ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 235 152
  • Obserwuję977
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 294 384

01 Utrzymanka - Marshall Paula

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

01 Utrzymanka - Marshall Paula.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK M Marshall Paula Rodzina Schuylerów
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 278 stron)

PAULA MARSHALL Utrzymanka

ROZDZIAŁ PIERWSZY Była sławna. Było o niej głośno. Gdy szła ulicą lub poja­ wiała się w jakimś publicznym lokalu, od razu wszystkie spojrzenia biegły w jej kierunku. Była właścicielką i naczel­ ną redaktorką kobiecej gazety, a także kochanką starego człowieka, którego pogrzeb odbywał się właśnie tego zimne­ go marcowego dnia 1891 roku w jednym z protestanckich kościołów Nowego Jorku. Ale nawet bez tej sławy i popularności ściągałaby na sie­ bie powszechną uwagę. Była bowiem - jak w duchu stwier­ dził pewien patrzący na nią w tej chwili dżentelmen - po pro­ stu piękna. Od razu zorientował się, że to musi być ona. Niedawno wrócił do Stanów Zjednoczonych po długim pobycie w Ang­ lii i już pierwszego dnia pokazano mu ją palcem. Gestowi temu towarzyszył nieprzyzwoity chichot oraz obleśny żart na temat zmarłego, który był jego dziadkiem. Zrobił to czło­ wiek, który mienił się jego przyjacielem, a który z tą chwilą przestał nim być. Lecz dzisiaj nie szła Piątą Aleją, tylko przejściem między rzędami ławek w kościele, gdzie nie po­ winna była się pojawić. Przez kościół przetoczyła się fala szeptów. Wyczuwało się nieżyczliwość w stosunku do nowo przybyłej. Głowy kłoniły - się ku głowom, wargi poruszały się, spojrzenia strzelały zza

woalek i spod rond kapeluszy. Zgromadziła się tutaj towa­ rzyska śmietanka Nowego Jorku, co wczorajsze gazety zdą­ żyły już zresztą zapowiedzieć. Każdy z uczestników tej ża­ łobnej uroczystości posiadał duże, jeśli nie ogromne, pienią­ dze, co najczęściej szło w parze z wpływami i znaczeniem. W ławkach siedzieli politycy i senatorowie, prezesi i fabry­ kanci, dziedzice wielkich fortun i dorobkiewicze świeżej da­ ty. Wszyscy oni przybyli pożegnać świętej pamięci Ghysbre- chta Schuylera, zwanego Kapitanem, który za życia gardził większością z nich, a który umarł jako najbogatszy człowiek na świecie. W każdym razie był dostatecznie bogaty, by kupić sobie tę prześliczną kobietę, która nawet nie zwróciła uwagi na owe sykania i szmery, przypominające nieprzyjazne brzęcze­ nie pszczół, gotowych żądlić i zatruwać jadem. Chyba też nie usłyszała słów ubranego na czarno mężczyzny, który pod­ szedł do niej stanowczym krokiem, a widząc bezskuteczność interwencji, położył ciężką dłoń na jej ramieniu. Stojący przy chrzcielnicy wysoki dżentelmen, który zgod­ nie z tradycją powinien był znajdować się w gronie najbliż­ szych zmarłemu, zajmujących krzesła tuż przy katafalku, a który dla jakichś przyczyn wolał wejść do kościoła niczym osoba z ulicy i stanąć na uboczu, ruszył w kierunku swego kuzyna Perry'ego Standisha i tej kobiety. Teraz wszystkie spojrzenia skupiły się na nim, a to z tego powodu, że też na swój sposób był sławny. On tymczasem niespiesznym kro­ kiem zbliżał się do niej, patrząc wprost w jej piękne fiołkowe oczy. Podszedłszy, skłonił się. Bardziej przenikliwe oko mogłoby dopatrzyć się w tym ukłonie oznaki ironicznej kpiny.

- Pani Victoria Slade? - zagadnął na granicy pytania i stwierdzenia. - Owszem. A z kim mam przyjemność? Przez chwilę patrzyli na siebie i obojgu wydawało się, że są sami w kościele. On miał przed sobą wysoką ciemnowłosą kobietę w czarnym kapeluszu ozdobionym fiołkami, pod któ­ rym jaśniała twarz o barwie kości słoniowej i klasycznie re­ gularnych rysach. Czarną jedwabną suknię zasłaniał w dużej części obszerny płaszcz z fokowym kołnierzem, ozdobio­ nym, podobnie jak kapelusz, bukiecikiem fiołków. Ich deli­ katny zapach rozpływał się w powietrzu przesyconym dy­ mem świec. Ona widziała wysokiego i silnie zbudowanego mężczy­ znę. Mocna szyja łączyła szerokie ramiona z kształtną gło­ wą. Pomimo holenderskiego pochodzenia, miał błyszczące czarne włosy, smagłą płeć i zołtobrązowe oczy, dzikie niczym u tygrysa. Nie był przystojny, lecz biła od niego jakaś brutalna siła. Był nienagannie ubrany, a jego cie­ mnoszary garnitur zdradzał angielską wykwintność. Pod­ bity sobolami płaszcz nosił niczym pelerynę - narzucony na ramiona. - Myślę, że jestem pani znany - rzekł beznamiętnie. Na twarzy Victorii Slade pojawił się cień uśmiechu. - Czyżbym miała przyjemność rozmawiać z Gerardem Schuylerem, wnukiem Kapitana? - Który właśnie zadaje sobie pytanie, co skłoniło panią do przyjścia tutaj. Perry Standish, występujący dziś w roli mistrza ceremo­ nii, uznał, że teraz czas na niego. - Właśnie dopiero co wytknąłem tej pani jej niewłaściwe

