Tempie Hatton, opodal Brinkley, Yorkshire, 1839 r.
- Któregoś dnia, Eleanor Hatton, posuniesz się za daleko -
powiedziała z westchnieniem Laura Hatton do córki, usiłując
grzebieniem doprowadzić do porządku jej czarne włosy, bujne
i lśniące.
- Naprawdę, mamo, jeśli powtórzysz to jeszcze raz, w koń
cu się załamię - odparła ze złością Eleanor, obracając się na
krześle.
- Siedź spokojnie, dziecko. Wyglądasz jak strach na wróble.
Nikt by się nie domyślił, że masz już prawie osiemnaście lat.
- Wcale nie chcę mieć osiemnastu lat. Pewna jestem, że kie
dy już dojdę do tego wieku, dziadek zacznie czynić przygoto
wania, żeby wydać mnie za Stacy'ego, a przecież doskonale
wie, że ja nie chcę wyjść za mąż za niego ani w ogóle za nikogo.
- Myślałam, że Stacy Trent ci się podoba - westchnęła po
tulna, łagodna Laura, która z trudem akceptowała pewność sie
bie córki. Niekiedy zastanawiała się, czemu właśnie ją opatrz
ność obdarzyła tak niesfornym dzieckiem.
- Ależ tak, lubię go jak przyjaciela albo brata, ale nie jako
przyszłego męża. Poza tym, nie życzę sobie, żeby ktoś inny de
cydował za mnie w tej sprawie. Wiem, że ty sama wybrałaś so
bie męża.
Laura znowu westchnęła, ale nie zamierzała wyjawiać córce,
że popełniła życiowy błąd, ponieważ mąż nie dochowywał jej
wierności i trwonił rodzinny majątek.
- Wydaje mi się, Eleanor, że dziadek zbyt pochopnie posta-
nowił, żebyś uczyła się razem ze Stacym i Nedem, zanim udali
się oni na studia do Oksfordu.
Sir Hartley nie tylko wyznaczył im wspólnego nauczyciela,
który uczył ich łaciny i greki, lecz także kazał im kształcić się
w filozofii naturalnej, czyli naukach przyrodniczych, jak je za
częto nazywać, oraz w matematyce.
Eleanor była tak bystra i zdolna jak Stacy, przewyższając
jednocześnie swego starszego brata Neda, który w ogóle nie
cierpiał się uczyć. Dziadek mówił o niej z dumą, że jest niezwy
kle inteligentna, i mocno pragnął, żeby Ned, przyszły dziedzic,
był choć trochę do niej podobny.
Matka natomiast bolała nad tym, jak wykształcenie zmieniło
Eleanor. Często mawiała ze smutkiem, że uczyniło z niej chło
pca w stroju dziewczynki, przydając jej cech całkowicie nieko-
biecych, i że rozwinęło w niej skłonność do złośliwości. Zda
niem Laury Hatton dowodziło to, że dziewczęta nie powinny
uczyć się niczego więcej, jak tylko grać na pianinie, malować,
czytać, no i, oczywiście, jak właściwie zachowywać się w to
warzystwie. Zgłębienie zasad savoir-vivre'u wydawało się poza
możliwościami Eleanor.
Laura często żaliła się teściowi, a on odpowiadał niezmien
nie: „Nie życzę sobie, żeby Stacy ożenił się z głupią gąską".
Było to szczytne zamierzenie, ale Laura sądziła, że sir Hart
ley chyba nie pragnął, żeby Stacy ożenił się z kapryśnicą. Wes
tchnęła głęboko i niechcący szarpnęła grzebieniem włosy córki.
Eleanor odwróciła się z grymasem złości na twarzy.
- Siedź spokojnie! Tym sposobem nigdy nie będziesz wyglą
dać jak dziewczynki na ilustracji w poradniku „Księga piękności".
- I tak nigdy nie stanę się podobna do tych wdzięczących
się idiotek, choćbym dożyła stu lat - skrzywiła się Eleanor.
- Bez wątpienia, jeśli dożyjesz stu lat, pięknością nie bę
dziesz! Postaraj się być piękną w wieku lat siedemnastu. Tym
masz się teraz zająć. I pamiętaj, zejdź na podwieczorek. Przy
jechali państwo Lorimerowie ze swoimi przyjaciółmi.
Eleanor zignorowała ostatnią uwagę i wypadła z pokoju,
a następnie przeskakując po dwa stopnie, wbiegła na górę. Sto
jąc u szczytu schodów, wykrzyknęła:
- Zaraz wracam! Nie denerwuj się, mamo.
Weszła do swojej sypialni i wychyliwszy się przez okno, za
wołała do stojącego na dole jednego z chłopców stajennych,
który był towarzyszem jej dziecięcych zabaw.
- Nat! Nat! Przyniosłeś ją?
- Tak, panno Eleanor, może ją pani obejrzeć potem...
- Nie, chcę ją zobaczyć teraz. Poczekaj. Za chwileczkę będę
na dole.
Zbiegła ze schodów jeszcze szybciej, niż na nie wbiegła
i przez boczne drzwi wypadła na dziedziniec. Nat tulił zwierząt
ko, które popiskiwało pod jego kurtką.
Nat Swain, krępy młodzieniec, pochodził z rodziny, która
pracowała dla Hattonów od pokoleń. Choć starszy od Eleanor
o trzy lata, niewiele przewyższał ją wzrostem. Był za to barczy
sty i silny. On, Ned, Stacy i Eleanor wspólnie wybierali jaja
z ptasich gniazd i bawili się razem, i to do niedawna jeszcze,
jak równi sobie urodzeniem.
Potem jednak Ned i Stacy wyjechali do Oksfordu i znaleźli
się w świecie, do którego Nat nie miał dostępu. Ned, starszy pra
wie o cztery lata od Eleanor, stał się samodzielnym młodzień
cem i zamieszkał w mieście; Stacy, będący mniej więcej w tym
samym wieku, również wyrósł z dziecięcych zabaw.
Kiedy obaj chłopcy wyjechali, Eleanor zabroniono wchodzić
do stajni i spotykać się z Natem, a zakaz ten wydali jedno
cześnie i dziadek, który pełnił rolę jej opiekuna, i poczciwa, ale
nie mająca żadnego na nią wpływu matka. Dziewczynka udała,
że przyjęła to wiadomości, ale kiedy nikogo z nich nie było
w pobliżu, robiła to, na co miała ochotę. Całkowicie zlekcewa
żyła decyzję dziadka, że przyjaźń z Natem należy już do prze
szłości.
Nat pokazał jej swoją drogocenną zdobycz, którą była mała
łasiczka. Zachwycona Eleanor zapragnęła, żeby pozwolił zwie
rzątku swobodnie pobiegać.
- Ach, nie, panno Eleanor, to zbyt ryzykowne. Ona biega
tak szybko, że jej nie dogonimy.
- No, dobrze, to chociaż pozwól mi ją potrzymać.
Nat popatrzył niepewnie na Eleanor, uważał bowiem, że jest
bardzo dziecinna jak na swój wiek. On już spotykał się na wrzo
sowiskach z dziewczętami z miasteczka, marząc wtedy, że trzy
ma w ramionach Eleanor. W jego wyobraźni ich szare oczy na
bierały błękitnej głębi, a rude włosy stawały się czarne.
Zdawał sobie sprawę, że pożądać panny Eleanor to jakby
chcieć gwiazdki z nieba. Bywały jednak chwile, kiedy to pra
gnienie stawało się tak silne, że z trudem nad nim panował. Pa
miętał dobrze, iż sir Hart, jak wszyscy nazywali starszego pana,
zabronił im wspólnych zabaw, odkąd Stacy i Ned wyjechali na
studia, i że ich niedawny powrót niczego nie zmienił. Jeśli jed
nak panna Eleanor zamierzała ignorować zakaz swojego dziad
ka, chętnie na to przystawał.
Niezdolny odmówić jej czegokolwiek, podał Eleanor niespo
kojnie kręcące się zwierzątko. Ona zaś, nie zważając na odświęt
ne ubranie i świeżo ułożone włosy, tuliła łasiczkę, przemawiając
do niej czule, czym wprawiła Nata w zachwyt i zmieszanie. Na
tychmiast bowiem wyobraził sobie, jak by to było, gdyby Ele
anor do niego tak przemawiała.
Pieściła i głaskała małe stworzonko, podnosząc je do góry,
aż zwisło bezwładnie w jej rękach. Nagle łasiczka ukąsiła
dziewczynę boleśnie w palec, kładąc kres jej zachwytom.
Z okrzykiem bólu Eleanor rozluźniła uchwyt, wówczas zwie
rzątko wyśliznęło się z jej rąk i pobiegło w kierunku domu, za
nim ona i Nat zdołali je schwytać.
Pożądanie Nata, jakie czuł wobec Eleanor, ustąpiło miejsca
jeszcze silniejszemu pragnieniu, żeby złapać łasiczkę i nie
znaleźć się w tarapatach za to, że wciągnął dziewczynę w tę hi
storię.
Niestety, łasiczka była zwinniejsza od nich. Szybko ucieka
jąc, skręciła za róg domu, przez wysokie oszklone drzwi wpadła
do oranżerii, a potem wbiegła do salonu, gdzie Laura Hatton
podejmowała herbatą Lorimerów, Harshawów i kilku innych
przedstawicieli okolicznej szlachty.
Piski kobiet świadczyły dobitnie, że zwierzątko zakłóciło po
rządek przyjęcia.
Wśród tego zamieszania w drzwiach pojawiła się Laura. Od
razu spostrzegła córkę i Nata, oboje wyraźnie przerażonych fa
talnymi skutkami swego nieposłuszeństwa.
- Uciekaj, Nat, uciekaj! - zawołała Eleanor. - To wszystko
moja wina, nie twoja!
Było już jednak za późno. Zaledwie zdążył się odwrócić, kie
dy Laura odezwała się wyjątkowo surowym jak na nią głosem:
- Panno Hatton, czy to ty wpuściłaś to zwierzątko? Wstydź
się! Czy Nat Swain jest z tobą?
- Tak, mamo, ale to wszystko moja wina. Nie chciałam
przeszkadzać w przyjęciu, przepraszam.
- Przepraszasz! Oczywiście, masz za co przepraszać, panno
Hatton. Swain, lepiej zabierz czym prędzej tę łasiczkę. Potem
poinformuj sir Hartleya o swoim nieposłuszeństwie. Zgłoś się
do niego natychmiast, gdy tylko złapiesz to stworzenie. A ty,
panno Hatton, idź do swego pokoju, i to bezzwłocznie!
Matka rzadko okazywała taką stanowczość, widać było, że
tym razem nie da się ułagodzić.
Eleanor posłusznie, ze zwieszoną głową poszła w kierunku
schodów, gdzie spotkała Neda i Stacy'ego zwabionych hałasem.
- Tym razem, siostrzyczko, udało ci się narozrabiać - ode
zwał się Ned ze śmiechem.
Stacy potraktował sprawę poważniej.
- Eleanor, znowu wpędziłaś Nata w kłopoty! Wiesz prze
cież, co sir Hart powiedział ostatnim razem.
- Stacy, nie praw mi, proszę, kazań - odcięła się ostro
dziewczyna. - To było nieumyślne.
- Za co Natowi dostaną się baty - odparował Stacy. - Zre
sztą ciebie też ukarzą. Sir Hart nie będzie tym zachwycony.
Wiesz dobrze, że nie jesteś w porządku wobec Nata.
Stacy miał na myśli nie tylko ten ostatni wybryk, ale Eleanor
była zbyt niedojrzała, by rozumieć, że swoim zachowaniem wy
stawia Nata na pokuszenie.
- Nat sobie z tym poradzi - wtrącił beztrosko Ned, podob
nie nieświadomy jak Eleanor. - Lepiej idź do swojego pokoju,
Nell. Mama jest tym razem naprawdę zła.
