zajac1705

  • Dokumenty1 204
  • Odsłony130 206
  • Obserwuję54
  • Rozmiar dokumentów8.3 GB
  • Ilość pobrań81 972

W.E.B Griffin -- Odznaka honoru 2 - Wydział dochodzeń specjalnych

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

W.E.B Griffin -- Odznaka honoru 2 - Wydział dochodzeń specjalnych.pdf

zajac1705 EBooki
Użytkownik zajac1705 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 145 stron)

W.E.B. Griffin Wydział dochodzeń specjalnych Special Operations PrzełoŜyła Ewa Wojtczak

Dla emerytowanego sierŜanta Zebulona V. Caseya z Wydziału Spraw Wewnętrznych Departamentu Policji Miasta Filadelfia. On wie, za co.

Jeden Mary Elizabeth Flannery po raz pierwszy przyciągnęła uwagę funkcjonariuszy Departamentu Policji Miasta Filadelfia o godzinie 21:21 dnia 29 czerwca 1973 roku, kiedy nieznana obywatelka zadzwoniła pod policyjny numer alarmowy i zgłosiła, Ŝe gdy wraz z męŜem jechała przez Fairmount Park, posuwając się Bell’s Mill Road ku Chestnut Hill, zauwaŜyła nagą kobietę, która przechodziła most na rzeczce Wissahickon Creek od strony Chestnut Hill. Rozmowę odebrano w policyjnej centrali radiowej, mieszczącej się na piętrze budynku siedziby policji w centrum Filadelfii. Dyspozytorem cywilnym przyjmującym zgłoszenie był dwudziestodwuletni Murzyn, waŜący ponad sto kilogramów i mierzący metr dziewięćdziesiąt. Nazywał się Foster H. Lewis, Junior. Jego ojciec, Foster H. Lewis, Senior, był sierŜantem w Osiemnastym Dystrykcie. Nikt nie miał nic przeciwko Juniorowi, kiedy ten zjawił się trzy lata temu w stojącym naprzeciwko ratusza budynku administracji policji i złoŜył podanie o pracę na część etatu, aby opłacić sobie naukę na Tempie University, gdzie był wówczas studentem drugiego roku studiów przedmedycznych. Fostera H. Lewisa Juniora, którego — jak się moŜna było tego spodziewać — nazywano „Małym”, początkowo dość mocno onieśmielała centrala wraz z rzędami dyspozytorów siedzących przed pulpitami, ciągły zaś strumień wezwań o pomoc, często pochodzący od osób, których zachowanie graniczyło z histerią, krępował go i szokował. Policja filadelfijska, naleŜąca do największych miejskich sił policyjnych w Ameryce, odpowiada bowiem nie tylko na zgłoszenie przestępstwa, lecz dosłownie na kaŜdą prośbę o pomoc. Sporo ponad dwa miliony obywateli Filadelfii (a raczej ponad pięć milionów mieszkańców aglomeracji obejmującej tereny wokół tego duŜego miasta) podświadomie czuje, Ŝe ilekroć wuj Charley złamie sobie nogę, czyjeś dziecko spadając z roweru, rozbije sobie głowę albo gdy ktoś widzi nagą kobietę idącą przez Fairmount Park, naleŜy „zadzwonić po policję”. Mały Lewis pracował obecnie w policyjnym centrum radiowym dwie, trzy noce w tygodniu oraz we wszystkie weekendy od jesieni do wiosny, natomiast latem był zatrudniony na pełen etat. A poniewaŜ przepracował tu juŜ trzy lata, nie przeraŜała go ani centrala, ani jego własna odpowiedzialność związana z pomocą obywatelom, którzy się jej domagają. Odbierając zgłoszenie dotyczące nagiej kobiety, Lewis był absolutnie przekonany, Ŝe nie ma do czynienia z Ŝartem i Ŝe telefonująca obywatelka boryka się z prawdziwym problemem. Wiedział, Ŝe jego rozmówczyni nie jest histeryczką, alkoholiczką ani jednym i drugim. — Czy mogę poprosić o nazwisko, proszę pani? — spytał grzecznie Mały Lewis. — Mniejsza o nie — odwarknęła obywatelka. — Po prostu pomóŜcie tej biednej istocie. — Proszę pani, muszę zapisać pani nazwisko — wyjaśnił spokojnie Mały Lewis. Czasami takie stwierdzenie działało przekonująco, czasem zaś odnosiło wręcz przeciwny efekt. Tym razem Lewisowi się nie udało i obywatelka od razu się rozłączyła. — Joe! — zawołał Mały Lewis dostatecznie głośno, by przyciągnąć uwagę dyspozytora policyjnego, funkcjonariusza Joego Bullocka. Joemu Bullockowi mijał szesnasty rok pracy w policji, gdy jakiś pijany kierowca uderzył w jego wóz, spychając go na krawęŜnik Baltimore Pikę w zachodniej Filadelfii. Joe wysiadł akurat z wozu, kiedy nadjechał kolejny pijak i trzasnął w tył stojącego auta. śaden cywil nie został powaŜniej ranny, natomiast Bullock spędził siedem miesięcy w Hospital University. W Departamencie pragnęli odesłać go na rentę ze względu na inwalidztwo spowodowane obraŜeniami odniesionymi w trakcie wypadku, którego — jakby nie było — doznał podczas pełnienia obowiązków słuŜbowych, jednak funkcjonariusz odmówił, a później odwołał się do komendanta policji. Komendant, którym w owym czasie był Jerry Carlucci, znalazł kilka minut i odwiedził funkcjonariusza Bullocka w szpitalu, mimo Ŝe zajmował się wtedy głównie własną kampanią wyborczą, jako Ŝe startował na stanowisko burmistrza. Komendant Carlucci wprawdzie ledwie pamiętał funkcjonariusza Bullocka, choć ten grzecznie mu przypomniał, Ŝe widywał go, gdy komendant był jeszcze sierŜantem drogówki, niemniej ciepło potrząsnął ręką podwładnego i zapewnił go, Ŝe póki będzie komendantem policji lub burmistrzem, Ŝadne gryzipiórki z komisji administracyjnej nie będą wypychały na rentę Ŝadnego dobrego gliniarza, który pragnie pozostać w słuŜbie i potrafi pracować dla dobra społeczeństwa. I tak funkcjonariusz Bullock otrzymał przydział do pracy w centrum radiowym jako policyjny dyspozytor. — Co masz, Mały? — spytał Lewisa Joe Bullock. — Podobno naga kobieta kręci się po parku przy Bell’s Mill i Wissahickon Creek, niedaleko Forbidden Drive — odparł Lewis. — Myślę, Ŝe warto się tej sprawie przyjrzeć. — MoŜe jakaś panienka rozmyśliła się w ostatniej chwili — zasugerował Joe Bullock. Forbidden Drive to — wbrew złowieszczej nazwie — zwyczajna niebrukowana droga ciągnąca się wzdłuŜ Wissahickon Creek. W ciągu dnia uŜywali jej przyzwoici obywatele, spacerujący lub jeŜdŜący konno, w nocy zaś młode pary szukały tu miejsca, gdzie moŜna zaparkować samochód i zyskać trochę przyjemnej prywatności. — Nie sądzę — odparł Mały, po czym powtórzył: — Myślę, Ŝe warto się tej sprawie przyjrzeć. Joe Bullock pokiwał głową. Wiedział, Ŝe Mały Lewis ma dryg do tej roboty i bardzo rzadko się ekscytuje. Pamiętał równieŜ, Ŝe wspomniane miejsce znajduje się w Chestnut Hill. Mawiano, Ŝe dziewięćdziesiąt pięć procent miasta

Filadelfia naleŜy do osób mieszkających w tej właśnie dzielnicy, bardzo często w wielkich rezydencjach, połoŜonych na ogromnych parcelach. Ludzie ci przyzwyczaili się do najlepszej moŜliwej ochrony policyjnej i zawsze potrafili dodzwonić się do burmistrza, ilekroć mieli na to ochotę. Funkcjonariusz Bullock podszedł do swojej konsoli i sprawdził, kto ma dyŜur w Czternastym Dystrykcie Policyjnym, gdyŜ ten właśnie odpowiadał za utrzymanie spokoju na obszarze północno–zachodniej Filadelfii, z Chestnut Hill włącznie. Bullocka nie zaskoczyło, Ŝe na wyświetlaczu dostrzegł numer „1423”. „14” oznaczało dzielnicę, „23” zaś radiowóz patrolowy przydzielony do Chestnut Hill. Funkcjonariusz Bullock zdziwiłby się raczej, gdyby numer 1423 się nie wyświetlił, co oznaczałoby, Ŝe radiowóz nie jest dostępny. Mimo Ŝe Chestnut Hill nie naleŜało do obszarów o wysokim poziomie przestępczości, nawet wypadków drogowych było tam niewiele. — Czternaście Dwadzieścia Trzy — rzucił w mikrofon Joe Bullock. — Tu Czternaście Dwadzieścia Trzy — padła natychmiast odpowiedź. — Czternaście Dwadzieścia Trzy — powtórzył Bullock do mikrofonu. — Zgłoszono, Ŝe naga kobieta kręci się po Forbidden Drive, w pobliŜu Belfs Mill Road i mostu. Zgłoszenie telefoniczne cywila. — Tu Czternaście Dwadzieścia Trzy, zrozumiałem — odparł funkcjonariusz William Dohner, który patrolował dzielnicę. Był obecnie na Germantown Avenue, w pobliŜu Springfield Street. OdłoŜył mikrofon, od razu włączył syrenę i migające światła, po czym, zawróciwszy swojego forda, rocznik 1972, ruszył ku Forbidden Drive. Z kolei Mały Lewis zapisał odpowiednią informację na kartce wielkości zeszytu; od tej pory sprawa przybrała postać oficjalnego dochodzenia. Później Lewis wsunął kartę między styki elektryczne na półce nad konsolą, a wtedy obwód został przerwany i zapaliła się mała Ŝarówka za tabliczką”1423” na konsoli. Napis zgasł, co oznaczało, Ŝe Czternaście Dwadzieścia Trzy otrzymał zadanie. Nadana przez Joego Bullocka informacja radiowa związana z nagą kobietą z Fairmount Park trafiła takŜe do innych wyposaŜonych w radia wozów policyjnych. Prawie natychmiast pewna furgonetka marki Ford, rocznik 1971, czyli radiowóz numer Czternaście Zero Pięć, jedna z tych dwuosobowych furgonetek przydzielonych do Czternastego Dystryktu, aby transportowały rannych i więźniów lub pomagały organom ścigania w inny sposób, włączyła koguta i syrenę, a następnie skierowała się ku Forbidden Drive. Identycznie postąpiły Highway Dziewiętnaście, który przypadkowo znalazł się na tym terenie, oraz D–209, nieoznakowany samochód pracujący w północno–Zachodnim Wydziale Detektywów, a takŜe inne pojazdy policyjne. Noc była stosunkowo spokojna, a naga kobieta z Forbidden Drive bez wątpienia wymagała pomocy funkcjonariuszy policji. * * * Zgłoszenie Joego Bullocka trafiło równieŜ do ustawionego na pasma policyjne radia, które zainstalował w swoim poobijanym czteroletnim chevrolecie impala coupe właściciel auta — niejaki Michael J. O’Hara, zamieszkały w budynku przy South Shields Street 2100, w zachodniej Filadelfii. Pan O’Hara spędził niedzielny wieczór na kolacji ze swoją owdowiałą matką, która mieszkała w domu opieki Cobbs Creek, prowadzonym przez pana i panią J.K. McNair. Mickey był posłusznym synem i kochał matkę, toteŜ dwa razy w tygodniu zmuszał się do zjedzenia z nią kolacji w jadłodajni. Za kaŜdym razem spotkania te go przygnębiały. Umysł coraz bardziej zawodził paniąCHara, dlatego mówiła sporo o osobach, które od dawna nie Ŝyły albo których Mickey nigdy nie poznał. A takŜe o pensjonariuszach domu opieki Cobbs Creek, którzy w jej opinii okradali ją lub odnawiali grzeszne, seksualne więzi, zerwane dwadzieścia kilka lat temu. W dodatku jedzenie w jadłodajni było nędzne i przypomniało Mickeyowi posiłki, które jadał podczas słuŜby wojskowej. Po odwiezieniu wózka inwalidzkiego z matką wypolerowanymi, śliskimi korytarzami domu opieki Cobbs Creek i poŜegnaniu się z nią w jej pokoju, Mickey O’Hara jechał zwykle prosto do Brannigan’s Bar & Grill, dwie przecznice dalej, na skrzyŜowaniu Siedemnastej i Kingessing, gdzie wypijał kilka szybkich szklaneczek whisky John Jamison’s oraz piwo. Tego wieczoru jednak Mickey wrócił bezpośrednio do domu — nie dlatego, Ŝe nie musiał się napić, bo było wręcz przeciwnie, ale poniewaŜ ostatnie wydarzenia niepokoiły go bardziej niŜ cokolwiek kiedykolwiek wcześniej. A znał siebie całkiem dobrze, więc wiedział, Ŝe niepokój bynajmniej mu nie słuŜy. Mickey mieszkał w budynku, w którym dorastał, czwartym z kolei domu szeregowym po prawej stronie, licząc od końca kwartału 2100 przy South Shields Street. Obecnie mieszkał tutaj sam — od dwóch i pół roku, czyli odkąd ojciec Delahanty z kościoła rzymskokatolickiego pod wezwaniem Dobrego Pasterza zdołał przekonać jego matkę, panią O’Hara, Ŝe „tymczasowa” przeprowadzka do domu opieki Cobbs Creek jest dla niej najlepszym wyjściem, jeśli kobieta chce odzyskać zdrowie. Wprawdzie pani O’Hara zapewne nigdy nie opuści Cobbs Creek, o czym wiedzieli wszyscy poza nią samą, niemniej stale opowiadała, co będzie, gdy wróci do domu, a Mickey nie miał ochoty jej okłamywać, dlatego ciągle nie sprzedawał tego cholernego domu i nie kupował mieszkania gdzieś w mieście. Wszedł do domu i odłoŜył album ze zdjęciami z powrotem na półkę, gdzie trzymali go zawsze, odkąd Mickey biegał jeszcze w szortach. Dziesiątki razy targał juŜ ten przeklęty album tam i z powrotem do Cobbs Creek. Matka prosiła syna o przyniesienie albumu i Mickey zaniósł go jej, a tydzień później kazała mu go zabrać do domu i odłoŜyć na półkę. W Creek Cobbs, jej zdaniem, było pełno złodziei, którzy stale kradli wszystko, co nie było przymocowane łańcuchem, ona

