natomiast do drugiego typu. Powodem jego zmiany na lepsze była w duŜej mierze Anne– Marie. Zamierzali się pobrać, gdy Joe wróci do domu z wojska. Pracowała w Wanamaker’s, w dziale kredytu, i co tydzień odkładała pewną kwotę na ładne meble. Dlatego skoro ona oszczędzała, Joe nie uwaŜał za uczciwe wydawanie własnych zarobków na piwo w Polk. Z tego teŜ względu, chociaŜ wcale nie zobowiązywał się do wstrzemięźliwości ani nic takiego, nie pił zbyt duŜo. Nie kusiły go kontakty z panienkami, poniewaŜ po prostu w Polk nie było Ŝadnych kobiet. A kiedy Joe trafił do Wietnamu, gdzie pokazano mu filmy o chorobach wenerycznych, których mógłby się nabawić w tym egzotycznym kraju — na niektóre nie było lekarstwa — uwierzył w to, co zobaczył, i przez cały okres cholernej słuŜby trzymał swojego ptaszka na uwięzi. Jak, do diabła, mógłby wrócić do domu i poślubić Anne–Marie, w której przyzwoitość nie wątpił i która odkładała własne zarobki na małŜeńskie wydatki, gdyby złapał jakąś nieuleczalną chorobę weneryczną od wietnamskiej dziwki? Dzięki tej filozofii Joe szybko został kapralem, a później sierŜantem. Przez cały ten czas obserwował swoich towarzyszy, którzy wpadali w sidła marihuany, kokainy lub innych uŜywek. No a niektórzy wracali do domów w trumnach. Joe polubił wojsko, w kaŜdym razie odkąd został sierŜantem, toteŜ rozwaŜał nawet słuŜbę zawodową. Anne–Marie odparła mu jednak, Ŝe nie chce spędzić Ŝycia, przenosząc się wraz z nim z jednej wojskowej bazy do kolejnej, dlatego odszedł, chociaŜ armia oferowała mu awans i gwarantowała trzymiesięczny przydział instruktorski w Szkole Piechoty w Fort Benning, jeśli tylko zostanie. Tydzień po powrocie do domu Joe poszedł do Urzędu Miasta, budynku naprzeciwko ratusza, gdyŜ postanowił wstąpić do policji. Natychmiast został przyjęty. Wraz z Anne–Marie postanowili poczekać ze ślubem, aŜ Joe ukończy studia na Akademii Policyjnej, a potem zdecydowali, Ŝe zobaczą najpierw, czy Joemu naprawdę spodoba się praca policjanta. Zresztą matka dziewczyny stwierdziła, Ŝe młodzi powinni się pobrać dopiero wówczas, gdy Anne–Marie ukończy

dwadzieścia jeden lat. Joemu rzeczywiście spodobało się w policji, a poniewaŜ dwudzieste pierwsze urodziny Anne–Marie przypadały za dwa miesiące, wyznaczono datę ślubu. Młodzi chodzili na nauki przedmałŜeńskie do ojca Franka Pattermo w parafii Świętego Tomasza z Akwinu. Za dwa miesiące i dwa tygodnie Joe będzie mógł się wyprowadzić — zabierze biurko ze wspólnego pokoju i Anthony wreszcie będzie miał całe pomieszczenie dla siebie. RozłoŜył teraz bieliznę i mundur na niŜszym łóŜku — Anthony’ego — po czym poszedł wziąć prysznic i się ogolić. Wciągnął bokserki i nowy podkoszulek, przypiął odznakę, przetykając agrafkę przez dziurki w koszuli z krótkim rękawem, w końcu nałoŜył spodnie od munduru i czarne wełniane skarpety. Wysunął spod łóŜka jedną z trzech par swoich butów do munduru i włoŜył je. O stopach i butach sporo dowiedział się w wojsku — odkrył, Ŝe niezaleŜnie od pogody najlepiej nosić wełniane skarpety, które, w przeciwieństwie do nylonowych, wchłaniają pot; nigdy teŜ nie nakładał dwa dni z rzędu tej samej pary butów, kaŜdej pozwalając dobrze wyschnąć. Niektórzy policjanci nosili teraz obuwie z jakiegoś plastiku… jakiegoś nowego cudu. Takie buty zawsze wyglądały na świeŜo wypastowane, Joe uznał jednak, Ŝe nie są one dla niego. Buty te były bowiem naprawdę z plastiku, co oznaczało, Ŝe stopy pociły się w nich nawet mimo wełnianych skarpet. Zresztą dla Joego codzienna dbałość o zwykłe Oksfordy z czarnej skóry nie stanowiła szczególnego problemu. Wiedział, Ŝe jeśli buty od początku się czyści, pastuje i poleruje, później nietrudno utrzymać je w dobrym stanie przez długi czas. Zapiął skórzany pas, do którego były przymocowane kajdanki, dwie ładownice, kaŜda na sześć dodatkowych naboi do jego rewolweru, uchwyt na pałkę oraz kabura. Pałka Joego leŜała na biurku. Wziął ją i wsunął w uchwyt, po czym przekręcił klucz w górnej prawej szufladzie biurka i wyjął z niej broń. Pchnął zatrzask, wysunął bębenek i starannie załadował rewolwer sześcioma 168–gramowymi nabojami o zaokrąglonym, ołowianym czubku. Były kalibru .38 Special. W końcu zatrzasnął bębenek i włoŜył broń do kabury. Nie myślał zbyt duŜo o tym rewolwerze. Był to Smith & Wesson model Military and Police ze stałym celownikiem i czterocalową lufą, czyli standardowa broń kaŜdego mundurowego funkcjonariusza departamentu policji. Dostał ją z przydziału. Dostępne były znacznie lepsze rewolwery — z regulowanym celownikiem albo potęŜniejszymi nabojami, na przykład .357 magnum. Gdyby Joe miał wybór, nosiłby automatycznego colta .45, takiego jak ten, który dostał w Wietnamie, gdy awansował na sierŜanta. Jeśli strzelisz do kogoś z czterdziestki piątki, na pewno trafisz, a z .38 special bywa róŜnie. Joe słyszał o przypadkach, w których przestępcy nacierali na policjantów, mimo iŜ tamci oddali dwa albo i trzy strzały z .38 Special. Niestety, zgodnie z zaleceniami departamentu policjanci mieli uŜywać tylko przydzielonej broni, to znaczy rewolwerów Smith & Wesson model Military and Police, kaliber .38 Special. I tyle, kropka, zero wyjątków! Z funkcjonariuszami przyłapanymi na posiadaniu innej broni nikt się nie patyczkował — po prostu wyrzucano ich z policji i juŜ. Fakt ten prawdopodobnie i tak nie miał większego znaczenia. Instruktor strzelania w Akademii Policyjnej oświadczył, Ŝe dziewięćdziesiąt procent albo i więcej spośród wszystkich funkcjonariuszy w całej swojej karierze ani razu nie strzela na słuŜbie. Joe Magnella włoŜył czapkę od munduru i przejrzał się w lustrze zajmującym wewnętrzną stronę drzwi szafy. Zadowolony z widoku, policjant zamknął drzwi, opuścił sypialnię i zszedł na dół. — Nie chcesz nic zjeść przed wyjściem? — spytała jego matka, wychylając się z kuchni. — Nie, dziękuję, mamo, nie jestem głodny — odparł. — I nie czekaj na mnie. Wrócę późno. — Naprawdę nie powinieneś przetrzymywać Anne–Marie do tak późnej godziny. PrzecieŜ ona musi wstać wcześnie do pracy. Poza tym nie wygląda to dobrze. — Mamo, mówiłem ci, Ŝe Anne–Marie zawsze po przyjściu z pracy kładzie się na kilka godzin… aŜ do moich odwiedzin. No i kogo obchodzi, jak to wygląda. Nie robimy nic złego. I na dodatek, jesteśmy zaręczeni, na litość boską! — Nie wygląda dobrze, gdy młoda dziewczyna wychodzi na tyle godzin, szczególnie w dni robocze. — Do zobaczenia, mamo — uciął Joe i wyszedł frontowymi drzwiami. Jego samochód stał zaparkowany przy krawęŜniku, niemal przed budynkiem. Joe miał szczęście, gdy wrócił do domu ubiegłej nocy. Czasami w całym kwartale nie mógł znaleźć wolnego miejsca. Jeździł ciemnozielonym fordem mustangiem, rocznik 1973, z sześciocylindrowym silnikiem, ale z klimatyzacją i automatyczną skrzynią biegów. Joe miał do zapłacenia w Philadelphia Savings Fund Society z trzydziestu sześciu jeszcze trzydzieści dwie raty po 128 dolarów i 85 centów kaŜda. Mustang naleŜał do nielicznych przedmiotów, które Joe naprawdę chciał mieć, i Anne–Marie to zrozumiała, gdy oglądali auto w salonie wystawowym. Sama zachęciła go do wpłacenia zadatku, mówiąc, Ŝe miło będzie mieć samochód podczas miesiąca miodowego. Dodała, Ŝe na dłuŜszą metę kupno nowego auta, o które Joe będzie dbał, bardziej się opłaca niŜ nabycie uŜywanego, które stale wymaga jakichś napraw. Na masce ukochanego mustanga Joe dostrzegł teraz ptasie gówno — od strony pasaŜera, a takŜe na bagaŜniku, wyjął więc chusteczkę, splunął na nią i starł odchody. Ktoś mu powiedział, Ŝe w ptasim gównie jest jakiś kwas, który moŜe przeŜreć farbę, jeśli nie zetrze się w porę tego paskudztwa. Podniósł bagaŜnik, sprawdził olej i wodę, w końcu wsiadł, uruchomił silnik i ruszył ostroŜnie, starając się uniknąć otarcia zderzaka o zaparkowanego przed nim chevroleta. Na zakręcie skręcił w prawo, po czym — kiedy dotarł do South Broad Street — w lewo, kierując się ku Center City.

Dotarł do ratusza, który stał pośrodku skrzyŜowania ulic Broad i Market, objechał go i wjechał w North Broad Street. Nie było lepszej drogi z jego domu na posterunek Dwudziestego Trzeciego Dystryktu, który znajdował się przy Siedemnastej Ulicy i Montgomery Street. Joe znalazł miejsce do parkowania półtorej przecznicy od posterunku, wysiadł, zamknął starannie mustanga i ruszył w stronę budynku. Wszedł do środka. Zjawił się wcześniej, tak jak sobie zamierzył. UwaŜał, Ŝe lepiej przyjść na słuŜbę wcześniej i trochę poczekać przed apelem, niŜ ryzykować spóźnienie. A Joe starał się zdobyć reputację człowieka solidnego i pracowitego. Na pięć minut przed szesnastą wszedł do sali apelowej i poczekał, aŜ sierŜant wywoła osiemnastu policjantów, którzy mieli za chwilę rozpocząć słuŜbę. Podczas apelu nie zdarzyło się nic szczególnego. SierŜant przeprowadzający inspekcję nie doszukał się niczego niewłaściwego w wyglądzie Joego — nie podwaŜył czystości jego munduru ani rewolweru, nie zakwestionował długości włosów. Prywatnie Joe uwaŜał, Ŝe niektórzy funkcjonariusze z oddziału przynoszą policji hańbę. Jedni byli zbyt tędzy, inni w ogóle nie dbali o mundury. Wielu z nich pracowało w departamencie od dziesięciu lat lub dłuŜej i najwyraźniej pragnęli jedynie dotrwać tu do emerytury. Joe chciał być kimś więcej niŜ tylko prostym policjantem. Nie był pewny, jak daleko zdoła zajść, ale nie miał większych wątpliwości, Ŝe jest w stanie — za jakiś czas — dopracować się przynajmniej szarŜy sierŜanta, a moŜe nawet porucznika czy kapitana. Był przygotowany na cięŜką pracę, która zapewni mu awans za awansem. SierŜant odczytał obwieszczenia. Nie działo się nic specjalnego. Zmarli dwaj funkcjonariusze, obaj emerytowani, powiadomił zebranych o dacie i miejscu pogrzebu. Później omówił zgłoszone akty wandalizmu w kampusach Tempie University i Girard College. Obie uczelnie leŜały na terenie Dwudziestego Trzeciego Dystryktu. Doszło teŜ do kilku kradzieŜy w samochodach po wschodniej stronie North Broad Street. Wydział dochodzeń specjalnych wciąŜ przyjmował podania wykwalifikowanych funkcjonariuszy, którzy pragnęli się tam przenieść. Joe równieŜ myślał o złoŜeniu podania, niestety, nie przepracował w policji wymaganego rocznego okresu. Nie miał pewności, co zrobi, gdy przepracuje cały rok, a oni nadal będą szukali ochotników. Z jednej strony wydział dochodzeń specjalnych, który utworzono zaledwie miesiąc wcześniej, był jednostką elitarną — wprawdzie nie tak jak najbardziej elitarna z całego departamentu drogówka, gdzie o przyjęcie mogli się ubiegać jedynie ci funkcjonariusze, którzy pracowali w policji od co najmniej trzech lat — a Joemu słuŜba w takiej jednostce wydawała się odpowiednią drogą do uzyskania awansu. Z drugiej strony, z tego, co Joe słyszał, szefowie wydziału dochodzeń specjalnych byli dość, cholera, wybredni. Osobiście znał trzech policjantów, w tym dwóch z jego oddziału, którzy złoŜyli podania i otrzymali odpowiedź odmowną. Wynikałoby z tego, Ŝe w wydziale dochodzeń specjalnych będą pracować ponadprzeciętni policjanci. Joe wolałby konkurować z nimi niŜ z facetami z Dwudziestego Trzeciego, z których przynajmniej połowa za diabła nie dbała o Ŝadne awanse i wyraźnie miała ochotę spędzić Ŝycie, jeŜdŜąc wozem patrolowym po ulicach w ramach swojego dystryktu. Gdy apel się skończył, Joe wyszedł na parking i wsiadł do radiowozu. Był to zdezelowany dwuletni ford, rocznik 1971. W wozie — znowu sam — Joe ponownie zaczął się zastanawiać, czy moŜe po upływie roku mądrzej nie będzie pozostać jeszcze jakiś czas w Dwudziestym Trzecim, zamiast składać podanie o przeniesienie do wydziału dochodzeń specjalnych. W gruncie rzeczy Joe był w policji dopiero sześć miesięcy, czyli był, zgodnie z obowiązującą od wieków terminologią, Ŝółtodziobem. A Ŝółtodzioby tradycyjnie muszą przepracować co najmniej rok, czasami dwa, jeŜdŜąc radiowozami patrolowymi. Furgonetki policyjne z kolei, obsługiwane zawsze przez dwóch funkcjonariuszy, stanowiły skrzyŜowanie ambulansu i więźniarki. W Filadelfii policja odpowiada na kaŜde wezwanie o pomoc. W innych duŜych amerykańskich miastach dyspozytor przekazuje prośby o pomoc rannej osobie albo człowiekowi leŜącemu na ulicy dalej, to znaczy pogotowiu, straŜy poŜarnej czy teŜ innej spośród słuŜb miejskich. W Filadelfii, gdy ktoś ma kłopoty, natychmiast wzywa policję i choć dyspozytor słyszy, Ŝe nie doszło do Ŝadnego przestępstwa, lecz czyjeś dziecko złamało nogę albo czyjaś babcia spadła ze schodów, i tak wysyła furgonetkę patrolową. Oprócz słuŜby wobec społeczeństwa — słuŜby, którą filadelfijczycy uwaŜali za coś tak oczywistego, Ŝe Ŝaden polityk nigdy nie próbował nawet sugerować zmian na tym polu — furgonetki te pomagały policji w przyuczaniu nowych funkcjonariuszy do realiów pracy policjanta. Kiedy jadący radiowozem funkcjonariusz aresztował kogoś, najczęściej dzwonił po furgonetkę, która odstawiała sprawcę na posterunek dystryktu. Dzięki temu ów funkcjonariusz mógł podjąć patrol, a Ŝółtodzioby w furgonetce zyskiwały okazję zobaczenia, kto został zatrzymany, za co i w jaki sposób. Joe Magnella zaledwie trzy miesiące jeździł furgonetką policyjną, gdy sierŜant przydzielił mu własny radiowóz. Został zatem potraktowany naprawdę szczególnie. Sądził, Ŝe zna przyczyny tego awansu — poniewaŜ wrócił z Wietnamu w randze sierŜanta i z CIB*. Kapitan Steven Haggerman, dowódca Dwudziestego Trzeciego Dystryktu, był wcześniej sierŜantem w 45. Dywizji Piechoty w Korei. Porucznik George Haskins, najstarszy z trzech poruczników przydzielonych do Dwudziestego Trzeciego Dystryktu, słuŜył z kolei w Wietnamie jako spadochroniarz i porucznik w 18. Pułkowej Grupie Bojowej. Dwóch sierŜantów z Dwudziestego Trzeciego takŜe walczyło w Wietnamie lub w Korei. SierŜant piechoty z CIB nie jest uwaŜany za zwykłego Ŝółtodzioba przez innych funkcjonariuszy, którzy równieŜ brali udział w którejś z wojen. Nie sposób oczywiście znaleźć Ŝadnych oficjalnych ustaleń na ten temat. Tak się po prostu działo i tyle. SłuŜba w armii, a szczególnie w piechocie, równała się dla policjantów z czymś w rodzaju doświadczenia zawodowego. Kiedy