zachowanie, Gerardzie. Doprawdy, mogła darować sobie uczestnictwo w tej smutnej uroczystości. - I co pani na to? - spytał Gerard, krzywiąc w uśmiechu wargi. Był to uśmiech drapieżny, uśmiech barbarzyńcy, który nie ma zobowiązań wobec nikogo, nawet wobec tak pięknej kobiety jak Victoria Slade. - Zasady przyzwoitości nakazują szacunek dla rodziny zmarłego, a łamiąc je... Przerwała mu głosem zimnym jak lód: - Jestem tu na wyraźną prośbę świętej pamięci Ghys- brechta Schuylera. Wyraził ją w liście, który mam przy sobie. A poza tym nie słyszałam, by nawet najgorszy grzesznik był wyrzucany na ulicę, gdy zdecydował się przekroczyć próg domu bożego. Kościoły są otwarte i dla wielkich, i dla ma­ luczkich. - Krewni zmarłego przyjmą wszakże pani obecność jako coś wysoce niestosownego - rzekł Perry Standish. - Sam tyl­ ko dobry smak i odrobina taktu wystarczyłyby... - Perry, nie mówmy o czymś, co pani Slade zdaje się lek­ ceważyć. - Gerard przerwał kuzynowi z ironicznym uśmie­ chem. - Czyż nie tak, pani Slade? Inaczej zignorowałaby pa­ ni życzenie mojego dziadka. On też nie zawracał sobie głowy takimi drobnostkami jak takt czy dobry smak. - To kwestia poglądów - rzekła zrównoważonym głosem Victoria Slade. - Kapitan życzył sobie mojej obecności na swoim pogrzebie i oto jestem. Gerarda opanowało zniechęcenie. Miał już dość tej słow­ nej utarczki z kochanką zmarłego dziadka na oczach zacie­ kawionych żałobników. Pochylił się i rzekł ściszonym gło­ sem: - Skoro więc już tu jesteś, madame, i nie zdradzasz woli

odejścia, pozwól, że wskażę ci jakieś dyskretne miejsce. Ufam, że obędzie się bez scen w rodzaju załamywania rąk, zawodzenia i ataków histerii. Victoria Slade miała już gotową ripostę. Gerard odniósł wrażenie, że zawsze wie, jak odpowiedzieć na wszystkie py­ tania, co, zważywszy na jej reputację, nie było niczym dziw­ nym. - To nie ja jestem osobą robiącą sceny, panie Schuyler. Przyszłam z zamiarem wzięcia udziału w żałobnym nabożeń­ stwie. To twój fagas, sir, wywołał całe to zamieszanie. Gerard nie mógł powstrzymać uśmiechu, gdy jego kuzyn Perry, człowiek przekonany o swoim znaczeniu i bodaj po raz pierwszy w życiu potraktowany w ten sposób, zaczął się jąkać: - Fagas... Wielkie nieba!... Nie jestem żadnym faga­ sem. .. - Perry, nie rób z siebie większego głupca, niż jesteś - upomniał go Gerard. - Wracaj do swoich obowiązków. Ja zajmę się panią Slade. - Chwycił damę za ramię z tak bru­ talną siłą, że aż syknęła z bólu. Stali bardzo blisko siebie i prócz zapachu fiołków czuł delikatną woń jej ciała, które­ go ciepło wyczuwał poprzez warstwy materiału. To ciepło w połączeniu z aromatem kwiatów podrażniło jego zmysły i spowodowało szybsze krążenie krwi w żyłach. Zaraz jed­ nak przypomniał sobie, że trzyma kobietę sprzedajną, upad­ łą i splamioną. - Nie ma potrzeby uciekać się do przemocy fizycznej, sir - powiedziała zbielałymi wargami Victoria Slade. - Czu­ ję się zmuszona przypomnieć panu, że uczestniczę w tej sce­ nie całkowicie wbrew swojej woli. Zostałam zaczepiona

przez jednego z członków pańskiej rodziny, i to jego zacho­ wanie, a nie moje, powinno być przedmiotem krytyki. Mało brakowało, a Gerard wybuchnąłby głośnym śmie­ chem. Świadomość powagi miejsca powstrzymała go jednak przed powiedzeniem tej impertynenckiej, choć niewątpliwie pięknej kobiecie lekkich obyczajów czegoś do słuchu. Za­ chowywała się tak, jakby sztandar jej profesji był co najmniej flagą narodową. Z drugiej strony, nie byłby to zły pomysł umówić się z nią na schadzkę i zakosztować tych samych przyjemności, które były udziałem jego dziadka. Ta kobieta na pewno warta była grzechu. - Krytykuje się tu pani obecność, nie zachowanie. Sam widok pani osoby oburza moją rodzinę. Czy wyrażam się jas­ no? Pragniemy chociaż dzisiaj nie pamiętać o tym, że Kapi­ tan uprzyjemniał sobie schyłek życia romansem ze szczwaną lalunią - rzekł Gerard lodowatym tonem. Zaciągnął Victorię pod samą ścianę, z dala od rodziny i ważnych osobistości, i pchnął na krzesło za filarem. Uniosła nań duże fiołkowe oczy. Był w nich niemy bunt i zarazem tyle niezwykłego czaru, że aż zadrżał. Syknął przez zęby: - Proszę nie wypróbowywać na mnie swoich sztuczek, madame. Nie jestem zramolałym starcem w stanie komplet­ nego zdziecinnienia. - Nie był nim również twój dziadek, sir - zauważyła ści­ szonym głosem. - Proszę już nic nie mówić, madame, i w milczeniu do­ trwać do końca uroczystości, która zakończy twoją znajo­ mość z naszą rodziną. - Odwrócił się i ruszył w kierunku oł-