zaś nie chciała stracić albumu. Wszedł do kuchni i zdecydował, Ŝe jedna mizerna szklaneczka piwa na pewno mu nie zaszkodzi, zatem szklankę reklamującą markę Pabst Blue Ribbon napełnił ortliebem, który sprzedawano w butelkach nieco mniejszych od pabsta. Mickey zresztą preferował ortlieba. Wkroczył ze szklanką do salonu, włączył telewizor i oglądał powtórkę I Love Lucy do czasu, aŜ musiał pojechać do centrum. Byk Bolinski, który był chyba jego najstarszym przyjacielem, twierdził, Ŝe przylatuje samolotem o dwudziestej trzydzieści. O’Hara miał mu dać jeszcze mniej więcej godzinę na dotarcie do hotelu i załatwienie kilku rozmów telefonicznych. Mickey zaproponował, Ŝe spotka się z Bykiem na lotnisku, przyjaciel wszak uznał, Ŝe to bez sensu i woli złapać taksówkę. Kiedy nadeszła pora wyjazdu na spotkanie z Bykiem, O’Hara wyłączył telewizor, wypłukał w zlewie szklankę, opuścił dom i wsiadł do samochodu: Bezwiednie włączył radio na kanał policyjny. Jeszcze zanim zjechał z krawęŜnika, usłyszał wezwanie dotyczące „nagiej kobiety z Fairmount Park”. Uderzyły go równocześnie dwie myśli. Po pierwsze, Ŝe jakaś prostytutka — pijana, naćpana albo stuknięta — biega po Fairmount Park, tak jak ją Pan Bóg stworzył. Jeśli była ładna, mogło to oznaczać całkiem zabawny kawałek dla reportera w stylu Mickeya… O ile dziewczyna rzeczywiście była pijana, naćpana albo wściekła na swojego męŜa czy chłopaka. KaŜdy policjant w północno–zachodniej Filadelfii słyszał teraz zgłoszenie w sprawie golaski. JeŜeli na miejscu zjawi się ich wielu, teren będzie wyglądać jak wiec związku zawodowego policjantów. Co innego, jeśli była wariatką. Mickey miał swoje zasady i zgodnie z jedną nich szaleńcy raczej go nie śmieszyli. No chyba Ŝe… oczywiście… uwaŜał się taki za Króla Pensylwanii albo kogoś w tym rodzaju. O Ŝałosnych wariatach Mickey nigdy nie pisał. Drugą myśl, która przemknęła mu przez głowę, mógłby nazwać przeczuciem. MoŜe sprawa ma coś wspólnego z prawdziwym szaleńcem, jakimś niebezpiecznym świrem, kanalią rasy białej, który dokonał ostatnio gwałtów na kobietach? Zresztą nie na byle jakich kobietach, lecz na ładnych, młodych, białych babeczkach z klasy średniej. I nie tyle je gwałcił, ile nakłaniał do robienia róŜnych paskudnych, brudnych, chorych rzeczy. Albo sam je z nimi robił. Jack Fisher, pewien detektyw z Wydziału północno–Zachodniego, powiedział Mickeyowi, Ŝe ten świr przywiązał jedną z dziewczyn do łóŜka, po czym zdjął własne ubranie i obsikał całe ciało ofiary. I wtedy O’Harze zaświtała trzecia myśl: cokolwiek się działo, w chwili obecnej sprawa nie mogła go interesować w sensie zawodowym. Prawdopodobnie historia zostanie opisana w „Philadelphia Bulletin” — pewnie pojawi się artykuł na dwa akapity, zagrzebany w dziale ogłoszeń w części C, moŜe nawet z zabawką na stronie tytułowej… W kaŜdym razie nie opisze jej Michael J. O’Hara. Sytuacja wyglądała tak, Ŝe Mickey odmawiał swoich reporterskich usług „Bulletinowi”, czekając na rozwiązanie kontraktowych róŜnic między stronami. Byk Bolinski powiedział mu: „Nie, ty nie strajkujesz. Strajkują kierowcy autobusów albo hutnicy. Ty jesteś pieprzonym specjalistą. Wbij to sobie wreszcie do swojego tępego łba”. Mickey O’Hara „odmawiał swoich reporterskich usług” juŜ od trzech tygodni. Nigdy w Ŝyciu nie był tak długo bez zajęcia i stan ten coraz bardziej go denerwował. Jeśli „Bulletin” nie zechce się poddać, całkiem moŜliwe, Ŝe Mickey będzie skończony. Nie tylko w „Bułletinie”, lecz takŜe w innych filadelfijskich gazetach. Te dranie z zarządów świetnie się znają, jadają razem lunche w klubie Union League, więc O’Hara nie miał cienia wątpliwości, Ŝe jeśli zarząd „Bulletinu” kaŜe się odpieprzyć jemu lub Bykowi, sprawa się na tym nie skończy. Rozejdzie się plotka, Ŝe Mickey O’Hara, który zawsze sprawiał kłopoty, tym razem naprawdę przegiął. Minęła juŜ niestety ta chwila, w której Mickey mógłby podkulić ogon, po prostu wejść do pokoju działu miejskiego i wrócić do pracy. Teraz pozostała mu jedynie wiara w Byka. Wiara i harówka. Wyciągnął rękę i wyłączył policyjne radio, po czym skręcił ku centrum. Ruszył przez Roosevelt Boulevard Extension do North Broad Street. Później pojedzie Broad Street aŜ do ratusza. * * * Bill Dohner, Ŝylasty, siwiejący czterdziestodwuletni funkcjonariusz, który przepracował w policji dokładnie połowę swojego Ŝycia, wyłączył koguta i syrenę, gdy znajdował się w odległości czterech przecznic od Forbidden Drive. Nie zwolnił jednak. Wiedział, Ŝe niektórzy policjanci naduŜywają migających świateł i wyjących syren, gdyŜ nie radzą sobie z pracą. Dohner sięgnął na przednie siedzenie i znalazł latarkę. Miał ją w dłoni, kiedy ostro zahamował przed wjazdem na Forbidden Drive. Niebrukowana droga wyglądała na opuszczoną, toteŜ ruszył w dół Belł’s Mill Road i przeciął most na Wissahickon Creek. Nikogo tam nie dostrzegł, więc zawrócił — szybko, choć bez pisku opon — i ponownie wjechał na Forbidden Drive. Jego przednie reflektory oświetlały drogę na odległość mniej więcej stu metrów. Nadal nikogo nie widział. Bardzo powoli jechał ulicą, rozglądając się to w prawo, ku Wissahickon Creek, to w lewo, gdzie rozciągał się park. I nagle zauwaŜył Mary Elizabeth Flannery. Stała dokładnie na końcu obszaru oświetlonego przez przednie światła jego wozu, na krawędzi drogi. Głowę miała spuszczoną, ręce za plecami, jak gdyby związane. I rzeczywiście była goła. Dohner przyspieszył, równocześnie sięgając po mikrofon. — Tu Czternaście Dwadzieścia Trzy. Zlokalizowałem nagą kobietę na Forbidden Drive. MoŜecie przysłać mi

wsparcie? Zahamował ostro, kiedy dotarł do Mary Elizabeth Flannery, później sięgnął na podłogę po stronie pasaŜera, wziął złoŜony koc, usiadł prosto, po czym wyskoczył z samochodu. Kobieta go zobaczyła, lecz w jej oczach dostrzegł jedynie obojętność i pustkę. Znalazł teŜ potwierdzenie swoich podejrzeń — rzeczywiście ręce miała związane za plecami. — Wszystko w porządku, proszę pani — szepnął łagodnie Bill Dohner, zarzucając Mary Elizabeth Flannery koc na ramiona. — MoŜe mi pani powiedzieć, co się stało? W tym momencie z kaŜdego radia włączonego w kaŜdym samochodzie policyjnym w mieście Filadelfia dał się słyszeć charakterystyczny przerywany sygnał dźwiękowy, a następnie głos Joego Bullocka: — Funkcjonariusz potrzebuje wsparcia, Forbidden Drive przy BelFs Mill Road. Do wszystkich wozów policyjnych. Potrzebne wsparcie dla funkcjonariusza. Forbidden Drive przy Bell’s Mill Road. Do wszystkich wozów. Pojawiły się migające światła i rozległy syreny aut, które wcześniej kierowały się ku Bell’s Mill Road, a ich kierowcy nacisnęli mocniej na pedały gazu. Światła i syreny uruchomili: sierŜant Billa Dohnera (Czternaście A), porucznik Billa Dohnera (Czternaście DC), towarzysze funkcjonariusza Dohnera, patrolujący inne partie Czternastego Dystryktu (pojazdy Czternaście Dwadzieścia Jeden i Czternaście Piętnaście), pojazd Highway Dwadzieścia Sześć, D–Dan 209 oraz wiele innych. Bill Dohner wyjął z kieszeni podniszczony, lecz bardzo ostry scyzoryk i przeciął biały kabel od lampy, którym związano dłonie Mary Elizabeth Flannery. Nawet nie próbował rozwiązać przewodu. Wiedział, Ŝe węzeł bywa traktowany jako dowód w śledztwie. Zboczeńcy, którzy dopuszczali się tego typu przestępstw, nierzadko wiązali niezwykłe węzły. Funkcjonariusz Dohner włoŜył zatem kabel do kieszeni spodni i powoli zaprowadził nieszczęsną ofiarę do swojego wozu. — MoŜe mi pani powiedzieć, jak on wyglądał? — spytał Bill Dohner. — Człowiek, który to pani zrobił? — Wszedł do mieszkania, a ja go nie słyszałam. I miał nóŜ. — Czy był rasy białej ? — Dohner otworzył tylne drzwiczki samochodu. — Nie wiem… Tak, był biały. Ale nosił maskę. — Jakiego rodzaju maskę? — Taką ze sklepu z zabawkami. Samotnego StraŜnika. — A był potęŜny, niewysoki czy jaki? — Policjant poczuł, jak plecy Mary Elizabeth Flannery pod jego dłonią sztywnieją. — O co chodzi? — spytał bardzo spokojnie. — Nie chcę jechać z tyłu — wyjaśniła. — Dobrze, proszę więc usiąść z przodu — zgodził się. — Proszę pani, co ten człowiek pani zrobił? — Och, Jezusie, Mario, Józefie… — wypaliła Mary Elizabeth Flannery, po czym straciła oddech i rozszlochała się. — Czy on coś pani zrobił? — O Jezu! — Zapłakała. — Proszę pani, muszę wiedzieć, co on pani zrobił… — Zrobił m… — powtórzyła. — Obsikał mnie! — I to wszystko? — spytał cicho Dohner. — O Jezu — jęczała Mary Elizabeth Flannery. — On jeszcze… włoŜył mi w usta swojego… Miał nóŜ… — Jakiego typu nóŜ? — NóŜ — powtórzyła. — Rzeźnicki. — Jak się pani nazywa? Czy moŜe mi pani powiedzieć, jak się pani nazywa? Usadowił ją na przednim siedzeniu samochodu, potem obiegł pojazd i usiadł obok niej, za kierownicą. Dziewczyna nawet na chwilę na niego nie spojrzała. — Jak się pani nazywa? — zapytał ponownie Dohner. — Flannery — odrzekła. — Mary Flannery. — Jeśli mamy złapać tego męŜczyznę, musi go pani opisać — wyjaśnił funkcjonariusz — Jak był ubrany? MoŜe mi pani powiedzieć? — Był nagi. — Przywiózł panią tutaj z pani mieszkania, zgadza się? — naciskał Dohner, a ona kiwnęła głową. — Czym panią tu przywiózł? — Furgonetką. — Czy był wtedy nagi? — O Jezu! — Pamięta pani typ furgonetki? Była ciemna czy jasna? Mary Flannery powoli potrząsnęła głową, z boku na bok. — Była nowa czy stara? Dziewczyna nadal potrząsała głową. — Przypominała kombi, miała okna? Czy tył był zamknięty? — Zamknięty. — A męŜczyzna był niski? — Nie otrzymał odpowiedzi. — DuŜy facet? Widziała pani kolor jego włosów? MoŜe miał brodę, blizny albo inne znaki szczególne?

— Był wielki — odparła Mary Elizabeth Flannery. — I owłosiony. — Chce pani przez to powiedzieć, Ŝe nosił długie włosy czy Ŝe miał duŜo włosów na ciele? — Na ciele — bąknęła. — Co się ze mną stanie? — Zatroszczymy się o panią — zapewnił ją. — Teraz wszystko będzie w porządku. Ale musi mi pani powiedzieć, jak ten męŜczyzna wyglądał i w co był ubrany, Ŝebyśmy mogli go aresztować. Pamięta pani, co miał na sobie, gdy panią tutaj wiózł? — Kombinezon — rzuciła. — Kombinezon! Rozumie pan? — Pamięta pani kolor kombinezonu? — Czarny — odparła. — Był czarny. Widziałam, jak go wkładał… — A jakiego koloru była furgonetka? — Nie widziałam. MoŜe szara. — A kiedy ten męŜczyzna tu panią zostawił, w którą stronę pojechał? Wrócił do Bell’s Mill Road czy pojechał inną drogą? — Do Bell’s Mill Road. — A gdy dotarł do Bell’s Mill Road, w którą stronę skręcił? — W prawo — oświadczyła z przekonaniem. Dohner sięgnął po mikrofon. — Tu Czternaście Dwadzieścia Trzy — powiedział. — Czternaście Dwadzieścia Trzy — odparł dyspozytor centrali radiowej. — Tu Czternaście Dwadzieścia Trzy — powtórzył Dohner. — Odwołuję wsparcie dla funkcjonariusza. Określenie „Odwołuję wsparcie dla funkcjonariusza” stanowiło przykład czysto policyjnego Ŝargonu i w tym momencie oznaczało dosłownie: „Wszyscy policjanci, którzy pędzili na wskazane miejsce z włączonymi syrenami i migającymi kogutami, aby pomóc mi w sprawie nagiej kobiety, mogą juŜ wrócić do normalnych obowiązków. Panuję nad całą sprawą, nie grozi mi Ŝadne niebezpieczeństwo, czekam na mojego sierŜanta, furgonetkę i prawdopodobnie detektywa z dystryktu. Zapewne zjawią się za moment”. Wozy policyjne zwolniły, a większość syren i migoczących świateł w północno–zachodniej Filadelfii wyłączono, Dohner zaś kontynuował: — Zgłaszam napaść na tle seksualnym, porwanie, napad z bronią. Zwracajcie uwagę na białego męŜczyznę w szarej furgonetce nieznanej marki. Podejrzany nosi czarny kombinezon, moŜe mieć czarną maskę i nóŜ rzeźnicki. Ostatnio widziany na Bell’s Mill Road, jechał na wschód, ku Germantown. Kiedy odłoŜył mikrofon, jakiś pojazd policyjny skręcił na Forbidden Drive. Jego światła migały, syrena wyła. Samochód zatrzymał się raptownie obok auta Billa Dohnera i ze środka wyskoczyło dwóch patrolowych drogówki. Z radia dobiegł go głos Joego Bullocka: — Zgłoszono porwanie, napad z bronią i gwałt na Forbidden Drive. Szukamy białego męŜczyzny, ubranego w czarny kombinezon. Przemieszcza się szarą furgonetką. Ucieka na wschód, Bell’s Mill Road ku Germantown. MoŜe być uzbrojony w nóŜ rzeźnicki. MoŜe mieć czarną maskę. — Mary — powiedział uprzejmie Bill Dohner. — Porozmawiam przez chwilę z tymi funkcjonariuszami, opowiem im, co się zdarzyło, a później zawiozę panią do szpitala. Otworzył drzwi. W tym samym czasie na Forbidden Drive pojawiły się dwa kolejne pojazdy policyjne: radiowóz z Czternastego Dystryktu oraz nieoznakowany samochód detektywa z Wydziału północno–Zachodniego. Jedno z aut przybyło z Bell’s Mill Road, drugie z Northwestern Avenue, która stanowi granicę między Filadelfią i hrabstwem Montgomery. Gdy Bill Dohner wrócił do samochodu i usiadł obok Mary Elizabeth Flannery, dziewczyna — mimo panującego gorąca — trzęsła się pod kocem. Wziął mikrofon i zgłosił: — Tu Czternaście Dwadzieścia Trzy, kieruję się wraz z ofiarą do szpitala Chestnut Hill. Ruszając, Bill Dohner znów popatrzył na swoją towarzyszkę i szepnął pod nosem: „Cholera”. Młoda kobieta bez wątpienia była w szoku. A funkcjonariusz Dohner wiedział, Ŝe taki wstrząs moŜe być niebezpieczny dla jej Ŝycia. — Trzyma się pani, Mary? — zapytał. — Dlaczego on mi to zrobił? — jęknęła w odpowiedzi Mary Elizabeth Flannery zdumionym, Ŝałosnym głosem.