któryś z funkcjonariuszy z oddziału po dwudziestu latach pracy składał podanie o przejście na emeryturę i ktoś inny musiał go zastąpić w radiowozie, szefowie omawiali sprawę i wybierali najlepszego kandydata. W tym przypadku najsensowniejszym funkcjonariuszem, którego mogli przenieść z furgonetki do radiowozu, wydał im się Magnella — pracował wprawdzie w policji od niedawna, ale w Wietnamie był sierŜantem piechoty! Tak przynajmniej pomyślał o swoim awansie funkcjonariusz Joe Magnella, gdy wyjechał z parkingu swoim radiowozem. Pracował w policji od pół roku i juŜ sam jeździł radiowozem — nie musiał spędzić w furgonetce ani roku, ani osiemnastu miesięcy, ani dwóch lat. Skręcił w prawo na Montgomery Avenue, poczekał na zielone światło przy North Broad Street, którą następnie przeciął, przejechał przez East do Dziesiątej Ulicy, tam znów skręcił w prawo. W tym momencie zaczął swój patrol.

Dwa Kiedy Anthony J. DeZego, uderzająco przystojny trzydziestoparolatek, wysoki, dobrze zbudowany, świetnie ubrany, prezentujący komplet pięknych białych zębów, wyszedł z magazynu przy Delaware Avenue 2184 nieco po wpół do szóstej wieczorem, Victor i Charles czekali na niego, parkując sto metrów dalej. DeZego, który był bez marynarki i bez krawata, otworzył tylne drzwiczki jasnobrązowego cadilłaca sedan de ville z 1973 roku, zdjął z wieszaka tweedową marynarkę sportową i wstrząsnął nią. Następnie usiadł za kierownicą, odnalazł krawat w miejscu, w którym go zostawił, czyli powieszony na dźwigni zmiany biegów, po czym przewiesił go sobie na szyję. Przesunął się na siedzenie pasaŜera, opuścił lusterko na osłonie przeciwsłonecznej, zawiązał krawat, po czym wrócił za kierownicę, włączył silnik i ruszył. Victor wrzucił bieg i pojechał za nim. — To, co powiedziałeś wcześniej… — zauwaŜył. — Myślę, Ŝe miałeś rację. — A co mówiłem? — śe facet prawdopodobnie pieprzy tutaj kogoś, kogo nie powinien — przypomniał mu Victor. — Te prawdziwe przystojniaki zawsze pakują się w ten sposób w kłopoty. — Nie wszyscy z nas, prawdziwych przystojniaków — mruknął Charles. Jego towarzysz roześmiał się. — O cholera, jedzie prosto do centrum — rzucił dwie minuty później. — Czy to problem? — Cholerny ruch jest — odparował Victor. — Nie zgub go. — A jeśli go zgubię? Co wtedy? Wiemy, gdzie mieszka? — Wiemy. Ale nie chcę robić tego tam, póki nie musimy. Victor nie zgubił Anthony’ego J. DeZego. Był dobrym kierowcą. Charles nie znał lepszego i między innymi z tego właśnie względu wybrał Victora do tej roboty. Pracowali razem juŜ wcześniej i Charles odkrył, Ŝe Victor nie ekscytuje się zbytnio, gdy trzeba zachować spokój. Jechali za cadillakiem trzydzieści minut — z powodu wzmoŜonego ruchu — aŜ wreszcie DeZego zatrzymał się przed wejściem do Warwick Hotel przy Południowej Szesnastej w centrum Filadelfii, wysiadł z auta, wręczył portierowi banknot, po czym wszedł do drink–baru na północnym krańcu hotelu. — Prawdziwa gruba ryba — zauwaŜył Victor. — Zbyt potęŜny z niego mafioso, Ŝeby sam parkował. — Chciałbym wiedzieć, gdzie zaparkują samochód — zadumał się Charles. — To moŜe nam się przydać. — Postaram się dowiedzieć — zapewnił go Victor. — Objedziesz kwartał, dobra? — Jasne. Charles wysiadł z pontiaka i ruszył do drzwi baru. Widział, jak DeZego siada na krześle przy stoliku tuŜ przy wejściu, jak ściska dłonie trzem siedzącym tam męŜczyznom i Ŝartobliwie cmoka rękę długowłosej blondynki, która nie miała na sobie biustonosza. „Mam nadzieję, koleś, Ŝe była tego warta” — pomyślał Charles. Gdy dotarł przed wejście do hotelu, cadillac de ville wciąŜ tam stał z włączonym silnikiem. Nim zrobił jednak następny krok, niedbale zerknął przez ramię i dostrzegł, Ŝe samochód zjechał z krawęŜnika, ruszył i skręcił w pierwszą w lewo. Za kierownicą siedział męŜczyzna o kwadratowej szczęce i w uniformie gońca hotelowego. Charles przeszedł przez ulicę dość szybko, starając się ustalić, dokąd pracownik hotelu odstawia samochód DeZego. * * * Pomógł mu intensywny ruch na wąskich uliczkach. Po chwili znalazł się nawet przed cadillakiem i musiał stanąć na naroŜniku, popatrując na zegarek i czekając, aŜ auto znów go minie. Dwie ulice dalej zobaczył, Ŝe cadillac wjeŜdŜa na wielopoziomowy parking. Poczekał w pobliŜu jeszcze kilka minut, aŜ goniec hotelowy wysiądzie i poczłapie z powrotem do hotelu. Śledził go, idąc po drugiej stronie ulicy, a kiedy tamten dotarł do hotelu, Charles przeszedł przez ulicę, ku wejściu do baru. Widział, Ŝe goniec wręczył DeZego kluczyki od cadillaca, które przystojniak wsunął sobie do kieszeni marynarki. Charles wrócił na parking, stanął przy naroŜniku i uwaŜnie obejrzał budynek. Nieco zaskoczony odkrył, Ŝe piesi wchodzą do hotelu przez bramę jednokierunkową, taką, jakie prowadzą na stacje nowojorskiego metra; wysoka do samego sufitu obrotowa barierka pozwalała ludziom jedynie wchodzić. Zastanowił się nad tym, dumając, w jaki sposób piesi — czy teŜ osoby, które właśnie zaparkowały swoje samochody — wychodzą z budynku. Po chwili juŜ wiedział, jak to działa. Obok kabiny parkingowego znajdowało się wyjście. A zatem, aby wyjść, trzeba przejść obok parkingowego. Charles uznał, Ŝe ten system wymyślono w celu ukrócenia kradzieŜy, przynajmniej kradzieŜy ze strony osobników wyglądających na złodziei. Wszedł na parking i przeszedł przez jednokierunkową bramkę. Wewnątrz dostrzegł drzwi. Otworzył je pchnięciem i stanął przed kolejną parą drzwi. Na jednych namalowano wielki napis: JEDEN, na drugich — SCHODY. Charles wybrał te pierwsze i wyszedł na parter podziemnego parkingu. Drzwi zamknęły się za nim automatycznie i juŜ nie mógł ich

otworzyć. Auta DeZego na parterze nie było. Charles podszedł do rampy samochodowej prowadzącej na piętro. Tu równieŜ nie znalazł szukanego pojazdu, ale zauwaŜył drzwi, za którymi były schody. Wspiął się zatem na trzecią kondygnację. Znów bez rezultatów — nigdzie nie stał jasnobrązowy cadillac. Tym razem jednak Charles mógł wrócić na schody, którymi dotarł na czwarty poziom. Tu wreszcie dostrzegł samochód DeZego. Jeszcze raz wszedł na schody i ruszył w górę. Piąta kondygnacja była ostatnia, znajdowała się na otwartym terenie i nie miała dachu. Charles podszedł do krawędzi i spojrzał w dół, następnie wrócił na schody i zszedł na parter. Parkingowy zerknął na niego pobieŜnie, nie wydawał się jednak szczególnie zainteresowany jego osobą. „Nie wyglądam na człowieka, który właśnie ukradł radio z jakiegoś auta” — pomyślał Charles. Dotarł na Południową Szesnastą Ulicę i stanął na przeciwległym rogu, czekając na Victora objeŜdŜającego kwartał. W tym momencie zauwaŜył policjantów. Dwóch funkcjonariuszy w nieoznakowanym samochodzie parkowało na ulicy obok hotelu. Obserwowali drzwi prowadzące do baru. „CzyŜby śledzili naszego drogiego DeZego? MoŜe kogoś, z kim facet się spotykał? Czy teŜ kogoś zupełnie innego?” — zastanowił się. Pojawił się Victor. Kiedy Charles podniósł rękę i uśmiechnął się, tamten zatrzymał pontiaka na moment, który wystarczył, aby Charles wsiadł. — Cadillac jest na parkingu — zagaił Charles. — Czyli w Penn Services… — wtrącił Victor. — Widziałem napis — dodał. — Tam — mruknął Charles. — Widziałem teŜ dwóch gliniarzy — przyznał Victor. — Tajniacy, detektywi albo ktoś w tym rodzaju. — Skoro byli w cywilu, skąd wiedziałeś, Ŝe to gliny? — Wyczuwam ich smród na odległość! — zachichotał Victor. — I ja ich widziałem — stwierdził Charles. — A zatem? — Nic. Podejrzewam, Ŝe to obyczajówka. Albo szukają kieszonkowców. Pojeździmy przez pięć minut, a później wysadź mnie przy parkingu. Potem objedź znów okolicę i poszukaj miejsca do zaparkowania na ulicy przed parkingiem. Odwieziesz mnie, gdy skończę. — Ile czasu potrzebujesz? — Najpierw nasz kochaneczek musi wyjść z baru — odparł Charles, po czym dodał: — Jak się dostanę z parkingu na lotnisko? — Zawiozę cię — bąknął Victor. — Kusi mnie pomysł przejaŜdŜki samochodem naszego kochasia — zadumał się Charles. — Wydaje mi się, Ŝe mniej się będę rzucał w oczy parkingowemu, jeśli wyjadę autem, zamiast wychodzić z torbą w ręku… — To zostaw torbę — przerwał mu Victor. — JuŜ raz tamtędy wychodziłem — upierał się Charles. — Facet moŜe mnie sobie przypomnieć, szczególnie jeśli drugi raz będę szedł z torbą. Nie jestem pewny, co zrobię. Pewnie to, co uznam za najlepsze. — A jeŜeli postanowisz wyjechać autem, co ja mam robić? — Najpierw powiedz mi, którędy dojechać na lotnisko — odparł Charles. — W lewo, prosto, następną w lewo, następną w prawo. Wtedy znajdziesz się na South Broad Street i wtedy cały czas prosto. Będą drogowskazy. — Jeśli zobaczysz, Ŝe wyjeŜdŜam, jedź za mną. W odpowiedniej chwili, gdy uznasz, Ŝe na pewno nie przyciągniesz niczyjej uwagi, wyprzedź mnie, a wówczas ja pojadę za tobą. — Dobra — zgodził się Victor. Zawrócił i, przemieszczając się powoli ze względu na korki, dotarł do wielopoziomowego kompleksu parkingowego Penn Services. Tam zatrzymał się przy krawęŜniku. Charles wysiadł, otworzył tylne drzwiczki, wyjął przenośną torbę, zarzucił ją sobie na ramię i przeszedł przez ulicę, kierując się do pieszego wejścia na parking, gdzie minął jednostronną bramę. „Widzę zasadniczą lukę w moim wspaniałym planie — dumał Charles, wchodząc po schodach na czwarty poziom. — Kochaś moŜe wysłać gońca po swojego cadillaca. I co wtedy?”. Kiedy dotarł na czwartą kondygnację, zauwaŜył okna, przez które najprawdopodobniej mógłby spojrzeć w dół, na ulicę. Dzięki temu nie umknie mu osoba, która zbliŜy się do samochodu. „Jeśli będzie to goniec — pomyślał — po prostu zbiegnę po schodach i wpadnę do hotelu przed nim albo przynajmniej, zanim kochaś wyjdzie z baru. Wsiądę do auta i pojedziemy za nim do następnego lokalu. Nawet jeśli parkingowy mnie zapamięta, co z tego? I tak nic się tutaj nie zdarzy”. Wyjął chusteczkę i wytarł betonowy parapet okienny, nie chciał bowiem pobrudzić swojego burberry’ego. W końcu usadowił się wygodnie i czekał. * * * Czterech młodych męŜczyzn, w tym jeden znacznie młodszy od pozostałych, wszyscy z rewolwerami ukrytymi gdzieś