tarza. Zdążył ujść dwa, może trzy kroki, gdy dobiegł go jej głos, a jako że wszystko w niej było piękne, także i on znie­ walał aksamitnym brzmieniem. - Nie sądzę, panie Schuyler - powiedziała. - Zaproszono mnie również na otwarcie i odczytanie testamentu, co ma na­ stąpić dziś po południu. Przysłał mi tę wiadomość adwokat pańskiej rodziny. Zatem spotkamy się dzisiaj ponownie. Wte­ dy może usłyszę z pańskich ust dalszy ciąg wykładu na temat zasad przyzwoitości i dobrego smaku. Chociaż Bóg mi świadkiem, że to pan raczej potrzebuje lekcji dobrego wy­ chowania. Gerard stanął jak wryty. Był wściekły, gdyż uświadomił sobie, że nie mogła nie zauważyć tej jego gwałtownej reakcji. Potwierdzeniem tego był zresztą jej cichy śmiech. Odwrócił się i zmierzył ją wzgardliwym spojrzeniem. Był do szpiku kości Schuylerem, wnukiem zmarłego Kapitana, mężczyzny niezrównanego pod względem arogancji, braku litości i nieliczenia się z drugim człowiekiem. - Jest pani tego pewna? Bo moja rodzina nigdy nie przyj­ mie tego do wiadomości. - W wyobraźni mignął mu obraz jego otyłego i pompatycznego ojca, który podczas odczyty­ wania ostatniej woli zmarłego z przerażeniem patrzy na sy­ nogarlicę Kapitana. Wszyscy już wiedzą, że nawet zza grobu ten stary diabeł chce rozstrzygać o sprawach żyjących. I wstrzymując oddech, zadają sobie pytanie, jaką to złośliwą niespodziankę przygotował im na deser. - Będzie musiała, sir. - Fiołkowe oczy Victorii Slade pło­ nęły blaskiem triumfu. - Zbyt szanowałam pańskiego dziad­ ka, bym mogła przeciwstawić się jego woli. Gerard czuł, że traci panowanie nad sobą i poczucie miej-

12 sca i czasu. Zapomniał, że znajduje się w kościele i że okazja jest raczej smutna. Odrzucił głowę i wybuchnął głośnym śmiechem. Wszystkie twarze zwróciły się w jego stronę. Ten i ów z mężczyzn stuknął laską o posadzkę w formie upo­ mnienia. Dały się słyszeć wezwania do zachowania ciszy. - Szanowałaś! To piękne słowo, pani Torry Slade. - Po raz pierwszy użył zdrobniałej formy jej imienia. Właśnie jako Torry znana była szerszej publiczności. - Zatem szacunkiem mamy nazwać to wszystko, czym obdzielałaś mego dziadka w chwilach waszego sam na sam? Mnie jednak nasuwają się na myśl inne określenia. Gdy znajdziemy się w innym miej­ scu, racz mi przypomnieć, bym nadał tym figlom i psotom odpowiednią nazwę. Rozproszy to niewątpliwie smutek tego dnia. Jego szczere rozbawienie okazało się zaraźliwe. Iskierki wesołości pojawiły się również w jej oczach. Gerard zauwa­ żył je i od razu zrozumiał, co przykuwało Kapitana do tej kobiety. Uroda, owszem, lecz chyba w równej mierze jej po­ czucie humoru, które zawsze idzie w parze z inteligencją. Wziął się w garść i zacisnął usta. Znów stał się godnym szacunku potomkiem holenderskiego wieśniaka, który przed dziesiątkami lat wylądował na amerykańskiej ziemi i nie stroniąc od gwałtów i grabieży, zbudował fortunę, porówny­ walną tylko z legendarnymi bogactwami Krezusa. Odszedł w kierunku tonącej w kwiatach trumny, a Torry Slade odprowadziła go wzrokiem. Przypomniała sobie słowa Kapitana: „Jedynym godnym poznania z tej całej szajki, któ­ rą inni nazywają moją rodziną, jest młody Gerard. Tylko tak się składa, że chłopak nie chce mnie znać". Poznała go zatem i już nie ulegało dla niej wątpliwości,

że mówiąc o swym najstarszym wnuku, Kapitan wskazywał na swoje lustrzane odbicie. - Tutaj? Mimo wszystko przyszła? Ośmieliła się? I nie wybiłeś jej tego pomysłu z głowy? Gerardzie, czy ty mnie w ogóle słuchasz? Jak to było w jej zwyczaju, pani Jorisowa Schuyler, mał­ żonka najstarszego syna Kapitana, zwróciła się z apelem do swego syna z pominięciem męża. Wiedziała nazbyt dobrze, że jej małżonek wykaże się absolutną głuchotą na wszelkie zachęty do podjęcia energicznych działań. W młodości ter­ roryzowany przez despotycznego ojca, Joris Schuyler stwo­ rzył sobie azyl, w którym spędzał czas na lenistwie i obżar­ stwie. Każdy czyn, każda inicjatywa kojarzyła się w jego umyśle z dotkliwą karą. Toteż nie robił nic, nie potrafił nawet zarabiać na utrzymanie rodziny. Czerpał z tego, co żona wniosła mu w posagu. Zasiadał w wielu radach nadzorczych przedsiębiorstw i spółek Kapitana, słynął jednak z tego, że nigdy nie otwierał ust. Gerard, który był krańcowym przeciwieństwem ojca, dzięki czemu uważano go za kontynuatora zdobywczej tra­ dycji rodu, uniósł krzaczaste brwi. - Daj spokój, mamo - rzekł. - Nie mam żadnej możliwo­ ści odesłania jej stąd. Van Rensselaer wyraził się jasno. Zgod­ nie z wolą Kapitana ma być obecna przy otwieraniu testa­ mentu. Mogłem więc tylko wydać dyspozycje, by zaprowa­ dzono ją do saloniku i poczęstowano herbatą. Będzie tam do przybycia naszego szanownego adwokata. Następnie wszy­ scy przejdziemy do biblioteki. Westchnął. Dzisiaj, gdyby pozostał w Anglii, być może