Po godzinie do drzwi sypialni Eleanory zapukała pokojówka
i przekazała, że dziadek czeka na nią w swoim gabinecie. Teraz
dopiero dziewczyna zaczęła żałować swego nierozważnego po
stępowania. Była bliska płaczu.
Zszedłszy powoli po schodach, znalazła się w długiej galerii,
której ściany zdobiły obrazy. Przeszła obok olbrzymiego portre
tu, autorstwa Gainsborougha. Ogarniał ją lęk, ilekroć patrzyła
na wizerunek niesławnej pamięci przodka, gdyż sir Beauchamp
- wysoki i sztywny - wydawał się jej nadal groźny. Sir Hart,
jego syn, przypominał ojca z wyglądu, ale na tym kończyło się
podobieństwo. O dobroci serca sir Harta krążyły legendy. Jego
cnoty stały się przysłowiowe i dlatego mało kto się mu przeciw
stawiał, nawet w okresie, kiedy sir Hart zasiadał w Izbie Lor
dów w Liverpoolu.
Podziwu godne było przede wszystkim to, że sir Hart pozo
stawał zawsze wierny swoim zasadom, najpierw w trudnych la
tach młodości, kiedy musiał podporządkowywać się sir Beau¬
champowi, i później, gdy miał poważne problemy ze swymi
dwoma, nic niewartymi synami. Obaj zmarli młodo wskutek
rozwiązłego trybu życia.
Eleanor pomyślała, że niełatwo było radzić sobie z kimś ta
kim jak jej ojciec, i po raz pierwszy poczuła się winna za swe
bezmyślne zachowanie. Zastanawiała się w duchu, jak postąpił
by wobec niej sir Beauchamp. Jej cioteczna babka Almeria, je
dyna córka sir Beauchampa, powiedziała kiedyś matce Eleanor,
że nie umiał on darować nikomu niedorzecznego postępku. Do
dała jeszcze, że nie spotkała nigdy człowieka o tak zimnym ser
cu. Eleanor uznała w duchu, że cioteczna babka przypomina sir
Beauchampa, choć jest trochę od niego milsza.
Zanim Eleanor dotarła do drzwi gabinetu sir Harta, była bo
gatsza o nowe przemyślenia. Doszła do wniosku, że Ned musi
budzić w pradziadku wielkie niezadowolenie. Brat, przemiły,
a zarazem beztroski, nie przejmował się zbytnio konsekwencja
mi swych nierozważnych wybryków i pod tym względem przy
pominał nieżyjącego ojca.
Co gorsza, i ona szła w ślady ojca i Neda, a to zupełnie nie
było wskazane. Zrozumiała wreszcie, że jej bezmyślne zacho
wanie może zaważyć na życiu Nata. Te konstatacje nieodwołal
nie odmieniły jej dotychczasowy porządek rzeczy.
Kiedy weszła do gabinetu, sir Hart stał przy oknie i patrzył
na wrzosowiska, których widok szczególnie lubił. Mimo swych
siedemdziesięciu paru lat był nadal przystojnym mężczyzną,
niemal tak prostym i wysokim jak w młodości.
- Usiądź, Eleanor.
Zajęła krzesło z wysokim oparciem, stojące przy biurku.
Splotła dłonie i spuściła głowę. Sir Hart pomyślał, że sprawia
wrażenie pokornej, bo pewnie pierwszy raz zastanowiła się nad
swoim zachowaniem i być może sama sobie zadała pytanie, dla
czego tak nierozsądnie postąpiła. Widać było wyraźnie, że wsty
dzi się bardziej, niż tego należało oczekiwać. Uznał to za dobry
znak.
- Nieczęsto wydaję ci jakieś polecenia, Eleanor - zaczął bez
żadnych wstępów - ale jedno z nich dotyczyło młodego Swai¬
na. Dlaczego byłaś nieposłuszna?
Powiedział to tak łagodnym głosem, że łzy napłynęły jej na
tychmiast do oczu.
- Nie wiem, dziadku. Pomyślałam, że to niemiłe z twojej
strony zabraniać mi zabawy z Natem, kiedy po wyjeździe Neda
i Stacy'ego zostałam sama.
- A jak myślisz, dlaczego wydałem taki zakaz?
Wprawdzie głos sir Harta brzmiał nadal łagodnie, ale wyczu
wało się w nim nutkę surowości.
Eleanor, najwidoczniej walcząc ze sobą, zacisnęła ręce i od
rzekła:
- Pewnie dlatego, żebym nie robiła takich głupstw jak dziś
z łasiczką. To nie było zamierzone, dziadku, i Nat nie jest wi
nien. Proszę cię, nie karz go za to.
- Zdarzenie z tym zwierzątkiem niepotrzebnie wywołało
zamieszanie. Nie chodzi tu jednak o winę, ale o symptomy. Od
powiedz, proszę, na moje pytanie.
Eleanor, z oczyma pełnymi łez, wyszeptała:
- Chyba dlatego, że jestem już za dorosła, by psocić jak
dziecko...
- Masz rację, gorsze jednakże jest to, że postępujesz niewła
ściwie wobec młodego Swaina. On nie jest z twojej sfery. To,
co było niewinne i uchodziło, kiedy byliście dziećmi, przestało
być takim, gdy staliście się starsi.
Sir Hart przerwał. Pojął, że wnuczka nie zdawała sobie zu
pełnie sprawy, czym dla tego młodzieńca jest jej towarzystwo
teraz, kiedy wyrastała na piękną młodą kobietę. Poza tym po
winna zrozumieć, że młody Swain musi ponieść karę.
- Nie zostawiłaś mi wyboru i muszę polecić Hargreavesowi,
by wychłostał Nata, który otrzymał wyraźne polecenie, by się
z tobą nie spotykał, odkąd Ned i Stacy przestali brać udział we
wspólnych zabawach. Okazał nieposłuszeństwo, musi więc po
nieść karę, podobnie jak i ty. Jak mam cię ukarać, wnuczko?
- W czasach mojej babci chłostano także nieposłuszne
dziewczynki - odpowiedziała ze spokojem Eleanor, blada jak
płótno.
- To prawda, lecz dziś się już tak nie robi i nie sądzę, żeby
to było konieczne. Wierzę, że zrozumiałaś swój błąd i że wy
niknął on z młodzieńczej bezmyślności. Podjąłem decyzję, któ
ra jest dla ciebie zarazem i surowsza, i łagodniejsza. Zamierzam
wysłać cię do twojej ciotecznej babki Almerii Stanton, do Lon
dynu, i to bez twojej matki. Widzę, że ona nie radzi sobie z tobą.
Almeria nauczy cię, jak być młodą damą, i wdroży do stosow
nego dla ciebie stylu życia. Jest surowa, ale dobra. Zorganizuje
ci twój pierwszy wieczór i przygotuje do poślubienia młodego
Stacy'ego, co, jak wiesz, jest moim największym pragnieniem.
Stacy jest dobrym i spokojnym młodzieńcem, a takiego właśnie
potrzebujesz na męża. Jesteś inteligentna, Eleanor, ale często
używasz swej inteligencji w nie najlepszy sposób. Pomijając to
głupstwo, które popełniliście z młodym Swainem, masz prze
cież dobry charakter. Nie chciałbym, żebyś poszła w ślady
Neda.
Eleanor rozszlochała się na dobre.
- Dziadku, nie chcę mieszkać w Londynie. Zawsze się tam
źle czułam. Pozwól mi tu zostać. Obiecuję, że będę posłuszna.
- Nie, Eleanor. I tak wcześniej czy później musiałabyś stąd
wyjechać, z matką lub bez. Wyjeżdżasz wcześniej, niż plano
wałem. Rozmawiałem już z twoją matką. Jej też się to nie po
doba, ale już dawno straciła kontrolę nad wami dwojgiem, tobą
i Nedem. Przykro mi, ale wszyscy musimy płacić za nasze nie
powodzenia i grzechy.
Decyzja została podjęta. Dalsze próby nie miały sensu, zre
sztą byłoby to poniżej godności Eleanor. Sir Hart miał dobre
serce, był miły i serdeczny, ale gdy już raz coś postanowił, nie
zmieniał zdania.
- Możesz odejść, wnuczko. Przygotuj się do jutrzejszego
wyjazdu.
Eleanor wstała i skierowała się do wyjścia. W drzwiach odwró
ciła się i spojrzała na dziadka. Była blada, ale już nie płakała.
- Obiecuję, że będę posłuszna. Nie pragnę być doskonałą
damą, gardzę takimi, zostanę jednak damą dla ciebie, dziadku.
- I dla swojego dobra, Eleanor. Dla swojego także.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Londyn, 1841 r.: Wielki świat i półświatek
Alan Dilhorne, „osobistość z Australii", jak go później na
zywali niektórzy lokaje, stał w holu Haymarket Theatre w Lon
dynie, do którego przyjechał dwa dni temu.
Zamieszkał w hotelu „Brown's". Zmęczony długą podróżą
z Sydney, poszedł natychmiast do łóżka. Po przespaniu całego
dnia odzyskał całkowicie siły i ochotę, by poznać kraj, z które
go wygnano jego ojca. Rozglądał się z zainteresowaniem po
otaczającym go eleganckim tłumie, nie przejmując się zdziwio
nymi spojrzeniami, jakimi obrzucano jego ubiór, stosowny
w Sydney, ale najwyraźniej nieodpowiedni w Londynie.
Alana mało obchodziła ludzka ciekawość. Jego pewność sie
bie, wspomagana wspaniałą sylwetką i przystojną twarzą, była
niezachwiana. Umocniły go w niej także rady udzielone przez
przebiegłego i wymagającego ojca.
„Pracuj z całych sił i baw się na całego" - brzmiała jego
maksyma, którą Alan chętnie stosował. Przyjechał do Londynu,
by załatwić pewną rodzinną sprawę, i zanosiło się na to, że spę
dzi pracowicie czas w starym kraju. Nie zamierzał jednak do
puścić do tego, żeby przeszkodziło mu to cieszyć się w pełni
życiem.
W drodze do teatru poznał dzielnicę półświatka, na pewno
większą i hałaśliwszą niż podobna w Sydney.
Poczuwszy, że ktoś uderza go w ramię, odwrócił się i zoba
czył roześmianego mężczyznę w jego wieku, modnie ubranego,
z lekka już na rauszu.
- Ned! Co ty, u diabła, robisz tu tak wcześnie i w dodatku
w tym okropnym stroju?
- Właśnie - przytaknął jego towarzysz. - To zupełnie do
ciebie niepodobne. Zabawny ten twój strój!
- Ned? - odrzekł powoli Alan. - Ja nie jestem Ned.
Grupka młodych dżentelmenów stojących przed nim była
najwyraźniej zaskoczona.
- Daj spokój, Ned. Przestań z nas kpić. Coś ty dziś wymyślił?
- Nie kpię z panów - odpowiedział stanowczym tonem
Alan. - Jestem Alan Dilhorne, z Sydney, z Nowej Południowej
Walii. Nie znam żadnego Neda.
Słysząc teraz wyraźniej jego australijski akcent, otworzyli
szerzej oczy ze zdziwienia.
- Mój Boże, rzeczywiście nie jest pan Nedem - odrzekł ten,
który go pierwszy zaczepił.
- Szerszy jest w ramionach - zauważył jeden z młodzień
ców, podtrzymywany przez swych przyjaciół. - Bez wątpienia
różni się od Neda. Ned jest bardziej łagodny.
Pozostali skinęli potakująco głowami, czym rozbawili Alana.
Ten, który go pierwszy zagadnął, wyciągnął rękę i rzekł:
- No cóż, nazywam się Frank Gresham, a pan jest tak po
dobny do Neda, że każdy by się pomylił. Wziąłbym pana za
niego nawet w słoneczny dzień.