Dwa Mickey O’Hara objechał zdezelowanym chevroletem ratusz, potem zjechał South Broad Street obok dostojnego budynku Union League Club. Kiedy dotarł przed równie imponujący hotel Bellevue–Stratford, zaparkował przy krawęŜniku na rogu, tuŜ obok znaku z napisem: ZAKAZ PARKOWANIA PRZEZ CAŁĄ DOBĘ. Przesunął się na siedzenie obok i wysiadł od strony pasaŜera. Przeszedł jakieś piętnaście metrów, dotarł do obrotowych drzwi hotelu Bellevue–Stratford i wszedł do środka. Ruszył przez hol prosto ku wyłoŜonej marmurem recepcji. Trafił na kolejkę. Stało w niej dwóch nieźle ubranych męŜczyzn w średnim wieku, których Mickey uznał za akwizytorów, a takŜe siwowłosa para koło pięćdziesiątki. O’Hara uznał ich za małŜeństwo, odniósł teŜ wraŜenie, Ŝe gdyby mąŜ miał wybór, chętnie zostawiłby Ŝonę w domu. Akwizytorzy pytali recepcjonistkę, czy są dla nich wiadomości. śona wyraźnie nakłaniała męŜa, aby poskarŜył się na ich pokój, z którego, jej zdaniem, nie rozciągał się wystarczająco ładny widok, a potem, gdy męŜczyzna zaczął mówić, wtrąciła się. Była prawdziwą zrzędą, choć wyraźnie uwaŜała się za wymagającą klientkę i wspaniałą negocjatorkę. Mickey uznał, Ŝe recepcjonistkę widocznie cechuje święta cierpliwość, a potem — kiedy dobrze jej się przyjrzał — odkrył, Ŝe dziewczyna równieŜ wygląda jak święta. Albo przynajmniej jak anioł. Wysoka, ładnie zbudowana, o gęstych, brązowych włosach, zdrowej cerze i bardzo pięknych oczach. ZauwaŜył, Ŝe nie miała na palcach ani ślubnej obrączki, ani Ŝadnych pierścionków sugerujących, Ŝe jest zaręczona. Przydzieliła zrzędzie i jej małŜonkowi inny pokój, przepraszając za wszelkie niewygody, spowodowane pobytem w pierwszym pokoju. O’Harze zrzęda wydała się nieco rozczarowana, niczym bokser wagi koguciej, który posłał swojego przeciwnika na deski po nokaucie dzięki szczęśliwemu ciosowi w pierwszej rundzie. Tyle nerwów i nie było z kim walczyć. — Dobry wieczór panu — zagaiła recepcjonistka. — W czym mogę panu pomóc? Głos miała niski i łagodny, uśmiech — olśniewający. A jej orzechowe oczy były hipnotyzujące. — Jaki pokój ma Byk Bolinski? — spytał Mickey. — Pana Bolinskiego nie ma tu, proszę pana — odparła natychmiast dziewczyna. — Nie ma go? — Czy pan nazywa się O’Hara? Pan Michael J. O’Hara? — Winny. Uśmiechnęła się. Mickeyowi przemknęło przez głowę, Ŝe uśmiechnęła się ciepło. I była szczerze rozbawiona. — Zdawało mi się, Ŝe rozpoznałam pana… — ciągnęła. — Widziałam kilka fotek… Jestem jedną z pańskich… hmm… zagorzałych czytelniczek… panie O’Hara. — Ach tak? Skinęła głową na potwierdzenie. — Pan Bolinski dzwonił, panie O’Hara — ciągnęła. — Zaledwie parę minut temu. Spóźni się. — Tak? — Powiedział, Ŝe pan się tu zjawi, i prosił mnie o przekazanie, Ŝe przyleci do Filadelfii bardzo późno; ma nadzieję, Ŝe znajdzie pan czas jutro, aby zjeść z nim gdzieś śniadanie, około godziny dziesiątej. — Och. — Czy mogę coś dla pana zrobić, panie O’Hara? — Nie. Nie, dzięki. Recepcjonistka znowu się do niego uśmiechnęła, nie tylko ustami, lecz takŜe oczyma. Jeszcze zanim Mickey dotarł do obrotowych drzwi, zrozumiał, Ŝe jego szansa minęła. Jak zwykle, przegapił okazję. Hmm, co, do diabła, miał jej powiedzieć? „Hej, kochanie, o której kończysz? MoŜe ty i ja zostaniemy parą?”. Mickey wsiadł do chevroleta i pojechał z powrotem do domu, dzielnie opierając się po drodze pokusie zatrzymania się przy sześciu róŜnych pubach na jedną tylko szklaneczkę Johna Jamisona. Wszedł do kuchni, dopił litrową butelkę ortlieba, po czym wypił kolejne dwie butelki, rozwaŜając, czym się zajmie, jeśli nigdy juŜ nie będzie mógł pracować jako reporter policyjny. I teraz, kiedy jego szansa minęła, wyobraŜał sobie wszystkie te zmyślne, urocze i inteligentne teksty, które powinien powiedzieć recepcjonistce o łagodnym, serdecznym głosie i bystrych oczach w kolorze orzechów laskowych. * * * George Amay, posługujący się skrótem D–Dan 209, detektyw z Wydziału północno–Zachodniego, który zareagował na zgłoszenie radiowe związane z nagą kobietą, pozostał w miejscu przestępstwa jedynie na tyle długo, by dowiedzieć się mniej więcej, o co chodzi. Później wrócił do swojego wozu i podjechał do automatu telefonicznego na parkingu przed pubem przy Northwestern Avenue, skąd zadzwonił do dyŜurnego funkcjonariusza w siedzibie detektywów Wydziału północno–Zachodniego, niejakiego Mortimera Shapiro. Detektyw Shapiro pracował przy biurku tuŜ obok wejścia do pokoju odpraw wydziału detektywów, który mieścił się na piętrze budynku Trzydziestego Piątego Dystryktu Policyjnego na skrzyŜowaniu North Broad Street i Champlost Street.

— północno–Zachodni, detektyw Shapiro — przedstawił się Mort, odbierając telefon. — Mówi George Amay, Mort — rzekł Amay. — Pojechałem na wezwanie z Trzydziestego Piątego Dystryktu. Naga kobieta na Forbidden Drive. Mamy tam przynajmniej usiłowanie gwałtu, porwanie i parę innych wykroczeń. — Gdzie jesteś? — W budce telefonicznej przy Northwestern. Ofiarę zabrano do szpitala Chestnut Hill. Na miejscu przestępstwa są porucznik i sierŜant Trzydziestego Piątego. A takŜe drogówka i sporo innych osób. — Wróć na miejsce i zobacz, czy jesteś w stanie powstrzymać drogówkę przed zadeptaniem wszystkich dowodów — mruknął Shapiro. — Wyślę tam kogoś. Detektyw Shapiro zerknął wtedy ku „kołu”, które w rzeczywistości było zwykłą kartką papieru, na której spisano nazwiska wszystkich detektywów obecnych na dyŜurze tej nocy w północno–Zachodnim Wydziale Detektywów. Śledztwa, które nazywano zadaniami, przydzielano detektywom kolejno, zgodnie z zasadą rotacji. Gdy pojawiało się nowe zadanie, otrzymywał je detektyw z góry „koła”, po czym jego nazwisko spadało na dół listy. Kolejne zadanie zlecano mu dopiero wtedy, gdy wszyscy pozostali detektywi dostali swoje śledztwo i nazwisko tamtego znów trafiało na szczyt listy. Następny na „kole” był detektyw, którego Mort Shapiro prywatnie nazywał Harrym Pierdzielem. Harry, pomijając jego ciągłe wzdęcia, był całkiem miłym facetem, choć o niezbyt lotnym umyśle. Zadanie, które Amay miał właśnie przydzielić któremuś detektywowi, bez wątpienia zupełnie nie pasowało do kogoś takiego jak Harry Pierdziel. Oczywiście, o ile sprawa miała być rozwiązana, a sprawca schwytany. Następne nazwisko na „kole”, czyli pod Harrym Pierdzielem, brzmiało Richard B. „Dick” Hemmings. I to był odpowiedni człowiek do tej roboty w opinii Morta Shapiro — cholernie dobry gliniarz. Detektyw Shapiro otworzył zatem płytką, środkową szufladę biurka i wyjął z niej raport w sprawie odzyskania skradzionego wcześniej pojazdu motorowego. Shapiro dostał ów raport kilka godzin wcześniej i „zapomniał” wyznaczyć detektywa, który zbada okoliczności tej sprawy. Kiedy odzyskiwano skradziony pojazd lub — jak w tym przypadku — znajdowano porzucony, wyznaczony detektyw jechał na miejsce odnalezienia auta czy motoru, aby poszukać dowodów, które pomogą oskarŜyć złodzieja, jeŜeli oczywiście zostanie on (albo ona) w końcu aresztowany. PoniewaŜ bardzo niewiele spraw kradzieŜy samochodów kiedykolwiek rozwiązano, śledztwo w kwestii odzyskanego pojazdu naleŜało do tych czasochłonnych i jałowych ćwiczeń, które wykańczają i tak ograniczone zasoby sił ludzkich. Mówiąc wprost, było to zadanie idealne dla Harry’ego Pierdziela. — Harry! — zawołał Mort Shapiro i Harry Pierdziel, dość korpulentny, młody męŜczyzna tuŜ po trzydziestce, na którego koszulce widniały duŜe, ciemne plamy potu, przeszedł przez pokój odpraw i zjawił się przy jego biurku. — Jezu — mruknął Harry Pierdziel, odkrywając, jakie otrzymał zadanie. — Jeszcze jedno? Shapiro uśmiechnął się ze współczuciem. — Cholera! — bąknął Harry, pierdnął, odwrócił się i przemierzył pomieszczenie, kierując się w stronę swojego biurka. Gdy detektyw Shapiro uznał, Ŝe Harry Pierdziel całkowicie zagłębił się w akta nowej sprawy, wstał i ruszył do miejsca zajmowanego przez detektywa Hemmingsa, który na starej maszynie do pisania właśnie sporządzał raport. Shapiro połoŜył Hemmingsowi dłoń na ramieniu i dał koledze po fachu znak, aby poszedł z nim na kawę. — Amay telefonował przed chwilą — oświadczył Shapiro, znalazłszy się wraz z Hemmingsem w małej niszy, gdzie stał ekspres. — Mamy kolejny gwałt, tak to przynajmniej wygląda. Forbidden Drive w pobliŜu mostu na Wissahickon przy Bell’s Mill Road. Detektyw Hemmings, szczupły męŜczyzna w wieku około trzydziestu pięciu lat, który niedawno zaczął łysieć, uniósł brwi. — Amay twierdzi, Ŝe postara się ochronić dowody na miejscu przestępstwa — podjął Shapiro. — Dopiero co dałem Harry’emu sprawę skradzionego auta. Hemmings skinął głową, sugerując, Ŝe wszystko zrozumiał, po czym przeszedł pokój, kierując się ku rzędowi szafek na akta niedaleko biurka Shapiro. Otworzył jedną z szuflad, sięgnął do środka, wyjął swój rewolwer i kaburę na kostkę, a następnie klęknął i przypiął kaburę pod prawą łydką. Później podszedł do biurka detektywa Shapiro, wysunął środkową szufladę i wyjął kluczyki jednego z nieoznakowanych wozów Wydziału północno–Zachodniego. W końcu opuścił pokój odpraw. Shapiro, zauwaŜywszy z rozdraŜnieniem, choć nie z zaskoczeniem, Ŝe Harry Pierdziel wciąŜ się gapi w papiery na swoim biurku i jeszcze nie wyszedł, wkroczył do biura poruczników. Pomieszczenie to obecnie zajmował dowódca dyŜurny, porucznik Teddy Spanner. — Amay zgłosił usiłowanie gwałtu, porwanie i tak dalej… — oświadczył Shapiro. — Wygląda, Ŝe nasz gnojek znów zaatakował. Dałem sprawę Hemmingsowi. — Gdzie? — zapytał Spanner. — Forbidden Drive, obok mostu na Wissahickon. — Kto jest następny na „kole”? — zainteresował się porucznik. — Edgar, a potem Amay — odparł Shapiro. — A co robi Harry Peel? — zdziwił się Spanner. — Przed chwilą przydzieliłem mu sprawę skradzionego auta, które się właśnie znalazło — wyjaśnił detektyw. Porucznik przez chwilę patrzył mu w oczy. — No cóŜ, skoro następny na liście jest Edgar, wyślij go do Amaya i niech mu kaŜe zostać na miejscu. Albo sam mu

powiem, bo chyba powinienem tam pojechać. — Tak jest, szefie — odparł Mort Shapiro i wrócił przez pokój detektywów do swojego biurka. Usiadł i czekał na kolejne zgłoszenie. * * * Funkcjonariusz Bill Dohner nie włączył ani syreny, ani koguta podczas jazdy na oddział pomocy doraźnej szpitala Chestnut Hill. Po pierwsze dlatego, Ŝe nie było to daleko, a ruch panował niewielki. Po drugie — waŜniejsze — pomyślał, Ŝe dziewczyna jest wystarczająco zdenerwowana i wstrząśnięta bez wrzasku syreny i migających świateł. — Proszę się stąd nie ruszać, pani Flannery — polecił pasaŜerce. — Zaraz sprowadzę kogoś, kto nam pomoŜe. Wysiadł z wozu i szybko wszedł na oddział. Na stanowisku pielęgniarki dostrzegł sympatyczną siostrę w średnim wieku. — Mam na zewnątrz ofiarę napadu — powiedział. — Biedaczkę okrywa jedynie koc. Pielęgniarka nic nie odrzekła, za to natychmiast odłoŜyła notes, który trzymała w dłoniach, odgarnęła zasłonkę i wysunęła z bocznego pomieszczenia wózek do transportu chorych, który zaczęła pchać ku zewnętrznym drzwiom. Zanim do nich dotarła, towarzyszyła jej juŜ ogromna rudowłosa pielęgniarka i drobny, niemal filigranowy czarnoskóry męŜczyzna w białym stroju lekarza. — Jakieś widoczne rany? — spytał lekarz Dohnera. Funkcjonariusz potrząsnął głową. — Nie. PotęŜna, ruda pielęgniarka, poruszając się z zadziwiającą jak na jej masę szybkością, dotarła do radiowozu pierwsza. Od razu szarpnęła drzwiczki. — MoŜesz wysiąść sama, kochanie? — rzuciła do środka. Mary Elizabeth Flannery popatrzyła na nią tak, jak gdyby kobieta mówiła po turecku. Pielęgniarka pochyliła się do auta i prawie wyciągnęła dziewczynę, po czym delikatnie usadowiła ją na wózku, okryła białym prześcieradłem, spod którego z niejaką trudnością wyjęła koc Dohnera. — Teraz wszystko będzie w porządku, moja droga — zapewniła nieszczęsną. Dohner wziął koc. Ruda pielęgniarka zaczęła pchać wózek z dziewczyną na oddział pierwszej pomocy, lekarz szedł obok, pochylając się nad Mary Elizabeth Flannery. Funkcjonariusz złoŜył koc i opuścił go na podłogę przed siedzeniem pasaŜera. Później uniósł mikrofon. — Tu Czternaście Dwadzieścia Trzy. Jestem z ofiarą w szpitalu Chestnut Hill. — Czternaście Dwadzieścia Trzy, spotka się tam z tobą detektyw. — Tu Czternaście Dwadzieścia Trzy, w porządku — zakończył Dohner, po czym wszedł na oddział. W zasięgu wzroku funkcjonariusza nie było Ŝadnej z osób, które zabrały poszkodowaną dziewczynę z jego wozu, słyszał jednak dźwięki i dostrzegał ruch wewnątrz niszy za białą zasłonką, skąd dyŜurna pielęgniarka wyprowadziła wózek. Dohner usiadł na krześle z chromu i plastiku, aby zaczekać na detektywa lub kogoś z personelu szpitalnego, zajmującego się ofiarą. Pierwsza zjawiła się ruda pielęgniarka, pospiesznie przetrząsnęła szafkę z wyposaŜeniem medycznym, mruknęła coś pod nosem, zapewne nie mogąc znaleźć tego, czego szukała, po czym wróciła do pomieszczenia za zasłonką. Później wyszła stamtąd pielęgniarka dyŜurna, podeszła do tej samej szafki, zaklęła i sięgnęła po telefon. Wówczas zauwaŜyła młodego salowego. — Leć do magazynu i przynieś zestaw dla ofiar gwałtów — poleciła. — Weź ich z pół tuzina, jeśli moŜesz. — Spojrzała na Dohnera. — Poszkodowana nie została ranna — stwierdziła. — Nie ma nacięć ani innych śladów. — Muszę mieć jej dokładne nazwisko i adres — wyjaśnił funkcjonariusz. — No to pan poczeka — odparowała pielęgniarka. Kilka minut później wrócił salowy z naręczem małych paczuszek. Wszedł za zasłonkę, wręczył komuś wewnątrz jedną z nich, pozostałe zaś włoŜył do szafki z lekami. Funkcjonariusz Dohner wiedział, co zawiera zestaw dla ofiar gwałtów i jak się go uŜywa, toteŜ poczuł napływ wściekłości zmieszanej ze współczuciem dla Mary Elizabeth Flannery, która wydawała się miłą, młodą kobietą, a teraz czekało ją przykre przeŜycie, niemal równie szokujące i wstrętne jak to, co wcześniej zrobił ten gnojek. Oględnie mówiąc, na zestaw dla ofiar gwałtów składała się pewna liczba sterylnych fiolek i patyczków z wacikami. Dziewczynie pobierano do kilku fiolek krew, która zostanie następnie sprawdzona pod kątem ciąŜy i obecności chorób wenerycznych. Patyczków z wacikami uŜywano do wymazów z gardła ofiary, a takŜe z jej pochwy i odbytnicy. Szukano śladów nasienia, obcej śliny, uryny i krwi. Badania były nieprzyjemne, moŜe nawet upokarzające, niestety konieczne, jeśli chciało się skutecznie oskarŜyć sukinsyna, który zaatakował ofiarę. Oczywiście, o ile zostanie schwytany. Starannie zbierano elementy „łańcucha dowodów”. Zastępca prokuratora okręgowego, który będzie w tej sprawie oskarŜycielem — zakładając, Ŝe policja złapie gwałciciela — musi być przygotowany na konieczność udowodnienia w sądzie, iŜ wyniki badania z „otworów” Mary Elizabeth Flannery znajdowały się w rękach policji od momentu, gdy lekarz wręczył je Dohnerowi (lub detektywowi, jeŜeli jakiś zjawi się do chwili ukończenia analiz), aŜ do chwili, w której on — prokurator — przedstawi je jako dowód na sali sądowej. Detektyw Dick Hemmings przyjechał pod szpital Chestnut Hill dwadzieścia minut po przywiezieniu ofiary przez funkcjonariusza Billa Dohnera na oddział pierwszej pomocy. Detektyw