14 byłby już w drodze na pewne przyjęcie w Tatton Park, które swą obecnością miał zaszczycić Edward, książę Walii, i gdzie miała się też pojawić ostatnia kochanka (Gerarda, lady Daisy Gascoyne. Jej mąż szczęśliwie wysłany został przez księcia, wtajemniczonego w kulisy miłosnych afer, w pewnej dyplomatycznej misji do Portugalii. W ten sposób grzeszna para zyskała całkowitą swobodę dla swych miłosnych pra­ ktyk. Choroba dziadka sprawiła, że Gerard musiał zamienić ele­ gancki i wykwintny Londyn na ponury i prostacki Nowy Jork. Znalazł się wśród ludzi, którzy byli mu całkowicie obo­ jętni. Podczas pogrzebu miał czas przypatrzeć się temu towa­ rzystwu. Uderzyła go hipokryzja zebranych w Kościele. Kapitan spoczął w grobowcu, którego strzegł uśmiecha­ jący się afektowanie -jeśli nie głupawo - marmurowy anioł, trzymający w ręku wieniec z liści wawrzynu. Przypuszczal­ nie miał nim zwieńczyć czoło nieszczęśnika, wybierającego się w swą ostatnią podróż do krainy umarłych, obojętnie, czy byłaby ona piekłem, czyśćcem czy też niebem. Rzeźba ta prowokowała Gerarda do pustego śmiechu, ale najbardziej zżymał się na widok obleczonych w smutek twa­ rzy żałobników, z których większość szczerze nienawidziła Kapitana za jego brawurę i fantazję. On zresztą odpłacał się im pięknym za nadobne, gardząc bliźnimi i dowierzając tyl­ ko sobie. Po zakończonej uroczystości pogrzebowej rodzina oraz ci wszyscy, których mogła dotyczyć ostatnia wola zmarłego, przejechali powozami do posiadłości Kapitana na rogu Piątej Alei i Szóstej Ulicy. Budowla była wierną kopia Chateau de Chambord, wybudowanego w okresie renesansu w Dolinie

Loary. Wnętrza ozdabiały dzieła sztuki ściągnięte z wielu eu­ ropejskich pałaców i zamków, których właściciele, dotknięci trwającym od blisko dwudziestu lat spadkiem cen produktów rolnych, wyprzedawali swoje zbiory, niekiedy za bezcen. Towarzystwo zgromadziło się w salonie wysokim na dwa piętra, którego sufit pokryty był malowidłem przedstawiają­ cym Zeusa w otoczeniu bogów. Spośród bogiń wyróżniały się niosące kwiaty i owoce Afrodyta, Pallas Atena i Hera. W przedstawieniu władcy bogów użyto wszystkich możli­ wych symboli chwały i mocy, motyw potęgi pojawiał się również w zdobiących ściany obrazach. W ogóle wszystko w tym ogromnym pomieszczeniu, łącznie z pięknymi meb­ lami i dziełami sztuki, służyło podkreśleniu władzy człowie­ ka, który te dobra zgromadził. Matka Gerarda, pochodząca z Nevady córka górnika, któ­ ry odkrywszy żyłę srebra, stał się milionerem, zaprzestała wreszcie czynić synowi wymówki i osunęła się na fotel z epoki Ludwika XV. Miłośnie pogładziła rzeźbione poręcze. Otaczało ją niewyobrażalne wręcz bogactwo, do którego co prawda już przywykła, które jednak nie było jej własnością. Teraz duchowo przygotowywała się do objęcia go w posia­ danie. Dobrze pamiętając, jakim człowiekiem był jej teść, nie wykluczała wszakże niespodzianki. Nikt jeszcze nie wie­ dział, co zawiera dokument stanowiący ostatnią wolę zmar­ łego. Spekulowano tedy, puszczając się na szerokie wody najróżniejszych hipotez. Powszechnie zgadzano się w kwestii, że fortuna szacowa­ na na kwotę dwustu pięćdziesięciu milionów dolarów, co czyniło ją największą w świecie, prawdopodobnie przypad­ nie najstarszemu synowi, mimo że Kapitan zawsze trzymał

go na dystans i pogardliwie odnosił się do jego ocen w spra­ wach finansowych, jak zresztą również w każdych innych. Uważając, że chwili bardziej przystoi smutek niż uśmiech wyrażający błogą przyjemność, pani Jorisowa Schuyler uniosła chusteczkę do oczu i pozwoliła sobie na szloch, co zgromadzeni w salonie Vanderbiltowie, Astorowie, Whit- neyowie i Gouldowie przyjęli z pełnym zrozumieniem. Ge­ rard uśmiechnął się w duchu. Bardzo dobrze znał stosunek swojej biednej matki do teścia. Była to mieszanina niechęci i strachu i żadnych pozytywnych uczuć nie sposób było się tam doszukać. Żałował teraz, i była to dlań pewna niespodzianka, że nie ułożył sobie z dziadkiem stosunków na równej stopie. Jego decyzja przeniesienia się do Anglii, po tym jak dorobił się majątku na transakcjach giełdowych na Wall Street, spowo­ dowana była pragnieniem uwolnienia się spod wpływu Ka­ pitana i całej rodziny Schuylerów. Jednak to była przeszłość, a tylko głupiec wraca do prze­ szłości, gdy ma przed sobą całą przyszłość, a i na teraźniejszość nie może narzekać. Nie czynił sobie żadnych nadziei w związku z testamentem, a był wystarczająco boga­ ty, by nie czuć żalu z powodu spodziewanego pominięcia. Jego osobisty majątek na niejednym wywarłby wrażenie i tylko przy milionach Kapitana wydawał się garścią mie­ dziaków. Podszedł doń kuzyn, Brandt Schuyler. Byli rówieś­ nikami. Brandt nie tyle zarabiał i gromadził pieniądze, co po­ magał innym dorabiać się majątku. Był aż nadto użyteczny i stąd bezlitośnie wykorzystywany. - Czy to prawda - spytał - że ta kobieta ma być podczas odczytywania testamentu?