Alanowi spodobał się młodzieniec, którego uznał za młod
szego, niż był w istocie - on sam natomiast wyglądał poważnie
jak na swoje lata.
- Chciałbym poznać Neda. Kto to jest?
- Ned Hatton. Jeszcze się nie zjawił. Zawsze się spóźnia.
Mam propozycję, panie Dilhorne, spotkajmy się w holu w cza
sie pierwszej przerwy i wtedy pozna go pan. Jeśli przedstawie
nie okaże się cholernie nudne, czego właściwie jestem pewien,
to spędzimy resztę wieczoru razem.
Większość z nich wyglądała tak, jakby sporą część tego wie
czoru miała już za sobą.
- Kupił pan, jak przypuszczam, ten szokujący kapelusz
i surdut w Australii? - zapytał na wpół pijany towarzysz Franka
Greshama, przedstawiony jako Bob Manners. - Nie zaszkodzi
łoby, żeby Ned zaprowadził pana do swojego krawca. Nie bę
dzie chciał przecież, żeby ktoś z jego twarzą chodził w takim
ubraniu!
- Wstydź się, Bob - zwrócił mu dobrodusznie uwagę Gre
sham. - Pan nie jest winien, że przyjechał stąd, skąd pochodzi.
- Następnie położywszy rękę na ramieniu Alana, którego naj
wyraźniej zaadoptował jako „swojego chłopa", choćby tylko
z powodu jego niezwykłego podobieństwa do Neda, dodał: -
Niech pan sobie zafunduje kielicha przed rozpoczęciem spekta
klu, Dilhorne, dziewczęta lepiej wyglądają, kiedy człowiek coś
sobie łyknie.
Wprawdzie dzwoniono już na znak rozpoczęcia przedsta
wienia, ale Gresham i jego towarzystwo zupełnie się tym nie
przejmowali. Barman, który najwidoczniej dobrze go znał, za
pytał:
- Co pan dziś pije, milordzie?
To znaczy, pomyślał Alan, że Frank, który go zaczepił, jest
lordem, a Ned, wciąż nieobecny, jego przyjacielem. Hol sto
pniowo pustoszał, lecz nowi znajomi Alana jeszcze jakiś czas
siedzieli w barze, zanim zdecydowali, że są już gotowi do obej
rzenia przedstawienia.
Alan odszukał swoje miejsce, jak mógł najciszej, żeby nie
przeszkadzać innym w loży. Frank i jego kompani, nie całkiem
już trzeźwi, nie byli aż tak uważający. Weszli do swej loży z ha
łasem, a na syki uciszającej ich publiczności odpowiedzieli po
syłaniem jej całusów. Bob Manners wylał zawartość butelki
z szampanem na głowy widzów siedzących niżej.
Alan rozejrzał się po odświętnie ubranym audytorium, spo
dziewając się, że tamci zostaną wyrzuceni, ale birbanci
najwyraźniej byli dobrze znani na poły rozbawionym, a na poły
poirytowanym ludziom zajmującym jego lożę.
- To znowu paczka Greshama - rzekł tęgi mężczyzna do
swej równie pulchnej żony.
- To oburzające - zauważyła. - Powinno się ich wyrzucić
albo w ogóle nie wpuszczać.
- Właściciel nie może wyrzucić Greshama, to ważna figura.
Spektakl podobał się Alanowi, choć nie przykuł całkowicie
jego uwagi. Podświadomie wracał myślami do niedawnego
spotkania w holu i kiedy tylko kurtyna opadła po pierwszym
akcie, szybko zszedł na dół, by poznać Neda, do którego miał
być łudząco podobny.
Towarzysze Greshama, którzy nieco uspokoili się po hałaśli
wym wejściu na salę, ponownie przeszkodzili publiczności,
opuszczając widownię przed zakończeniem pierwszego aktu.
Kiedy Alan wszedł do baru, już tęgo popijali. Powitały go grom
kie okrzyki i Alan domyślił się, że jego nowi znajomi zdążyli
się znudzić i potrzebowali świeżej rozrywki, której on miał im
dostarczyć.
Nie przeszkadzało mu to wcale, bo kto wie, czym skończy
się ta przygoda?
- To jest „Nie-Ned", Australijczyk - obwieścił głośno Gre
sham. - Ned, to twój sobowtór - dodał i uderzył po ramieniu
wysokiego mężczyznę stojącego obok niego.
Ned Hatton odwrócił się i, jak opowiadał potem, przeżył pra
wdziwy szok. Zdołał tylko wykrzyknąć:
- Na Boga! Pan ukradł moją twarz!
Alan, rozbawiony i jednocześnie zaskoczony widokiem
własnej twarzy, którą ujrzał, nie patrząc przecież do lusterka,
odrzekł:
- Równie dobrze mógłbym i ja stwierdzić, że to pan ukradł
moją twarz.
- Ale nie głos - wtrącił Manners - ani ubranie. Macie nie
mal ten sam wzrost - dodał.
- Nazywam się Alan Dilhorne, przyjechałem z Australii,
z Nowej Południowej Walii - przedstawił się Alan, wyciągając
na powitanie dłoń do Neda, tak niezwykle do niego podobnego.
Manners nie mylił się, Neda rzeczywiście cechowała delikat
ność.
Ned, zafascynowany, potrząsnął podaną mu dłonią.
- Rzeczywiście, panie Dilhorne, potrzeba panu dobrego
krawca.
- I dobrego fryzjera - ocenił Gresham krytycznie. - Aczkol
wiek nic nie dorówna jaskrawej barwie twoich włosów, Ned.
Słowa te wywołały ogólny śmiech. Alana coraz bardziej ba
wiło ich obsesyjne zainteresowanie jego strojem i wyglądem.
Rozległ się dzwonek zapowiadający następny akt. Żaden
z jego nowych znajomych nie zwrócił na to najmniejszej uwagi.
Alan zastanawiał się, czy ma wrócić sam do loży, czy zostać
z tą przypadkowo poznaną grupą dżentelmenów i arystokratów,
do których w innych okolicznościach nie miałby dostępu.
Ostatecznie został z nimi, zaciekawiony osobą swego so
bowtóra.
- No dobra, chłopcy, dość tego - rzekł Gresham. - Choler
nie nudne przedstawienie i taka sama publika. Niech pan je so
bie daruje, Dilhorne, i idzie z nami. Sprawdźmy, czy potrafi pan
pić lepiej niż Ned. Patrząc na pana, założę się, że tak. - Klepnął
protestującego Neda po ramieniu i mówił dalej: - Nie obrażaj
się, wiesz dobrze, że masz słabszą głowę od obecnego tu Man¬
nersa, a to już o czymś świadczy! - W tym momencie chwycił
cylinder, który Ned zdążył włożyć na głowę, i wyrzucił go na
ulicę, wołając: - Ostatni płaci za wszystkich! Pierwszy stawia
Dilhorne'owi drinka!
Rozbawione towarzystwo opuściło teatr i wyszło na ulicę,
by poszukać innej rozrywki.
Kilka godzin później Alan stwierdził, że lepiej znosi trunki
niż pozostali, łącznie z Nedem, w czym nie było nic zaskakują
cego, ponieważ cały czas pilnował się, by nie przekroczyć mia
ry, stosując fortele, których nauczył go ojciec.
Odwiedziwszy kilka barów, zaczęli się sprzeczać, czy iść lub
nie do „Coal Hole", w końcu wdali się w bójkę z jakimiś osił
kami pilnującymi wejścia do domu gry w pobliżu Haymarket
Theatre. Kiedy Ned wyraził ochotę pójścia do Rosie, Gresham
zaoponował, że jest tam ostatnio nudno. Alan musiał interwe
niować, żeby nie doszło do kolejnej bijatyki, tym razem między
dwiema frakcjami, na które rozpadło się towarzystwo.
Jego propozycja, żeby się rozdzielili i spotkali razem innego
wieczora, została radośnie przyjęta. Oznajmił jednocześnie, że
zamierza towarzyszyć Nedowi.
- Muszę pilnować mojej twarzy - zażartował.
Większa część towarzystwa pod przewodem Greshama po
szła, zataczając się, żeby skończyć pijatykę Bóg jeden wie
gdzie. Ned i jakiś jego znajomy, którego nazwiska Alan nie po
znał, udali się do Rosie, między innymi i dlatego, że jej lokal
znajdował się niedaleko. Nie trzeba więc było wynajmować po
wozu.
Lokal Rosie, dom gry i zarazem dom schadzek, bardzo przy
pominał te działające w Sydney, choć był większy i lepiej wy
posażony. Tego rodzaju lokale niekiedy nazywano srebrnymi
spelunkami dla odróżnienia ich od bardziej wykwintnych, które
preferował Gresham i reszta jego kompanii. Ned jednak wolał
lżejszą atmosferę mniejszych lokalików, poza tym tutaj rzadko
zdarzały się kontrole władz miasta.
W dość obszernej sali gier w jednym końcu stały stoliki
do gry w karty, a w drugim stoły, przy których można było
zjeść obiad lub kolację. Jedzenie podawano tu wyśmienite, łą
cznie z ostrygami, homarami, pieczonym drobiem, dziczyzną
i łososiem. Serwowano też przeróżne trunki: porto, sherry,
lekkie i ciężkie wina, które stały na stołach w butelkach lub ka
rafkach.
Alan, który zdążył zgłodnieć, zasiadł ochoczo do jedzenia
i uznał, że jest doskonałe. Unikał alkoholu i wypił tylko jeden
kieliszek lekkiego wina, wylewając resztę do doniczki z palmą,
pomny roztropnej rady Patriarchy, jak nazywano w rodzinie je
go ojca.
Ponieważ nie lubił płatnego seksu, idąc za inną jeszcze radą
ojca, odmówił z uśmiechem, gdy Ned zaproponował mu, żeby
wybrał sobie którąś z dziewcząt i udał się z nią na górę.
- Jestem zmęczony - odrzekł - zbyt zmęczony na zabawy
w łóżku. Wolę zasiąść do kart albo poprzyglądać się, jak grają
inni.
- Jak pan chce! - przystał uprzejmie Ned. Alan zdążył za
uważyć, że Ned na ogół zgadzał się z rozmówcą, co świadczyło
o jego słabości, ale zarazem było przekornym sposobem obro
ny, gdyż nikt nie traktował go poważnie.
- Gra w karty jest dobra - mówił dalej Ned. - Dziewczęta
są jednakże lepsze. Zawsze więcej szczęścia miałem z dziew
czętami, rzadziej w kartach. Niech pan na mnie nie czeka, Dil
horne. Zobaczymy się jutro po południu w Stanton House. -
Wcześniej zaprosił już Alana, by złożył wizytę jemu i jego cio
tecznej babce Almerii, u której mieszkał w czasie pobytu
w Londynie.
Odszedł, obejmując Madame, śliczną dziewczynę, która po
wiodła go na górę. Alan został z mocno zamroczonym kompa
nem Neda, który siedział rozwalony na kanapce blisko stolików
do gry. Alan rozsiadł się wygodnie w głębokim fotelu, skąd miał
doskonały widok na całą salę. Nieco senny, w pewnym momen
cie ujrzał dwóch dobrze ubranych mężczyzn, którzy dopiero co
weszli. Jeden z nich klepnął go leniwie po ramieniu i wymam
rotał:
- Dobry wieczór, Ned.
Alan nie wyprowadził go z błędu. Bez trudu rozpoznał, że
obaj byli pod dobrą datą, a kiedy usiedli przy stoliku obok nie
go, tęższy i hałaśliwszy z nich zaczął drwiąco opowiadać dru
giemu o jakimś gościu, który miał przyjść do jego biura nastę
pnego ranka.
- Raczej dziś rano. - Jego rozmówca widać doszedł do sta-
nu, kiedy pijacy stają się dokładni w słowach. - Przyjechał
z Nowej Południowej Walii, jeśli dobrze zrozumiałem, czy tak,
Johnstone?