odkrył, Ŝe Dohner siedzi na krześle i wypełnia formularz 75–48, stanowiący wstępne sprawozdanie ze śledztwa. Formularz jest krótki i zawiera tylko suche fakty, jakie miały miejsce. Dohner skinął głową Hemmingsowi, który przysiadł się do niego i poczekał, aŜ tamten skończy. Wreszcie Dohner wręczył mu 75–48, w którym napisał schludnym pismem: „Sprawca włamał się do mieszkania ofiary i zmusił ją do pewnych czynności seksualnych. Doszło do kontaktu seksualnego, sprawca oddał na ofiarę mocz, związał ją, zmusił do wejścia do furgonetki, po czym wywiózł i zostawił kobietę na skrzyŜowaniu Bell’s Mill Road i Forbidden Drive”. — Jezu! — mruknął Hemmings. — Gdzie ofiara? — W środku z lekarzem — wyjaśnił Dohner, kiwając głową ku pomieszczeniu za białą zasłonką. — Ranna? — Nie. Funkcjonariusz Dohner sięgnął do kieszeni i wyjął kabel, który odciął z nadgarstków Mary Elizabeth Flannery. — Tym ją związał. Hemmings zauwaŜył, Ŝe Bill Dohner nie rozsupłał węzła. — Dobra robota — pochwalił funkcjonariusza. — Zbadamy ten splot. Potrzebuję kilku minut, aby sprawdzić, na czym stoimy, a później zabiorę sznur do północno–Zachodniego i dołączę do spisu dowodów. Dohner pokiwał głową. Wziął ze stołu przezroczystą, plastikową torebkę i włoŜył do niej przewód. — Dostałem ją od jednej z pielęgniarek — stwierdził. Spis dowodów to formularz filadelfijskiej policji nr 75–3. Podobnie jak próbki pobrane z ciała Mary Elizabeth Flannery, kabel będzie naleŜał do najwaŜniejszych dowodów w ewentualnej sprawie sądowej. Zastępca prokuratora okręgowego ma obowiązek udowodnić, Ŝe kabel, którym sprawca rzekomo związał ręce ofierze, przez cały czas znajdował się w rękach przedstawicieli policji — od momentu, kiedy Dohner przeciął go i zdjął z przegubów kobiety. Innymi słowy, musi dowieść, Ŝe łańcuch dowodów nie został przerwany. Dowody w spisie są numerowane kolejno. Zwykle trzyma je w swoim biurku szef dystryktu. Jeśli jakiś funkcjonariusz poprosi o dany dowód, naleŜy ten fakt odnotować, a zgodnie z surową polityką departamentu informacje na tym formularzu trzeba pisać na maszynie do pisania. W rezultacie funkcjonariusz niemal zawsze przetrzymuje dowód do czasu, aŜ znajdzie maszynę do pisania. — Coś się działo na miejscu przestępstwa? — spytał Dohner. — Kiedy tam byłem, akurat przyjechali technicy wraz z ruchomym laboratorium — odparł Hemmings. — Nie pojawił się nikt przypominający sprawcę. Jak długo drań miał w swoich łapach dziewczynę? — Prawie niczego z niej nie wydobyłem — wyznał funkcjonariusz. — Tylko nazwisko i parę szczegółów na temat tego, co ten gnojek jej zrobił. Była okropnie roztrzęsiona. Hemmings skończył wypełniać formularz, w którym potwierdzał, Ŝe przejmuje od funkcjonariusza przewód z węzłem, odcięty z rąk Mary Elizabeth Flannery, podpisał i oddał oryginał Dohnerowi, który wręczył mu kabel. — Chyba moŜesz juŜ jechać, Bill — zauwaŜył. — Od tej pory ja się zajmę śledztwem. — Mam nadzieję, Ŝe go złapiesz — mruknął Dohner. Wstał i uścisnął Hemmingsowi dłoń, po czym wyszedł przed budynek, wsiadł do wozu i włączył silnik. Połączył się z centralą policyjną i zgłosił, Ŝe Czternaście Dwadzieścia Trzy wraca do pracy. Mary Elizabeth Flannery z przestrachem w oczach wpatrywała się w obcego męŜczyznę, który wszedł za zasłonkę. — Pani Flannery, nazywam się Dick Hemmings i jestem detektywem. Jak się pani miewa? Nie odpowiedziała. — Chciałaby pani, Ŝebym do kogoś zadzwonił? MoŜe do pani rodziców albo przyjaciółki? — Nie! — zawołała Mary Elizabeth Flannery. Najwyraźniej pomysł ten ją przeraził. — Wiem, przez co pani przechodzi… — zaczął Hemmings. — Nie, nie wie pan! — Jednak im prędzej dowiemy się czegoś o człowieku, który panią skrzywdził, tym lepiej — ciągnął detektyw. Starał się być delikatny. — Mógłbym zadać pani kilka pytań? Popatrzyła na niego podejrzliwie. Milczała. — Przede wszystkim potrzebuj ę pani adresu — dorzucił. — Henry Avenue 210 — wyrecytowała. — Mieszkanie C. Ten dystrykt nazywają Fernwood. — Mówi pani o tak zwanych apartamentach ogrodowych, zgadza się? — upewnił się Hemmings. Miał przed oczyma ten obszar Roxborough. — Tak — przyznała. — Jak, pani zdaniem, napastnik wszedł do mieszkania? — zapytał detektyw. — Skąd mam wiedzieć?! — odwarknęła. — Są tam schody poŜarowe? Zostawiła pani otwarte okna? — Jest tylne wyjście — odrzekła. — Przez małe patia. — Mieszka pani na parterze? — Tak. — Słyszała pani przypadkiem jakieś hałasy? MoŜe ktoś zbił szybę, wyłamał drzwi lub coś w tym rodzaju? — Okna były otwarte — stwierdziła. — Było gorąco. „Ta dziewczyna uwaŜa mnie za idiotę, lecz przynajmniej ze mną rozmawia” — pomyślał. — Kiedy po raz pierwszy uświadomiła sobie pani, Ŝe ten męŜczyzna znajduje się w pani mieszkaniu?

— Gdy go zobaczyłam — odburknęła Mary Elizabeth Flannery. — Gdzie pani była i co pani robiła, gdy zobaczyła go pani po raz pierwszy? — Siedziałam w salonie i oglądałam telewizję. — A gdzie znajdował się napastnik, gdy zobaczyła go pani po raz pierwszy? — Po prostu stał w drzwiach mojej sypialni. Skrzywiła się. — MoŜe go pani opisać? — Nie. — śadnych szczegółów? — Nosił czarny kombinezon, ogrodniczki czy teŜ jakiś inny strój roboczy. Miał teŜ maskę. Nic więcej nie widziałam. — Jakiego rodzaju maskę nosił? — No… maskę, zakrywała mu oczy. — A jakiego koloru była ta maska? ZauwaŜyła pani? — To była maska Samotnego StraŜnika — wyjaśniła. — Taka z klapką na usta. — Czarna? — Tak, czarna — przyznała. „Samotny StraŜnik — przemknęło przez myśl Hemmingsowi — nosił maskę, która zakrywała mu jedynie oczy i nie miała Ŝadnej klapki na ustach”. — Czy męŜczyzna trzymał coś w rękach? — Trzymał nóŜ — odparła szybko, niecierpliwie. UwaŜała widocznie, Ŝe detektyw zna juŜ wszystkie te detale. — Jakiego rodzaju nóŜ? — Rzeźnicki. — Czy to był pani nóŜ? — Nie, nie naleŜał do mnie. — Pamięta pani, czy okna w sypialni były otwarte? — naciskał Hemmings. — Mówiłam juŜ, Ŝe tak. Było gorąco. — Jak długi był ten nóŜ? — Detektyw rozsuwał ręce, pokazując rozmiar. — O, taki długi! — oświadczyła w pewnym momencie Mary Elizabeth Fłannery. — I to był nóŜ rzeźnicki, zgadza się? — JuŜ przecieŜ mówiłam! — Chodzi mi o to, czy nie mógł to być nóŜ myśliwski, bagnet albo jakieś inne narzędzie? — Potrafię rozpoznać nóŜ rzeźnicki, gdy go widzę! — Pani Fłannery, jestem po pani stronie. — A więc dlaczego pozwała pan takim facetom biegać po ulicach?! — rzuciła wyzywająco. — Robimy, co w naszej mocy — odparł szczerze Hemmings. — Próbujemy ich łapać i staramy się, by trafiali za kratki. Potrzebujemy jednak pomocy w chwytaniu ich. Kobieta nic nie powiedziała. — Co się wtedy zdarzyło, pani Fłannery? — spytał detektyw łagodnym tonem. — Wyjaśniłam juŜ tamtemu policjantowi, co ten obrzydliwy gnojek mi zrobił! — Niestety musi pani powtórzyć wszystko, ze szczegółami — upierał się Hemmings. — Groził mi noŜem i zmusił mnie do… O Jezu! — MoŜe pani dokładnie powiedzieć, co mówił? Prychnęła. — Chce pan wiedzieć, co dokładnie mówił? Powtórzę panu wszystko dokładnie słowo w słowo. „Bardzo ładne”, oto, co powiedział. — Jakiego rodzaju miał głos? — Co to znaczy „jakiego rodzaju”?! — Czy był to głos głęboki? A moŜe wysoki, piskliwy? Czy męŜczyzna mówił z jakimś akcentem? — Mówił normalnie — odparła. — Bez akcentu. — I co się wtedy stało? — Wtedy… podszedł do mnie i pociął mi… ubranie. — Gdzie pani siedziała? W fotelu? Na kanapie? — LeŜałam na kanapie. — Jaką część pani stroju pociął? W co pani była ubrana? Kobieta zarumieniła się, odwróciła głowę i spojrzała gdzieś w dal. — Jezu! — mruknęła. — Pani Flannery — naciskał Hemmings. — Czasami, gdy jest gorąco, tak jak dziś, nie działa klimatyzacja, a ja jestem sam w domu, gdzie nikt mnie nie widzi, oglądam telewizję w samej bieliźnie. Czy tak było w pani przypadku? Kobieta pokiwała głową, nadal jednak nie odwróciła się do detektywa. — Stanik i majtki? Czy to miała pani na sobie, poniewaŜ było tak cholernie gorąco? — Tylko majtki — jęknęła po chwili słabo i spłoniła się jeszcze bardziej. — Po pana słowach poczułam się winna całej tej sytuacji — dodała.

— Nie, pani Flannery, nie chciałem tego, proszę mi wierzyć — stwierdził Hemmings, siląc się na najszczerszy ton, na jaki potrafił się zdobyć. „Ten człowiek prawdopodobnie włamałby się do ciebie, dziewczyno, nawet gdybyś miała na sobie długą do kostek suknię, ale z drugiej strony, jeśli zajrzał przez okno, widok panienki w samych figach bez wątpienia nie zniechęcił go do planowanego wtargnięcia” — ocenił detektyw i natychmiast się tej myśli zawstydził. — Powiedziała pani, Ŝe pociął pani ubranie? Miała pani zatem na myśli swoje majtki? — Podszedł do mnie, wsunął nóŜ z przodu moich majtek i szarpnął, przecinając je — potwierdziła. — Czy coś powiedział? A moŜe pani coś powiedziała? — Na jego widok próbowałam krzyknąć, ale jakoś nie mogłam — odparła. — A później, kiedy wymachiwał noŜem, za bardzo się juŜ bałam, Ŝeby wrzeszczeć. — Czy męŜczyzna coś mówił? — Powiedział: „Zobaczmy resztę” — wyjaśniła bardzo słabym tonem. — Co w tym czasie robił z noŜem? — spytał łagodnie Hemmings. — O mój BoŜe! Czy to wszystko jest naprawdę konieczne?! — Tak, proszę pani, niestety tak. — Przytknął mi nóŜ do piersi, sam czubeczek. — Na moment obróciła głowę, spojrzała na detektywa, po czym równie szybko uciekła wzrokiem. — Potem polecił mi: „Zdejmij majtki”, a ja go posłuchałam — cicho wyrzuciła z siebie jednym tchem. — No i zabrał mnie do mojej sypialni, kazał mi się połoŜyć na łóŜku i przywiązał mnie do niego… — Czym panią przywiązał do łóŜka? Czego uŜył? — Moich rajstop — odrzekła. — Podszedł do mojej komody, wyciągnął z niej rajstopy i związał mnie… — Na łóŜku? — przerwał Hemmings. — Czy do łóŜka? — Do łóŜka — odparła. — Mam mosięŜne łóŜko, więc przywiązał mnie do wezgłowia i tylnej barierki. — LeŜała pani na plecach? Czy na brzuchu? — Na plecach — przyznała. — I co się wtedy zdarzyło? — Nagle ten męŜczyzna zaczął mówić paskudne rzeczy — powiedziała. — Pamięta pani, jakie? — A jak pan sądzi? — wybuchnęła. — MoŜe mi pani dokładnie powiedzieć, co mówił? — uściślił detektyw. — Na Jezusa! — jęknęła, po czym dodała spokojniej: — UŜywał takich słów jak „cycki”, „cipa” i tak dalej. — Coś jeszcze? — Czy to nie wystarczy?! A moŜe pyta pan, co jeszcze ten człowiek mi zrobił? — Proszę mi po prostu wszystko opowiedzieć, pani Flannery… — Więc wtedy zaczął zdejmować swój kombinezon… — Uściślijmy ten szczegół — wtrącił detektyw. — Kombinezon to strój, który noszą mechanicy samochodowi, jest jednoczęściowy, ma długie rękawy. Farmerzy z kolei wkładają często ogrodniczki, czyli spodnie z klapą na piersiach i paskami na plecach. Co miał na sobie napastnik? Kombinezon czy ogrodniczki? — Kombinezon — odparła z przekonaniem. — Czarny kombinezon. — Czarny czy moŜe raczej granatowy? — Czarny — odrzekła twardo. — Czasami pracownicy otrzymują kombinezony od pracodawców — ciągnął Hemmings. — Wtedy na tych kombinezonach są wyhaftowane lub naszyte znaki firmowe. Na przykład „Warsztat u Joego” lub coś w tym rodzaju. ZauwaŜyła pani jakiś nadruk albo naszywkę tego typu? Kobieta nie wahała się ani chwili. — Nie, niczego takiego nie widziałam. — A kiedy męŜczyzna zdjął kombinezon, dostrzegła pani moŜe markę jego bielizny? — Kiedy zobaczyłam, Ŝe się rozbiera, zamknęłam oczy. — I? — I zaczęłam odmawiać Zdrowaś Mario — dodała. — A co się stało później? — Nie nosił ani koszulki z krótkim rękawem — ciągnęła — ani podkoszulka. Tyle wiem na pewno. Pierś miał obnaŜoną. Był mocno owłosiony. Miał mnóstwo włosów… — I co się wtedy zdarzyło…? — Zaczął wchodzić na łóŜko… Gdy otworzyłam oczy, był na mnie. — LeŜał na pani? — Nie! Klęczał czy kucał nade mną. Nad moją twarzą. Był całkiem nagi. — I co dalej? — Kazał mi ssać… — mruknęła z goryczą. — Ma pani na myśli jego penisa? — A jak pan uwaŜa?! — Czy miał erekcję? Czy mu… stał?