- Van Rensselaer mówi, że ma ku temu pełne prawo - odparł może nieco zbyt obcesowo Gerard. Czuł się już trochę zmęczony rozmowami o pani Slade, lecz jego nader wygod­ ny ojciec zrzucił nań całą odpowiedzialność za porządkowa­ nie spraw związanych ze śmiercią Kapitana. - Nic na to nie poradzę. - Jest źle - mruknął Brandt. - Swoją drogą, głupia to sprawa, gdy osiemdziesięcioletni starzec, który winien przy­ gotowywać się do podsumowania i zamknięcia swojego ży­ cia, ugania się za kimś takim jak Torry Slade. Pomijam nawet kwestię jej prowadzenia się, bo większym zagrożeniem wy­ dają mi się jej poglądy na prawa kobiet. Powiewa sztandarem rozwiązłości i ateizmu, a mając do dyspozycji gazetę, nota­ bene finansowaną do tej pory przez Kapitana, zasiewa zło w umysłach swoich czytelniczek. Jej styl życia łamie wszel­ kie normy przyzwoitości. Na przykład, kto to słyszał, żeby kobieta grała na giełdzie? - Nie wiedziałem o tym - przyznał Gerard, nadstawiając ucha. - Gra na giełdzie? I z jakim skutkiem? - Mówią, że zdobyła już niezłą sumkę. - Mówią, mówią - rzekł Gerard niecierpliwie. - Ważne, czy w tym, co ludzie mówią, jest jakaś prawda. Brandt wzruszył ramionami. Ubrany był elegancko, a na­ wet wykwintnie. Wszyscy Schuylerowie wielką wagę przy­ wiązywali do wyglądu zewnętrznego. - Niewątpliwie prawdą jest, że była utrzymanką Kapita­ na. W ostatnim okresie wszędzie pojawiali się razem. Minio­ ne lato spędzili w Seahorses. Gerard uniósł brwi i na jego czole pojawiły się głębokie bruzdy. Seahorses było nadmorską rezydencją Kapitana

18 w Newport na Long Island, zaprojektowaną przez tego sa­ mego architekta, który zadecydował o charakterze pałacu przy Piątej Alei. Zdumienie Gerarda brało się stąd, że od dziesięciu lat, jakie minęły od śmierci żony Kapitana, nigdy nie zabierał tam swoich kochanek. - A zatem całkiem już dał się jej opętać. - Jasne. A co ty sobie myślałeś? Z powodu jakiejś bła­ hostki rodzina nie biłaby na alarm. Mało brakowało, a zosta­ łaby jego żoną. Dziedziczyłaby wtedy... - Rodzinę niepokoiły również jej poprzedniczki w życiu Kapitana, a przecież nigdy z tych romansów nic nie wycho­ dziło. - Lecz teraz mogło wyjść - odparł Brandt. - To całkiem szczególny wypadek. - A co w nim szczególnego? Kochanka jest tylko kochan­ ką. Jedna od drugiej niczym się nie różni. - A jednak sposób, w jaki Kapitan traktował Torry Slade, nie dał się z niczym porównać. Nigdy nie widziałeś ich ra­ zem, prawda? Jakżeby inaczej, skoro przyjemnie spędzałeś czas w Londynie. Gerard stracił nagle resztki cierpliwości. Nie zamierzał słuchać tych pseudonaukowych psychologicznych analiz. Miał swój pogląd na dziwki i był on aż nadto jasny. - To tylko takie gadanie na wiatr, Brandt. Zanim zaczniemy panikować, poczekajmy spokojnie do otwarcia testamentu. - I wtedy nasz spokój się skończy, mówię ci. Bądź pe­ wien, że ona coś odziedziczy. Problem w tym, jak duża część majątku to będzie. Kapitan w ostatnich latach wyrzucił ro­ dzinę za burtę. Płynął sam. Przestaliśmy kontrolować jego życie. Gdybyś był tutaj, wiedziałbyś coś o tym.

- Wróciłem i jestem - mruknął Gerard. Lecz nie zamie­ rzał pozostać. Życie rodzinne wymagało daleko idących kompromisów oraz ofiar, co było w rezultacie bardzo męczą­ ce. Tak jak ta rozmowa. Był przeświadczony, że Brandt cał­ kiem niepotrzebnie się denerwował. Kapitan nie był zdzie­ cinniałym starcem. Jeszcze na tydzień przed śmiercią część swoich aktywów zaangażował w wydobycie miedzi, co przy­ niosło mu małą fortunę. Kiedy zaś umarł, zwalony atakiem serca w swym biurze na Wall Street, lekarze poświadczyli, iż do końca cieszył się wyśmienitym zdrowiem, zarówno tym fizycznym, jak i psychicznym. Teraz powiedział to wszystko Brandtowi, na co kuzyn stwierdził ponuro: - Myśl sobie, co chcesz, ja ze swej strony mogę cię tylko zapewnić, że są powody do niepokoju. Nawet twojemu ojcu przybyło z tego powodu siwych włosów. Usta Gerarda ułożyły się w grymas uśmiechu. To „nawet" było o tyle usprawiedliwione, że Joris był do tego stopnia leniwy i bierny, że zmartwienie byłoby dlań zbyt dużym wy­ siłkiem. Najstarszy syn Kapitana, odznaczającego się niespo­ żytą energią i makiawelicznymi zgoła zdolnościami, był skrajnym przeciwieństwem swego ojca. W dalszej rozmowie z kuzynem Brandtem przeszkodziło Gerardowi lekkie klepnięcie w ramię. Odwrócił głowę i zo­ baczył swoją siedemnastoletnią siostrę Kate. Było między ni­ mi trzynaście lat różnicy, co czasem kazało Gerardowi po­ dejrzewać, że jego nierychliwy ojciec pokazał się w sypialni swej żony jedynie dwa razy od dnia ślubu. W rezultacie tych dwóch razów można było być całkowicie pewnym, co po­ twierdzała dwójka dzieci.