Johnstone roześmiał się głośno.
- Właśnie. Nie dość, że muszę zarabiać na życie, to jeszcze
oczekują ode mnie, że będę nadskakiwał bandzie kolonialnych
dzikusów, którzy założyli przedsiębiorstwo w Londynie, a teraz
przysyłają swojego szczeniaka, żeby nas pouczał, jak mamy
pracować. Przypuszczam, że jego ojczulek opuścił kraj w kaj
danach. Co za towarzystwo!
- A kiedy spodziewasz się synalka?
- Przysłał mi bilecik informujący, że będę miał zaszczyt po
znać go o dziesiątej rano. Zaszczyt go poznać! O dziesiątej ra
no! Nie przyjmuję tego do wiadomości. Synalek będzie musiał
trochę poczekać. To on zaproponował godzinę, nie ja. Zaszczyt
go poznać, też mi coś!
Parsknął znowu śmiechem, pryskając śliną.
- Panicz Alan Dilhorne musi być pewny siebie!
Alan od początku wiedział, o kim mówi Johnstone, a to
ostatnie zdanie tylko go utwierdziło. Jako nieodrodny syn swe
go przebiegłego ojca niczym się jednak nie zdradził. Johnstone
podniósł się, spojrzał na niego i rzekł:
- Zagramy małą partyjkę, Ned?
Alan skinął głową potakująco. Pomyślał, że będzie musiał
się odezwać. To on, a nie jego starszy bliźniak, Thomas, odzie
dziczył po ojcu zdolność do naśladowania innych. Spróbował
odtworzyć w pamięci głos Neda - lekki i beztroski, trochę wy
ższy w tonie niż jego własny, z typowym dla wyższych angiel
skich sfer przeciąganiem głosek. Uznał, że da sobie z tym radę.
Wcielenie się w Neda będzie trochę trudniejszą sztuczką od tych
odgrywanych w domu, ale też dostarczy mu nowego rodzaju
rozrywki.
Świadom, że musi uważać na wymowę, doszedł do wniosku,
że powinien sprawiać wrażenie trochę pijanego. Johnstone i je-
go towarzysz zaprosili jeszcze jednego mężczyznę, zasiedli
więc w dwie pary do gry w pikietę - Johnstone przeciw Alano
wi, jego kompan przeciw nieznajomemu. Alan modlił się w du
chu, żeby nie pojawił się nagle Ned. Wprawdzie uprzedzał, że
nieprędko wyjdzie, ale dla Alana było już pewnikiem, że na sło
wach Neda nie można polegać, gdyż mówi to, co mu się w danej
chwili podoba.
Bardzo szybko okazało się, że Johnstone traktował Neda ja
ko naiwniaka łatwego do oskubania. Założył z góry, że Ned jest
pijany i zarazem nieuważny, odnosił się więc do niego z lekko
wyczuwaną pogardą. No cóż, czekała go niespodzianka. Alan
zaczął od przewrócenia swego kieliszka wina i upuszczenia
kart. Zbierając na czworakach karty z podłogi, wymamrotał:
- Piekielne karty.
Słyszał śmiech Johnstone'a i jego znajomych, Lloyda oraz
Frasera i nadal odgrywał przed nimi niezdarę, za jakiego mieli
kapryśnego Neda Hattona. Wszyscy trzej najwyraźniej uważali
go nieledwie za głupca. Lloyd mrugnął nawet do Johnstone'a,
kiedy Alan ponownie upuścił karty.
Po dwóch godzinach jednak całą trójkę ogarnął niepokój.
Głupi Ned Hatton miał jakieś diabelne szczęście, szło mu
w grze doskonale, zdecydowanie wygrywał, mimo iż stale coś
mamrotał i pojękiwał, upuszczał karty, a raz nawet strącił na
podłogę wszystkie karty swoich partnerów.
- Ależ ze mnie niezdara - powiedział z pijackim, rozbraja
jącym uśmiechem, wynurzając się spod stolika, po czym znowu
zaczął ich ogrywać. W ostatnim rozdaniu, zanim kompletnie
pogrążył Johnstone'a, wykazał się prawdziwym mistrzostwem.
- Na Boga, Ned, ależ dziś idzie ci karta! -wykrzyknął John
stone, nie mogąc uwierzyć, że to dzięki umiejętności tamtego,
a nie przypadkowi został ograny.
- Głupi mają szczęście - wybełkotał Alan i drżącymi ręka
mi zbierał kolejne kwity dłużne Johnstone'a. Nauki pobrane od
ojca i jego własne zdolności matematyczne oraz lata pracy
w dziale pożyczek w przedsiębiorstwie ojca dawały mu prze
wagę nad większością karciarzy, nawet tak sprytnych jak John
stone, który najwyraźniej nie nawykł do przegrywania.
Wraz z mijającymi godzinami Alan zaczął się obawiać, że
Johnstone i jego towarzysze okażą się na tyle inteligentni, że
dojdą do wniosku, iż coś dziwnego dzieje się tego wieczora
z Nedem Hattonem. Kiedy więc już nad samym ranem Lloyd
wygrał w kolejnym rozdaniu, Alan oznajmił, że jest zbyt zmę
czony, aby dalej grać. Ponieważ Johnstone miał już też dość,
postanowili zakończyć grę.
Alan, całkowicie trzeźwy i przytomny, przezornie odczekał
dobrą chwilę po wyjściu Johnstone'a i jego kompanów, zanim
sam opuścił lokal Rosie. Znajdował się w Haymarket, tętniącym
życiem, pełnym świateł i wrzawy półświatku, przed którym
przestrzegał go ojciec. Zbieg okoliczności i przedziwne podo
bieństwo do Neda Hattona sprowadziły go tutaj, dając mu za
razem niecodzienną szansę.
Uśmiechał się do siebie przez całą drogę do hotelu
„Brown's". Cieszył się, że nie tylko będzie lepiej przygotowany
na ranne spotkanie z Johnstone'em, lecz także wyobrażał sobie
z pewną satysfakcją minę tego człowieka, gdy ktoś z twarzą Ne
da Hattona wejdzie do londyńskiego biura „Dilhorne i Syno
wie".
Po południu natomiast czekała go wizyta w Stanton House
na Piccadilly. Zapowiadał się rzeczywiście interesujący dzień,
choć może nie tak zaskakujący jak ten, który minął.
- Wcześnie dzisiaj wstałeś - przywitała Eleanor Hatton zie
wającego Neda, który zszedł na śniadanie jeszcze przed połud
niem, jak na jego zwyczaje o porze niezwykłej.
Patrzył na nią przez dłuższą chwilę i odrzekł bez związku:
- Wciąż nie mogę się przyzwyczaić, że tak bardzo się zmie
niłaś.
Eleanor uśmiechnęła się melancholijnie. Pamiętała, kiedy
Ned po raz pierwszy od czasu jej przybycia do ciotecznej babki
Almerii złożył im wizytę w Stanton House. Minęły zaledwie
trzy miesiące, odkąd opuściła Yorkshire i, jak oceniła to po la
tach, były to najdłuższe trzy miesiące w jej życiu.
Najpierw walczyła i opierała się, nie chcąc, by zmieniono ją
w elegancką damę. Nie cierpiała Londynu i tęskniła za beztro
skim życiem na wsi. Najgorsze było to, że kazano jej zapomnieć
o wszelkiej nauce poza tym, co konieczne dla edukacji dam
z wyższych sfer.
W końcu postawiła ciotecznej babce ultimatum:
- Jeśli pozwolisz mi spędzać kilka godzin w tygodniu
z Charlesem i jego nauczycielem panem Dudleyem, to ja przy
swoję sobie cechy i talenty prawdziwie wytwornej młodej lady.
Inaczej... - Urwała, wzruszając ramionami.
Almeria skapitulowała w obliczu woli tak silnej jak jej
własna.
- Zgoda - odrzekła, rozbawiona zadziornością Eleanor.
Dziewczynę charakteryzowała niezwykła chęć do nauki i niety
powy sposób bycia, obie cechy absolutnie nie pasujące do wi
zerunku damy, jaką miała zostać w przyszłości.
Charles był wnukiem lady Stanton, energicznym dwunasto
latkiem, powierzonym opiece babki. Ojciec Charlesa odbywał
służbę wojskową w Indiach.
Nauczyciel, sumienny młody człowiek, chętnie zgodził się
uczyć także Eleanor, kiedy przekonał się, że jej zainteresowanie
nauką jest szczere. Wbrew swej woli zakochał się w tej inteli
gentnej dziewczynie, chociaż nie mógł liczyć na wzajemność.
Eleanor dotrzymała przyrzeczenia. Ned, który ponownie zo
baczył siostrę po prawie dwóch latach, z trudem ją rozpoznał.
Weszła do pokoju, kiedy czytał „Morning Post", ściągnęła rę
kawiczki, zdjęła kapelusz, odsłaniając modnie uczesane włosy
i uśmiechnęła się do brata w chłodny, bezosobowy sposób, ja
kiego nauczyła się od swej ciotecznej babki.
- Ned, jak miło cię widzieć - powiedziała cicho, z wdzię-
kiem podając mu dwa palce i nadstawiając policzek do pocało
wania.
Neda opanował podziw, a zarazem zgroza. Gdzie się podzia
ła trzpiotka Nell?
- Mój Boże, siostrzyczko, co oni z tobą zrobili?
- Jestem teraz damą, Ned. Miałam już swój wieczór i dwie
propozycje małżeństwa. Obie nie do przyjęcia, spieszę dodać.
Stara się o mnie także pewien markiz. Nic do niego nie czuję,
a w dodatku jest stary jak świat.
Almeria z aprobatą obserwowała swoją zmienioną pod
opieczną.
- Bardzo dobrze, moja droga, choć uwaga o markizie wy
daje się zbędna.
- Bardzo dobrze?! - wykrzyknął pogardliwie Ned. - Jak są
dzicie, co powie na to Stacy? - Drwiącym gestem wskazał na
Eleanor. - Myślałem, że przynajmniej ty masz trochę rozsąd
ku. Nigdy nie przypuszczałem, Nell, że pozwolisz się tak wy
tresować.
- Eleanor - odrzekła automatycznie i z lekka zarumienio
na odsunęła się od niego. - Czasy Nell już minęły. Sir Hart
miał rację. Moje zachowanie pozostawiało wiele do życzenia.
A teraz muszę cię opuścić i przebrać się na wieczór u lady Lyt¬
telton.
- Chyba jednak coś zostało z dawnej Nell - rzekł z nadzieją
w głosie Ned.
Mylił się. Wprawdzie wróciła dawna zażyłość, ale ta Nell,
która kiedyś płatała figle z Nedem, Natem i Stacym, odeszła na
zawsze.
Teraz, siedząc naprzeciw siostry, popijając kawę i ściskając
głowę bolącą po wczorajszej hulance, zapytał:
- Czy będziesz dziś po południu w domu, Eleanor?
- Do wpół do piątej mam zajęcia z Charlesem i jego na
uczycielem, a potem jestem wolna - odpowiedziała, podnosząc
wzrok znad filiżanki. - Dlaczego pytasz?
- Zaprosiłem na tę porę pewnego Australijczyka, którego
wczoraj poznałem. Obiecałem mu, że pójdziemy razem do Cre
morne Gardens. Pomyślałem, że mogłabyś go także poznać, za
nim wyjdziemy.
Ned nie przyznał się, oczywiście, że zamierzał wyciąć sio
strze kawał, kiedy zjawi się Alan. Taka się z niej zrobiła zaro
zumiała dama, że sobie na to zasłużyła.
- Australijczyk? - indagowała zaniepokojona Almeria Stan
ton. - Czy on jest dżentelmenem, Nedzie?
- Na tyle, na ile ja nim jestem - odrzekł Ned zagadkowo.