pod schludnymi garniturami, stało wokół szafki na akta w zewnętrznym biurze komendanta policji miasta Filadelfia. Popijali kawę z plastikowych kubków, lecz wyraźnie Ŝaden nie miał ochoty na rozmowę. Dwóch z nich było sierŜantami, jeden detektywem, a ostatni — najmłodszy — funkcjonariuszem, czyli miał najniŜszą rangę w policyjnej hierarchii. Obaj sierŜanci i detektyw byli, mimo stosunkowo młodego wieku, zasłuŜonymi policjantami. Jeden z sierŜantów podszedł do egzaminu na porucznika i zdał go, detektyw zdał egzamin na sierŜanta i obaj teraz czekali na awans. Drugi sierŜant miał za dwa miesiące awansować na detektywa. Najmłodszy uczestnik zebrania nie przepracował wystarczająco długiego okresu, aby zdawać egzamin na kaprala czy detektywa, czyli dwóch niŜszych rang i w zasadzie porównywalnych. Tak czy owak, niezaleŜnie od stopnia, cała czwórka wykonywała podobne zadania. Wszyscy pełnili funkcje swego rodzaju policyjnych odpowiedników adiutantów wojskowych, bezpośrednio podległych konkretnemu wysokiemu oficerowi policji. Ich szefowie zostali wezwani na zebranie z udziałem komendanta policji i zastępcy komendanta policji do spraw operacyjnych, toteŜ od ponad godziny siedzieli wokół długiego, drewnianego stołu w pokoju konferencyjnym komendanta. Tom Lenihan, sierŜant, który niedługo miał zostać porucznikiem, na razie pracował jako „kierowca” głównego inspektora Dennisa V. Coughlina, który z kolei był powszechnie uwaŜany za najbardziej wpływowego z czternastu głównych inspektorów w departamencie i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zostanie za jakiś czas zastępcą komendanta policji. SierŜant Stanley M. Lipshultz, który studiował wieczorowo w Tempie, zdał egzaminy adwokackie na tydzień przed swoim awansem na sierŜanta. W tej chwili był „kierowcą” głównego inspektora Roberta Fishera, który nadzorował w departamencie wydział specjalny. Detektyw Harry McElroy, który wkrótce będzie sierŜantem, figurował w rejestrach jako „kierowca” Matta Lowensteina, głównego inspektora odpowiedzialnego za wszystkich detektywów w filadelfijskiej policji. Funkcjonariusz Matthew W. Payne, wysoki, umięśniony młodzieniec, który z wyglądu, stroju i wypowiedzi bardziej kojarzył się z członkiem bractwa Uniwersytetu Pensylwania, ukończył go zresztą sześć miesięcy wcześniej, pracował na razie jako specjalny asystent inspektora sztabowego Petera Wohla, dowódcy niedawno utworzonego wydziału dochodzeń specjalnych. To było raczej niezwykłe, Ŝe Ŝółtodzioba przydzielono do innej jednostki niŜ zwyczajny dystrykt, gdzie początkujący policjanci trafiali zazwyczaj do prowadzonych przez dwóch funkcjonariuszy furgonetek patrolowych. Payne zaś zaczął od elitarnej jednostki i działał w cywilu, pełniąc rolę asystenta starszego oficera. Istniało kilka powodów, dla których tego funkcjonariusza potraktowano w sposób szczególny i mianowano go specjalnym asystentem inspektora sztabowego Wohla, najwaŜniejszy wśród nich zaś był taki, Ŝe w ten właśnie sposób funkcję Payne’a w departamencie określił w rozmowie z prasą burmistrz Jerry Carlucci. Słowa burmistrza Jerry’ego Carlucciego, streszczające ówczesne zdarzenia w policji, miały równie spektakularny skutek jak te wyryte na kamiennych tablicach zniesionych przez MojŜesza z góry Synaj. Większą część swego Ŝycia burmistrz spędził jako policjant, awansując od zwykłego funkcjonariusza aŜ do stanowiska komendanta. Jako komendant wystartował w wyborach na burmistrza i wygrał. Carlucci wyznawał zupełnie sensowny pogląd, Ŝe — po pierwsze — wie równie duŜo o tym, co jest dobre lub złe dla departamentu, jak ludzie pracujący w filadelfijskiej policji, a takŜe — po drugie — Ŝe jest burmistrzem i z tej racji odpowiada za skuteczną administrację wszystkich elementów miejskiego rządu. „Nie jestem — co podkreślał w rozmowach niemal ze wszystkimi starszymi oficerami policji w tym czy innym momencie — jakimś politykiem, który, cholera, wtrąca się w sprawy, na których w ogóle się nie zna”. Funkcjonariusz Payne otrzymał jednak przydział do wydziału dochodzeń specjalnych prosto z Akademii Policyjnej, zanim jego status specjalnego asystenta został oficjalnie zatwierdzony przez burmistrza Carlucciego. Wówczas bez przesady przydział ten moŜna było nazwać raŜącym przykładem nepotyzmu. Payne’a skierował bowiem do wydziału dochodzeń specjalnych główny inspektor Coughlin i sporo się o tej sprawie mówiło wśród wyŜszych oficerów departamentu. Funkcjonariusz Payne dorastał przecieŜ, nazywając głównego inspektora Coughlina „wujkiem Dennym”, chociaŜ nie byli ani spokrewnieni, ani spowinowaceni. Główny inspektor Coughlin studiował bowiem przed laty w Akademii Policyjnej wraz z młodym weteranem wojny koreańskiej nazwiskiem John Xavier Moffitt. Byli najlepszymi przyjaciółmi. John X. Moffitt jako młody sierŜant zareagował na cichy alarm na stacji benzynowej w zachodniej Filadelfii i został śmiertelnie postrzelony przez włamywacza. Dwa miesiące później wdowa po nim urodziła syna. W następnym roku wyszła ponownie za mąŜ i jej mąŜ adoptował Matthew, syna jej i sierŜanta Moffitta, traktując go jak własnego. Denny Coughlin, który nigdy się nie oŜenił, od tamtego dnia pozostawał w kontakcie z wdową po najlepszym przyjacielu i jej synem, słuŜąc jako swego rodzaju pomost pomiędzy chłopcem i rodziną jego rodzonego ojca. Pomost ów łączył brzegi nad prawdziwie burzową otchłanią. Matka Johna X. Moffitta, Gertrudę Moffitt, której eks– małŜonek był emerytowanym kapitanem policji i która była znana jako Mama Moffitt, choć poboŜna irlandzka katoliczka, nigdy nie wybaczyła Patricii Sullivan Moffitt, wdowie po jej Johnnym, powtórnego małŜeństwa, które uwaŜała za grzeszną zdradę ze strony synowej. Patricia nie tylko wszak wzięła ślub „poza Kościołem”, gdyŜ wyszła za mąŜ za członka Kościoła episkopalnego, znanego i bogatego adwokata, lecz sama takŜe porzuciła święty Kościół katolicki i

przystała na wychowanie swego syna na protestanta, a nawet na jego edukację w filadelfijskiej Episcopal Academy. Kiedy pół roku temu Mama Moffitt straciła swego drugiego syna, kapitana Richarda C. „Dutcha” Moffitta, szefa drogówki, który zginął w pewnym lokalu od kuli włamywacza, ostentacyjnie wykreśliła nazwisko Patricii Sullivan Moffitt Payne z listy członków rodziny, mających miejsca siedzące w kościele pod wezwaniem Świętego Dominika w trakcie mszy podczas pogrzebu „Dutcha”. W dzień po pogrzebie kapitana „Dutcha” Moffitta jego bratanek Matthew W. Payne poszedł do budynku administracyjnego policji, złoŜył podanie i wstąpił do departamentu. Główny Inspektor Dennis V. Coughlin zmartwił się na tę wieść niemal równie mocno jak Brewster Cortland Payne II, przybrany ojciec Matta. Powody, dla których chłopak tak postąpił, były dla nich obu jasne. Jedna z przyczyn tkwiła oczywiście w śmierci jego wujka „Dutcha”, a drugą stanowił fakt, Ŝe kilka tygodni wcześniej Matt zgłosił się do Korpusu Piechoty Morskiej. Mógł zostać tam podporucznikiem, niestety, podczas badań wykryto u niego jakąś wadę wzroku, z powodu której uznano go za niezdolnego do słuŜby w marines. Inaczej mówiąc, podwaŜyli w jakiś sposób jego męskość. Matt postanowił zatem udowodnić sobie i światu, Ŝe jest prawdziwym męŜczyzną — poprzez zostanie policjantem, czyli idąc w ślady swego ojca i wuja. Denny Coughlin nie uznał tego wyczynu za dobry powód do pracy w policji. Wraz z Brewsterem C. Payne’em w trakcie długiego lunchu w Union League zdecydowali jednak, Ŝe Ŝaden z nich nie jest w stanie nic na to poradzić, mało tego — nie powinni nawet próbować. Matt był bystrym młodzieńcem, wierzyli więc, Ŝe bardzo szybko się opamięta i uświadomi sobie — moŜe jeszcze przed ukończeniem nauki w Akademii — Ŝe nie jest mu pisana kariera policjanta. Ze swoją inteligencją i wykształceniem powinien pójść w ślady Brewstera C. Payne’a i równieŜ zostać prawnikiem. Ale Matt Payne pozostał w Akademii Policyjnej, toteŜ — pod koniec jego nauki — Dennis V. Coughlin zastanawiał się długo i intensywnie, co z nim zrobić. Nigdy nie zapomniał tej nocy, kiedy musiał przekazać Patricii Sullivan Moffitt informację, Ŝe jej męŜa zastrzelono. Nie miał naprawdę ochoty powiadamiać jej, Ŝe coś przydarzyło się podczas pracy jej synowi. TuŜ przed ukończeniem studiów w Akademii Policyjnej przez Matta na „sugestię” burmistrza — która miała, oczywiście, skutek równy zaleceniom z bulli papieskiej — departament policji zorganizował nową jednostkę, czyli wydział dochodzeń specjalnych. Jednostka ta miała eksperymentować z nowymi koncepcjami związanymi z ochroną porządku publicznego. Jej celem było przede wszystkim „nasycenie” mocno kryminogennych obszarów dobrze wyszkolonymi policjantami, uŜywającymi najnowocześniejszego sprzętu i cudów techniki. Miała współpracować z prokuratorem okręgowym, dzięki czemu zatrzymanych przestępców szybko by sądzono i karano. Burmistrz Carlucci, którego władza polityczna wykraczała daleko poza granice miasta, załatwił dla tej jednostki hojne subwencje federalne. Burmistrz „zasugerował” równieŜ mianowanie inspektora sztabowego Petera Wohla na dowódcę wydziału dochodzeń specjalnych. Peter Wohl był najmłodszym z trzydziestu kilku inspektorów sztabowych w departamencie. Inspektorów sztabowych, rangą pomiędzy kapitanem a inspektorem, uwaŜano za superdetektywów. Prowadzili oni trudniejsze śledztwa, szczególnie te związane z przypadkami korupcji politycznej, ale rzadko, jeśli w ogóle, dowodzili jednostkami. W sprawie Wohla takŜe mówiło się o specjalnym traktowaniu i sile nepotyzmu. Jednostka wielkości nowego wydziału dochodzeń specjalnych, który miał równieŜ przejąć drogówkę, powinna mieć dowódcę w stopniu co najmniej inspektora lub — co bardziej prawdopodobne — głównego inspektora. Wohl, chociaŜ powszechnie uznawany za dobrego i niezwykle błyskotliwego policjanta, miał dopiero trzydzieści kilka lat i był jedynie inspektorem sztabowym. Ludzie pamiętali, Ŝe przed laty, kiedy burmistrz Carlucci awansował, popierał go August Wohl, ojciec Petera Wohla, obecnie emerytowany główny inspektor. Plotkowano teŜ, Ŝe awans Wohla miał najwięcej wspólnego ze sprawą Arthura J. Nelsona. Nelson, do którego naleŜał filadelfijski dziennik „Ledger” i stacja WGHA–TV, nastawił swoje media przeciwko Jerry’emu Carlucciemu podczas jego drugiej kampanii na stanowisko burmistrza. Wszyscy wiedzieli, Ŝe Nelson nienawidzi takŜe Wohla, obwiniając go za upublicznienie rewelacji o homoseksualnych preferencjach jego syna, który — zanim został zamordowany — dzielił swój luksusowy apartament z czarnoskórym kochankiem. Gdy ta informacja wypłynęła. Nelson musiał umieścić Ŝonę w prywatnym szpitalu psychiatrycznym w Connecticut, a Peter Wohl stał się jego wrogiem do końca Ŝycia. Ci, którzy w ogóle znali Jerry’ego Carlucciego, wiedzieli, Ŝe wyznaje on zasadę „wrogowie moich wrogów są moimi przyjaciółmi”. Denny Coughlin z kolei bardzo lubił Petera Wohla. Wierzył, Ŝe prawdziwym powodem, dla którego mu powierzono dowództwo wydziału dochodzeń specjalnych, były jego kompetencje. Jerry Carlucci uwaŜał inspektora sztabowego Petera Wohla za najlepszego człowieka do tej roboty. I tyle. Wohl był osobnikiem ostroŜnym, choć nie nieśmiałym, był nowoczesny, lecz bez przesady. A takŜe — podobnie jak Coughlin — niesamowicie porządny i uczciwy. Z tego właśnie względu Denny Coughlin postanowił, Ŝe najbezpieczniejsze miejsce, czyli swego rodzaju przechowalnia dla młodego Matta Payne’a — do czasu, aŜ młokos zrozumie, Ŝe naprawdę nie powinien był się pchać do policji — znajduje się „pod skrzydłami” Petera Wohla. Zresztą Wohl równieŜ nie uwaŜał Payne’a za urodzonego policjanta. Chłopak miał dla niego pracować jako urzędnik czy sekretarz, dodatkowo wypełniając obowiązki posłańca. Denny Coughlin sądził, Ŝe opamiętanie się Matta i jego rezygnacja są tylko kwestią czasu. I wtedy Payne osobiście i samodzielnie dopadł seryjnego gwałciciela z północno–zachodniej Filadelfii. Kiedy dostarczał paczkę z dokumentami do apartamentu Wohla w Chestnut Hill późno w nocy, zauwaŜył, zupełnie przypadkowo, poszukiwaną przez całą policję furgonetkę. Kierowca usiłował go przejechać, Payne bez wahania