- Gerard! - wykrzyknęła siostra. Kate zawsze krzycza­ ła, jakby inaczej nie potrafiła mówić. - Odkąd wróciłeś, prawie nie rozmawialiśmy. Wiem, że byłeś zajęty zała­ twianiem spraw związanych z pogrzebem, a mama powie­ działa, że młode panny stanowczo nie powinny pokazywać się w okresie żałoby, i przykazała mi nie opuszczać moje­ go pokoju. W rezultacie od dawna z nikim nie rozmawia­ łam i już myślałam, że umrę z tej samotności. Nawet dzi­ wię się, że pozwolono mi się tu pojawić. Zatem widzisz uśmiech na mojej twarzy. Mama wypomni mi to, ale nie mogę rozmawiać z bratem, zalewając się łzami, choć jest dziś ku temu okazja. Z wyglądu brat i siostra byli do siebie bardzo podobni. Co jednak u Gerarda było tężyzną fizyczną i atletyczną budową ciała, u Kate nabierało całkiem kobiecych znamion. Matka widziała w niej dziewczynę zaledwie tylko ładną. Oboje wro­ dzili się w dziadka, w niczym nie przypominając matki czy też opasłego ojca, który teraz w smętnym zamyśleniu skubał dolną wargę - ten jego zwyczaj wyprowadzał Kapitana z równowagi. - Jesteś tu, bo dziadek przed śmiercią zażyczył sobie, że masz być obecna przy odczytywaniu jego woli. A teraz po­ wiedz mi, co u ciebie, Kate? - Och, sama ohyda. Wszystko jest takie śmiertelnie nud­ ne. Mama chce mnie wytresować na młodą lady, co wydaje mi się najgorszym ze wszystkich jej pomysłów. Tym bardziej że już wytypowała dla mnie przyszłego małżonka. Jest nim jakiś biedaczyna, ale z długim rodowodem i tytułem earla. Masz mnie zabrać ze sobą do Londynu, gdzie zarzucimy na niego sidła. - Wymownym gestem ogarnęła salon i siedzące

w nim osoby. - Ale powiedz mi lepiej, czy to prawda, że ta kobieta ma do nas dołączyć? Gerard westchnął dziś po raz kolejny, być może dziesiąty z rzędu, po czym odgarnął z czoła siostry niesforny pukiel włosów. Dobrze wiedział, że przeobrażenie jej w zrównowa­ żoną i bezbarwną damę byłoby zadaniem ponad siły, właści­ wie beznadziejnym. - Po pierwsze, powinnaś udawać, że nie wiesz o istnieniu Torry Slade. Po drugie, jestem już zmęczony odpowiadaniem na pytania dotyczące tej pani. Ona już tutaj jest. Siedzi w saloniku i oczekuje na moment otwarcia testamentu. Po­ tem bezzwłocznie zostanie stąd grzecznie wyprowadzona. - To byczo! - pisnęła Kate. - Och, jak chciałabym zoba­ czyć ją z bliska! Ciebie mam już blisko siebie i jestem z tego powodu szczęśliwa. Ty nie uznajesz wahań. Nie mówisz „tak", żeby zaraz powiedzieć „nie". Co za ulga po wiecznym niezdecydowaniu papy. Nie wyobrażam sobie nawet, co by­ śmy bez ciebie zrobili w tych dniach! - Przesadzasz, siostrzyczko. Brandt i inni dopatrzyliby wszystkiego równie akuratnie. - W ich wykonaniu to nie byłoby to samo. - Przechyliła głowę i przyjrzała mu się uważnie. - Moim zdaniem, jesteś podobny do dziadka, kiedy ten miał twoje lata. - Wskazała na olbrzymi portret Ghysbrechta Schuylera z czasów jego młodości. - Lepiej odwołaj to, co powiedziałaś- bronił się instynk­ townie. Ta myśl prześladowała go od bardzo dawna, niemal od zawsze. W tym nieugiętym i bezlitosnym starym człowie­ ku wszystko go przerażało, gdyż podobne cechy charakteru odkrywał w sobie. Porywającą energię, która nie pozwalała

Kapitanowi zatrzymać się w miejscu ani na chwilę. Brutalną silę, miażdżącą wszystkie pojawiające się na jego drodze przeszkody. Dziką zmysłowość, sycącą się ciałami kobiet. Niepohamowaną żądzę życia i użycia. Dlatego nie wykluczał, że tylko z tego powodu pojechał do Anglii, by w atmosferze kultury i wyrafinowania zdławić w sobie wszystkie te bestie. A jednak czuł się związany z Kapitanem nie jak wnuk, lecz jak syn, a nawet brat bliźniaczy. Dzielili to samo zain­ teresowanie kobietami. I nawet tą samą kobietą - przypo­ mniał sobie Torry Slade, wykwintną i dumną, z mistrzost­ wem posługującą się ironią, i własną reakcję na jej widok, jaką był spazm pożądania na tyle silny, że spowodował erek­ cję. Od ostatniej nocy spędzonej z Daisy Gascoyne minęło już wiele dni. Dziś czuł się niczym pocisk, który w każdej chwili może eksplodować. Do jego świadomości dotarł głos Kate. Biedna siostrzyczka, pomyślał. Rodzice chcą uczynić z niej angielską lady, wiecznie marznącą w jakimś wilgotnym i zimnym, obrosłym dzikim winem zamku. - Wyrażam tylko to, co myślą wszyscy. Sam dorobiłeś się majątku, bez jego pomocy. Nie tak jak papa, który zawsze żył, by tak rzec, z kieszonkowego, albo mama, która dotąd czerpie pełnymi garściami ze swego posagu. Chciałabym być jak ty i dziadek, wolna i niezależna, zdolna sama decydować o swoim życiu. Nienawidzę roli panny na wydaniu, która jest jak ta paczka, co za chwilę ma zostać wysłana na adres ja­ kiegoś pana czy earla. Gerard wybuchnął głośnym śmiechem, co ściągnęło na nich spojrzenia całego towarzystwa. - Zapewniam cię, Kate, że nie zostaniesz wysłana pod