— Nie — zaprzeczyła. — Nie miał erekcji. Powiedział: „Possij go i spraw, Ŝeby mi stanął”. — I włoŜył swojego penisa w pani usta? — PrzyłoŜył mi cholerny nóŜ do gardła! — I wcisnął swojego penisa w pani usta? — Tak, BoŜe, tak, niech pana szlag trafi! — I co? Miał wytrysk? — Co takiego? Och, nie. Na szczęście, nie miał, dzięki Bogu. — Co więc zrobił? — Po chwili wyjął członka, usiadł na piętach i zaczął się… bawić nim. — Czy wówczas miał wytrysk? — Wytrysnął na mnie — niemal wystękała. — Pobrudził mi twarz, usta, pierś… — Mówiła pani, Ŝe był owłosiony — podjął Hemmings. — Czy zauwaŜyła pani coś jeszcze? Miał jakieś blizny na ciele? Jakieś znaki szczególne? MoŜe tatuaŜe? Albo inne znaki? — Starałam się na niego nie patrzeć. — Przez cały czas miała pani zamknięte oczy? — No nie, dźgnął mnie lekko noŜem i kazał otworzyć oczy — szepnęła. — Powiedział, Ŝe chce, abym patrzyła. — A po masturbacji co zrobił? — Usiadł mi na chwilę… na nogach, po czym zszedł, załoŜył kombinezon… ponownie. — Poszedł do ubikacji albo gdzieś? — Mnie potraktował jak ubikację — wyrzuciła z siebie tonem, w którym wstręt mieszał się z wściekłością. — Odsunął się ode mnie, wstał z łóŜka, stanął z boku i… obsikał mnie całą. — Stanął przy boku łóŜka i oddał na panią mocz. Po załoŜeniu kombinezonu czy przed? — Przed — odparła. — I nie widziała pani Ŝadnych znaków szczególnych na jego ciele? — JuŜ panu powiedziałam, Ŝe nie! — Co się zdarzyło potem? — Odciął mnie, kazał się odwrócić na brzuch, po czym znowu mnie związał — odrzekła. — Kiedy funkcjonariusz Dohner panią znalazł, pani Flannery, miała pani ręce związane kablem od lampy. Pamięta pani, skąd napastnik go wziął. — Nie. — Pokręciła głową. — Przeciął rajstopy, którymi pierwotnie panią związał, zgadza się? Nie rozwiązał ich, lecz przeciął, tak? — Usiłował je rozwiązać — wyjaśniła. — A poniewaŜ mu się nie udało, wpadł w szał. Zaczął szukać innych rajstop, nie mógł znaleźć i jeszcze bardziej się denerwował. Wyciągał wszystkie szuflady komody i wyrzucał zawartość na podłogę. — Więc związał pani ręce za plecami i co wtedy? — Powiedział, Ŝe sobie trochę pojeździmy, Ŝe chce, aby wszyscy… — Aby wszyscy co? — Aby wszyscy na mnie patrzyli. — Tak mniej więcej powiedział czy dokładnie takich słów uŜył? — Oznajmił mi, Ŝe pragnie, aby wszyscy zobaczyli… moje intymne narządy i jego ślady na moim ciele. — I co? — Odszukał mój płaszcz przeciwdeszczowy. — Gdzie był? — W szafie, na korytarzu — odparła. — Później kazał mi wstać i zarzucił mi płaszcz na ramiona. Dodał, Ŝe jeśli spróbuję uciec, on… wsadzi swój nóŜ… we mnie… Ŝe wsadzi mi nóŜ między nogi. — Co dalej? — Wyszliśmy tylnym wyjściem i połoŜył mnie na tyle furgonetki. — Proszę opowiedzieć o furgonetce — przerwał jej detektyw. — Gdzie stała? — Na parkingu za moim mieszkaniem. Hemmings nie zdołał sobie przypomnieć, jak wygląda parking za kompleksem, w którym mieszkała dziewczyna. — Jaki typ furgonetki miał? — Jakiś — odburknęła niecierpliwie. — Gdzie panią połoŜył w furgonetce? — Z tyłu. — Czy pojazd miał moŜe drzwi z boku, takie rozsuwane? Albo wsiadało się przodem? — Tak, były rozsuwane drzwi. Otworzył je, kazał mi wejść i połoŜyć się twarzą do podłogi. — Widziała pani coś na tyle furgonetki? To znaczy… czy ściany były gładkie, czy moŜe obite materiałem? Czy w środku były siedzenia? A moŜe na podłodze leŜał dywanik? — Nie. Podłoga była zwyczajna, metalowa. W środku nie było nic. Zwyczajna furgonetka. — Wyglądała na nową czy na uŜywaną? MoŜe była porysowana? Czuła pani w środku jakiś szczególny zapach? Kojarzą się pani jakieś inne charakterystyczne szczegóły?

— Było ciemno, a ja leŜałam twarzą do podłogi, więc niewiele widziałam. — Co się działo dalej? — MęŜczyzna usiadł za kierownicą i ruszył. Domyślam się, Ŝe zawiózł mnie w miejsce, gdzie wypchnął mnie z furgonetki. Tam znalazł mnie policjant. — Czy coś się zdarzyło podczas jazdy? Usłyszała pani moŜe jakiś odgłos, który zapadłby pani w pamięć? Kojarzy się pani coś takiego? — Myślałam jedynie o tym, Ŝe na pewno mnie zabije — wydukała. — Modliłam się. — Proszę mi jeszcze powiedzieć, co się stało, gdy dotarliście do Forbidden Drive — zachęcił kobietę Hemmings. — Wiedziałam, Ŝe zjechaliśmy z ulicy — mówiła Mary Flannery. — To znaczy, ze zwykłej ulicy. Bo koła wydawały inny odgłos. Ta odpowiedź nieco rozczarowała Dicka Hemmingsa. Skoro dziewczyna wyczuła zjazd z ulicy, powinna teŜ zarejestrować inne szczegóły. Najwyraźniej zatem podczas jazdy nie zdarzyło się nic interesującego. — A więc dojechaliście… — Nagle pojazd się zatrzymał. Usłyszałam, Ŝe męŜczyzna rozsuwa drzwi, po czym kazał mi wysiąść. Powiedział, Ŝebym sobie poszła, a jeśli się odwrócę i spojrzę, zabije mnie. — Nadal nosił maskę? — Tak. — Co dalej? — Zerwał ze mnie płaszcz przeciwdeszczowy i popchnął mnie — wyjaśniła. — Ruszyłam przed siebie. I wtedy usłyszałam, Ŝe odjechał. — Wiedziała pani, gdzie się znajduje? — Wiedziałam, Ŝe jestem w jakimś parku — odparła. — Nie odjechaliśmy przecieŜ zbyt daleko. Ale gdzie dokładnie… w jakim parku… nie miałam najmniejszego pojęcia. — Czy widziała pani kogoś, zanim zjawił się funkcjonariusz Dohner? — Nie. — Pokręciła głową. — Zobaczyłam światła… przednie reflektory… i ruszyłam w tamtą stronę. — Będę musiał, niestety, jeszcze się z panią kontaktować, pani Flannery — zakończył detektyw. — Jednak do rozpoczęcia śledztwa te informacje nam wystarczą. Dziękuję, Ŝe była pani ze mną taka szczera. — Mam nadzieję, Ŝe gdy go złapiecie, sukinsyn spróbuje zwiać i będzie go moŜna zastrzelić podczas próby ucieczki! — warknęła. — Kto wie — zadumał się Hemmings — moŜe będziemy mieli tyle szczęścia. „Jezu — skarcił się natychmiast w myślach. — Nie powinienem był tego mówić”. — Co teraz ze mną będzie? — spytała Mary Elizabeth Flannery. — Wszystko zaleŜy od lekarza — odparł detektyw. — Będzie się prawdopodobnie upierał, aby spędziła pani tutaj noc. — Nie chcę spędzać tu nocy — odburknęła gniewnie. — Chcę pojechać do domu. — CóŜ, zapewne moŜe pani podjąć taką decyzję… — Jak tam dotrę? Nie mam ubrania, torebki… — Jeśli o to chodzi, pani Flannery — powiedział Hemmings — pojadę do pani mieszkania. Mogę przywieźć jakieś ubranie, a jeśli uzgodni pani z lekarzem moŜliwość powrotu do domu, chętnie panią odwiozę. Ale jeŜeli mogę coś radzić, lepiej byłoby zostać tutaj do jutra albo przynajmniej spędzić noc z rodziną czy w towarzystwie przyjaciółki… — „Cześć, tatku, zgadnij, co mi się przydarzyło?”. — Jestem pewny, Ŝe pani ojciec zrozumie — stwierdził detektyw. Dziewczyna prychnęła. — Wie pan, co by mój ojciec powiedział? „A czyja cię nie ostrzegałem, Ŝe coś takiego moŜe się zdarzyć, kiedy upierałaś się na samotne mieszkanie w tym swoim apartamencie?”. — No cóŜ, moŜe zatem pojedzie pani do jakiejś przyjaciółki? — Nie mam juŜ dziś ochoty odpowiadać na niczyje pytania — odparowała. — Hmm, na razie pojadę po rzeczy do pani mieszkania — westchnął — i przywiozę je tutaj. A pani w tym czasie zastanowi się co do nocy.

Trzy Właśnie wtedy, gdy Mickey O’Hara przeszedł po wyłoŜonej pięknymi dywanami, marmurowej podłodze holu hotelu Bellevue–Stratford i znalazł się na South Broad Street, dziesięć kilometrów dalej, na północy, w miejscu, gdzie ulicę przecina Old York Road, mniej więcej dwa kilometry na południe od linii metra, jadące z północy ku centrum Filadelfii samochody gwałtownie zwolniły, co bardzo zaskoczyło kierowcę pewnego sedana marki Buick Super, rocznik 1971. MęŜczyzna zahamował ostro. Rozległ się pisk hamulców, buick szarpnął. Osobnik prowadzący jadącego przed buickiem mercury’ego odwrócił głowę. Na jego twarzy najpierw pojawił się niepokój, potem rozdraŜnienie. „Prawdopodobnie jestem trochę wcięty — pomyślał kierujący buickiem Pekach. — Muszę się sobie przyjrzeć”. David James Pekach liczył trzydzieści dwa lata, mierzył metr siedemdziesiąt pięć, waŜył sześćdziesiąt pięć kilogramów. Był gładko ogolony, lecz włosy nosił długie, z przedziałkiem pośrodku, zebrane z tyłu w koński ogon i ściągnięte gumką. Dziś miał na sobie białą koszulę i krawat. Koszula była wymięta i poplamiona do potu. Pasiasta marynarka leŜała obok, na przednim siedzeniu. Buick super nie miał jeszcze trzech lat, ale zgodnie z licznikiem przejechał juŜ ponad sto sześćdziesiąt tysięcy kilometrów, dlatego amortyzatory i hamulce miał mocno zuŜyte. Guma piankowa siedzenia Pekacha juŜ dawno temu straciła elastyczność, zawieszenie było wyeksploatowane, a Ŝeby otworzyć prawe tylne drzwiczki, trzeba je było kopnąć. Na szczęście klimatyzacja wciąŜ działała, toteŜ kapitan Pekach włączył ją na pełne obroty, walcząc z dziewięćdziesięcioośmioprocentową wilgotnością i prawie trzydziestoma czterema stopniami Celsjusza, które panowały na dworze tej czerwcowej nocy. David James Pekach jechał do domu z hrabstwa Upper Bucks, gdyŜ tam, w miasteczku Bethlehem, jego kuzyn Stanley oŜenił się rano, o godzinie jedenastej, w kościele rzymskokatolickim pod wezwaniem Świętego Stanisława. A później odbyło się przyjęcie weselne w domu panny młodej, niedaleko Riegelsville, nad rzeką Delaware, na północnym krańcu hrabstwa Bucks. Alkohol naprawdę płynął strumieniami i Pekach wypił więcej, niŜ powinien. Był drobnym męŜczyzną i w ogóle nie mógł się w tej kwestii równać ze swoimi braćmi i kuzynami. W dodatku miał raczej słabą głowę. Na przyjęciu, jak zwykle, usłyszał dowcipy o swoim mikrym wzroście i — oczywiście — o swoich długich włosach („Wiecie, kim jest Davie? Z tą kitą? Kitajcem. Niepowtarzalną krzyŜówką Polaczka z Chinolem”). Po raz kolejny teŜ kapitan patrzył na księdza, a ksiądz przyglądał mu się przez chwilę, po czym posłał mu niespokojny uśmieszek. Nie był to ksiądz z ich parafii, lecz z parafii rodziny panny młodej i zapewne pomyślał sobie o Davidzie: „A cóŜ ten włóczęga robi w rodzinie Pekachów?”. Teraz kapitan zobaczył powód nagłego zatrzymania się pojazdów: na rogu stały dwa wozy policji filadelfijskiej z włączonymi migającymi niebieskimi światłami na dachach. A obok stał wrak. „Pewnie jakiś paskudny wypadek” — przemknęło przez myśl Pekachowi, gdy odkrył obecność aŜ dwóch wozów policyjnych.. Wcześniej nie zwrócił uwagi, gdzie dokładnie się znajduje, dlatego teraz z uwagą rozejrzał się wokół. Kiedy dojechał do policjanta kierującego ruchem, ten gestem polecił mu stanąć. Dave Pekach opuścił szybę w aucie. — O mało pan nie wjechał w tył temu mercury’emu — zarzucił mu funkcjonariusz, a ze sposobu, w jaki na niego patrzył, kapitan się zorientował, Ŝe policjant nie bardziej od księdza lubi męŜczyzn, którzy długie blond włosy noszą sczesane w koński ogon. — Wiem — odparł grzecznie Pekach. — Nie zauwaŜyłem go. — Czy pan pił? — To było oskarŜenie, nie pytanie. — Właśnie wracam z wesela — przyznał Pekach. — Ale nic mi nie jest. Funkcjonariusz przyświecił sobie latarką. Zaglądając do wnętrza buicka, szukał czegoś podejrzanego i sprawiał, Ŝe David pocił się przez dobre dwadzieścia sekund, aŜ policjant machnął ręką, pozwalając mu odjechać. Pekach przejechał piętnaście metrów, zaklął, po czym znów mocno zahamował. Po raz kolejny dał się słyszeć pisk hamulców, a samochód głośno i głucho stęknął, gdy kapitan wjechał na krawęŜnik i zatrzymał się. Otworzył drzwiczki, wysiadł, po czym ruszył ku dwóm męŜczyznom stojącym przy pięcioletnim sedanie marki Ford. — Hej, kolego! — zawołał policjant, który wcześniej zatrzymał Pekacha. — Co ci chodzi po głowie, człowieku? Pekach zignorował go. Funkcjonariusz przyspieszył kroku i dotarł do starego forda dokładnie w tym samym momencie co Pekach. Zatrzymał się jednak, gdyŜ usłyszał słowa: „Czołem, kapitanie”, którymi Pekacha pozdrowił jeden z męŜczyzn — potęŜny rudowłosy Irlandczyk w podkoszulku i dŜinsach. — Kapitanie, nie wygląda pan najlepiej! Funkcjonariusz wyraźnie się speszył. Od razu podejrzewał, Ŝe z buickiem lub jego kierowcą coś jest nie tak. Miał po prostu jakieś niesprecyzowane przeczucie. Był to wszak stosunkowo nowy samochód, lecz od dłuŜszego czasu wyraźnie niemyty, nie mówiąc o polerowaniu. Chyba ktoś bardzo duŜo nim jeździł. W mocno porysowanym oknie od strony kierowcy policjant zauwaŜył wyszczerbienie grubości kciuka. Opony miały charakterystyczne czarne ścianki, a przy bliŜszym oglądzie rzucało się w oczy, Ŝe były większe niŜ typowe dla buicka koła. Do tej pory jednak policjant szukał czegoś niewłaściwego, czegoś, co dałoby mu sensowny powód do przeszukania