wyciągnął więc rewolwer i ostrzelał furgonetkę, trafiając kierowcę w głowę. W pojeździe przebywała wówczas naga kobieta, która o mało nie stała się następną z ofiar gwałciciela. Pierwszym wozem, z dwudziestu, który odpowiedział na wezwanie radiowe: „Funkcjonariusz potrzebuje wsparcia, zgłoszenie telefoniczne funkcjonariusza. Padły strzały. Potrzebny ambulans”, był M–Mary Jeden, czyli limuzyna burmistrza, czarny cadillac. Jerry Carlucci wracał właśnie do domu w Chestnut Hill z restauracji Sons of Italy w południowej Filadelfii i znajdował się zaledwie pięć przecznic od miejsca zdarzenia, gdy usłyszał wezwanie w policyjnym radiu. Kiedy pierwszy reporter — powszechnie uwaŜany za przyjaciela departamentu policji Michael J. „Mickey” O’Hara z filadelfijskiego „Bulletinu” — przyjechał na miejsce zdarzenia, burmistrz Carlucci był juŜ na niego przygotowany. Nic dziwnego zatem, Ŝe na pierwszej stronie następnego wydania „Biuletinu” pojawiło się duŜe na cztery kolumny, aktualne zdjęcie burmistrza, otaczającego ramieniem funkcjonariusza Matta Payne’a. Poły marynarki rozchylały się burmistrzowi na tej fotce wystarczająco, aby przypomnieć wyborcom, Ŝe mimo obecnie pełnionej funkcji Jerry Carlucci nadal przybywa na miejsca przestępstw z policyjnym rewolwerem przy pasie. W artykule, który zamieszczono obok fotografii, funkcjonariusz Payne został przedstawiony przez burmistrza jako specjalny asystent dowódcy wydziału dochodzeń specjalnych, a takŜe jako „jeden z tych dobrze wykształconych, odwaŜnych i bardzo chętnych młodych funkcjonariuszy, których komendant Czernick przydzielił do wydziału dochodzeń specjalnych”. Matt Payne świetnie zdawał sobie sprawę z faktu, Ŝe jego rola w strzelaninie była znacznie mniej bohaterska, niŜ opisano to w gazetach, i oczekiwał, iŜ koledzy z wydziału potraktują go co najmniej z łagodną pogardą, a prawdopodobnie nawet szyderczo. Szczególnie ta mała grupka „kierowców”. Jeszcze zanim Matt wstąpił do policji, wiedział, Ŝe „kierowców”, funkcjonariuszy takich jak sierŜant Tom Lenihan, który był kierowcą Denny’ego Coughlina, wybrano do tej słuŜby, poniewaŜ — po pierwsze — wyglądali na niezwykle bystrych młodych męŜczyzn, po drugie — udowodnili swoje umiejętności w pracy w terenie, czyli na ulicach, i — po trzecie — wróŜono im karierę wysokiej rangi oficerów. Pracując dla starszych oficerów, kierowcy widzieli, jak wielka odpowiedzialność towarzyszy ich działaniom, a w ten sposób tym młodym męŜczyznom łatwiej być moŜe będzie później udźwignąć ją, gdy sami dostaną oficerskie szlify. Matt czuł, Ŝe tamci cięŜko zapracowali na swoje pozycje, i uwaŜał, Ŝe mają prawo oburzać się na niego za jego wyczyn. Nic takiego się jednak nie zdarzyło. Przyjęli go jak swego. Zapewne wstawił się za nim Tom Lenihan — takie przynajmniej było najbardziej logiczne wytłumaczenie tego faktu. Tom oczywiście na pewno uwaŜał, Ŝe Denny Coughlin nigdy się nie myli i nigdy nie podejmuje niewłaściwych decyzji, nawet jeśli oznaczało to szczególne traktowanie Ŝółtodzioba, który jest synem starego kumpla. Nie taka była wszakŜe prawda. Wyjaśnienie wyglądało inaczej. Przede wszystkim nie sposób było nie lubić Matta Payne’a — miłego młodzieńca, który potrafił szanować innych, nie zachowując się przy tym bynajmniej słuŜalczo. Poza tym, czego Payne wcale nie podejrzewał, ci funkcjonariusze naprawdę go podziwiali. Matt znalazł się w prawdziwie niebezpiecznej sytuacji, mógł zginąć, gdyŜ seryjny gwałciciel z północno — zachodniej Filadelfii niczego nie pragnął bardziej, niŜ rozjechać go furgonetką, on zaś sprawił się doskonale i po prostu odstrzelił draniowi łeb. Tylko sierŜant Lenihan i detektyw McElroy jeden jedyny raz wycelowali ze słuŜbowego rewolweru w przestępcę, a i wtedy stali w otoczeniu innych policjantów. Młody Payne natomiast stanął twarzą w twarz z mordercą, stoczył pojedynek jeden na jeden i połoŜył sukinsyna trupem. Wypełnił swoją powinność, tak jak wcześniej ci dwaj młodzieńcy z antynarkotykowego, których obecnie równieŜ przydzielono do wydziału dochodzeń specjalnych, czyli Charley McFadden i Jesus Martinez. Obaj w czasie wolnym polowali na przestępcę, który zastrzelił kapitana „Dutcha” Moffitta. Odnaleźli go, a McFadden ścigał go sam wzdłuŜ torów kolejki podziemnej, aŜ drań się potknął, spadł i usmaŜył na trzeciej szynie. NiezaleŜnie od okresu, jaki przepracowali, nie powinno się tego typu młodych funkcjonariuszy nazywać Ŝółtodziobami. Wyczyny, których dokonali, dają im prawo do miana prawdziwych policjantów. Drzwi do pokoju konferencyjnego komendanta w końcu się otworzyły i z pomieszczenia wyszedł główny inspektor Matt Lowenstein — niski, łysy męŜczyzna o wydatnym torsie. Akurat zapalał świeŜe, piętnastocentymetrowe, niemal czarne cygaro. Nie wyglądał na zadowolonego. Dostrzegł detektywa McElroya w grupie kierowców, niecierpliwie machnął na niego ręką, sugerując, aby za nim poszedł, po czym bez słowa wymaszerował z zewnętrznego biura. — Dlaczego podejrzewam, Ŝe inspektor Lowenstein przegrał tam jakąś bitwę? — spytał bardzo cicho sierŜant Tom Lenihan. SierŜant Lipshultz zachichotał, a funkcjonariusz Payne uśmiechnął się. Do biura weszli w tym momencie główni inspektorzy Dennis V. Coughlin i Robert Fisher oraz inspektor sztabowy Wohl. Coughlin był duŜym męŜczyzną, nieskazitelnie ogolonym, o rumianej twarzy, który szczycił się swoimi świetnymi ubraniami. Dziś miał na sobie doskonale uszyty garnitur w drobną kratkę. Fisher, szczupły i Ŝylasty z szopą czysto białych włosów na głowie, nosił jeden ze swoich licznych niebieskich garniturów. Posiadał teŜ kilka brązowych, a właściwie to trzy bądź cztery w kaŜdym kolorze, zasadniczo identyczne. Nikt nigdy nie widział go na przykład w marynarce sportowej, garniturze kraciastym, pasiastym czy innym. Matt słyszał zarówno od Coughlina, jak i od Wohla, Ŝe główny inspektor Fisher uwaŜa, iŜ zbyt wielu policjantów nakłada cywilny strój, kiedy, w interesie publicznym, powinni być w mundurach. Coughlin podszedł do kierowców i uścisnął rękę sierŜantowi Lipshultzowi.

— Jak się miewasz, Stanley? — zapytał. — Wiesz, gdzie mogę znaleźć dobrego, taniego prawnika? — Do pańskich usług, główny inspektorze — odparł Lipshultz z uśmiechem. — Matthew — odezwał się Coughlin do Matta Payne’a. — Inspektorze — skłonił się Matt. — Chodźmy, Tom — powiedział Coughlin do Lenihana. — Główny inspektor Lowenstein naprawdę potęŜnie rozgrzał tam w środku atmosferę. AŜ iskry leciały. Potrzebuję trochę świeŜego powietrza. — Wyczuliśmy to nawet tutaj, inspektorze — odparł Lenihan i wyszedł na korytarz. Główny inspektor Fisher kiwnął głową Mattowi Payne’owi, podał dłoń najpierw Coughlinowi, potem Wohlowi, po czym opuścił pokój. SierŜant Lipshultz pospieszył za nim. — Powiedz „do widzenia” tym miłym ludziom, Matthew — rzucił cierpko inspektor Wohl — i wywieź mnie stąd natychmiast. To było bardzo długie popołudnie. — Do widzenia, mili ludzie — oświadczył Matt posłusznie, Ŝegnając się z sekretarką komendanta, jego kierowcą i innymi osobami z jego personelu administracyjnego. Ktoś zachichotał. — Nie przejmuj się, mały — wypalił szybko kierowca komendanta. — Wracaj, kiedy tylko zechcesz — dodała sekretarka komendanta, atrakcyjna, piersiasta kobieta po czterdziestce. — Jesteś lepszy od większości ludzi, którzy tutaj wchodzą. Funkcjonariusz Matt Payne wyszedł za inspektorem sztabowym Wohlem z biura i ruszył korytarzem do wind. Windą zjechali sami. Wohl oparł się o ścianę i głośno odetchnął. — Chryste, aleŜ tam było cięŜko — mruknął. — A o co właściwie chodziło? — Nie tutaj — odwarknął Wohl. Gdy drzwi się otworzyły, od razu się wyprostował, a następnie pomaszerował przez hol do tylnego wyjścia z budynku. Na zewnątrz zatrzymał się na moment i odwrócił do Matta. — Gdzie zaparkowałeś? — spytał. Payne wskazał samochód — jeden z czterech nowych czterodrzwiowych fordów sedanów. Ich auto było w dwóch odcieniach błękitu. Stało na końcu parkingu. Kiedy przyjechali nim do Roundhouse, Payne wysadził Wohla przed wejściem, a później poszukał wolnego miejsca. Najpierw zauwaŜył, Ŝe spośród najbliŜszych wejścia pięciu miejsc zarezerwowanych dla szefów wydziałów i głównych inspektorów jedno jest wprawdzie puste, ale dowiedział się wcześniej, co naprawdę oznacza ów napis. Miejsca te bowiem zarezerwowano dla głównych inspektorów, którzy byli równocześnie szefami wydziałów. Jeśli któreś z nich było puste, mogli je zająć inni główni inspektorzy. Inspektor sztabowy Wohl, chociaŜ był szefem wydziału, nie miał niestety prawa zaparkować tam swojego auta. Prawo to było oczywiście wyłącznie niepisane. Ale wszyscy znali obowiązujące w departamencie zasady, a Matt wiedział, Ŝe starsi oficerowie policji są zazdrośni o swoje przywileje związane z rangą. Z tego teŜ względu zaparkował nieoznakowanego, błękitnego forda dalej od wejścia, obok nieoznakowanych samochodów innych starszych oficerów, którzy — podobnie jak Wohl — nie mieli na tyle wysokiej szarŜy, aby móc korzystać z miejsc parkingowych przy samym wejściu. Nowe nieoznakowane pojazdy równieŜ stanowiły przywilej związany z rangą. Payne odkrył, Ŝe starsi oficerowie, czyli główni inspektorzy, inspektorzy i niektórzy inspektorzy sztabowi, jeŜdŜą nowiutkimi samochodami, oddając je po pewnym czasie — „Gdy zapełniły się popielniczki”, jak to ujął Wohl — kapitanom, którzy z kolei przekazywali nieznacznie zuŜyte auta porucznikom, a ci z kolei detektywom. Kiedy powstał wydział dochodzeń specjalnych i — co za tym idzie — natychmiast pojawiło się zapotrzebowanie na wiele samochodów z policyjnego garaŜu, system ten przestał chwilowo działać, toteŜ niektórzy inspektorzy i kapitanowie nie dostali nowych samochodów, choć się ich spodziewali i uwaŜali, Ŝe mają wszelkie prawo do wymiany. W dodatku oznajmili wszem wobec o swoim oburzeniu. Wohl i Payne wsiedli wreszcie do błękitnego forda. Matt usiadł za kierownicą. — Chyba pojadę do domu — zastanowił się głośno Wohl. — Gdzie twój samochód? — Przy Bustleton i Bowler — odrzekł Matt. — Ktoś mnie tam podrzuci. Wydział dochodzeń specjalnych miał swoją siedzibę w centrali drogówki, czyli na skrzyŜowaniu ulic Bustleton i Bowler w północno — wschodniej Filadelfii. — Nie, nie, i tak muszę zajrzeć do biura. Po prostu nie wiedziałem, czy ty musisz tam jechać — odparował Wohl, siadając na siedzeniu pasaŜera. Payne dotarł do North Broad Street i ruszył na północ. Przejechali szereg przecznic w milczeniu. — Pojawiły się zarzuty… — odezwał się nagle inspektor, lecz przerwał. — Nie muszę cię chyba prosić o dyskrecję, prawda? — upewnił się. — Oczywiście, Ŝe nie, szefie. — Pojawiły się zarzuty, Ŝe niektórzy funkcjonariusze wydziału antynarkotykowego zobaczyli przed swoim nosem powaŜną pokusę, której nie potrafili się oprzeć, i podzielili się informacją o tym zdarzeniu z mafią — ciągnął Wohl. — Jezu!