- Wiem, że to niewiele znaczy. Myślę jednakże, że się wam spo
doba.
Mówiąc to, uśmiechnął się do siebie i patrzył, jak wdzięcznie
Nell wstawała od stołu. Wraz z cioteczną babką wybierały się
przed południem na zakupy na Bond Street. Było to zajęcie, któ
rym dawniej Nell, wesoły kompan Neda, z pewnością by po
gardziła.
Ned pomyślał, że nie ma to żadnego znaczenia, i aż zachłys
nął się kawą, gdy wyobraził sobie wstrząs, jakiego dozna siostra
na widok Dilhorne'a. Zastanawiał się leniwie, co też robi jego
nowy znajomy w tak piękny i słoneczny letni ranek.
Alan odczuwał zadowolenie na myśl, że sprawi panu John¬
stone'owi niemiłą niespodziankę. Wstał wcześnie, zjadł obfite
śniadanie i zjawił się w londyńskim biurze firmy „Dilhorne
i Synowie" punktualnie o dziesiątej. Biuro mieściło się w City,
na samym końcu jednej z brudnych ulic. O niczym to, oczywi
ście, nie świadczyło, gdyż wiele było tu obskurnych biur opa
trzonych mosiężnymi tabliczkami z nazwiskami takimi jak Dil
horne, jeśli nie bardziej znanymi.
Wciąż miał na sobie swoje dziwaczne ubranie i dlatego
urzędnik siedzący w pierwszej salce obrzucił go bezczelnym
spojrzeniem.
- Słucham pana - wycedził, nie odkładając nawet pióra.
Swą pogardliwą miną chciał zbyć tego fatalnie ubranego, nie
znanego mu młodego człowieka.
- Jestem umówiony z panem George'em Johnstone'em,
o dziesiątej rano - oznajmił Alan.
- Mało prawdopodobne. - W głosie urzędnika dało się od
czuć jeszcze większe lekceważenie. - Nigdy nie pojawia się
przed wpół do jedenastej, a najczęściej przychodzi dopiero po
jedenastej.
- Rozumiem.
Alan rozejrzał się po zaniedbanym pomieszczeniu, w którym
panował nieporządek. Urzędnicy zamiast pracować, bez skrę
powania ucinali sobie pogawędki. Kancelista leniwie wpisywał
cyfry do księgi handlowej z pozaginanymi rogami. Ojciec wy
słał Alana do Anglii, by zbadał, dlaczego tak źle idą interesy
w londyńskiej filii ich przedsiębiorstwa.
Czując narastający gniew, Alan zastanawiał się, co zrobiłby
ojciec w tej sytuacji. Coś chytrego. Z pewnością więc nie zdra
dziłby się, kim jest naprawdę, żeby dokładnie sprawdzić, jak
dalece źle działa biuro. To będzie najlepszy sposób. Urzędnicy,
nie zważając na jego obecność, będą swobodnie rozmawiać.
Tak, przebiegłość jest nakazem chwili.
- Poczekam - zaproponował nieśmiało.
- Nie radzę - odrzekł kancelista, pogardliwym wzrokiem
obrzucając spodnie Alana. - Nie przyjmie pana bez uprzedniego
umówienia się. Nie zostawił żadnej notatki o spotkaniu z kim
kolwiek.
Nie zdziwiło to wcale Alana, gdyż sądząc po panującym
w biurze nieładzie i niechlujstwie, można się było spodziewać,
że kancelista albo wcale nie notował danych mu poleceń, albo
nie potrafił ich odczytać.
Czas płynął wolno. Kiedy zegar wybił godzinę jedenastą,
kancelista spojrzał na Alana i odezwał się:
- Pan wciąż czeka?
- Nie mam nic lepszego do roboty. -Alan nadal udawał nie-
śmiałego, grzecznego młodzieńca, za jakiego go miał kanceli
sta, a ten jako człowiek światowy uznał za stosowne traktować
pokornego interesanta z pogardą.
- Szkoda. - W jego głosie nie było ani cienia sympatii.
O wpół do dwunastej wszyscy przerwali pracę. Jeden
z młodszych urzędników został wysłany po piwo. Alan rozej
rzał się w poszukiwaniu toalety, a kiedy stamtąd wyszedł, skie
rował się na poprzednie miejsce naprzeciw biurka kancelisty.
- Myślałem, że pan poszedł - rzekł ze śmiechem któryś
z młodszych urzędników, chcąc przypodobać się starszym ko
legom.
Nikt z nich nie zaproponował piwa Alanowi. Z trudem po
wstrzymał się, żeby nie dać solidnego kopniaka kpiącemu mło
kosowi i usiadł znowu na niewygodnym krześle.
Za dziesięć pierwsza pojawił się wreszcie ziewający John
stone. Kancelista machnął lekceważąco ręką, wskazując na
Alana.
- Ten młody dżentelmen czeka na pana, panie Johnstone.
Johnstone spojrzał w kierunku gościa:
- Na Boga, Ned, co ty tu robisz? - dopytywał się najwy
raźniej zaskoczony. - Widzę, że wciąż masz na sobie ten okro
pny strój. Czy przegrałeś wszystkie pieniądze Hattonów?
- Przyszedłem zobaczyć, jak ciężko pracujecie.
Johnstone dał się znowu nabrać, gdyż Alan umiejętnie naśla
dował głos i sposób mówienia Neda.
- Chodź do mojego gabinetu. Spodziewałem się, że czeka
na mnie pewien dzikus z kolonii, ale, jak widać, zrezygnował.
Albo się spóźnia. Możesz mnie zabawiać do jego przyjścia.
Alan poszedł za nim do gabinetu. Było tam trochę czy
ściej, a raczej mniej brudno niż w salce zajmowanej przez
urzędników.
- Napijesz się? - zaproponował Johnstone i od razu skiero
wał się do oszklonej gablotki poobijanego kredensu. - Trzeba
się przygotować na przyjście synalka.
Paula Marshall Niezwykłe podobieństwo
Tempie Hatton, opodal Brinkley, Yorkshire, 1839 r. - Któregoś dnia, Eleanor Hatton, posuniesz się za daleko - powiedziała z westchnieniem Laura Hatton do córki, usiłując grzebieniem doprowadzić do porządku jej czarne włosy, bujne i lśniące. - Naprawdę, mamo, jeśli powtórzysz to jeszcze raz, w koń cu się załamię - odparła ze złością Eleanor, obracając się na krześle. - Siedź spokojnie, dziecko. Wyglądasz jak strach na wróble. Nikt by się nie domyślił, że masz już prawie osiemnaście lat. - Wcale nie chcę mieć osiemnastu lat. Pewna jestem, że kie dy już dojdę do tego wieku, dziadek zacznie czynić przygoto wania, żeby wydać mnie za Stacy'ego, a przecież doskonale wie, że ja nie chcę wyjść za mąż za niego ani w ogóle za nikogo. - Myślałam, że Stacy Trent ci się podoba - westchnęła po tulna, łagodna Laura, która z trudem akceptowała pewność sie bie córki. Niekiedy zastanawiała się, czemu właśnie ją opatrz ność obdarzyła tak niesfornym dzieckiem. - Ależ tak, lubię go jak przyjaciela albo brata, ale nie jako przyszłego męża. Poza tym, nie życzę sobie, żeby ktoś inny de cydował za mnie w tej sprawie. Wiem, że ty sama wybrałaś so bie męża. Laura znowu westchnęła, ale nie zamierzała wyjawiać córce, że popełniła życiowy błąd, ponieważ mąż nie dochowywał jej wierności i trwonił rodzinny majątek. - Wydaje mi się, Eleanor, że dziadek zbyt pochopnie posta-
nowił, żebyś uczyła się razem ze Stacym i Nedem, zanim udali się oni na studia do Oksfordu. Sir Hartley nie tylko wyznaczył im wspólnego nauczyciela, który uczył ich łaciny i greki, lecz także kazał im kształcić się w filozofii naturalnej, czyli naukach przyrodniczych, jak je za częto nazywać, oraz w matematyce. Eleanor była tak bystra i zdolna jak Stacy, przewyższając jednocześnie swego starszego brata Neda, który w ogóle nie cierpiał się uczyć. Dziadek mówił o niej z dumą, że jest niezwy kle inteligentna, i mocno pragnął, żeby Ned, przyszły dziedzic, był choć trochę do niej podobny. Matka natomiast bolała nad tym, jak wykształcenie zmieniło Eleanor. Często mawiała ze smutkiem, że uczyniło z niej chło pca w stroju dziewczynki, przydając jej cech całkowicie nieko- biecych, i że rozwinęło w niej skłonność do złośliwości. Zda niem Laury Hatton dowodziło to, że dziewczęta nie powinny uczyć się niczego więcej, jak tylko grać na pianinie, malować, czytać, no i, oczywiście, jak właściwie zachowywać się w to warzystwie. Zgłębienie zasad savoir-vivre'u wydawało się poza możliwościami Eleanor. Laura często żaliła się teściowi, a on odpowiadał niezmien nie: „Nie życzę sobie, żeby Stacy ożenił się z głupią gąską". Było to szczytne zamierzenie, ale Laura sądziła, że sir Hart ley chyba nie pragnął, żeby Stacy ożenił się z kapryśnicą. Wes tchnęła głęboko i niechcący szarpnęła grzebieniem włosy córki. Eleanor odwróciła się z grymasem złości na twarzy. - Siedź spokojnie! Tym sposobem nigdy nie będziesz wyglą dać jak dziewczynki na ilustracji w poradniku „Księga piękności". - I tak nigdy nie stanę się podobna do tych wdzięczących się idiotek, choćbym dożyła stu lat - skrzywiła się Eleanor. - Bez wątpienia, jeśli dożyjesz stu lat, pięknością nie bę dziesz! Postaraj się być piękną w wieku lat siedemnastu. Tym masz się teraz zająć. I pamiętaj, zejdź na podwieczorek. Przy jechali państwo Lorimerowie ze swoimi przyjaciółmi.