auta tego pajaca z kitką, zajrzenia pod siedzenie, do schowka na rękawiczki czy do bagaŜnika. Teraz znowu obrzucił uwaŜnym spojrzeniem samochód i odkrył szczegół, który wcześniej umknął jego uwagi — na półeczce między szczytem tylnego siedzenia i oknem znajdowała się dwudziestocentymetrowa antena radiowa. Podniszczony buick był zatem wozem policyjnym, a zabawnie wyglądający mały hipis z kitką — funkcjonariuszem policji. Więcej niŜ funkcjonariuszem. PrzecieŜ jeden z tajniaków wydziału antynarkotykowego nazwał go „kapitanem”. W tym momencie policjant doznał olśnienia. Mały facet z kitką to kapitan David Pekach z filadelfijskiego antynarkotykowego! Zresztą całkiem niedawno awansował na kapitana, jak właśnie sobie przypomniał funkcjonariusz, a sekundę później przemknęło mu przez myśl, Ŝe pewnie jako kapitan Pekach będzie musiał obciąć tę kitkę. Kapitanowie nie pracują wszak w cywilu jako tajniacy, podobnie jak porucznicy; nawet sierŜanci jedynie z rzadka. Funkcjonariusz pamiętał historię, która krąŜyła wśród bywalców baru związku zawodowego policjantów. Jakiegoś porucznika wydziału antynarkotykowego (najpewniej obecnego tu Pekacha) obsztorcował sam komendant policji. Poszło właśnie o kitkę. MęŜczyzna stawił komendantowi czoło, oświadczając, Ŝe skoro ma dozorować swoich ludzi, pracujących na ulicach po cywilnemu, musi od czasu do czasu pójść wraz z nimi na akcję. Upierał się, Ŝe to jedyny sposób. No, a skoro nie chciał zniszczyć ich przykrywki jako tajniaków, mógł do nich podejść jedynie ubrany tak jak oni, czyli wyglądając na narkomana. Nikt przecieŜ nie mógł ich zobaczyć pogrąŜonych w rozmowie z facetem w eleganckim garniturze i króciutkich włosach ułoŜonych w schludną fryzurkę. Mało kto natomiast czepia się hipisów w brudnych bluzach i z kitkami. Zgodnie z plotką z baru związkowców komendant Czernick dał za wygraną. — Co się dzieje? — spytał kapitan Pekach rudego tajniaka, który nazywał się Coogan. — Kosiliśmy trawę w Wissahickon Park — odparł drugi tajniak, Latynos w dŜinsowej kamizelce, pod którą widać było spoconą nagą pierś i brzuch. Był niewysokim męŜczyzną, jeszcze niŜszym niŜ kapitan Pekach. Przy swoich stu siedemdziesięciu centymetrach ledwo spełniał wymagania rekrutacyjne policji filadelfijskiej. „Koszenie trawy” oznaczało swego rodzaju dowcip. W parkach rośnie trawa, a roślinę Cannabis sativa, oficjalnie nazywaną marihuaną, na ulicach potocznie równieŜ określa się mianem „trawy”. Jednak aresztowanie sprzedawców małych ilości marihuany nie jest priorytetowym zajęciem cywilnych policjantów z wydziału antynarkotykowego. Funkcjonariusze zdawali sobie z tego sprawę, wiedzieli takŜe, Ŝe wie o tym kapitan David Pekach. — No i? — spytał zatem Pekach. — To była długa nijaka noc, kapitanie — odparł niechętnie Latynos. Funkcjonariusz ten nazywał się Alexandro Gres– Narino. — Z wyjątkiem tej nagiej babki — dopowiedział Tom Coogan. — Jakiej nagiej babki? — zdumiał się Pekach. — Jakaś kobitka biegała bez ciuchów po Wissahickon Bridge — wyjaśnił Coogan. — Widział ją chyba kierowca kaŜdego auta, jadącego Market Street na północ. — Opowiedzcie mi raczej o tym bałaganie — rzucił niecierpliwie kapitan, podkreślając słowa gestem. — CóŜ, była tu transakcja — odparł Coogan. — Tamci uciekli, a my ich ścigaliśmy. Zwiali tam. — To pewnie był prawdziwy pościg? — spytał cierpko Pekach. — My nie pędziliśmy, kapitanie — odrzekł Coogan twardo, z naciskiem. — Włączyliśmy radio i przekazaliśmy opis auta. Tamtych zauwaŜył wóz z Dystryktu Trzydziestego Piątego i ruszył w pogoń. Dotarliśmy tutaj niedługo po wypadku, w którym rozbili auto. — Więc co macie? — znuŜonym, zdegustowanym tonem przerwał mu Pekach. Nie czekając na odpowiedź, podszedł do jednego z wozów patrolowych Dystryktu Trzydziestego Piątego i zajrzał przez częściowo otwarte okno przy tylnym siedzeniu. W środku tłoczyła się czwórka nastolatków rasy białej, dwóch chłopców i dwie dziewczyny. Wszyscy wyglądali na przeraŜonych. — Któreś jest ranne? — spytał Pekach. Wszyscy czworo pokręcili głowami, Ŝadne jednak się nie odezwało. — Czyj to samochód? — naciskał kapitan. Przez moment panowała cisza, w końcu jednak jeden z chłopców zdobył się na odpowiedź. — Mój — mruknął. — Twój? A moŜe twojego ojca? — upewnił się Pekach. — Mojego ojca — bąknął chłopiec. — Nie pochwali cię za to — mruknął kapitan i wrócił do tajniaków z wydziału antynarkotykowego. — No więc? Co na nich macie? — zapytał funkcjonariusza Coogana. — Pięćdziesiąt gramów — odparł niepewnie policjant. — Pięćdziesiąt gramów?! — powtórzył Pekach ze zdumieniem i sarkazmem. — Nie włączyli migaczy, jechali zbyt szybko, prowadzili lekkomyślnie… — kontynuował Coogan, wyraźnie mocno zmieszany. — Podoba ci się praca drogówki, co, funkcjonariuszu? Oczyszczanie ulic z lekkomyślnych kierowców? PodwoŜenie gołych babek? Funkcjonariusz Coogan nie odpowiedział. Rozległ się dźwięk syreny. Pekach obejrzał się przez ramię i zobaczył zatrzymujący się kolejny wóz Trzydziestego Piątego Dystryktu — furgonetkę. Wysiadło z niej dwóch policjantów, którzy zagadali funkcjonariusza wydziału ruchu drogowego. Później jeden z nowo przybyłych wrócił do furgonetki i otworzył tylne drzwi, podczas gdy drugi ruszył do

wozu patrolowego, w którym siedział policjant. Funkcjonariusz patrolowy otworzył drzwiczki rozbitego auta i kazał dzieciakom wysiąść. — Zaczekaj chwilę — polecił Pekach i podszedł do grupki. Jedna z dziewcząt, atrakcyjna, nieduŜa brunetka o długich włosach z przedziałkiem pośrodku i wielkich, ciemnych oczach, wyglądała, jakby za moment miała się rozpłakać. — Macie jakieś pieniądze? — spytał ją kapitan. — Kim pan jest? — wtrącił policjant z furgonetki. — Kapitan Pekach — przedstawił się. — Narkotyki. Dziewczyna potrząsnęła głową. Pekach wycelował palcem w jednego z chłopców, właściciela samochodu. — Masz jakieś pieniądze, casanowa? Młokos dłuŜszą chwilę nie odpowiadał. — Trochę — rzucił w końcu. — Dwadzieścia dolców? — naciskał kapitan. Z przedniej kieszeni spodni chłopiec wyjął portfel. — Daj jej — polecił Pekach, po czym odwrócił się do patrolowego. — Spisaliście ich nazwiska i adresy? — Tak jest. — Wezwijcie tym pannom taksówkę — powiedział. Odwrócił się do dziewczyny o duŜych, ciemnych oczach. — Wasi chłopcy zostają zatrzymani — oświadczył. — Najpierw pojadą na posterunek dystryktu, a potem zostaną odwiezieni do centrum, do aresztu centralnego. Kiedy do was wrócą, zapytajcie ich, jak im się podobało. Pekach odszukał funkcjonariuszy Alexandra Gres–Narino i Thomasa L. Coogana. — Mam nadzieję, Ŝe uda wam się wcisnąć mnie do waszego napiętego planu zajęć, bo chciałbym was widzieć około piętnastej trzydzieści jutro w moim biurze — oznajmił. — Tak jest, szefie — odrzekli niemal równocześnie. Pekach po raz ostatni obrzucił spojrzeniem dziewczynę o duŜych, ciemnych oczach. Dostrzegł, Ŝe po jej policzkach spływają łzy. — Dziękuję — bąknęła ledwie słyszalnie. Kapitan Dave Pekach wrócił do podniszczonego buicka, włączył silnik i pojechał do domu. * * * Następnego ranka, pięć minut po dziewiątej, Mickey O’Hara znów wjechał swoim poobijanym chevroletem impalą na krawęŜnik przed hotelem Bellevue–Stratford tuŜ obok znaku „Zakaz parkowania”, sugerującego, Ŝe kaŜdy stojący tam pojazd natychmiast zostanie odholowany. Do tej pory jednak O’Hara nie przejmował się tego typu zakazami. Istniało małe niebezpieczeństwo, Ŝe jakiś funkcjonariusz ukaŜe go mandatem za niedozwolone parkowanie, a jeszcze mniejsze, Ŝe wezwie policyjny holownik, który odstawi samochód Mickeya O’Hary, podobnie jak nie karano mandatem kierowcy limuzyny cadillac burmistrza Jerry’ego Carlucciego. Było pewnie zaledwie parę tuzinów funkcjonariuszy wśród mniej więcej ośmiu tysięcy policjantów, którzy nie rozpoznaliby poobijanego, „przyozdobionego” anteną chevroleta jako własność Mickeya O’Hary, pisującego do gazety „Philadelphia Bulletin”. Pozostali, od komendanta policji Tada Czernicka po ostatni rocznik absolwentów Akademii Policyjnej, jeśli widzieli Mickeya wysiadającego z nieprawidłowo zaparkowanego pojazdu, machali do niego wesoło albo — jeśli znajdowali się dostatecznie blisko — wyciągali rękę, a nierzadko nawet pytali: „Hej, Mickey, jak leci?”. Ogólnie uwaŜano, Ŝe O’Hara wie więcej o tym, jak posuwają się poszczególne waŜne śledztwa niŜ cały sztab policyjnej centrali radiowej, zajmującej drugie piętro Roundhouse. Co równie waŜne, Mickey był niemal powszechnie uznawany za świetnego faceta, przyjaciela funkcjonariuszy, członka, który rozumie ich problemy, a w gazecie opisuje Wszystkie zdarzenia zgodnie ze stanem istniejącym. Podsumowując, Mickey O’Hara przyzwyczaił się ignorować wszelkie zakazy parkowania. Dziś wszakŜe, gdy wysiadł z auta, uwaŜniej obejrzał znak, przeczytał widniejący na nim napis i przez długą chwilę naprawdę rozwaŜał pomysł odstawienia auta w miejsce, gdzie stałoby zgodnie z prawem. Twarda prawda była bowiem taka, Ŝe Mickey nie był juŜ policyjnym reporterem. Byk mógł to sobie dniem i nocą nazywać „odmową usług zawodowych”, jednak Mickey O’Hara był po prostu bezrobotnym, i tyle. Bo… jeśli nie masz pracy i nikt ci nie płaci pensji, ergo tu es, bezrobotnym. Postanowił jednak, Ŝe nie przestawi samochodu w miejsce dozwolone. W ten sposób po prostu przyznałby się do klęski. Nie wiedział, czy „Bulletin” zamierza powiedzieć jego agentowi: „Pieprzcie się, juŜ go nie potrzebujemy”. To znaczy… uwaŜał taką moŜliwość za najbardziej prawdopodobną w tych okolicznościach, ale nie miał pewności. Wcześniej Ŝywił nadzieję, Ŝe sprawa jakoś — w taki czy inny sposób — rozwiąŜe się ubiegłej nocy. Niestety, samolot Byka się spóźnił, więc nic się nie wyjaśniło. Fakt ten wydał się Mickeyowi cholernie przygnębiający, dlatego gdy rano obudził się ze stosunkowo małym kacem, był raczej dumny z siebie, Ŝe wieczorem po osuszeniu ostatniej butelki ortlieba nie wyszedł z domu i naprawdę się nie upił. Rozprostował ramiona i zdecydowanym krokiem pomaszerował ku obrotowym drzwiom prowadzącym do holu hotelu Bellevue–Stratford. Powiedział sobie, Ŝe naprawdę nie ma się czym martwić. Po pierwsze, był w Filadelfii niekwestionowanym królem swojego fachu. W Mieście Braterskiej Miłości wychodziły wprawdzie cztery gazety

codzienne, toteŜ przynajmniej pół tuzina osób, łącznie z — ostatnio — dwiema kobietami, pisywało na tematy kryminalne. Najlepsze teksty bez wątpienia ukazywały się w „Bulletinie”, a najlepszym reporterem „Bulletinu” był Michael J. O’Hara. Był doskonały, mimo Ŝe większość pozostałych reporterów policyjnych, takŜe te dwie kobiety, ukończyło studia dziennikarskie na takich uczelniach, jak Columbia czy Uniwersytet [Missouri. Natomiast Mickey nie ukończył nawet college’u. Dokładniej mówiąc, nie ukończył Ŝadnej szkoły średniej. Zaczął karierę jako chłopak do kopiowania w czasach, kiedy reporterzy tworzyli swoje historie na starych maszynach do pisania, a potem podnosili kartki nad głowy i krzyczeli: „Kopia!”, chłopak zaś do kopiowania brał je i zanosił na biurko działu miejskiego. Ściśle rzecz biorąc, usunięto go ze szkoły średniej West Catholic w połowie przedostatniej klasy. Wykroczenia domniemane włączały napoje alkoholowe, papierosy, a poza tym wielebny John F. Dooley, dyrektor szkoły, twierdził, Ŝe posiada niepodwaŜalny dowód na to, iŜ Michael J. O’Hara ma zakłady wśród kadry porządkowej i grona uczniowskiego w imieniu niejakiego Francisca Gutterma, który — co zostało prawnie potwierdzone — naleŜał do najpopularniejszych bukmacherów południowo — zachodniej Filadelfii. Zamiarem wielebnego Dooleya było nauczenie Mickeya dyscypliny i wskazanie istnienia kary za grzechy, chciał więc wygnać go, okrytego wstydem, ze szkolnej społeczności na, powiedzmy, trzy tygodnie, później zaś zamierzał pozwolić na powrót skarconemu i skruszonemu. Tyle Ŝe następnego dnia po „usunięciu” Mickey dostrzegł niepozorne ogłoszenie, napisane odręcznym, nieco koślawym pismem i przypięte pinezkami do drzwi siedziby gazety „Philadelphia Daily News”, która wówczas mieściła się w ruderze na Arch Street, niedaleko rzeki Schuylkill. Anons głosił po prostu: POSZUKIWANY CHŁOPAK DO KOPIOWANIA. O’Hara nie miał wówczas zielonego pojęcia, kim jest chłopak do, kopiowania i czego się od niego oczekuje, wierzył jednak, Ŝe takie zajęcie nie moŜe być ani trochę gorsze od innych moŜliwości, takich jak na przykład stanowisko „chłopca od towarów” w supermarkecie Acme albo posada gońca gdzieś. Wszedł zatem do środka, wspiął się na piętro I złoŜył podanie w dziale kadr. James T. „Spike” Dolan, redaktor działu miejskiego w „Daily News”, dostrzegł w młodym Mickeyu pokrewną duszę i natychmiast go przyjął. A O’Hara juŜ w kilka godzin zrozumiał, Ŝe znalazł swoje miejsce w Ŝyciu. Nigdy nie wrócił do szkoły West Catholic, co wszakŜe nie przeszkodziło mu wiele lat później, udzielając wywiadu reporterowi „Philadelphia Magazine”, oświadczyć, Ŝe zdolności pisarskie zawdzięcza swojej starej szkole, w szczególności zaś nauczycielowi łaciny, której musiał się uczyć niemal przez trzy lata. A wywiadu tego udzielił z okazji otrzymania nagrody Pulitzera za dziennikarstwo dochodzeniowe. Seria artykułów, które napisał, dotyczyła róŜnych matactw, łącznie z oszustwami w systemie poręczeń sądowych. Mickey nie tylko uwaŜał się za najlepszego policyjnego reportera w mieście, twierdził takŜe, Ŝe ma jednego z najlepszych istniejących agentów. I tyle. Właściwie nie czuł się z tym faktem dobrze, poniewaŜ kilka elementów nie pasowało do układanki. Po pierwsze, pracujący dla dzienników reporterzy raczej nie miewają agentów. Agentów mają gwiazdy filmu i sportu, osobowości telewizyjne, ale nie policyjni reporterzy gazet dziennych. Reporterzy policyjni nie zawierają kontraktów, aby świadczyć usługi zawodowe. Reporterów policyjnych zatrudnia wedle swego uznania redaktor działu miejskiego i wylatują oni, jeśli tak się temu redaktorowi spodoba albo jeŜeli go zdenerwują. Mickey, którego w trakcie kariery dziennikarskiej zwolniono co najmniej raz z kaŜdej filadelfijskiej gazety, a takŜe z „Baltimore Sun” i „Washington Post”, wiedział o tym z doświadczenia. Poza tym, reporterzy policyjni nie zarabiają takich pieniędzy, jakie jego agent obiecał mu załatwić, mówiąc, Ŝe w przeciwnym razie O’Hara moŜe go kopnąć w tyłek na skrzyŜowaniu ulic Broad i Market w samo południe. Jak doszło do tej sytuacji? Casimir „Byk” Bolinski przyjechał do miasta miesiąc wcześniej i Mickey poszedł spotkać się z nim w Warwick. Mickey i Byk znali się bardzo długo, od trzeciej klasy szkoły parafialnej Świętego Stefana, która znajduje się na skrzyŜowaniu ulic Dziesiątej i Butler, czyli w miejscu, gdzie Roosevelt Boulevard przechodzi w Northeast Extension. Od czasów, gdy O’Hara nazywał Byka „Casimirem”, a Byk mówił do niego „Michaelu”. Siostra Maria Magdalena, przełoŜona szkoły Świętego Stefana, wiele wiedziała o przezwiskach. Imię to coś, co otrzymujesz podczas chrztu, a poniewaŜ chrzest jest sakramentem, czyli obrządkiem uświęconym przez Boga, uŜywasz imienia otrzymanego na chrzcie, a nie takiego, jakie ci się podoba. Swoje teologiczne poglądy siostra Maria Magdalena narzucała podopiecznym za pomocą długiej, wzmocnionej metalem linijki, którą stale nosiła ze sobą i której uŜywała albo jako pręta do poganiania bydła, czyli dźgając małych grzeszników w Ŝebra, albo jak szpicruty, to znaczy smagając energicznie po dziecięcych pośladkach. Casimir Bolinski uczył się dłuŜej niŜ Michael J. O’Hara. Ukończył szkołę średnią West Catholic w duŜym stopniu dlatego, Ŝe kiedy wielebny Dooley przyłapał Mickeya z kieszenią pełną świstków z liczbami dla Frankiego Gut Gutterma, O’Hara nie zdradził nazwiska swojego wspólnika w tym nielegalnym i niemoralnym przedsięwzięciu. Bolinski podjął później naukę w Notre Damę, gdzie grał w ataku, a następnie rozpoczął szesnastoletnią karierę zawodową w Green Bay Packers, którą zakończyła rozmowa Ŝony Byka z chirurgiem i ordynatorem oddziału ortopedycznego w Medical College University of Illinois. Lekarz ów poinformował panią Bolinski, Ŝe jeśli nie uda jej się zniechęcić męŜa do gry w futbol, powinna zacząć szukać wózka inwalidzkiego, na którym posadzi męŜa. I będzie go pchała do końca jego Ŝycia. Właśnie wtedy, wkrótce po smutnej konferencji prasowej, na której Byk Bolinski poŜegnał się ze sportem zawodowym, wypłynął jego sekret, starannie ukrywany przed kolegami z druŜyny, trenerami i zarządem Green Bay