— Powinno dojść do kilku aresztowań i konfiskat, niestety, nie poszły one gładko — kontynuował Wohl. — Główny inspektor Lowenstein wytłumaczył komendantowi Czernickowi, co jego zdaniem się zdarzyło. MoŜe trochę przedwcześnie… ale nie chciał, aŜeby Czernick usłyszał to gdzie indziej. A komendant… moŜe zdecydował sam, a moŜe zwierzył się burmistrzowi i burmistrz podjął tę decyzję… tak czy owak, ktoś odebrał śledztwo głównemu inspektorowi Lowensteinowi. — Komu je przekazano? — MoŜesz zgadywać. Do trzech razy sztuka — odburknął Wohl sucho. — Czy dlatego główny inspektor Lowenstein był taki uraŜony? — Dokładnie. Ja na jego miejscu teŜ czułbym się uraŜony. Równie dobrze mogli mu powiedzieć, Ŝe mu nie ufają. — Ale dlaczego my? Dlaczego nie wydział spraw wewnętrznych? — A dlaczego nie ci od zwalczania przestępczości zorganizowanej? Dlaczego nie któryś z inspektorów sztabowych? PoniewaŜ, jak podejrzewam, burmistrz znów bawi się w detektywa. Pewnie myśli sobie: „Mogę przenieść do wydziału dochodzeń specjalnych kaŜdego, kogo chcę z wydziału spraw wewnętrznych, antynarkotykowego, obyczajówki lub z jednostki do spraw zwalczania przestępczości zorganizowanej…”. Teoretycznie byłyby to rutynowe transfery. W rzeczywistości ich zadaniem jest jednak przyłapanie przekupnych gliniarzy w antynarkotykowym… zakładając, Ŝe w antynarkotykowym są przekupni gliniarze. Wohl umilkł, wyraźnie zatopiony w myślach. Matt wystarczająco dobrze znał szefa, toteŜ się nie wtrącał. Gdyby inspektor chciał mu coś powiedzieć, bez wątpienia by powiedział. Kilka minut później Wohl ponownie się odezwał. — Jest coś jeszcze. Payne zerknął na niego i spokojnie czekał na ciąg dalszy. — W poniedziałek rano wydział dochodzeń specjalnych dostaje kolejnego bystrego, młodego Ŝółtodzioba po college’u. Nazywa się Poster H. Lewis Junior. Znasz go? Matt zastanowił się, w końcu potrząsnął przecząco głową. — Eee, nie sądzę — mruknął. — Jego przydział łączy się — podjął inspektor sardonicznym tonem — z polityką komendanta, oczywiście entuzjastycznie popieraną przez burmistrza, zgodnie z którą naleŜy zatrudniać do wydziału dochodzeń specjalnych bystrych, młodych, a zatem wykształconych funkcjonariuszy. Takich jak ty, funkcjonariuszu Payne! Funkcjonariusz Lewis zdobył bakalaureat na Tempie, a całkiem niedawno zapisał się na studia w Temple Medical School. — Studiuje medycynę? — spytał zaskoczony Matt. — Ojcu Fostera zamarzyło się, aby jego syn uzdrawiał ludzi — ciągnął Wohl. — Niestety, młody Foster otrzymał jedynie warunkową zgodę na pozostanie w szkole na ostatnim roku, po czym zdecydował, Ŝe zamiast uzdrawiać ludzi, wolałby chronić społeczeństwo przed przestępcami. Postanowił, Ŝe tak powiem, pójść w ślady swego staruszka. Jego ojciec właśnie został porucznikiem. Porucznik Foster H. Lewis Senior. Znasz go? — Nie sądzę. — Dobry policjant — odparł inspektor. — MoŜe nie jest ciepłym, otwartym człowiekiem, ale to dobry gliniarz. Był podobnie jak twój ojciec wstrząśnięty, Ŝe jego syn został policjantem. Matt zachichotał. — Dlaczego go dostajemy? — PoniewaŜ tak zarządził komendant Czernick — odburknął Wohl. — Wyjaśniłem ci to. Gdybym był człowiekiem podejrzliwym — co oczywiście w przypadku kogoś o tak ciepłej, otwartej, ufnej osobowości jak moja jest nie do pomyślenia — mógłbym pomyśleć, Ŝe ma to coś wspólnego z burmistrzem. — Czy wszystko nie wiąŜe się w jakiś sposób z burmistrzem? — zachichotał znowu Payne. — W tym przypadku osobnik podejrzliwy mógłby wyciągnąć taki wniosek z faktu, Ŝe przydział funkcjonariusza Lewisa do wydziału dochodzeń specjalnych ogłosił burmistrz w swej mowie, którą wygłosił ubiegłej nocy w drugim abisyńskim kościele baptystów… — Ach, więc facet jest kolorowy? — Odpowiednie określenie, funkcjonariuszu Payne, brzmi „czarny”. — Przepraszam — bąknął Matt. — Co pan zamierza z nim zrobić? — Nie wiem. Pomyślałem sobie właśnie, Ŝe nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. śe pozwolę sobie na przywilej wątpliwości. Nie zamierzyłem Ŝadnej gry słownej i nie chcę obraŜać przedstawicieli Ŝadnej rasy… UwaŜam po prostu, Ŝe ten młody Lewis, w przeciwieństwie do ostatniego bystrego Ŝółtodzioba po college’u, z którym dane mi jest pracować, przynajmniej zna swoje powinności w departamencie. Podczas nauki w szkole dorabiał sobie bowiem jako dyspozytor radia policyjnego. Mike Sabara wspomniał o specjalnej sieci radiowej dla drogówki i wydziału dochodzeń specjalnych. MoŜe Foster ma coś wspólnego z tym faktem. Kiedy dotarli na parking przy Bustleton i Bowler, Matt zobaczył, Ŝe samochód kapitana Mike’a Sabary stoi w miejscu, które zostało dla niego zarezerwowane. Wohl zobaczył auto w tym samym momencie. Sabara był zastępcą inspektora Wohla. — Kapitan Sabara ciągle tu jest. To dobrze. Muszę z nim porozmawiać. Dobra, Matt, moŜesz się odmeldować. Spotkamy się rano. — Tak jest, szefie — odparł Payne.

Nie zaoferował się, Ŝe poczeka. Nauczył się juŜ, Ŝe jeśli Wohl będzie go potrzebował, sam mu kaŜe na siebie zaczekać. Wiedział teŜ, Ŝe jeśli inspektor odsyła go do domu trzydzieści minut przed oficjalnym końcem słuŜby, oznacza to, Ŝe woli nie mieć swojego asystenta w pobliŜu. Tego dnia inspektor Wohl uznał najwyraźniej, Ŝe jego rozmowa z kapitanem Sabarą nie jest sprawą funkcjonariusza Payne’a.

Trzy Matt Payne przeszedł półtora kwartału, aŜ do stacji benzynowej Sunoco, na której zostawił za opłatą swój samochód. Wohl przestrzegał go, aby — jeśli nie znajdzie miejsca na policyjnym parkingu — nie zostawiał auta byle gdzie, na ulicy. Dowcipne wyrostki z dzielnicy uwielbiały rysować kluczami i innymi ostrymi przedmiotami esy–floresy na zderzakach pojazdów i drzwiczkach, szczególnie paskudnie traktując samochody, które w ich opinii naleŜały do policjantów. — Uszkodzenie ładnego auta, naleŜącego do policjanta, to dla nich największy powód do dumy — tłumaczył swemu asystentowi inspektor. Matt wsiadł, sprawdził, czy ma dość benzyny na nocną jazdę, po czym ruszył do domu, czyli z powrotem do centrum. Przejechał tym srebrnym porsche 911 carerra z roku 1974 niecałe osiem tysięcy kilometrów. Samochód stanowił jego prezent na zakończenie szkoły. W pewnym sensie. Payne ukończył studia cum laude* na Uniwersytecie Pensylwania i w owym czasie potrzebował pojazdu, który zastąpi starego Volkswagena garbusa, którym jeździł, odkąd otrzymał prawo jazdy jako szesnastolatek. Nie oczekiwał jednakŜe porszaka! — Oto twoja nagroda — powiedział mu ojciec — za osiągnięcie wieku uprawniającego do głosowania i za ukończenie college’u bez sprawiania mi kłopotów, do rozwiązania których wymagane byłyby moje profesjonalne usługi. Czyli na przykład za to, Ŝe nie musiałem wyciągać cię z więzienia. No i za to, Ŝe nie uczyniłeś mnie przedwcześnie dziadkiem. Tyle Ŝe porsche, którym Matt teraz jechał, nie było tym samym egzemplarzem, który podarował zaskoczonemu chłopakowi ojciec. ChociaŜ było w zasadzie identyczne jak tamto. Pierwsze auto, które miało prawie trzy i pół tysiąca kilometrów na liczniku, zostało uszkodzone, na szczęście Matt miał w swojej polisie ubezpieczeniowej klauzulę zapewniającą mu odszkodowanie w przypadku kolizji z kierowcą, który nie posiada ubezpieczenia OC. Taka klauzula była rzeczą bardzo dobrą, o ile jej właściciel miał dostęp do usług, pro familia bono, dobrego prawnika, dzięki któremu mógł wyegzekwować od firmy ubezpieczeniowej to odszkodowanie. Mówiąc dokładniej, pierwszy samochód Payne’a uderzyła w prawy tył furgonetka marki Ford, rocznik 1970. Kierowca furgonetki trzasnął w porsche Matta umyślnie, starając się zgnieść znajdującego się między dwoma autami Matthew Payne’a i w ten sposób pozbyć się go. Dzięki temu mógłby wywieźć panią Naomi Schneider, którą trzymał związaną i nagą na tyłach furgonetki pod brezentem, do chaty w hrabstwie Bucks, gdzie zamierzał ją zgwałcić i poćwiartować. Na szczęście morderca nie zdołał zgnieść funkcjonariusza Payne’a, który w ostatniej chwili odskoczył na bok, a moment później zastrzelił drania ze swojego nowiutkiego rewolweru. Zmarły, czego Matt dowiedział się wkrótce po tym, jak diler firmy porsche przekazał mu pierwszą pobieŜną, lecz wstrząsającą wycenę kosztów naprawy, nie miał niestety ubezpieczenia — w kaŜdym razie skrupulatne poszukiwania w stanowych rejestrach wydziału ruchu drogowego w Harrisburgu nie przyniosły najmniejszych rezultatów. Później Payne poznał opinię prawnego doradcy filadelfijskiej policji względem zniszczeń dokonanych na jego pojeździe; „Jako Ŝe funkcjonariusz Payne nie pełnił w momencie zdarzenia słuŜby, Departament Policji Miasta Filadelfia nie poczuwa się do odpowiedzialności i nie zamierza naprawić rzekomych szkód w jego prywatnym aucie”. Potem z kolei przyszedł list na szeleszczącej, opatrzonej znakami wodnymi papeterii First Continental Assurance Company z Hartford w stanie Connecticut. Towarzystwo powiadamiało w piśmie ubezpieczonego, czyli pana Matthew Payne’a, iŜ nie wspomniał on w swoim podaniu o ubezpieczenie, Ŝe jest policjantem ani Ŝe zamierza uŜywać swojego pojazdu podczas pełnienia obowiązków policyjnych. Poza tym ubezpieczyciel zauwaŜał, Ŝe Matt Payne właściwie mieszka w Filadelfii, w stanie Pensylwania, a nie — jak napisał w podaniu — w Wallingford, w stanie Pensylwania. Gdyby firma First Continental znała owe fakty, bez wątpienia nie ubezpieczyłaby auta Matta. Jawnie zatem odmawiali Payne’owi wypłaty ubezpieczenia za zniszczone porsche. Ponadto list miał słuŜyć równocześnie jako powiadomienie, iŜ ochrona ubezpieczeniowa — w związku z tym, Ŝe została wystawiona na podstawie fałszywych danych — zostaje anulowana, a zwrot składki ubezpieczeniowej nastąpi w stosownym czasie. Matt usiłował sobie samodzielnie poradzić z problemem. Ostatecznie nie był juŜ przecieŜ małym chłopcem, który musi biec do tatusia z kaŜdym drobnym kłopotem, lecz dorosłym facetem, absolwentem uniwersytetu i policjantem. Szybko odkrył, co przedsiębiorstwa ubezpieczeniowe myślą o swojej potencjalnej odpowiedzialności w przypadku ubezpieczania nieŜonatych męŜczyzn poniŜej dwudziestego piątego roku Ŝycia, jeŜdŜących samochodami posiadającymi na liczniku ponad dwieście dwadzieścia kilometrów na godzinę, którzy wyraźnie kuszą złodziei aut i których poprzednie ubezpieczenie anulowano. Pięciu agentów w identyczny sposób go wyśmiało, szósty zaś uznał, Ŝe moŜe załatwić Payne’owi polisę, której składka pozostawiłaby Mattowi z pensji mniej więcej sto dolarów miesięcznie najedzenie, picie i rozrywki. W tym momencie chłopak przełknął dumę i zwrócił się po pomoc do ojca. W następny poniedziałek rano do głównego radcy prawnego First Continental Assurance Company w Hartford w stanie Connecticut przyszedł list na szeleszczącej, opatrzonej znakami wodnymi papeterii z nagłówkiem Mawson, Payne, Stockton, McAdoo & Lester z siedzibą w budynku Philadelphia Savings Fund Society w Filadelfii. Pismo podpisał starszy wspólnik J. Dunlop Mawson, a zaczynało się ono frazą „Mój drogi Charleyu”, co stanowiło raczej niezwykle nieformalne określenie, jak na osobę związaną z kancelarią Mawson, Payne, Stockton, McAdoo & Lester. W dalszych słowach pułkownik Mawson szybko jednak przystępował do istoty sprawy. Wyjaśniał, Ŝe firma Mawson, Payne, Stockton, McAdoo & Lester reprezentuje Matthew W. Payne’a i jej zamiarem jest pozwanie First Continental