Eleanor zignorowała ostatnią uwagę i wypadła z pokoju, a następnie przeskakując po dwa stopnie, wbiegła na górę. Sto jąc u szczytu schodów, wykrzyknęła: - Zaraz wracam! Nie denerwuj się, mamo. Weszła do swojej sypialni i wychyliwszy się przez okno, za wołała do stojącego na dole jednego z chłopców stajennych, który był towarzyszem jej dziecięcych zabaw. - Nat! Nat! Przyniosłeś ją? - Tak, panno Eleanor, może ją pani obejrzeć potem... - Nie, chcę ją zobaczyć teraz. Poczekaj. Za chwileczkę będę na dole. Zbiegła ze schodów jeszcze szybciej, niż na nie wbiegła i przez boczne drzwi wypadła na dziedziniec. Nat tulił zwierząt ko, które popiskiwało pod jego kurtką. Nat Swain, krępy młodzieniec, pochodził z rodziny, która pracowała dla Hattonów od pokoleń. Choć starszy od Eleanor o trzy lata, niewiele przewyższał ją wzrostem. Był za to barczy sty i silny. On, Ned, Stacy i Eleanor wspólnie wybierali jaja z ptasich gniazd i bawili się razem, i to do niedawna jeszcze, jak równi sobie urodzeniem. Potem jednak Ned i Stacy wyjechali do Oksfordu i znaleźli się w świecie, do którego Nat nie miał dostępu. Ned, starszy pra wie o cztery lata od Eleanor, stał się samodzielnym młodzień cem i zamieszkał w mieście; Stacy, będący mniej więcej w tym samym wieku, również wyrósł z dziecięcych zabaw. Kiedy obaj chłopcy wyjechali, Eleanor zabroniono wchodzić do stajni i spotykać się z Natem, a zakaz ten wydali jedno cześnie i dziadek, który pełnił rolę jej opiekuna, i poczciwa, ale nie mająca żadnego na nią wpływu matka. Dziewczynka udała, że przyjęła to wiadomości, ale kiedy nikogo z nich nie było w pobliżu, robiła to, na co miała ochotę. Całkowicie zlekcewa żyła decyzję dziadka, że przyjaźń z Natem należy już do prze szłości. Nat pokazał jej swoją drogocenną zdobycz, którą była mała
łasiczka. Zachwycona Eleanor zapragnęła, żeby pozwolił zwie rzątku swobodnie pobiegać. - Ach, nie, panno Eleanor, to zbyt ryzykowne. Ona biega tak szybko, że jej nie dogonimy. - No, dobrze, to chociaż pozwól mi ją potrzymać. Nat popatrzył niepewnie na Eleanor, uważał bowiem, że jest bardzo dziecinna jak na swój wiek. On już spotykał się na wrzo sowiskach z dziewczętami z miasteczka, marząc wtedy, że trzy ma w ramionach Eleanor. W jego wyobraźni ich szare oczy na bierały błękitnej głębi, a rude włosy stawały się czarne. Zdawał sobie sprawę, że pożądać panny Eleanor to jakby chcieć gwiazdki z nieba. Bywały jednak chwile, kiedy to pra gnienie stawało się tak silne, że z trudem nad nim panował. Pa miętał dobrze, iż sir Hart, jak wszyscy nazywali starszego pana, zabronił im wspólnych zabaw, odkąd Stacy i Ned wyjechali na studia, i że ich niedawny powrót niczego nie zmienił. Jeśli jed nak panna Eleanor zamierzała ignorować zakaz swojego dziad ka, chętnie na to przystawał. Niezdolny odmówić jej czegokolwiek, podał Eleanor niespo kojnie kręcące się zwierzątko. Ona zaś, nie zważając na odświęt ne ubranie i świeżo ułożone włosy, tuliła łasiczkę, przemawiając do niej czule, czym wprawiła Nata w zachwyt i zmieszanie. Na tychmiast bowiem wyobraził sobie, jak by to było, gdyby Ele anor do niego tak przemawiała. Pieściła i głaskała małe stworzonko, podnosząc je do góry, aż zwisło bezwładnie w jej rękach. Nagle łasiczka ukąsiła dziewczynę boleśnie w palec, kładąc kres jej zachwytom. Z okrzykiem bólu Eleanor rozluźniła uchwyt, wówczas zwie rzątko wyśliznęło się z jej rąk i pobiegło w kierunku domu, za nim ona i Nat zdołali je schwytać. Pożądanie Nata, jakie czuł wobec Eleanor, ustąpiło miejsca jeszcze silniejszemu pragnieniu, żeby złapać łasiczkę i nie znaleźć się w tarapatach za to, że wciągnął dziewczynę w tę hi storię.
Niestety, łasiczka była zwinniejsza od nich. Szybko ucieka jąc, skręciła za róg domu, przez wysokie oszklone drzwi wpadła do oranżerii, a potem wbiegła do salonu, gdzie Laura Hatton podejmowała herbatą Lorimerów, Harshawów i kilku innych przedstawicieli okolicznej szlachty. Piski kobiet świadczyły dobitnie, że zwierzątko zakłóciło po rządek przyjęcia. Wśród tego zamieszania w drzwiach pojawiła się Laura. Od razu spostrzegła córkę i Nata, oboje wyraźnie przerażonych fa talnymi skutkami swego nieposłuszeństwa. - Uciekaj, Nat, uciekaj! - zawołała Eleanor. - To wszystko moja wina, nie twoja! Było już jednak za późno. Zaledwie zdążył się odwrócić, kie dy Laura odezwała się wyjątkowo surowym jak na nią głosem: - Panno Hatton, czy to ty wpuściłaś to zwierzątko? Wstydź się! Czy Nat Swain jest z tobą? - Tak, mamo, ale to wszystko moja wina. Nie chciałam przeszkadzać w przyjęciu, przepraszam. - Przepraszasz! Oczywiście, masz za co przepraszać, panno Hatton. Swain, lepiej zabierz czym prędzej tę łasiczkę. Potem poinformuj sir Hartleya o swoim nieposłuszeństwie. Zgłoś się do niego natychmiast, gdy tylko złapiesz to stworzenie. A ty, panno Hatton, idź do swego pokoju, i to bezzwłocznie! Matka rzadko okazywała taką stanowczość, widać było, że tym razem nie da się ułagodzić. Eleanor posłusznie, ze zwieszoną głową poszła w kierunku schodów, gdzie spotkała Neda i Stacy'ego zwabionych hałasem. - Tym razem, siostrzyczko, udało ci się narozrabiać - ode zwał się Ned ze śmiechem. Stacy potraktował sprawę poważniej. - Eleanor, znowu wpędziłaś Nata w kłopoty! Wiesz prze cież, co sir Hart powiedział ostatnim razem. - Stacy, nie praw mi, proszę, kazań - odcięła się ostro dziewczyna. - To było nieumyślne.
- Za co Natowi dostaną się baty - odparował Stacy. - Zre sztą ciebie też ukarzą. Sir Hart nie będzie tym zachwycony. Wiesz dobrze, że nie jesteś w porządku wobec Nata. Stacy miał na myśli nie tylko ten ostatni wybryk, ale Eleanor była zbyt niedojrzała, by rozumieć, że swoim zachowaniem wy stawia Nata na pokuszenie. - Nat sobie z tym poradzi - wtrącił beztrosko Ned, podob nie nieświadomy jak Eleanor. - Lepiej idź do swojego pokoju, Nell. Mama jest tym razem naprawdę zła. Po godzinie do drzwi sypialni Eleanory zapukała pokojówka i przekazała, że dziadek czeka na nią w swoim gabinecie. Teraz dopiero dziewczyna zaczęła żałować swego nierozważnego po stępowania. Była bliska płaczu. Zszedłszy powoli po schodach, znalazła się w długiej galerii, której ściany zdobiły obrazy. Przeszła obok olbrzymiego portre tu, autorstwa Gainsborougha. Ogarniał ją lęk, ilekroć patrzyła na wizerunek niesławnej pamięci przodka, gdyż sir Beauchamp - wysoki i sztywny - wydawał się jej nadal groźny. Sir Hart, jego syn, przypominał ojca z wyglądu, ale na tym kończyło się podobieństwo. O dobroci serca sir Harta krążyły legendy. Jego cnoty stały się przysłowiowe i dlatego mało kto się mu przeciw stawiał, nawet w okresie, kiedy sir Hart zasiadał w Izbie Lor dów w Liverpoolu. Podziwu godne było przede wszystkim to, że sir Hart pozo stawał zawsze wierny swoim zasadom, najpierw w trudnych la tach młodości, kiedy musiał podporządkowywać się sir Beau¬ champowi, i później, gdy miał poważne problemy ze swymi dwoma, nic niewartymi synami. Obaj zmarli młodo wskutek rozwiązłego trybu życia. Eleanor pomyślała, że niełatwo było radzić sobie z kimś ta kim jak jej ojciec, i po raz pierwszy poczuła się winna za swe bezmyślne zachowanie. Zastanawiała się w duchu, jak postąpił by wobec niej sir Beauchamp. Jej cioteczna babka Almeria, je dyna córka sir Beauchampa, powiedziała kiedyś matce Eleanor,
że nie umiał on darować nikomu niedorzecznego postępku. Do dała jeszcze, że nie spotkała nigdy człowieka o tak zimnym ser cu. Eleanor uznała w duchu, że cioteczna babka przypomina sir Beauchampa, choć jest trochę od niego milsza. Zanim Eleanor dotarła do drzwi gabinetu sir Harta, była bo gatsza o nowe przemyślenia. Doszła do wniosku, że Ned musi budzić w pradziadku wielkie niezadowolenie. Brat, przemiły, a zarazem beztroski, nie przejmował się zbytnio konsekwencja mi swych nierozważnych wybryków i pod tym względem przy pominał nieżyjącego ojca. Co gorsza, i ona szła w ślady ojca i Neda, a to zupełnie nie było wskazane. Zrozumiała wreszcie, że jej bezmyślne zacho wanie może zaważyć na życiu Nata. Te konstatacje nieodwołal nie odmieniły jej dotychczasowy porządek rzeczy. Kiedy weszła do gabinetu, sir Hart stał przy oknie i patrzył na wrzosowiska, których widok szczególnie lubił. Mimo swych siedemdziesięciu paru lat był nadal przystojnym mężczyzną, niemal tak prostym i wysokim jak w młodości. - Usiądź, Eleanor. Zajęła krzesło z wysokim oparciem, stojące przy biurku. Splotła dłonie i spuściła głowę. Sir Hart pomyślał, że sprawia wrażenie pokornej, bo pewnie pierwszy raz zastanowiła się nad swoim zachowaniem i być może sama sobie zadała pytanie, dla czego tak nierozsądnie postąpiła. Widać było wyraźnie, że wsty dzi się bardziej, niż tego należało oczekiwać. Uznał to za dobry znak. - Nieczęsto wydaję ci jakieś polecenia, Eleanor - zaczął bez żadnych wstępów - ale jedno z nich dotyczyło młodego Swai¬ na. Dlaczego byłaś nieposłuszna? Powiedział to tak łagodnym głosem, że łzy napłynęły jej na tychmiast do oczu. - Nie wiem, dziadku. Pomyślałam, że to niemiłe z twojej strony zabraniać mi zabawy z Natem, kiedy po wyjeździe Neda i Stacy'ego zostałam sama.