adresem żadnego utytułowanego nicponia i darmozjada. Uważam, że ty również podobna jesteś do dziadka. Kto wie, może wejdziesz w świat giełdy i Wall Street stanie się twoim drugim domem? - Jak Torry Slade? Ja też potrafiłabym wydawać gazetę. - Kate z każdą chwilą coraz bardziej się ożywiała. - Ale mu­ sisz mi pomóc, Gerardzie. Zrób to, proszę, a mówię ci, wszystko ułoży się cudownie. - Porozmawiamy o tym później, Kate. - Spojrzał na ka­ merdynera Marchanta, który podszedł doń z wiadomością o przybyciu van Rensselaera, adwokata rodziny. Chwila otwarcia testamentu stała się już bardzo bliska.

ROZDZIAŁ DRUGI Torry Slade odstawiła filiżankę z chińskiej porcelany, w której podano jej herbatę, wstała i rozejrzała się po pokoju przypominającym wnętrze kosztownego puzdra. Przyprowa­ dził ją tu kamerdyner, formy zostały zachowane, lecz nie­ wątpliwie była to towarzyska banicja. Skrzywiła pięknie wykrojone usta. Nad szafką z dalekich Chin, co zdradzała ornamentyka z motywem smoków, wisia­ ło niewielkie renesansowe lustro. Podeszła i przyjrzała się swemu odbiciu. Nic, ale to nic w jej wyglądzie nie mogło przywodzić na myśl tak zwanej kobiety lekkich obyczajów czy też krzykliwej propagatorki praw kobiet. I nic nie przywodziło. Kobieta, którą zobaczyła w lustrze, wyglądem swym nie odbiegała od przeciętnego wyobrażenia damy z wyższych sfer, do których zresztą tak naprawdę nigdy nie należała. Żyła z Kapitanem jakby na pograniczu dwóch światów. Wspomnienie tego wspaniałego człowieka, który był jej opiekunem, wygładziło rysy jej twarzy i sprowadziło uśmiech na wargi. Bez trudu mogła sobie wyobrazić, co by powiedział, gdyby dostrzegł jej lęk przed konfrontacją z ludźmi godnymi szacunku. „Ależ dziewczyno! Nie ma po­ trzeby czuć się gorszą. Wszystkie kobiety sprzedają się za pieniądze. Muszą, bo takie są prawa rządzące społeczeń-

stwem. Różnice w motywacjach i formach są nieistotne. Li­ czy się treść, a ta jest identyczna. Dlatego powinnaś trzymać głowę wysoko i śmiało patrzeć im w oczy". Wiedziała, co Kapitan powiedziałby w takiej sytuacji, po­ nieważ nieraz go słyszała mówiącego podobnie. Zawsze też kiedy przeżywała chwile rozterki, przypominała sobie jego dosadne wypowiedzi na temat świata i społeczeństwa, w któ­ rym zajął tak wysoką pozycję, posługując się gwałtem, intui­ cją i inteligencją. Poprawiając kapelusz na wysoko upiętych włosach, czar­ nych i błyszczących niczym dopiero co rozłupany węgiel, na chwilę zatrzymała się myślami nad istotą czerni. Czerń jakby chętniej zdradzała przemijanie czasu. Można było być blon­ dynem do późnej starości, natomiast w czerń wkradała się siwizna i to ona w końcu zdobywała pole. Zanim posiwiał, Kapitan miał włosy równie czarne jak jego wnuk Gerard i jak ona w tej chwili. Z siwizną było mu zresztą bardzo do twarzy. Z zamyślenia wyrwał ją kamerdyner. Wszedł i odchrząk­ nął z szacunkiem, chcąc zwrócić na siebie jej uwagę. Znali się od dawna, gdyż w przeszłości wielokrotnie odwiedzała ten dom, a jednak na jego twarzy nigdy nie widziała nic in­ nego prócz powściągliwego szacunku. - Zapraszam do biblioteki, madame - rzekł, wskazując wyćwiczonym gestem na drzwi i lekko się skłaniając. Zwil­ żyła językiem wargi i zrobiła ten najtrudniejszy pierwszy krok. Gdy zrównała się z nim i ów obłok utworzony z woni fiołków, w którym od rana dziś chodziła, ogarnął go swoim zasięgiem, dodał tak cicho, że przypominało to daleki szelest liści: - Powodzenia, pani Slade. Następnie zaprowadził ją do biblioteki, gdzie ona i Kapi-