Assurance Company za naruszenie kontraktu. Kancelaria poprosi sąd o przyznanie odszkodowania w wysokości 9505 dolarów i 7 centów za prawdziwe szkody oraz dwa miliony dolarów za poniesione szkody moralne. Sześć dni później, prawdopodobnie dlatego, Ŝe główny radca prawny First Continental przypomniał sobie, iŜ kiedy przegrali sprawę i musieli — na podstawie wyroku przeciwko Kiley Elevator Company — wypłacić 3,5 miliona dolarów gościowi hotelowemu, który utknął na osiem godzin w windzie, cierpiąc tym samym wielki umysłowy ból i katusze, powoda reprezentował właśnie pułkownik J. Dunlop Mawson z Mawson, Payne, Stockton, McAdoo & Lester, Matt otrzymał zarówno czek na 9505,07 dolarów, jak i list stwierdzający, Ŝe First Continental Assurance Company głęboko przeprasza za nieporozumienie i ma nadzieję na dalsze wzajemne interesy przez wiele lat. W kolejnym tygodniu, gdy mechanik porsche powiedział Payne’owi, Ŝe po takim wypadku, czyli przy uderzeniu w tylny bok i uszkodzeniu silnika, samochód nigdy nie sprawuje się tak dobrze jak przed kraksą, Matt objął w posiadanie nowe auto, a stare odesłano; miało zostać rozebrane na części. Większość kolegów Matta, to znaczy innych funkcjonariuszy, sądziła, Ŝe facet, który ma takie auto, moŜe mieć kaŜdą dziewczynę. Niestety, w tym przypadku bardzo się mylili. Kiedy Payne o tym myślał, a czasami sporo o tym myślał, zdawał sobie sprawę, Ŝe podczas studiów na uniwersytecie znacznie częściej uprawiał seks niŜ ostatnio. Raz przyszło mu do głowy, Ŝe gdyby zobrazować jego erotyczną działalność na wykresie, największą aktywność moŜna by zaobserwować podczas pierwszego i drugiego roku studiów, podnosząc krzywą właściwie od zera do całkiem zadowalającego poziomu, który Matt osiągnął pod koniec drugiego roku. Później wykres pokazałby okres stabilizacji, trwający przez jego przedostatni rok, a w ostatnim roku zaś kreska stopniowo opadłaby. Odkąd Payne ukończył szkołę i zaczął pracować, jego Ŝycie seksualne dosłownie przestało istnieć — z jednym małym wyjątkiem. Tym wyjątkiem była pewna poznana w barze FOP–u*, niedaleko North Broad Street, kobieta, mniej więcej trzydziestopięcioletnia rozwódka, którą fascynowali młodzi policjanci. Matt nie miał ochoty rozpamiętywać spotkania z nią. Istniały oczywiście racjonalne przyczyny jego samotności. W szkole wiele przyjaźni męsko — damskich kończyło się zaręczynami, a nawet ślubem. Matt nigdy nie spotkał nikogo, z kim chciałby się chociaŜ zaręczyć. Obecnie zresztą widział wokół siebie coraz mniej wolnych dziewcząt. A poniewaŜ wkrótce po ukończeniu studiów podjął pracę, stracił kontakt z tymi młodymi kobietami, które znał ze szkoły i z dzielnicy. Miał nadzieję, Ŝe dziś wieczorem jego sytuacja zupełnie się odmieni. Poznał bowiem nową dziewczynę. JuŜ prawie coś się między nimi zaczęło. Prawie… Słyszał, Ŝe Bóg troszczy się o głupców i pijaków, a uwaŜał, Ŝe kwalifikuje się do obu grup. Dziewczyna nazywała się Amanda Chase Spencer. W tym roku ukończyła studia na Bennington. Jej rodzina mieszkała w Scarsdałe, zimy zaś często spędzała w Palm Beach. Matt bardzo polubił Amandę, co było dość niezwykłe, poniewaŜ — jak wynikało z jego doświadczenia, a mógł sobie przypomnieć przynajmniej trzy takie sytuacje — uderzająco piękne, młode blondynki z bogatych rodzin, o nieskazitelnej pozycji społecznej, a szczególnie te, które uczyły się w Bennington, miały paskudne charakterki. Matt spotkał Amandę zaledwie cztery dni wcześniej, na początku tego, co obecnie nazywali „tygodniem przedślubnym”. Payne’owi w pierwszej chwili nie spodobała się perspektywa spędzania wieczorów w ten sposób. Kiedy Chad, przyszły pan młody, poinformował go, Ŝe przez tydzień ma się „opiekować panną Spencer”, odpowiedź Matta była natychmiastowa i zwięzła: „Nie, Chad, na pewno nie, nie ma mowy, pieprz się, cholera!”. Pełne nazwisko Chada brzmiało Chadwick T. Nesbitt IV — absolwent Uniwersytetu Pensylwania z 1973 roku, po BalaCynwyd i Camp Lejeune w Karolinie Północnej, gdzie był podporucznikiem rezerwy Korpusu Piechoty Morskiej. Matt Payne i Chad Nesbitt byli najlepszymi przyjaciółmi, odkąd się poznali w wieku lat siedmiu w Episcopal Academy. Nikogo więc nie zaskoczyła wiadomość, Ŝe Matt będzie druŜbą Chada, który Ŝenił się z Daphne Elizabeth Browne, absolwentką Bennington z 1973 roku, po Merion i Palm Beach. — Powtarzam ci — oświadczył Payne Chadowi — będę na twoim kawalerskim i ślubie. Ale to wszystko. — Amanda jest druhną Daffy — zaprotestował Nesbitt. — Cholera, nie obchodzi mnie, kim jest. Nawet gdyby była królową nimfomanek, odmawiam! — JuŜ nie lubisz dziewczyn? — Nie lubię ich na takich spędach, czyli gdy jest ich więcej niŜ dwie lub trzy. I mam robotę. — Opowiedz mi o tej robocie, Kojaku — odparował przyjaciel. — Chad, naprawdę nie mam czasu, wierz mi — upierał się Matt Payne. — Nawet gdybym chciał go poświęcić kobiecie. — Zaczynam myśleć, Ŝe powaŜnie podchodzisz do swojej roboty, kolego. — Masz piekielną rację, bardzo powaŜnie do niej podchodzę… — No dobra, dobra. Powiem ci coś. PokaŜ się na próbie, a ja coś wymyślę. — E tam, muszę przecieŜ zjawić się na ślubie trzeźwy, w smokingu i z obrączkami. Nie muszę chodzić w tym celu na Ŝadne próby. — Masz być we fraku, rozumiesz? Nie w smokingu, lecz we fraku. — Olśnię wszystkich swoim eleganckim strojem — odciął się Payne. — Jeśli nie pojawisz się na próbie, matka Daffy wpadnie w histerię.

Matt Payne uświadomił sobie, Ŝe jest to bardziej stwierdzenie faktu niŜ figura retoryczna. śona Soamesa T. Browne’a miewała skłonność do emocjonalnych wybuchów. Matt nadal doskonale pamiętał krzyk „Ty brudny chłopczyku”, którym obrzuciła go w dzień, gdy przyłapała pięciolatków — jego i swoją córkę Daphne — na zabawie w doktora. Matt zdawał sobie teŜ sprawę z faktu, Ŝe nic, co się zdarzyło od tamtej pory, nijak nie zmieniło jej opinii o jego charakterze. Wiedział równieŜ, Ŝe pani Browne próbowała skłonić Chada do wybrania na druŜbę innego męŜczyzny. — W porządku — mruknął Matt, poddając się. — Próba, wieczór kawalerski i ślub. Ale to wszystko. Zgoda? — Zgoda — odparł porucznik Nesbitt. Uścisnął rękę przyjaciela i z uśmiechem dodał: — Rozpieszczony sukinsyn. Payne czekał zatem w przedsionku protestanckiego kościoła episkopalnego pod wezwaniem Świętego Marka na Locust Street, pomiędzy Rittenhouse Square i South Broad Street w centrum Filadelfii. Uczestnicy próby przybyli trzema samochodami kombi: dwoma marki Mercury i jednym buickiem. śona Soamesa T. Browne’a w kapeluszu z szerokim rondem i powłóczystej sukni z jasnoniebieskiego jedwabiu wyciągnęła do Matta rękę skrytą w długiej po łokieć rękawiczce. — Witaj, Matthew. Miło cię widzieć. Proszę, przekaŜ ode mnie wyrazy uszanowania matce i ojcu. — PrzekaŜę na pewno, pani Browne — odrzekł Payne. — Dziękuję. Nie przedstawiła go blondynce, która towarzyszyła Daffy. — Chodźcie, dziewczęta — poleciła, szybko cofając rękę, po czym popędziła przez przedsionek do kościoła. — Jestem Matt Payne — odezwał się Matt do blondynki. — Daffy nas chyba sobie nie przedstawiła. — Przepraszam — bąknęła Daffy. — Amando, to Matt. Nie bądź dla niego miła. To prawdziwy sukinsyn. — Kim jest Daffy Browne i dlaczego opowiada o mnie te wszystkie straszne rzeczy? — Cholernie dobrze wiesz dlaczego! — odburknęła Daffy. — Nie mam zielonego pojęcia — przyznał się Payne. — No cóŜ, po pierwsze, Matt, Amanda nie ma partnera na przyjęcie koktajlowe po próbie. — Myślałem, Ŝe ja mam być jej partnerem. — Chad twierdzi, Ŝe stanowczo odmówiłeś — stwierdziła Daffy. — Pewnie znowu sobie z ciebie zaŜartował — odparł Payne. — Twój narzeczony ma doprawdy dziwne poczucie humoru. — Wcale nie — odparowała lojalnie Daffy. — Odebrano mu na rok przywileje basenowe w klubie Rosę Tree za wrzucenie tootsie rolls do basenu — ciągnął Matt. — Czy to nie jest dziwne? Amanda potrzebowała dobrej chwili, aby wyobrazić sobie cukierki marki Tootsie Rolls pływające w basenie, aŜ w końcu zagryzła wargę, starając się powstrzymać od uśmiechu. — Naprawdę? — spytała. — Niech cię diabli, Matt! — mruknęła Daffy, jawnie sugerując, Ŝe Payne nie skłamał. — Matka naszej drogiej panny młodej wykonała jedno ze swoich najsłynniejszych nurkowań do basenu — kontynuował chłopak. — Gdzieś pod powierzchnią otworzyła oczy i nagle zobaczyła jeden z tych cukierków. Wypadła z wody, biedaczka, niczym pocisk okrętu podwodnego. Amanda śmiała się serdecznym, głębokim śmiechem. Mattowi spodobał się ten odgłos. — Mój ojciec chciał jej przyznać puchar przechodni — dorzucił — z inskrypcją „pierwszej matronie Rosę Tree, która naprawdę chodziła po powierzchni wody”. Niestety, moja matka mu na to nie pozwoliła. — W ogóle nie zamierzam w to wszystko wierzyć — obruszyła się Daffy Browne. — Matt, jesteś wstrętny! Pani Browne zjawiła się ponownie. — Kochana, proboszcz chciałby zamienić z tobą słówko — oświadczyła i zabrała córkę w głąb kościoła. Amanda posłała Mattowi kolejny uśmiech. — Idziesz na przyjęcie koktajlowe? — spytała. Kiwnął głową. — I na kolację. Właściwie, Amando, dokądkolwiek pójdziesz, będzie ci towarzyszył Matt Payne. To jest z pieśni Salomona… Mówię na wypadek, gdybyś była poganką i nie znała swojej Biblii. Dziewczyna zachichotała i połoŜyła mu rękę na ramieniu. — Cieszę się — rzuciła. — W kościele bacznie obserwuj ceremonię — powiedział Matt. — MoŜe sami będziemy kiedyś w niedalekiej przyszłości przechodzić jakiś podobny barbarzyński rytuał. Przez moment powaŜnie patrzyła mu w oczy. — Chad twierdzi, Ŝe pracujesz dla miasta — oznajmiła, gładko zmieniając temat. — Czy to ci właśnie powiedział? — spytał Matt cierpko. — Czy ze mnie równieŜ sobie zaŜartował? — Nie. — Więc czym się zajmujesz? — Sprzątam ulice. — Sprzątasz ulice? — Akurat w tej chwili się szkolę — kontynuował Matt. — Studiuję teorię i historię, rozumiesz. Ale za jakiś czas,