- A jak myślisz, dlaczego wydałem taki zakaz? Wprawdzie głos sir Harta brzmiał nadal łagodnie, ale wyczu wało się w nim nutkę surowości. Eleanor, najwidoczniej walcząc ze sobą, zacisnęła ręce i od rzekła: - Pewnie dlatego, żebym nie robiła takich głupstw jak dziś z łasiczką. To nie było zamierzone, dziadku, i Nat nie jest wi nien. Proszę cię, nie karz go za to. - Zdarzenie z tym zwierzątkiem niepotrzebnie wywołało zamieszanie. Nie chodzi tu jednak o winę, ale o symptomy. Od powiedz, proszę, na moje pytanie. Eleanor, z oczyma pełnymi łez, wyszeptała: - Chyba dlatego, że jestem już za dorosła, by psocić jak dziecko... - Masz rację, gorsze jednakże jest to, że postępujesz niewła ściwie wobec młodego Swaina. On nie jest z twojej sfery. To, co było niewinne i uchodziło, kiedy byliście dziećmi, przestało być takim, gdy staliście się starsi. Sir Hart przerwał. Pojął, że wnuczka nie zdawała sobie zu pełnie sprawy, czym dla tego młodzieńca jest jej towarzystwo teraz, kiedy wyrastała na piękną młodą kobietę. Poza tym po winna zrozumieć, że młody Swain musi ponieść karę. - Nie zostawiłaś mi wyboru i muszę polecić Hargreavesowi, by wychłostał Nata, który otrzymał wyraźne polecenie, by się z tobą nie spotykał, odkąd Ned i Stacy przestali brać udział we wspólnych zabawach. Okazał nieposłuszeństwo, musi więc po nieść karę, podobnie jak i ty. Jak mam cię ukarać, wnuczko? - W czasach mojej babci chłostano także nieposłuszne dziewczynki - odpowiedziała ze spokojem Eleanor, blada jak płótno. - To prawda, lecz dziś się już tak nie robi i nie sądzę, żeby to było konieczne. Wierzę, że zrozumiałaś swój błąd i że wy niknął on z młodzieńczej bezmyślności. Podjąłem decyzję, któ ra jest dla ciebie zarazem i surowsza, i łagodniejsza. Zamierzam
wysłać cię do twojej ciotecznej babki Almerii Stanton, do Lon dynu, i to bez twojej matki. Widzę, że ona nie radzi sobie z tobą. Almeria nauczy cię, jak być młodą damą, i wdroży do stosow nego dla ciebie stylu życia. Jest surowa, ale dobra. Zorganizuje ci twój pierwszy wieczór i przygotuje do poślubienia młodego Stacy'ego, co, jak wiesz, jest moim największym pragnieniem. Stacy jest dobrym i spokojnym młodzieńcem, a takiego właśnie potrzebujesz na męża. Jesteś inteligentna, Eleanor, ale często używasz swej inteligencji w nie najlepszy sposób. Pomijając to głupstwo, które popełniliście z młodym Swainem, masz prze cież dobry charakter. Nie chciałbym, żebyś poszła w ślady Neda. Eleanor rozszlochała się na dobre. - Dziadku, nie chcę mieszkać w Londynie. Zawsze się tam źle czułam. Pozwól mi tu zostać. Obiecuję, że będę posłuszna. - Nie, Eleanor. I tak wcześniej czy później musiałabyś stąd wyjechać, z matką lub bez. Wyjeżdżasz wcześniej, niż plano wałem. Rozmawiałem już z twoją matką. Jej też się to nie po doba, ale już dawno straciła kontrolę nad wami dwojgiem, tobą i Nedem. Przykro mi, ale wszyscy musimy płacić za nasze nie powodzenia i grzechy. Decyzja została podjęta. Dalsze próby nie miały sensu, zre sztą byłoby to poniżej godności Eleanor. Sir Hart miał dobre serce, był miły i serdeczny, ale gdy już raz coś postanowił, nie zmieniał zdania. - Możesz odejść, wnuczko. Przygotuj się do jutrzejszego wyjazdu. Eleanor wstała i skierowała się do wyjścia. W drzwiach odwró ciła się i spojrzała na dziadka. Była blada, ale już nie płakała. - Obiecuję, że będę posłuszna. Nie pragnę być doskonałą damą, gardzę takimi, zostanę jednak damą dla ciebie, dziadku. - I dla swojego dobra, Eleanor. Dla swojego także.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Londyn, 1841 r.: Wielki świat i półświatek Alan Dilhorne, „osobistość z Australii", jak go później na zywali niektórzy lokaje, stał w holu Haymarket Theatre w Lon dynie, do którego przyjechał dwa dni temu. Zamieszkał w hotelu „Brown's". Zmęczony długą podróżą z Sydney, poszedł natychmiast do łóżka. Po przespaniu całego dnia odzyskał całkowicie siły i ochotę, by poznać kraj, z które go wygnano jego ojca. Rozglądał się z zainteresowaniem po otaczającym go eleganckim tłumie, nie przejmując się zdziwio nymi spojrzeniami, jakimi obrzucano jego ubiór, stosowny w Sydney, ale najwyraźniej nieodpowiedni w Londynie. Alana mało obchodziła ludzka ciekawość. Jego pewność sie bie, wspomagana wspaniałą sylwetką i przystojną twarzą, była niezachwiana. Umocniły go w niej także rady udzielone przez przebiegłego i wymagającego ojca. „Pracuj z całych sił i baw się na całego" - brzmiała jego maksyma, którą Alan chętnie stosował. Przyjechał do Londynu, by załatwić pewną rodzinną sprawę, i zanosiło się na to, że spę dzi pracowicie czas w starym kraju. Nie zamierzał jednak do puścić do tego, żeby przeszkodziło mu to cieszyć się w pełni życiem. W drodze do teatru poznał dzielnicę półświatka, na pewno większą i hałaśliwszą niż podobna w Sydney. Poczuwszy, że ktoś uderza go w ramię, odwrócił się i zoba czył roześmianego mężczyznę w jego wieku, modnie ubranego, z lekka już na rauszu.
- Ned! Co ty, u diabła, robisz tu tak wcześnie i w dodatku w tym okropnym stroju? - Właśnie - przytaknął jego towarzysz. - To zupełnie do ciebie niepodobne. Zabawny ten twój strój! - Ned? - odrzekł powoli Alan. - Ja nie jestem Ned. Grupka młodych dżentelmenów stojących przed nim była najwyraźniej zaskoczona. - Daj spokój, Ned. Przestań z nas kpić. Coś ty dziś wymyślił? - Nie kpię z panów - odpowiedział stanowczym tonem Alan. - Jestem Alan Dilhorne, z Sydney, z Nowej Południowej Walii. Nie znam żadnego Neda. Słysząc teraz wyraźniej jego australijski akcent, otworzyli szerzej oczy ze zdziwienia. - Mój Boże, rzeczywiście nie jest pan Nedem - odrzekł ten, który go pierwszy zaczepił. - Szerszy jest w ramionach - zauważył jeden z młodzień ców, podtrzymywany przez swych przyjaciół. - Bez wątpienia różni się od Neda. Ned jest bardziej łagodny. Pozostali skinęli potakująco głowami, czym rozbawili Alana. Ten, który go pierwszy zagadnął, wyciągnął rękę i rzekł: - No cóż, nazywam się Frank Gresham, a pan jest tak po dobny do Neda, że każdy by się pomylił. Wziąłbym pana za niego nawet w słoneczny dzień. Alanowi spodobał się młodzieniec, którego uznał za młod szego, niż był w istocie - on sam natomiast wyglądał poważnie jak na swoje lata. - Chciałbym poznać Neda. Kto to jest? - Ned Hatton. Jeszcze się nie zjawił. Zawsze się spóźnia. Mam propozycję, panie Dilhorne, spotkajmy się w holu w cza sie pierwszej przerwy i wtedy pozna go pan. Jeśli przedstawie nie okaże się cholernie nudne, czego właściwie jestem pewien, to spędzimy resztę wieczoru razem. Większość z nich wyglądała tak, jakby sporą część tego wie czoru miała już za sobą.
- Kupił pan, jak przypuszczam, ten szokujący kapelusz i surdut w Australii? - zapytał na wpół pijany towarzysz Franka Greshama, przedstawiony jako Bob Manners. - Nie zaszkodzi łoby, żeby Ned zaprowadził pana do swojego krawca. Nie bę dzie chciał przecież, żeby ktoś z jego twarzą chodził w takim ubraniu! - Wstydź się, Bob - zwrócił mu dobrodusznie uwagę Gre sham. - Pan nie jest winien, że przyjechał stąd, skąd pochodzi. - Następnie położywszy rękę na ramieniu Alana, którego naj wyraźniej zaadoptował jako „swojego chłopa", choćby tylko z powodu jego niezwykłego podobieństwa do Neda, dodał: - Niech pan sobie zafunduje kielicha przed rozpoczęciem spekta klu, Dilhorne, dziewczęta lepiej wyglądają, kiedy człowiek coś sobie łyknie. Wprawdzie dzwoniono już na znak rozpoczęcia przedsta wienia, ale Gresham i jego towarzystwo zupełnie się tym nie przejmowali. Barman, który najwidoczniej dobrze go znał, za pytał: - Co pan dziś pije, milordzie? To znaczy, pomyślał Alan, że Frank, który go zaczepił, jest lordem, a Ned, wciąż nieobecny, jego przyjacielem. Hol sto pniowo pustoszał, lecz nowi znajomi Alana jeszcze jakiś czas siedzieli w barze, zanim zdecydowali, że są już gotowi do obej rzenia przedstawienia. Alan odszukał swoje miejsce, jak mógł najciszej, żeby nie przeszkadzać innym w loży. Frank i jego kompani, nie całkiem już trzeźwi, nie byli aż tak uważający. Weszli do swej loży z ha łasem, a na syki uciszającej ich publiczności odpowiedzieli po syłaniem jej całusów. Bob Manners wylał zawartość butelki z szampanem na głowy widzów siedzących niżej. Alan rozejrzał się po odświętnie ubranym audytorium, spo dziewając się, że tamci zostaną wyrzuceni, ale birbanci najwyraźniej byli dobrze znani na poły rozbawionym, a na poły poirytowanym ludziom zajmującym jego lożę.
- To znowu paczka Greshama - rzekł tęgi mężczyzna do swej równie pulchnej żony. - To oburzające - zauważyła. - Powinno się ich wyrzucić albo w ogóle nie wpuszczać. - Właściciel nie może wyrzucić Greshama, to ważna figura. Spektakl podobał się Alanowi, choć nie przykuł całkowicie jego uwagi. Podświadomie wracał myślami do niedawnego spotkania w holu i kiedy tylko kurtyna opadła po pierwszym akcie, szybko zszedł na dół, by poznać Neda, do którego miał być łudząco podobny. Towarzysze Greshama, którzy nieco uspokoili się po hałaśli wym wejściu na salę, ponownie przeszkodzili publiczności, opuszczając widownię przed zakończeniem pierwszego aktu. Kiedy Alan wszedł do baru, już tęgo popijali. Powitały go grom kie okrzyki i Alan domyślił się, że jego nowi znajomi zdążyli się znudzić i potrzebowali świeżej rozrywki, której on miał im dostarczyć. Nie przeszkadzało mu to wcale, bo kto wie, czym skończy się ta przygoda? - To jest „Nie-Ned", Australijczyk - obwieścił głośno Gre sham. - Ned, to twój sobowtór - dodał i uderzył po ramieniu wysokiego mężczyznę stojącego obok niego. Ned Hatton odwrócił się i, jak opowiadał potem, przeżył pra wdziwy szok. Zdołał tylko wykrzyknąć: - Na Boga! Pan ukradł moją twarz! Alan, rozbawiony i jednocześnie zaskoczony widokiem własnej twarzy, którą ujrzał, nie patrząc przecież do lusterka, odrzekł: - Równie dobrze mógłbym i ja stwierdzić, że to pan ukradł moją twarz. - Ale nie głos - wtrącił Manners - ani ubranie. Macie nie mal ten sam wzrost - dodał. - Nazywam się Alan Dilhorne, przyjechałem z Australii, z Nowej Południowej Walii - przedstawił się Alan, wyciągając
na powitanie dłoń do Neda, tak niezwykle do niego podobnego. Manners nie mylił się, Neda rzeczywiście cechowała delikat ność. Ned, zafascynowany, potrząsnął podaną mu dłonią. - Rzeczywiście, panie Dilhorne, potrzeba panu dobrego krawca. - I dobrego fryzjera - ocenił Gresham krytycznie. - Aczkol wiek nic nie dorówna jaskrawej barwie twoich włosów, Ned. Słowa te wywołały ogólny śmiech. Alana coraz bardziej ba wiło ich obsesyjne zainteresowanie jego strojem i wyglądem. Rozległ się dzwonek zapowiadający następny akt. Żaden z jego nowych znajomych nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Alan zastanawiał się, czy ma wrócić sam do loży, czy zostać z tą przypadkowo poznaną grupą dżentelmenów i arystokratów, do których w innych okolicznościach nie miałby dostępu. Ostatecznie został z nimi, zaciekawiony osobą swego so bowtóra. - No dobra, chłopcy, dość tego - rzekł Gresham. - Choler nie nudne przedstawienie i taka sama publika. Niech pan je so bie daruje, Dilhorne, i idzie z nami. Sprawdźmy, czy potrafi pan pić lepiej niż Ned. Patrząc na pana, założę się, że tak. - Klepnął protestującego Neda po ramieniu i mówił dalej: - Nie obrażaj się, wiesz dobrze, że masz słabszą głowę od obecnego tu Man¬ nersa, a to już o czymś świadczy! - W tym momencie chwycił cylinder, który Ned zdążył włożyć na głowę, i wyrzucił go na ulicę, wołając: - Ostatni płaci za wszystkich! Pierwszy stawia Dilhorne'owi drinka! Rozbawione towarzystwo opuściło teatr i wyszło na ulicę, by poszukać innej rozrywki. Kilka godzin później Alan stwierdził, że lepiej znosi trunki niż pozostali, łącznie z Nedem, w czym nie było nic zaskakują cego, ponieważ cały czas pilnował się, by nie przekroczyć mia ry, stosując fortele, których nauczył go ojciec.