tan tak często grywali w karty o cukierki i inne łakocie. Gdy wygrywała, wieczór kończył się orgią obżarstwa, przepadała bowiem za słodyczami. Z Kapitanem było trochę inaczej. Za­ mieniał wygraną na whisky. Lubił sobie wypić, choć nigdy nie czynił tego za dnia. Dzień zarezerwowany był dla intere­ sów, tych zaś nie można było robić z przyćmionym umysłem. Gdy weszła, wszystkie twarze obróciły się ku niej. Zorien­ towała się, że zjawiła się jako ostatnia. Pełniący rolę gospodarza Gerard Schuyler wstał, podszedł do niej i wskazał jej miejsce. Miał minę tak obojętną, jakby zwracał się bardziej do rzeczy niż do człowieka. Nerwowe napięcie zdradzał jedynie skurcz w ką­ cikach ust. Zauważyła, że krzesło, które dla niej wybrał, stoi w pewnej odległości od innych. Uśmiechnęła się, gdyż wyob­ raziła sobie minę Kapitana, którego dusza w tej chwili zapewne obserwowała tę scenę. Promienny blask emanujący z jej twarzy pozwolił Gerardowi chociaż po części zrozumieć, dlaczego ta kobieta tak długo trzymała przy sobie jego dziadka, podczas gdy jej poprzedniczki następowały po sobie i znikały niczym w ka­ lejdoskopie. Tak, pani Torry Slade była perłą wśród ladacznic i każdy krzepki Amerykanin byłby dumny, mając ją w swoim łóżku! Wrócił na swoje miejsce w pierwszym rzędzie krzeseł. Otaczała go rodzina, która tylko tym różniła się od europej­ skich domów panujących, że jej dzieje dopiero się rozpoczy­ nały. Jeśli natomiast szło o blask bogactwa i nieodłączną od niego potęgę, to dorównywała tamtym. Pozycję tej rodziny zbudował jeden człowiek, dając w ten sposób początek dy­ nastii. Van Rensselaer, jeden z pomniejszych członków rodu, jakkolwiek jego nazwisko mocno zakorzenione było w histo-

rii Ameryki i Nowego Jorku, powstał zza ogromnego inkru­ stowanego biurka, zrobionego przed laty przez austriackiego rzemieślnika dla austriackiego księcia czy nawet cesarza, i powiódł wzrokiem po zgromadzeniu. Jeśli pomyślał, co bez wątpienia uczynił, że patrzy na zbiorowisko parweniuszy, których przodkowie, uwzględnia­ jąc w ich liczbie również samego Kapitana, jeszcze niedawno w trudzie uprawiali nędzne skrawki ziemi, to nie dał tego po sobie poznać. - Jak wszyscy wiemy - rzekł głosem człowieka, w któ­ rego żyłach płynęła błękitna krew, choćby ów błękit miał charakter specyficznie amerykański - zebraliśmy się tutaj w celu wysłuchania ostatniej woli świętej pamięci Ghysbre­ chta Gerhardta Schuylera, a każdy z tu obecnych przybył na jego wyraźne życzenie. I to właśnie pragnąłbym mocno pod­ kreślić, rozpraszając tym samym wszelkie wątpliwości. Nie ma w tym pokoju osoby, której nazwisko nie znajdowałoby się na liście sporządzonej własnoręcznie przez Kapitana. Zakasłał i posępnie spojrzał przed siebie. Gerard mógłby przysiąc, że wzrok van Rensselaera spoczywał w tej chwili na siedzącej za nim Torry Slade. Stary głupiec bawi się w kaznodzieję - pomyślał Gerard. Wskazuje czarną owcę, mi­ mo że nie jest władny jej stąd przepędzić. Albo może czerpie radość z chwili, gdy po latach dominacji Kapitana przypadła mu władza rozstrzygania, choćby pośrednio, o losach innych ludzi. I dlatego zamilkł, chcąc tym milczeniem jeszcze wzmóc niepokój i niepewność ewentualnych spadkobierców. Oni jednak, choć ciekawi swej przyszłości aż do bólu, sie­ dzieli na pozór spokojni, uważni i opanowani. Van Rensselaer zakasłał ponownie, po czym złamawszy

pieczęć, przystąpił do odczytywania testamentu, zatrzymując się nad fragmentami, które mogły być opacznie zrozumiane, i wyjaśniając co bardziej skomplikowane prawnicze terminy. Początek zapisu wzbudził ufność swą typowością. Były tam wyszczególnione stosunkowo niewielkie sumy, którymi zmarły wspomagał swych dawnych współpracowników, służbę oraz bliższych i dalszych przyjaciół. Lista tych osób zajmowała dwie pełne strony dokumentu. Doczytawszy do końca ten fragment, adwokat rzekł z nut­ ką ironii w głosie: - W ten sposób zamknęliśmy pierwszą część zapisu, któ­ ra dotyczy skromnego ułamka majątku Kapitana. Nim przej­ dę do odczytywania części drugiej, chciałbym zauważyć, że spisana ona została własnoręcznie przez testatora poza moją kancelarią prawną. Moją rolą było tylko udzielenie mu rady, by ujął swoje życzenia w sposób jasny i możliwie ścisły. Przechodzę tedy do odczytywania zapisu. „Rozporządzając swoim majątkiem, a czynię to w pełni władz umysłowych, stwierdzam, że pragnę pozostawić go w stanie nienaruszo­ nym i co za tym idzie, nie chcę dzielić go pomiędzy tych, z którymi nie łączę nadziei, że potrafiliby go pomnożyć. Stąd pomijam wszystkich członków mojej najbliższej rodziny, w tym mojego najstarszego syna Jorisa Schuylera, którego nie zostawiam wszak bez miski strawy, a to z uwagi na mi­ lionowy posag jego żony, córki starego Doddsa. Podobnie rzeczy się mają z moimi pozostałymi synami i córką Theo­ dorą. W zamian zamierzam wynagrodzić tych członków mo­ jej rodziny i przyjaciół, których pomysłowość, inteligencja i spryt dają gwarancję, że nie uszczuplą tego, co im przypad­ nie w udziale".