pewnego dnia, mam nadzieję na własną miotłę i prawdziwą śmieciarkę. — Inaczej mówiąc, jesteś pracownikiem słuŜb oczyszczania miasta? Czy tak? — Mówiłem powaŜnie, Ŝe powinnaś dobrze się przyjrzeć temu barbarzyńskiemu rytuałowi. Odkąd Payne spotkał Amandę po raz pierwszy w przedsionku kościoła Świętego Marka, nigdy nie był z nią sam na sam. Zawsze otaczali ich inni ludzie, a oni dwoje w Ŝaden sposób nie mogli oddzielić się od grupy. Zdołał ją pocałować dwa razy. Przedwczorajszej nocy spróbował to zrobić w Merion Cricket Club, zanim pani Browne wyciągnęła dziewczynę z lokalu i zabrała do kombi. Niestety, Amanda odwróciła twarz w ostatniej chwili i Payne zdołał ją jedynie cmoknąć w policzek. Bardzo przyjemny policzek, musiał przyznać, lecz był to tylko policzek. Ubiegłego wieczoru wprawdzie Amanda nie odwróciła twarzy, lecz państwo Browne bardzo szybko zabrali ją z Rosę Tree Hunt Club do swojego domu w Merion. Nie był to pocałunek, który mógłby przejść do historii i konkurować na przykład z tym, którym Dalila obdarzyła Samsona, zanim ścięła mu włosy, niemniej jednak Matt zdołał dotknąć ust dziewczyny. Wargi Amandy okazały się słodkie, toteŜ serce Payne’a niepokojąco podskoczyło mu w piersi. Dzisiejszego wieczoru mieli być wreszcie sami. Browne’owie przyjmowali gości spoza miasta na drinku i kolacji „W Union League w centrum Filadelfii. Choć nikt nie mówił tego głośno, miało to być spotkanie „starszych”, młodzi powinni więc wyjść od razu po kolacji. Amanda lubiła jazz 1 była to kolejna jej cecha, którą Matt uznał za intrygującą. Zamierzali zatem pójść we dwoje posłuchać jazzu. Przy odrobinie szczęścia światła będą przyćmione. Dziewczyna prawdopodobnie zgodzi się, aŜeby Payne trzymał ją za rękę, a moŜe nawet pozwoli mu na inne przejawy sympatii… Jeśli bogowie będą mu sprzyjać, Amanda przyjmie jego zaproszenie i po opuszczeniu klubu jazzowego pojadą do jego mieszkania. Tak, Matt był pewny, Ŝe ją zaprosi. Z jednej strony, sporo by dał, aby dostać się do jej majtek, z drugiej jednak… cóŜ, Amanda Spencer na pewno nie była typem panienki na szybki numerek ani na jedną noc. NaleŜała raczej do tych młodych kobiet, które męŜczyźni prowadzą przed ołtarz i którym obiecują wierność, póki śmierć ich nie rozdzieli. Matt Payne doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, Ŝe jednym głupim tekstem czy krokiem moŜe spieprzyć cały ich układ. A on na pewno nie chciał niczego zniszczyć. „Bóg jeden wie, co ta przeklęta Daffy jej o mnie naopowiadała. MoŜe nawet zwierzyła się, Ŝe usiłowałem jej ściągnąć z tyłka majtki, gdy mieliśmy po pięć lat”. * * * Dom państwa Browne w Merion powstał około roku 1890 i stanowił przeróbkę angielskiego dworku z roku 1600. Podstawowe róŜnice tkwiły w znacznie większym metraŜu i instalacji wodno — kanalizacyjnej. Poza tym szereg elementów się zachował, łącznie z kilkoma kominami, brukowanym dziedzińcem, ogromnymi kamiennymi blokami, dobudówkami przypominającymi wieŜyczki, oknami z szybkami w ołowianych ramkach, starymi dębami, ogrodami francuskimi i wejściem, które zawsze kojarzyło się Payne’owi z filmem Przygody Robin Hooda z Errolem Flynnem w roli głównej. W filmie tym, kiedy cięŜkie dębowe drzwi powoli się otwierały, Flynn wbiegał, traktując otwierającego swoim mieczem. Teraz cięŜkie dębowe drzwi otworzyły się równieŜ całkiem szybko. W środku stał starszawy Murzyn w marynarce z szarej bawełny. — Bardzo się cieszę, Ŝe cię widzę, Matt — zagaił lokaj Browne’ów. — Dlaczego pan to mówi, panie Ward? — spytał Payne. Znał zarówno lokaja, jak i jego Ŝonę, odkąd sięgał pamięcią. — PoniewaŜ było ustalone, Ŝe się nie pojawisz. Miałem odwieźć przyjaciółkę Daffy do miasta — tłumaczył Ward. — Wszyscy wyjechali. — To ktoś specjalny — wyznał Matt. — Ja i ona byliśmy przeciwko wszystkim — ciągnął lokaj. — Dziewczyna nalegała, Ŝe na ciebie poczeka. — Naprawdę? — upewnił się Matt z zadowoleniem w głosie. — Pójdę jej powiedzieć, Ŝe przyjechałeś — odparł Ward. — W kuchni jest dzbanek świeŜej kawy, jeśli masz ochotę. — Nie, dziękuję. Po prostu poczekam. Patrzył za starszym męŜczyzną, który zaczął niespiesznie wchodzić na schody. Murzyn przeszedł zaledwie cztery czy pięć stopni, gdy na szczycie schodów ukazała się Amanda. Natychmiast ruszyła w dół. — Widzi pan? — odezwała się do lokaja. — Mieliśmy rację. — Popatrzyła na Matta. — Byłam przekonana, Ŝe się zjawisz. Strasznie mi się podoba ten samochód, chociaŜ nie pasuje mi do ciebie… — Mogę zdobyć złoty łańcuch i rozpiąć koszulę do pępka, jeŜeli rozkaŜesz — zaśmiał się Payne. W tym momencie dziewczyna dotarła do niego. — Nie, dzięki. — Zachichotała, po czym zaskoczyła go pocałunkiem w usta. — Do diabła! — wyrwało się chłopakowi. — Nie wyciągnij z tego Ŝadnych pochopnych wniosków — powiedziała Amanda. — Jestem z natury istotą przyjazną. Kiedy Matt usiadł za kierownicą, przyjrzał się Amandzie, która właśnie siadała obok niego, przypomniał sobie poniewczasie, Ŝe powinien przytrzymać jej drzwi. — Och, powinienem otworzyć ci drzwi — bąknął. — Wybacz. Moja matka mówi, Ŝe mam kozackie maniery. Dziewczyna znów się roześmiała, a Payne’owi przemknęło nagle przez głowę, Ŝe ich twarze znajdują się od siebie w

odległości zaledwie piętnastu centymetrów. „Kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa” — pomyślał. — BoŜe, to było przyjemne! — oświadczył minutę później. — Jedźmy. Czy to auto ma przed siedzeniem pasaŜera lusterko? — spytała. — Co takiego? Amanda opuściła osłonę przeciwsłoneczną i znalazła to, czego szukała. — Oto lusterko przed siedzeniem pasaŜera — wyjaśniła i poprawiła szminkę na wargach. — Prawdopodobnie cię umazałam. — Nigdy juŜ się więc nie umyję. Podała mu chusteczkę higieniczną. — Zetrzyj — poleciła, a Matt jej posłuchał. — Naprawdę niezłe cztery kółka — oceniła kilka minut później. — ZałoŜę się jednak, Ŝe mnóstwo dziewczyn juŜ ci to mówiło. — Dostałem go z okazji ukończenia studiów — odrzekł. — I juŜ go stuknąłeś — docięła mu. — Chodzi ci o te popękane szybki kierunkowskazów? — zapytał, zdumiony, Ŝe to zauwaŜyła. — To drobiazg. Szkoda, Ŝe nie widziałaś, co się stało z moim pierwszym porszakiem. Został skasowany! — Kpisz sobie ze mnie? — Bynajmniej. Facet w cięŜarówce najechał mi na tył auta i paskudnie je załatwił. — Chyba bym za coś takiego zabiła! — Szczerze mówiąc, zrobiłem to — mruknął Matt. — Wyjąłem mój zaufany pięciostrzałowiec i odstrzeliłem gnojowi łeb. Usłyszał, Ŝe zrobiła głośny wdech i wstrzymała powietrze. — Miałeś chyba na myśli „sześciostrzałowiec” — odparowała w końcu, a potem dodała: — To nie było zabawne. Czasami, mój drogi, nie potrafisz się zatrzymać w odpowiednim momencie. — Przepraszam — jęknął. — Przyganiał kocioł garnkowi, a sam smoli — odburknęła. — Wybacz, nie mam prawa mówić ci takich rzeczy. — Daję ci pełne prawo do mówienia mi wszystkiego, na co masz ochotę. Nie oparł się pokusie i chwycił ją za rękę. PoniewaŜ Amanda nie oponowała, przyciągnął ją do siebie i znowu pocałował. Potem dziewczyna wyrwała mu się. — Będę miała dziś z tobą kłopoty? — Nie — zapewnił ją. — Zrobimy to, co ty zechcesz, i nic poza tym. — To zabawne, sądziłam, Ŝe zaoferujesz pokazanie mi swojej kolekcji płyt. — Nie kolekcjonuję płyt. — Ale masz mieszkanie, prawda? — Masz czekać, aŜ cię poproszę, a później z oburzeniem oznajmić mi, Ŝe nie jesteś tego rodzaju panienką — odparował Matt. Wybuchnęła szczerym śmiechem, który Payne’owi od razu się spodobał. — Touché — przyznała. — Czy gdy juŜ wymkniemy się z tej kolacji, chciałabyś zobaczyć moje mieszkanie? — spytał. — No wiesz, nie jestem tego rodzaju panienką. — Tego się właśnie obawiałem. Nie — poprawił się szybko — to nie jest prawda. Nie obawiałem się, lecz wiedziałem na pewno. Tyle Ŝe sama wywołałaś tę kwestię. A zatem zostałem fałszywie oskarŜony. — Daffy mnie przed tobą ostrzegała — zwierzyła mu się. — Najlepszą obroną jest dobry atak. Nigdy nie słyszałeś tej teorii? — Jak pocałunek pasuje do tej strategii? — Ile czasu zajmie nam jazda na miejsce? — spytała, zręcznie zmieniając temat. — Niezbyt duŜo. Nie więcej niŜ dwadzieścia minut. * * * Jakiś mercedes kabriolet 380 SL z podniesionym dachem wjechał na czwarty poziom parkingu Penn Services. Prowadząca go młoda kobieta patrzyła przed siebie nad kierownicą, szukając wzrokiem miejsca do zaparkowania. Nie spoglądała w kierunku Charlesa, stojącego za betonowym słupem na północnym krańcu budynku, w punkcie, z którego męŜczyzna miał widok na ulicę, którą powinien nadejść Anthony J. DeZego, o ile, oczywiście, nie wysłał po samochód boya hotelowego. Poza tym słup chronił Charlesa przed spojrzeniami wszystkich osób schodzących schodami po swoje auta. Kobieta nie znalazła miejsca do parkowania, co Charlesa nie zdziwiło. Dobrze wiedział, Ŝe czwarta kondygnacja jest całkowicie zapełniona. Mercedes objechał parking i wjechał po specjalnej rampie, prowadzącej na dach. Charles znowu wyjrzał przez okno i dostrzegł Anthony’ego J. DeZego. MęŜczyzna szedł ulicą ku parkingowi Penn Services. Był na szczęście sam. Byłby problem, gdyby towarzyszyła mu blondyna bez stanika. Charles rozejrzał się po ulicy i zauwaŜył Victora czy teŜ raczej ramię siedzącego w pontiaku Victora. Bardzo chciał