Packers. Byk był bowiem równieŜ Casimirem J. Bolinskim, doktorem prawa (cum laude*), absolwentem uniwersytetu południowej Kalifornii, który miał uprawnienia adwokackie w stanach Kalifornia, Pensylwania, Wisconsin, Illinois oraz w Nowym Jorku; mógł teŜ stawać przed Sądem NajwyŜszym Stanów Zjednoczonych Ameryki. Byk Bolinski nie spędzał — jak powszechnie uwaŜano — wolnego od rozgrywek okresu na Zachodnim WybrzeŜu, gdzie rzekomo przesiadywał na plaŜy, popijając piwko i uprawiając małŜeński seks. A pani Antoinette Bolinski nie była — jak sądziła większość osób związanych z Packersami — głupiutką laleczką o niezłych cyckach, dobrą Ŝoną, która jakoby trzymała Byka na bardzo krótkiej smyczy. Antoinette Bolinski, gdy poznała męŜa, pracowała jako nauczycielka. Dość niechętnie towarzyszyła właśnie grupie szóstoklasistów na wycieczce, podczas której mieli obejrzeć wiosenny trening Packersów. Miała w tym okresie zdanie, Ŝe futbol zawodowy jest rodzajem powtórki z pewnych rzymskich dyscyplin, krwawym sportem o nielicznych — jeśli w ogóle — wartościach społecznych. Gdy po raz pierwszy zobaczyła Casimira, właśnie zablokował biegnącego gracza tak energicznie i umiejętnie, Ŝe trzej męŜczyźni klęknęli wokół tamtego i cucili go, sprawdzając przy okazji, czy nieszczęśnik ma całe wszystkie kości. Casimir zdjął kask, stał w miejscu i patrzył, Ŝując coś, co — jak dziewczyna szybko się dowiedziała — było mentolowym tytoniem do Ŝucia Old Mule. Antoinette nigdy przedtem w całym swoim (dwudziesto — trzyletnim) Ŝyciu nie widziała w oczach Ŝadnego męŜczyzny takiego współczucia i wraŜliwości ani nie doświadczyła takiej emocjonalnej reakcji jak ta, którą przeŜyła, gdy Casimir spojrzał na nią, wypluł tytoń, uśmiechnął się nieśmiało, mrugnął i powiedział: „Hej, mała!”. Kiedy dwa miesiące później państwo Bolinski wrócili ze swojego trzydniowego miodowego „miesiąca”, spędzonego w chicagowskim hotelu Conrad Hilton, Casimir — zamiast mentolowego tytoniu do Ŝucia Old Mule — ssał odświeŜające miętówki i juŜ myślał o swojej, a raczej ich obojga, przyszłości, która wcześniej, zanim poznał Antoinette, jawiła mu się dość mgliście. Do tej pory Bolinski sądził bowiem po prostu, Ŝe po zakończonej karierze futbolisty moŜe podejmie pracę trenera, a moŜe kupi bar z grillem albo coś w tym stylu. Dwa dni po tym, jak przedstawiciele zarządu Green Bay Packers stanęli przed kamerami telewizyjnymi wszystkich trzech sieci i na oczach widzów wręczyli Bykowi Bolinskiemu wodoszczelnego złotego roleksa, komplet kijów do golfa oraz kabriolet marki Buick, a takŜe oświadczyli, Ŝe numer, który Casimir nosił tak dumnie na swojej koszulce przez szesnaście lat, zostanie wycofany, otrzymali list na opatrzonym znakami wodnymi papierze z papeterii firmy adwokackiej Heidenheimer & Bolinski, reprezentującej sportowców Stanleya Wozniskiego, Franklina D.R. Marshalla oraz Ezrę J. Houghtona. W liście tym firma prosi, aby w najbliŜszych renegocjacjach kontraktów tych futbolistów i innych kwestiach kontaktować się bezpośrednio z panem Bolinskim. Później w telewizji pojawił się legendarny wywiad z obrońcą F.D.R. Marshallem i rozgrywającym EJ. Houghtonem. W trakcie wywiadu Marshall oświadczył, Ŝe jeśli ci… [biiip] …Packersi nie potraktują powaŜnie Byka, on, Franklin D.R. Marshall, moŜe ten… [biiip]… futbol… wy[biiip] na drzewo. W tym momencie zbeształ go Houghton, mówiąc: „Zamknij się, F.D.R., nie moŜesz mówić takich paskudnych rzeczy w… [biiip] …telewizorze”. A zatem Mickey O’Hara był od samego początku świadom, Ŝe Byk nie tylko potrafi załatwiać świetne kontrakty dawnym kolegom z druŜyny, lecz właściwie — w ciągu kilku lat — stał się najlepszym agentem sportowym w branŜy, a przy okazji nieźle dzięki temu zarabiał. Jednak póki Byk nie przyjechał do miasta, nie spotkał S1ę z Mickeyem w Warwick, a później nie wypuścił się wraz z nim na południe Filadelfii po jakąś prawdziwą domową włoską kiełbasę i naprawdę świetną lasagnę, O’Hara nawet nie marzył, Ŝe kariera Bolinskiego moŜe mieć cokolwiek wspólnego z nim samym. — Włącz ten pieprzony klimatyzator, Michaelu, dobra? — powiedział Byk do Mickeya, kiedy znajdowali się nie dalej niŜ pięćdziesiąt metrów od hotelu Warwick. — Jest zepsuty — odburknął O’Hara. — Po co właściwie jeździsz tym szmelcem, jeśli mogę spytać? — W tym momencie Byk rozejrzał się po aucie i podgrzał temat. — Jezu, to jest naprawdę pieprzony szmelc, Michaelu. — Chrzań się, Casimirze. To niezawodny wóz. I jest spłacony. — Zawsze byłeś sknerą — odparł Byk. — śycie nie jest próbą, Michaelu. Wyjdź ze swojej skorupy i kup jakieś przyzwoite cztery kółka. Na pewno stać cię na nowy samochód, na litość boską! PrzecieŜ nawet nie jesteś Ŝonaty. — Aha! — prychnął Mickey. — Więc o to chodzi! — Ile ci płacą? O’Hara podał mu sumę i Byk parsknął śmiechem, po czym oświadczył: „Bzdury opowiadasz”, jednak Mickey upierał się, Ŝe mówi prawdę. — Wierz mi, Casimirze. Dokładnie tyle zarabiam. — Niech mnie szlag, pewnie rzeczywiście nie zalewasz — mruknął Byk, szczerze zaskoczony. A po chwili dodał gniewnie: — Co za marne sukinsyny! Nie minęły trzy dni i wydawca gazety „Bulletin” otrzymał napisany na papeterii Heidenheimer & Bolinski list, w którym oznajmiano, Ŝe poniewaŜ wstępne negocjacje nie doprowadziły do porozumienia w kwestii zadowalającego wynagrodzenia za zawodowe usługi pana Michaela J. O’Hary, strony nie mogą zawrzeć końcowego kontraktu, a pan O’Hara jest zmuszony, w trybie natychmiastowym, wstrzymać świadczenie swoich profesjonalnych usług. Kiedy Mickey usłyszał, Ŝe Byk przez „zadowalające wynagrodzenie” rozumie siedemset pięćdziesiąt dolarów tygodniowo plus wszystkie uzasadnione i konieczne wydatki, zaczął podejrzewać, Ŝe wbrew swej reputacji świetnego

menedŜera Bolinski nie ma pojęcia o niczym, poza profesjonalnym sportem — innymi słowy, w ogóle się nie zna na biznesie prasowym. Do tamtej wszak pory Mickey dostawał tygodniowo trzysta dwanaście dolarów i pięćdziesiąt centów, plus sześć centów za kaŜdy kilometr przejechany własnym samochodem. — Zaufaj mi, Michaelu — zapewnił go Byk. — Wiem, co robię. To było, cholera, prawie miesiąc temu i od tego dnia „Bulletin” ani razu nijak nie zareagował. Atrakcyjna recepcjonistka z ubiegłej nocy, dziś z włosami uczesanymi w coś na kształt koka, znów stała za marmurową ladą w holu hotelu Bellevue–Stratford. „O co w tym wszystkim chodzi, do diabła?! — zadumał się Mickey. — Ile godzin te gnojki kaŜą jej pracować, na litość boską?”. Tym razem nie było kolejki do recepcji i dziewczyna szybko dostrzegła O’Harę, przechodzącego korytarzem. Mickey uśmiechnął się do niej, a ona odwzajemniła uśmiech. — Dzień dobry, panie O’Hara — zagaiła. — Proszę mi mówić Mickey. — Państwo Bolinski są u siebie —, panie O’Hara. Jeśli podniesie pan słuchawkę, telefonistka pana połączy. — Gdybym chciał rozmawiać z nim przez telefon — odparował Mickey — mógłbym zadzwonić z domu. Chcę się z nim widzieć. — W takim razie będę musiała pana zaanonsować — oznajmiła atrakcyjna recepcjonistka. Jej ładne wargi wydęły się w niechętnym uśmiechu. — Uczesała pani włosy w kok — zauwaŜył. — Pracowałam przez całą noc — wyjaśniła. — Dlaczego? — Moja zmienniczka po prostu się nie pojawiła — odrzekła dziewczyna. — Jezu! Nie zadzwoniła ani nic? — Nie dała znaku Ŝycia — mruknęła. — I nawet na chwilę się pani nie zdrzemnęła? Smutno potrząsnęła głową. — Zupełnie tego po pani nie widać — wyrzucił z siebie O’Hara. Zarumieniła się i posłała mu nieśmiały uśmiech, po czym podniosła słuchawkę telefonu i wykręciła numer pokoju Byka tak cicho, Ŝe Mickey ledwie słyszał odgłos. Telefon zadzwonił dobre kilka razy, zanim odebrała go Ŝona Byka. — Dzień dobry, pani Bolinski — powiedziała recepcjonistka. — Mówi Travis z recepcji. Mam nadzieję, Ŝe nie przeszkadzam państwu. Jest tutaj pan O’Hara… „Travis, hmm? Całkiem przyjemne nazwisko”. — Więc mogę go skierować do państwa? — spytała w słuchawkę recepcjonistka, zerkając na Mickeya. — Dziękuję, proszę pani — zakończyła rozmowę i rozłączyła się. — Panie O’Hara — zwróciła się do Mickeya — pan Bolinski mieszka w apartamencie Theodore’a Roosevelta. Dziesiąte piętro, po wyjściu z windy proszę skręcić w prawo. — Dziękuję pani. — Cała przyjemność po mojej stronie. Mickey odwrócił się i ruszył ku rzędowi wind. W pewnej chwili spojrzał przez ramię na dziewczynę. — Niech się pani prześpi — polecił. — Koniecznie. Jego uwaga zaskoczyła recepcjonistkę na tyle, Ŝe panna Travis zaniemówiła, a Mickey pomyślał, Ŝe ilekroć mówi coś „właściwego” kobiecie, która mu się podoba, wypada na równi z Jackiem Gleasonem w serialowej roli kierowcy autobusu. Albo moŜe z markizem de Sade. Dziewczyna jednak znów się uśmiechnęła. — Dziękuję — powiedziała. — Postaram się. Lada chwila prawdopodobnie ktoś mnie zastąpi. O’Hara kiwnął jej głową i poszedł do windy. Kiedy wsiadł do środka, jeszcze raz się odwrócił i popatrzył na pannę Travis. Przyglądała mu się i — zanim drzwi windy się zamknęły — pomachała mu. „To nic, cholera, nie znaczy — ocenił w duchu. — Do tamtej starej baby o niebieskawych włosach teŜ się uśmiechała ubiegłego wieczoru”. Bez problemu znalazł apartament Theodore’a Roosevelta. Drzwi były uchylone, a z wnętrza docierał głos Antoinette. Mickey zastukał do drzwi i otworzył je pchnięciem. Antoinette siedziała na jednej z dwóch kanap przed kominkiem w fantazyjnym płaszczu kąpielowym; nogi schowała pod pośladki. Rozmawiała przez telefon, więc gestem zaprosiła go do pokoju, po czym zakryła mikrofon dłonią. — Wejdź, wejdź, Michaelu — rzuciła. — Casimir bierze prysznic. To powiedziawszy, wróciła do przerwanej rozmowy. O’Hara domyślił się, Ŝe rozmawia ze swoją matką oraz przynajmniej z jednym ze swoich i Bolinskiego dzieci. W tym momencie do pokoju wszedł Byk w samym ręczniku, który obwiązał sobie wokół talii. Talię męŜczyzna miał szeroką, a ręcznik był średniej wielkości, toteŜ ledwie skrywał męskość Casimira. — Nie mogę znaleźć moich zębów, kochanie — wyseplenił. Pani Bolinski znów przykryła mikrofon. — Są w tym niebieskim słoiczku, który kupiłam ci w Vegas — poinformowała męŜa.

— Wrócę do ciebie za sekundkę, Michaelu — mruknął Byk. — Strasznie wcześnie przyszedłeś — dodał. Gdy wychodził z salonu, O’Hara zobaczył na plecach przyjaciela oraz na tylnej części obu ud, szczególnie nad stawem kolanowym, liczne blizny pooperacyjne. — Pa, pa, kochanie, cmok, cmok — zaszczebiotała do telefonu Antoinette, po czym odłoŜyła słuchawkę. — Zostawiliśmy dzieci z moją matką — wyjaśniła Mickeyowi. — Postanowiliśmy z Casimirem spędzać więcej czasu we dwoje. No i dlatego przyjechałam tu z nim. — Dobry pomysł — pochwalił O’Hara. — Nie wiedziałam, Ŝe przylecimy do Filadelfii — ciągnęła Antoinette. — Odkryłam to dopiero na lotnisku. Mickey zastanowił się, czy kobieta mu się przypadkiem nie skarŜy, więc zamiast cokolwiek powiedzieć, jedynie posłał jej uśmiech. — A jak się miewa twoja matka, Michaelu? — spytała Antoinette. — Jadłem z nią wczoraj kolację. — To miło — odparła kobieta, potem znowu podniosła słuchawkę, wykręciła numer, przedstawiła się jako pani Bolinski i poprosiła o przyniesienie śniadania. Byk wrócił do pokoju, tym razem w koszuli i spodniach. Idąc, równocześnie przypinał szelki. — Kazałem im się zjawić o dziesiątej — oznajmił. Nie seplenił juŜ ani nie mamrotał, najwyraźniej sztuczna szczęka pasowała idealnie. — Będziemy więc mieli dość czasu na zjedzenie śniadania. Jak się miewa twoja matka? — Jadłem z nią wczoraj kolację. Kto ma przyjść o dziesiątej? — Czy ona nadal uwaŜa, Ŝe wszyscy wokół ją naciągają? — Tak, o ile nie uprawiają… seksu — przyznał Mickey. — Kto przychodzi o dziesiątej? — powtórzył. — A jak sądzisz? — odparował Bolinski. — Powiedziałem im, Ŝe mamy dość i przestajemy się z nimi opieprzać. — Och, panuj trochę nad językiem — zbeształa go Ŝona. — Wśród was jest kobieta. — Wybacz, kochanie — ukorzył się Byk. W jego głosie pobrzmiewała prawdziwa skrucha. — Nie ma kawy? — W sypialni na stoliczku na kółkach — odrzekła Antoinette. Bolinski wrócił do sypialni, a wyszedł z niej, pchając stoliczek barowy, na którym stał dzbanek z kawą i zastawa. Nalał filiŜankę i podał ją Mickeyowi, po czym obsłuŜył siebie. — A ja? Jestem twoim zdaniem przezroczysta? — warknęła Ŝona. — Myślałem, Ŝe piłaś juŜ kawę — odciął się Byk. — Piłam, ale i tak powinieneś spytać.. — Chcesz filiŜankę kawy czy nie? — Nie, dziękuję, muszę iść się ubrać — oznajmiła ostro i opuściła pomieszczenie. — Jest trochę wkurzona — zauwaŜył Bolinski. — Nie wiedziała, Ŝe lecę tutaj. Sądziła, Ŝe wybieram się do Palm Beach. — Palm Beach? — Lenny Moskowitz Ŝeni się z Marthą Bethune — wyjaśnił Byk. — Miałem wziąć udział w podpisaniu intercyzy. Mickey znał Lenny’ego Moskowitza. A moŜe raczej słyszał o nim. To był prawie najdroŜszy zawodnik w całej lidze amerykańskiej. — Kim jest ta Martha… jak jej tam? — Długonoga blondynka z cudownym biustem — rozmarzył się Byk. — W dodatku dziewczyna niemal dorównuje wzrostem Lenny’emu. Jej rodzina wytwarza pokrywy na piasty. — Co wytwarzają? — Pokrywy na piasty. Nie masz samochodu czy co? Mają kupę szmalu i boją się, Ŝe Lenny poślubia ich córeczkę dla kasy. Jezu, załatwiłem mu przecieŜ pięć wielkich kontraktów na trzy lata. Facet nie potrzebuje, forsy od Ŝadnej laski. Mickey uśmiechnął się niepewnie, poniewaŜ ponownie pomyślał o ogromnej róŜnicy, jaka dzieli negocjacje w sprawie kontraktu zawodowego gracza, „prawie najdroŜszego zawodnika w całej lidze amerykańskiej”, od rozmów na temat pracy zwyczajnego reportera policyjnego pisującego dla „Philadelphia Bulletin”. Kilka minut później zjawili się dwaj kelnerzy z wózkiem na kółkach i składanym stolikiem, na którym rozstawili śniadanie. — Mówiłem ci, zdaje mi się — powiedział Byk, nakładając sobie jedzenie na talerz — Ŝe na Zachodnim WybrzeŜu nie moŜna dostać ani szynki Taylor, ani scrapple! — Scrapple, czyli mielonkę z wieprzowych półproduktów, którą prawdopodobnie sprowadzili do wschodniej Pensylwanii Holendrzy (a właściwie mieszkańcy księstwa Hesji), nazywano czasami „bekonem biedoty”. — Tak, mówiłeś mi — mruknął Mickey. — Jak sądzisz, Casimirze, na czym stoimy? — Co masz na myśli, mówiąc „stoimy”? Och, chodzi ci o tych drani z „Bulletinu”? — Tak — odparł O’Hara, kiedy Antoinette wróciła do pokoju, a jej małŜonek wstał i grzecznie podsunął krzesło. — Dziękuję, kochany — powiedziała kobieta. — Czy Casimir ci wspomniał, Michaelu, Ŝe na Zachodnim WybrzeŜu nie ma ani szynki Taylor, ani scrapple! — Mógłbym wam trochę wysłać, jeśli chcecie — zaoferował się Mickey. — Pewnie zepsułaby się jeszcze przed opuszczeniem budynku urzędu pocztowego — rzucił Byk. — ChociaŜ to jest jakaś myśl, Michaelu — dodał.