przyciągnąć uwagę towarzysza i dać mu znak, Ŝe nadchodzi DeZego, ale pontiak stał w miejscu, gdzie mógł go zobaczyć parkingowy. Gdyby dostrzegł Victora, prawdopodobnie przypomniałby sobie później faceta, który siedział w pontiaku i nie spuszczał oczu z parkingu. „Victor obserwuje wyjście i tylko to się liczy” — pomyślał Charles. Wyjął z kieszeni rękawiczki ze świńskiej skóry i nałoŜył je. Potem chwycił przenośną torbę i ruszył w stronę schodów trasą dla pojazdów. Jeśli nadjedzie jakiś samochód lub ktoś wejdzie schodami, uzna Charlesa za jednego z klientów opuszczających garaŜ. Nikt się nie pojawił. Klatka schodowa stanowiła coś w rodzaju sześcianu betonowych bloków, ustawionego przy południowym boku budynku. Drzwi na schody znajdowały się niecałe dwa metry od ściany. Kierownictwo zapobiegawczo dostarczyło gumowy klin, który moŜna było wsunąć pod drzwi, dzięki czemu w razie potrzeby pozostawały otwarte. Kiedy Charles uznał, Ŝe minęło juŜ dość czasu i kobieta kierująca mercedesem zdąŜyła na pewno zaparkować auto i zejść na dół, otworzył drzwi i podparł je klinem. Zastanowił się, czy nie wykonać roboty na schodach, zdecydował jednak, Ŝe echo na klatce schodowej prawdopodobnie zwielokrotni odgłos wystrzału z remingtona, przyciągając tym samym uwagę parkingowego. A tak Charles, słysząc dźwięki kroków wchodzącej na górę osoby, kopnie klin i drzwi automatyczne się zamkną. Wówczas, gdy DeZego wejdzie na czwarty poziom, Charles upewni się, Ŝe to on, i wykona robotę. Dzięki zamkniętym drzwiom hałas nie dotrze na dół. Charles wszedł w cień padający od ściany klatki schodowej, rozsunął zamek torby, wyjął remingtona, odbezpieczył go i sprawdził, czy widzi czerwone światełko, aby przez pomyłkę nie włączyć bezpiecznika. W końcu wsunął broń pod trencz od Burberry’ego. Kieszeń miała klapkę i rozcięcie, dzięki któremu moŜna było wsuwać rękę pod płaszcz. Charles trzymał remingtona za uchwyt, przyciskając broń do nogi. Usłyszał kroki na schodach. Usunął gumowy klin czubkiem buta i drzwi zaczęły się zamykać. PrzyłoŜył ucho do betonu, choć w sumie wcale się nie spodziewał, Ŝe cokolwiek usłyszy. I zdumiał się. Schody były metalowe i kaŜdy odgłos na nich brzmiał niemal równie donośnie jak uderzenie dzwonu. Charles słyszał więc doskonale coraz bardziej zbliŜającego się DeZego. Poczekał, aŜ drzwi się otworzą. Nie otworzyły się. Przez moment panowała cisza i Charles uznał, Ŝe DeZego dotarł na podest. Drzwi powinny się otworzyć za sekundę. Wtedy jednak z metalowych schodów znów dobiegł jednoznaczny odgłos wchodzących kroków. Co, do cholery?! Kochaś szedł na dach. Zagapił się, zamyślił, jest głupi albo coś z nim nie tak…! PrzecieŜ jego cadillac stoi na tym poziomie, a nie na pieprzonym dachu!! Ech, za chwilę na pewno wróci na dół. Jednak męŜczyzna nie wrócił. Charles błyskawicznie rozwaŜył sytuację. „Och, właściwie nie ma problemu. Co za róŜnica, tu czy tam? Na dachu równieŜ nie ma nikogo, a jeśli ktoś mnie zobaczy, i tak będę dla niego obcym”. Szarpnięciem otworzył drzwi i, najciszej jak potrafił, ruszył szybkim krokiem na dach. Pociągnął drzwi. Kochaś stał na dachu, opierając się o betonowe bloki klatki schodowej. Wyglądał, jak gdyby na kogoś czekał. — Długo wchodziłeś tu na górę — zagaił Charles, posyłając męŜczyźnie uśmiech. — Ty tak twierdzisz — odburknął Anthony J. DeZego. Charles zrobił dwa duŜe kroki w jego kierunku, nieoczekiwanie się odwrócił, podniósł strzelbę na wysokość ramienia i strzelił Anthony’emu J. DeZego w czubek głowy. MęŜczyzna opadł w tył, na betonowy blok klatki schodowej, po czym osunął się na ziemię. Rozległy się dźwięki, przywodzące na myśl ziajanie psa. Charles rozejrzał się po dachu. Na środku trasy dla pojazdów dostrzegł młodą kobietę. Stała nieruchomo, z szeroko otwartymi oczyma i obiema dłońmi przyciśniętymi do ust. Właśnie ona sapała niczym pies. Charles podniósł remingtona i strzelił. Kobieta upadła jak kamień. „Pieprzona laska w pieprzonym mercedesie! — przeklinał w myślach swoją głupotę. — Nie zeszła na dół. Została tu i poprawiała sobie pieprzone włosy albo coś w tym stylu!”. Poszedł do trupa DeZego i wyjął z jego kieszeni kluczyki od cadillaca. „Dla pewności lepiej strzelę do niej jeszcze raz”. W tym momencie usłyszał jednakŜe pisk opon. Po rampie wjeŜdŜał na dach kolejny samochód. „Na czwartym poziomie nie było wolnych miejsc, zaraz zjawi się tutaj! Cholera!”. Wszedł na schody i zszedł na czwarty poziom. Uchylił drzwi, niczego nie dostrzegł, pchnął je więc szerzej i przecisnął się. Podszedł do cadillaca DeZego, otworzył drzwiczki, połoŜył remingtona na podłodze i usiadł za kierownicą. Uruchomił silnik i zjechał po rampie. Zatrzymał się przy szlabanie, otworzył okno, wręczył parkingowemu pięciodolarowy banknot i kwit, poczekał na resztę i na podniesienie szlabanu. Wyjechał na ulicę i skręcił w lewo. Spojrzał w lusterko wsteczne i zobaczył, Ŝe pontiak zjeŜdŜa z krawęŜnika i rusza za nim.

* * * — Kurczę, no to juŜ jesteśmy — powiedział Matt Payne, kierując porsche na wielopoziomowy parking Penn Services za Bellevue–Stratford Hotel w centrum Filadelfii. — Jak ten czas leci — zauwaŜyła Amanda, subtelnie sobie z niego pokpiwając. Matt zatrzymał się przed automatem, pobrał kwit i wjechał. Jechał powoli, mając nadzieję znaleźć wolne miejsce na parterze. Nie znalazł, przeszukał drugi poziom, a później trzeci i czwarty. Wreszcie dotarli na dach. Payne ostro zahamował. Porsche zadrŜało, szarpnęło. Amandę zarzuciło ku tablicy rozdzielczej. — Mój BoŜe! — krzyknęła dziewczyna. — Zostań tu — polecił jej twardo Matt. — Co to jest? — zapytała. Nie odpowiedział. Wysiadł z auta i przebiegł dach parkingu. Amanda widziała, jak opadł na kolano. Wówczas po raz pierwszy dostrzegła osobę leŜącą twarzą do ziemi na jezdni między szeregami zaparkowanych samochodów. Pchnęła drzwiczki, a gdy się otworzyły, wypadła z porsche i popędziła do Matta. — Co się stało? — spytała. — Kazałem ci zostać w pierdolonym aucie! — warknął wściekle. Przyjrzała mu się z uwagą, wstrząśnięta zarówno tonem jego głosu, jak i jego językiem, po czym zerknęła na leŜącą na podłodze dziewczynę. Ciało spoczywało w kałuŜy krwi. — Co się stało? — powtórzyła słabym głosem. — Proszę cię, moŜesz wrócić do cholernego samochodu? — odburknął Matt. — O mój BoŜe! — jęknęła Amanda. — To Penny. — Znasz ją? — Penny Detweiler — wyjaśniła. — Na pewno teŜ ją znasz. Jest jedną z druhen. Payne przyjrzał się twarzy leŜącej dziewczyny. Tak, bez wątpienia była to Penelope Detweiler, zwana Drogocenną Penny. Nie lubiła tego określenia, szczególnie Ŝe słyszała — co ją strasznie rozdraŜniło — jak jej własny ojciec nazywa ją tak w obecności Matta. „Dlaczego jej nie rozpoznałem? — zdumiał się Payne. — Znam ją przecieŜ od dzieciństwa!”. — Niech mnie szlag! — mruknął cicho. — Matt, co jej się stało? — Została zastrzelona — odparł z przekonaniem i spojrzał na Amandę. „Nie spodziewasz się, Ŝe znajdziesz osoby, które znasz, zwłaszcza takie osoby jak Drogocenna Penny, leŜące w kałuŜy krwi, zastrzelone na jakimś parkingu. Tego rodzaju rzeczy zazwyczaj nie przydarzają się takim ludziom jak ona”. Odzyskał mowę. — Teraz moŜe, na litość boską, pójdziesz wreszcie do pieprzonego samochodu! — wypalił gniewnie. Amanda popatrzyła na niego z zakłopotaniem i bólem w oczach. — To się stało zaledwie przed chwilą — wytłumaczył jej nieco grzeczniej. — Jej zabójca wciąŜ moŜe się tutaj kręcić. — Matt, odjedźmy stąd! Poszukajmy jakiegoś policjanta. — Ja jestem policjantem, dziewczyno! — odparował Payne. — No dobra, proszę cię, cholera, po raz ostatni, idź do auta, dobrze? I zostań tam, aŜ do ciebie nie wrócę. Zamknij wszystkie drzwi. Na wpół klęknął, uginając jedno kolano, a kiedy ponownie się wyprostował, trzymał w dłoni rewolwer z krótką lufą. Amanda pobiegła z powrotem do srebrnego porsche, wsiadła i pozamykała drzwi. Poszukała wzrokiem Matta, początkowo nie mogła go dojrzeć, w końcu go zauwaŜyła. Chodził z wycelowanym rewolwerem, zaglądając między zaparkowane samochody. „Nie wierzę, Ŝe to się dzieje — pomyślała. — Nie wierzę, Ŝe Penny Detweiler leŜy tam w kałuŜy własnej krwi, i nie wierzę, Ŝe Matt Payne chodzi po dachu z rewolwerem w ręce, bo jest policjantem, który szuka zabójców Penny. O mój BoŜe. A jeśli tamten zastrzeli Matta?! Co zrobię?”.

Cztery Z pewną trudnością, poniewaŜ miejsce dla pasaŜera w porsche 911 carrera nie jest zbyt duŜe, Amanda Spencer przesiadła się na siedzenie kierowcy i przekręciła kluczyk w stacyjce. Rozległ się zgrzyt szarpanych biegów. Dziewczyna wrzuciła wsteczny bieg, obróciła kierownicę, zawróciła, a później — najszybciej, jak się ośmieliła — zjechała po rampie parkingu do poziomu ulicy. Tu wcisnęła hamulce, wyskoczyła z auta i podbiegła do okienka parkingowego. — Wezwijcie policję! — krzyknęła. — Wezwijcie policję i ambulans. — Hej, paniusiu, o co chodzi? — Weź pan tę słuchawkę. Zadzwoń po policję i po ambulans — oświadczyła twardo. — Proszę powiedzieć, Ŝe na dachu była strzelanina. Czerwone światełko na jednej z konsoli w centrali radiowej filadelfijskiego departamentu policji zaczęło migać. Foster H. Lewis Junior, który siedział rozparty na zapadającym się siedzeniu rozchybotanego metalowego krzesła, docisnął mocniej słuchawkę do ucha, wcisnął włącznik i przemówił do mikrofonu: — Pogotowie policyjne, słucham. Foster H. Lewis Junior miał dwadzieścia trzy lata, waŜył sto osiem kilo, mierzył metr dziewięćdziesiąt, toteŜ oczywiście wszyscy mówili na niego „Mały”. Zanim wstąpił do Akademii Policyjnej, przez ponad pięć lat pracował jako tymczasowy pracownik w pogotowiu policyjnym; pięć lat nocy i weekendów. W tym czasie odebrał setki zgłoszeń od podenerwowanych obywateli, którzy mieli kłopoty i potrzebowali pomocy, dzięki czemu stał się wykwalifikowanym i doświadczonym dyspozytorem. Gdy wstąpił do Akademii Policyjnej, właściwie zrezygnował z tej pracy, toteŜ tego wieczora zjawił się w centrali na specjalną prośbę porucznika Jacka Fitcha, który po prostu do niego zadzwonił i oświadczył, Ŝe pięciu spośród jego ludzi walczy z jakimś wirusem, dlatego Foster mógłby mu wyświadczyć tę drobną przysługę. — Czy to policja? — zapytał rozmówca. — Pogotowie policyjne — odparł Mały Lewis. — W czym mogę panu pomóc? — Jestem parkingowym w Penn Services na Piętnastej, za hotelem Bellevue–Stratford. — Jak mogę pomóc, proszę pana? — Mam tu pewną białą kobietę, która twierdzi, Ŝe na dachu doszło do jakiejś strzelaniny. Ktoś podobno został zastrzelony. Ona chce, Ŝebyście przysłali ambulans. — MoŜe mi ją pan dać do telefonu, proszę pana? — Jestem w kabinie. Wie pan przecieŜ, Ŝe nie mogę jej tutaj wpuścić! — Proszę, niech pan zostanie na linii — powiedział Mały. W Filadelfii są dwadzieścia trzy dystrykty policyjne. Mały Lewis bez patrzenia na mapę wiedział, Ŝe parking za Bellevue–Stratford Hotel znajduje się na terenie Dziewiątego Dystryktu, którego siedziba mieściła się przy Dwudziestej Drugiej Ulicy i Pennsylvania Avenue. Sprawdził na konsoli, który radiowóz z Dziewiątego Dystryktu jest wolny. Świeciła się lampka przy numerze 914. „Dziewiątka” oznaczała dystrykt, „czternastka” stanowiła numer radiowozu, który patrolował okolice ratusza. Mały Lewis wyciągnął rękę i na konsoli, którą miał przed sobą wdusił na pełne dwie sekundy niewielki czarny przełącznik dwustabilny. Na częstotliwości radiowej centralnej Filadelfii, która obejmowała Dziewiąty Dystrykt, został w ten sposób nadany sygnał dźwiękowy, oznaczający pilną wiadomość. — Piętnasta i Walnut, parking Penn Services, zgłoszenie o strzelaninie i prośba o ambulans — obwieścił Mały Lewis do mikrofonu, po czym wywołał „914”, „906” i „9A”. Natychmiast otrzymał odpowiedź: — Do akcji zgłasza się 914. Radiowóz ten prowadził funkcjonariusz Archie Hellerman. Właśnie wjechał od strony zachodniej na Rittenhouse Square. OdłoŜył mikrofon, gwałtownie włączył syrenę i koguta, po czym przyspieszył na tyle, na ile pozwalał intensywny wczesnowieczorny ruch na wąskich ulicach prowadzących na parking Penn Services. Mały Lewis zaczął pisać stosowną notkę na karcie katalogowej formatu pocztówki. Na tym etapie zdarzenie zmieniało się w oficjalne „śledztwo, strzelanina, ambulans”. Gdy Lewis sięgał z zamiarem włoŜenia karty w elektryczny czytnik na półkę nad konsolą, co przerwałoby dopływ prądu, powodując zgaśnięcie Ŝarówki za numerem 914 na konsoli, otrzymał trzy inne zgłoszenia radiowe. — Radio, furgonetka 906 zgłasza się do akcji. — Tu Dziewięć A. Jadę. — Highway Cztery B. Wchodzę. Pojazd 906 był furgonetką patrolową, w tym przypadku nieco poobijanym fordem z 1970 roku, jedną z dwóch specjalnych furgonetek patrolowych, przydzielonych Dziewiątemu Dystryktowi do transportu rannych i więźniów oraz innej pomocy w sprawach ochrony porządku publicznego. Jeśli zgłoszenie na parkingu nie było fałszywe, 906 odwiezie rannych do szpitala. SierŜantowi dystryktu. Dziewięć A, wyznaczono wschodnią połowę Dziewiątego Dystryktu. Highway Cztery B to z kolei radiowóz patrolowy drogówki, elitarnego wydziału filadelfijskiej policji, który kiedyś