— Przed poznaniem Casimira — zauwaŜyła Antoinette — w ogóle nie słyszałam o Ŝadnym z tych przysmaków, ale teraz tak samo szaleję na ich punkcie jak on. — Casimir miał mi właśnie powiedzieć, jak w jego opinii stoimy w sprawie z „Bulletinem” — wtrącił Mickey. — MoŜe mógłbyś nam przysłać te produkty ekspresem albo jakoś — zignorował jego niepokoje Byk. — Gdybyśmy nie jechali stąd na Florydę, zapakowałbym sobie do walizki dwie duŜe szynki Taylor i kilogram scrapple. Ale zapewne i tak wszystko by się prawdopodobnie zepsuło, zanim dotarlibyśmy do domu. — Jasne, Ŝe tak — zgodziła się z nim Ŝona. — Zrobiłoby się ciepłe i tłuste. I usmarowałoby nam wszystkie ubrania. — Więc jak, twoim zdaniem, wyglądają nasze szanse z ludźmi z „Bulletinu”? — naciskał Mickey nieco Ŝałosnym tonem. — Och, odnoszę wraŜenie, Ŝe nieszczególnie wierzysz w mojego Casimira, Michaelu — wytknęła mu Antoinette. — Nie bądź głupia — odwarknął O ‘Hara. — Jeśli wyślesz szynkę pocztą lotniczą, przesyłka dojdzie na WybrzeŜe prawdopodobnie w dwa dni — dumał głośno Bolinski. — Co, do diabła!? Chyba warto spróbować. Sięgnął do kieszeni spodni, wyjął plik banknotów, spiętych złotym spinaczem z symbolem dolara. Wyciągnął z pliku pięćdziesięciodolarówkę i wręczył ją Mickeyowi. — Dwie duŜe szynki Taylor — oświadczył zamyślonym tonem — no i… Ile?… Ze dwa kilo scrapple. Zastanawiam się, czy da się to zamrozić. — Prawdopodobnie nie. — Antoinette pokręciła głową. — Gdyby moŜna je było mrozić, znaleźlibyśmy paczuszki w dziale mroŜonek w supermarkecie. — Co tam, do cholery, i tak spróbujemy. Nigdy niczego nie osiągniesz, jeśli nie zaryzykujesz, zgadza się, Michaelu? — Tak.

Cztery Kancelarię firmy prawniczej Mawson, Payne, Stockton, McAdoo & Lester ulokowano w budynku Philadelphia Sa — vings Fund Society na skrzyŜowaniu ulic Dwunastej i Market, na wschód od Broad Street. Miejsce było dogodne zarówno ze względu na bliskość sądu federalnego, jak i dzielnicy finansowej. Biura zajmowały całe jedenaste piętro i część dziesiątego. Gabinety dwóch partnerów — załoŜycieli firmy, Brewstera Cortlanda Payne’a II i pułkownika J. Dunlopa Mawsona, wraz z salą konferencyjną dyrekcji oraz biurem pani Irene Craig, którą nazywano obecnie kierowniczką sekretariatu i która od samego początku obsługiwała obu panów, zajmowały całą wschodnią ścianę jedenastego piętra. Biuro pani Craig mieściło się pośrodku, naroŜny gabinet pułkownika Mawsona — po prawej, a gabinet pana Payne’a — po lewej. ChociaŜ wiedzieli o tym jedynie pułkownik Mawson i Brew Payne (oraz oczywiście sama pani Craig), roczne wynagrodzenie kierowniczki sekretariatu było wyŜsze niŜ któregokolwiek z dwudziestu jeden młodszych wspólników firmy. Oprócz hojnej pensji pani Craig otrzymywała równieŜ dywidendy z akcji, których była szczęśliwą posiadaczką. ChociaŜ jej biurko było zastawione najnowszym sprzętem biurowym, odpowiednim dla doświadczonej sekretarki prawnej, kobieta od dawna nie napisała na maszynie Ŝadnego listu czy streszczenia sprawy. Irene Craig miała bowiem troje asystentów, dwie kobiety i męŜczyznę, wykonujących takie uciąŜliwe obowiązki, jak dyktowanie, pisanie na maszynie i tym podobne. Funkcja pani Craig, jak zgodnie uwaŜali ona sama, pułkownik Mawson i Brew Payne, polegała przede wszystkim na kontrolowaniu wykorzystania czasu obu szefów. Prawnikom przecieŜ płaci się właśnie za ich czas, jest on zatem zasobem ograniczonym. Pułkownik Mawson i Brew Payne zazwyczaj spierali się ze sobą w kaŜdej kwestii, obaj wszakŜe jednomyślnie przyznawali, Ŝe pani Craig wspaniale wypełnia swą funkcję. Z tego teŜ względu Brewstera C. Payne’a nigdy nie draŜnił widok pani Craig wchodzącej do jego biura. Kobieta dobrze wiedziała, co jej szef robi (a przeglądał właśnie przydługi opis sprawy związanej z dość skomplikowaną katastrofą morską i nie Ŝyczył sobie, by mu przeszkadzano, chyba Ŝe chodziłoby o kwestie najwyŜszej wagi, które nie mogły czekać). Pani Craig miała właśnie coś waŜnego, co naprawdę wymagało jego uwagi. Brewster Cortland Payne II był wysokim, szczupłym pięćdziesięciolatkiem o dostojnym wyglądzie. Miał ostre rysy i krótko przycięte, siwe włosy. Siedział na krześle o wysokim oparciu, obitym niebieską skórą, odchylony w tył, skrzyŜowane nogi zaś ułoŜył na parapecie pod oknem, z którego rozciągał się widok na most Benjamina Franklina i na Camden w stanie New Jersey. Marynarka świeŜo wyprasowanego sztruksowego garnituru — prawnika wisiała na jednym z dwóch krzeseł z niebieskiej skóry marki Charles Eames, które stały przodem do biurka. Kołnierzyk koszuli Payne’a był rozpięty, a pasiasty krawat poluźniony; rękawy koszuli podwinął sobie aŜ do łokci. Wyraźnie nie spodziewał się nikogo w swoim biurze — ani klienta, ani przedstawiciela personelu. — Pewnie budynek się pali — zagaił adwokat na widok Irene Craig — i trzymasz dla mnie drzwi ostatniej windy? — Wie pan doskonale — odparła z uśmiechem — Ŝe gdy się pali, naleŜy się ewakuować schodami. Och, trafna uwaga, jak mogłem o tym nie pomyśleć — Mruknął wesoło Payne. — Strasznie mi przykro, Ŝe muszę panu przeszkodzić — jęknęła pani Craig. — Ale? — Martha Peebles jest w poczekalni. Brewster C. Payne II uniósł brwi, sugerując w ten sposób, Ŝe nie ma najmniejszego pojęcia, kim jest Martha Peebles. — Tamaqua Mining — podsunęła Irene Craig. — Och — skojarzył Brewster C. Payne. — Przyszła do nas z panem Fosterem? — Tak. Jednym z czynników, które sprawiły, Ŝe rada nadzorcza firmy Mawson, Payne, Stockton, McAdoo & Lester wystąpiła do spółki cywilnej Jamesa Whitelawa Fostera z ofertą „niemal pełnego” partnerstwa, była chęć wniesienia do spółki przez Fostera firmy Tamaqua Mining Company SA, korporacji posiadającej rozległe tereny i udziały w kopalniach północno– wschodniej Pensylwanii w pobliŜu, zgodnie z nazwą przedsiębiorstwa, miejscowości Tamaqua, czyli w samym sercu regionu antracytowego. — I zapewne pan Foster jest nieosiągalny? — spytał Payne. — Jest w Waszyngtonie — wyjaśniła Irene. — Kobieta wygląda na dość zdenerwowaną. Została okradziona. — Okradziona? — Tak. Sądzę, Ŝe powinien pan z nią pomówić. — A gdzie jest pułkownik? — zapytał Payne. — Gdyby był w kancelarii, nie fatygowałabym pana — odparowała. Brewster nie potrafił powiedzieć, czy pani Craig jest na niego zła, czy teŜ stara się go oszczędzić. — Spotyka się z Bykiem Bolinskim. — Z kim? — To światowej sławy… tenisista chyba — odrzekła złośliwie Irene Craig. — Hmm, zupełnie go nie kojarzę — stwierdził po chwili zadumy Payne. — O BoŜe. — Kobieta zaśmiała się z irytacją. — Byk Bolinski — powtórzyła głośno i wyraźnie — grał w Green Bay Packers na pozycji tacklera. Naprawdę nigdy pan o nim nie słyszał, co?

— Nie, niestety nie słyszałem — przyznał Payne. — I czuję się z tego powodu coraz gorzej, Irene. — Pułkownik przebywa w kaŜdym razie w Belłevue — Stratford z Bykiem, który juŜ ukończył karierę, jest obecnie prawnikiem i reprezentuje pewnego reportera. Negocjują kontrakt z „Bulletinem”. — Dlaczego tam pojechał? — zadumał się prawnik. Był zaskoczony i głośno myślał. Sprawami prawnymi „Philadelphia Bulletin” zajmował się ich wspólnik, Kenneth L. McAdoo. — PoniewaŜ chciał się spotkać z Bykiem — wyjaśniła Irene Craig. — Chyba zaczynam rozumieć — stwierdził Payne. — I sądzisz, Ŝe powinienem rozmawiać z tą panią… Jak ona się nazywa? — Peebles — odparła Craig. — Martha Peebles. — W porządku — zgodził się adwokat. — Daj mi minutę, a później ją przyjmę. — Myślę, Ŝe pan powinien — mruknęła pani Craig, po czym wyszła z biura. — Cholera — zaklął Brewster C. Payne. Wsunął grube akta leŜące na jego kolanach, wraz z notatkami, które zrobił, do dolnej prawej szuflady biurka. Później wstał, odwinął rękawy koszuli, zapiął mankiety, kołnierzyk, podciągnął krawat i włoŜył marynarkę. Następnie podszedł do dwuskrzydłowych drzwi i otworzył je. Młoda kobieta (Payne oceniał ją na trzydzieści, moŜe trzydzieści dwa lub trzy lata) popatrzyła wprost na niego. Była ubrana prosto, lecz z gustem, jasnobrązowe włosy nosiła obcięte modnie i krótko. Na rękach miała krótkie, białe rękawiczki. Była niemal, choć nie do końca, atrakcyjna. Brewster C. Payne bezwiednie nazwał ją w myślach damą. W tej samej chwili uświadomił sobie, Ŝe pani Peebles wraz z bratem posiada w zasadzie wszystkie akcje Tamaqua Mining, które to akcje warte były obecnie pomiędzy dwudziestoma i dwudziestoma pięcioma milionami dolarów. „Nic dziwnego, Ŝe Irene zasugerowała mi rozmowę z tą babką”. — Pani Peebles, nazywam się Brewster Payne. Ogromnie mi przykro, Ŝe musiała pani czekać. Proszę, moŜe pani wejdzie? Martha Peebles uśmiechnęła się, wstała i weszła za nim do biura. Payne poczuł zapach jej perfum. Nie znał nazwy, lecz miał pewność, Ŝe jego Ŝona uŜywa tych samych. — Mogę pani zaproponować filiŜankę kawy? — spytał. — A moŜe woli pani herbatę? — Bardzo chętnie się napiję — odparła Martha Peebles. — Poproszę o kawę. Payne zerknął na Irene Craig i zrozumiał, Ŝe usłyszała. Pchnięciem zamknął drzwi swojego gabinetu i zaprowadził Marthę Peebles na kanapę pod ścianą. Sam usiadł w fotelu, Jego i gościa dzieliła teraz wyposaŜona w szuflady długa ława z drewna tekowego. — Bardzo mi przykro, Ŝe nie ma tutaj pana Fostera — stwierdził Payne. — Musiał pojechać do Waszyngtonu. — Bardzo uprzejmie z pana strony, Ŝe zechciał się pan ze mną zobaczyć — odpowiedziała kobieta. — Jestem panu ogromnie wdzięczna. — Och, cała przyjemność po mojej stronie, pani Peebles. A zatem… Jak mogę pani pomóc? — No cóŜ — odparła. — Zostałam okradziona… a poza tym… — Pani Peebles, zanim przejdziemy dalej… Czy mógłbym włączyć dyktafon? Czasami bardzo się przydaje… — Dyktafon? — przerwała mu. — Tak, dokonane nagrania bywają później często bardzo przydatne — tłumaczył cierpliwie. Przyjrzała mu się podejrzliwie, nie zaprotestowała jednak. — Skoro uwaŜa pan, Ŝe to nam pomoŜe, oczywiście, proszę nagrywać. Payne czubkiem buta wcisnął przycisk pod ławą. — Twierdzi pani zatem, Ŝe została okradziona? — Sądziłam, Ŝe chce pan rejestrować naszą rozmowę — zauwaŜyła Martha Peebles prawie wyzywającym tonem. — Rejestruję ją — wyjaśnił. — Właśnie włączyłem urządzenie. Przycisk znajduje się pod ławą, a dyktafon stoi w tym małym pudełku, o tutaj. — Och, naprawdę? — spytała kobieta, zaglądając najpierw do pudełka, a potem pod ławę. — Całkiem zmyślnie! — Mówiła więc pani, Ŝe została okradziona? — Czyli Ŝe mógłby go pan włączyć, nie pytając klienta o zgodę? Czy tak? — ciągnęła Martha Peebles. — Nie wpadłabym na to, gdyby pan… — To byłoby nieetyczne — przerwał jej. — Nigdy bym czegoś takiego nie zrobił. — Ale mógłby pan, prawda? — Tak, przypuszczam, Ŝe mógłbym — przyznał, zdając sobie sprawę, Ŝe przez tę kobietę poczuł się nieswojo. — Ale mówiła pani o kradzieŜy. Co się stało? Rozległo się krótkie pukanie do drzwi i ze srebrnym serwisem do kawy wszedł Edward F. Joiner — drobny dwudziestokilkulatek o cichym głosie. Był jednym z sekretarzy podlegających Irene Craig. Joiner uśmiechnął się do Marthy Peebles, ona odpowiedziała nieśmiałym uśmiechem, a wtedy męŜczyzna postawił naczynia na ławie. — ObsłuŜymy się sami, Ed — powiedział Payne. — Dziękuję. Martha Peebles piła czarną kawę. Na pączki ani na inne ciastka nawet nie zwróciła uwagi.