Odwiedziwszy kilka barów, zaczęli się sprzeczać, czy iść lub nie do „Coal Hole", w końcu wdali się w bójkę z jakimiś osił kami pilnującymi wejścia do domu gry w pobliżu Haymarket Theatre. Kiedy Ned wyraził ochotę pójścia do Rosie, Gresham zaoponował, że jest tam ostatnio nudno. Alan musiał interwe niować, żeby nie doszło do kolejnej bijatyki, tym razem między dwiema frakcjami, na które rozpadło się towarzystwo. Jego propozycja, żeby się rozdzielili i spotkali razem innego wieczora, została radośnie przyjęta. Oznajmił jednocześnie, że zamierza towarzyszyć Nedowi. - Muszę pilnować mojej twarzy - zażartował. Większa część towarzystwa pod przewodem Greshama po szła, zataczając się, żeby skończyć pijatykę Bóg jeden wie gdzie. Ned i jakiś jego znajomy, którego nazwiska Alan nie po znał, udali się do Rosie, między innymi i dlatego, że jej lokal znajdował się niedaleko. Nie trzeba więc było wynajmować po wozu. Lokal Rosie, dom gry i zarazem dom schadzek, bardzo przy pominał te działające w Sydney, choć był większy i lepiej wy posażony. Tego rodzaju lokale niekiedy nazywano srebrnymi spelunkami dla odróżnienia ich od bardziej wykwintnych, które preferował Gresham i reszta jego kompanii. Ned jednak wolał lżejszą atmosferę mniejszych lokalików, poza tym tutaj rzadko zdarzały się kontrole władz miasta. W dość obszernej sali gier w jednym końcu stały stoliki do gry w karty, a w drugim stoły, przy których można było zjeść obiad lub kolację. Jedzenie podawano tu wyśmienite, łą cznie z ostrygami, homarami, pieczonym drobiem, dziczyzną i łososiem. Serwowano też przeróżne trunki: porto, sherry, lekkie i ciężkie wina, które stały na stołach w butelkach lub ka rafkach. Alan, który zdążył zgłodnieć, zasiadł ochoczo do jedzenia i uznał, że jest doskonałe. Unikał alkoholu i wypił tylko jeden kieliszek lekkiego wina, wylewając resztę do doniczki z palmą,
pomny roztropnej rady Patriarchy, jak nazywano w rodzinie je go ojca. Ponieważ nie lubił płatnego seksu, idąc za inną jeszcze radą ojca, odmówił z uśmiechem, gdy Ned zaproponował mu, żeby wybrał sobie którąś z dziewcząt i udał się z nią na górę. - Jestem zmęczony - odrzekł - zbyt zmęczony na zabawy w łóżku. Wolę zasiąść do kart albo poprzyglądać się, jak grają inni. - Jak pan chce! - przystał uprzejmie Ned. Alan zdążył za uważyć, że Ned na ogół zgadzał się z rozmówcą, co świadczyło o jego słabości, ale zarazem było przekornym sposobem obro ny, gdyż nikt nie traktował go poważnie. - Gra w karty jest dobra - mówił dalej Ned. - Dziewczęta są jednakże lepsze. Zawsze więcej szczęścia miałem z dziew czętami, rzadziej w kartach. Niech pan na mnie nie czeka, Dil horne. Zobaczymy się jutro po południu w Stanton House. - Wcześniej zaprosił już Alana, by złożył wizytę jemu i jego cio tecznej babce Almerii, u której mieszkał w czasie pobytu w Londynie. Odszedł, obejmując Madame, śliczną dziewczynę, która po wiodła go na górę. Alan został z mocno zamroczonym kompa nem Neda, który siedział rozwalony na kanapce blisko stolików do gry. Alan rozsiadł się wygodnie w głębokim fotelu, skąd miał doskonały widok na całą salę. Nieco senny, w pewnym momen cie ujrzał dwóch dobrze ubranych mężczyzn, którzy dopiero co weszli. Jeden z nich klepnął go leniwie po ramieniu i wymam rotał: - Dobry wieczór, Ned. Alan nie wyprowadził go z błędu. Bez trudu rozpoznał, że obaj byli pod dobrą datą, a kiedy usiedli przy stoliku obok nie go, tęższy i hałaśliwszy z nich zaczął drwiąco opowiadać dru giemu o jakimś gościu, który miał przyjść do jego biura nastę pnego ranka. - Raczej dziś rano. - Jego rozmówca widać doszedł do sta-
nu, kiedy pijacy stają się dokładni w słowach. - Przyjechał z Nowej Południowej Walii, jeśli dobrze zrozumiałem, czy tak, Johnstone? Johnstone roześmiał się głośno. - Właśnie. Nie dość, że muszę zarabiać na życie, to jeszcze oczekują ode mnie, że będę nadskakiwał bandzie kolonialnych dzikusów, którzy założyli przedsiębiorstwo w Londynie, a teraz przysyłają swojego szczeniaka, żeby nas pouczał, jak mamy pracować. Przypuszczam, że jego ojczulek opuścił kraj w kaj danach. Co za towarzystwo! - A kiedy spodziewasz się synalka? - Przysłał mi bilecik informujący, że będę miał zaszczyt po znać go o dziesiątej rano. Zaszczyt go poznać! O dziesiątej ra no! Nie przyjmuję tego do wiadomości. Synalek będzie musiał trochę poczekać. To on zaproponował godzinę, nie ja. Zaszczyt go poznać, też mi coś! Parsknął znowu śmiechem, pryskając śliną. - Panicz Alan Dilhorne musi być pewny siebie! Alan od początku wiedział, o kim mówi Johnstone, a to ostatnie zdanie tylko go utwierdziło. Jako nieodrodny syn swe go przebiegłego ojca niczym się jednak nie zdradził. Johnstone podniósł się, spojrzał na niego i rzekł: - Zagramy małą partyjkę, Ned? Alan skinął głową potakująco. Pomyślał, że będzie musiał się odezwać. To on, a nie jego starszy bliźniak, Thomas, odzie dziczył po ojcu zdolność do naśladowania innych. Spróbował odtworzyć w pamięci głos Neda - lekki i beztroski, trochę wy ższy w tonie niż jego własny, z typowym dla wyższych angiel skich sfer przeciąganiem głosek. Uznał, że da sobie z tym radę. Wcielenie się w Neda będzie trochę trudniejszą sztuczką od tych odgrywanych w domu, ale też dostarczy mu nowego rodzaju rozrywki. Świadom, że musi uważać na wymowę, doszedł do wniosku, że powinien sprawiać wrażenie trochę pijanego. Johnstone i je-
go towarzysz zaprosili jeszcze jednego mężczyznę, zasiedli więc w dwie pary do gry w pikietę - Johnstone przeciw Alano wi, jego kompan przeciw nieznajomemu. Alan modlił się w du chu, żeby nie pojawił się nagle Ned. Wprawdzie uprzedzał, że nieprędko wyjdzie, ale dla Alana było już pewnikiem, że na sło wach Neda nie można polegać, gdyż mówi to, co mu się w danej chwili podoba. Bardzo szybko okazało się, że Johnstone traktował Neda ja ko naiwniaka łatwego do oskubania. Założył z góry, że Ned jest pijany i zarazem nieuważny, odnosił się więc do niego z lekko wyczuwaną pogardą. No cóż, czekała go niespodzianka. Alan zaczął od przewrócenia swego kieliszka wina i upuszczenia kart. Zbierając na czworakach karty z podłogi, wymamrotał: - Piekielne karty. Słyszał śmiech Johnstone'a i jego znajomych, Lloyda oraz Frasera i nadal odgrywał przed nimi niezdarę, za jakiego mieli kapryśnego Neda Hattona. Wszyscy trzej najwyraźniej uważali go nieledwie za głupca. Lloyd mrugnął nawet do Johnstone'a, kiedy Alan ponownie upuścił karty. Po dwóch godzinach jednak całą trójkę ogarnął niepokój. Głupi Ned Hatton miał jakieś diabelne szczęście, szło mu w grze doskonale, zdecydowanie wygrywał, mimo iż stale coś mamrotał i pojękiwał, upuszczał karty, a raz nawet strącił na podłogę wszystkie karty swoich partnerów. - Ależ ze mnie niezdara - powiedział z pijackim, rozbraja jącym uśmiechem, wynurzając się spod stolika, po czym znowu zaczął ich ogrywać. W ostatnim rozdaniu, zanim kompletnie pogrążył Johnstone'a, wykazał się prawdziwym mistrzostwem. - Na Boga, Ned, ależ dziś idzie ci karta! -wykrzyknął John stone, nie mogąc uwierzyć, że to dzięki umiejętności tamtego, a nie przypadkowi został ograny. - Głupi mają szczęście - wybełkotał Alan i drżącymi ręka mi zbierał kolejne kwity dłużne Johnstone'a. Nauki pobrane od ojca i jego własne zdolności matematyczne oraz lata pracy
w dziale pożyczek w przedsiębiorstwie ojca dawały mu prze wagę nad większością karciarzy, nawet tak sprytnych jak John stone, który najwyraźniej nie nawykł do przegrywania. Wraz z mijającymi godzinami Alan zaczął się obawiać, że Johnstone i jego towarzysze okażą się na tyle inteligentni, że dojdą do wniosku, iż coś dziwnego dzieje się tego wieczora z Nedem Hattonem. Kiedy więc już nad samym ranem Lloyd wygrał w kolejnym rozdaniu, Alan oznajmił, że jest zbyt zmę czony, aby dalej grać. Ponieważ Johnstone miał już też dość, postanowili zakończyć grę. Alan, całkowicie trzeźwy i przytomny, przezornie odczekał dobrą chwilę po wyjściu Johnstone'a i jego kompanów, zanim sam opuścił lokal Rosie. Znajdował się w Haymarket, tętniącym życiem, pełnym świateł i wrzawy półświatku, przed którym przestrzegał go ojciec. Zbieg okoliczności i przedziwne podo bieństwo do Neda Hattona sprowadziły go tutaj, dając mu za razem niecodzienną szansę. Uśmiechał się do siebie przez całą drogę do hotelu „Brown's". Cieszył się, że nie tylko będzie lepiej przygotowany na ranne spotkanie z Johnstone'em, lecz także wyobrażał sobie z pewną satysfakcją minę tego człowieka, gdy ktoś z twarzą Ne da Hattona wejdzie do londyńskiego biura „Dilhorne i Syno wie". Po południu natomiast czekała go wizyta w Stanton House na Piccadilly. Zapowiadał się rzeczywiście interesujący dzień, choć może nie tak zaskakujący jak ten, który minął. - Wcześnie dzisiaj wstałeś - przywitała Eleanor Hatton zie wającego Neda, który zszedł na śniadanie jeszcze przed połud niem, jak na jego zwyczaje o porze niezwykłej. Patrzył na nią przez dłuższą chwilę i odrzekł bez związku: - Wciąż nie mogę się przyzwyczaić, że tak bardzo się zmie niłaś. Eleanor uśmiechnęła się melancholijnie. Pamiętała, kiedy
Ned po raz pierwszy od czasu jej przybycia do ciotecznej babki Almerii złożył im wizytę w Stanton House. Minęły zaledwie trzy miesiące, odkąd opuściła Yorkshire i, jak oceniła to po la tach, były to najdłuższe trzy miesiące w jej życiu. Najpierw walczyła i opierała się, nie chcąc, by zmieniono ją w elegancką damę. Nie cierpiała Londynu i tęskniła za beztro skim życiem na wsi. Najgorsze było to, że kazano jej zapomnieć o wszelkiej nauce poza tym, co konieczne dla edukacji dam z wyższych sfer. W końcu postawiła ciotecznej babce ultimatum: - Jeśli pozwolisz mi spędzać kilka godzin w tygodniu z Charlesem i jego nauczycielem panem Dudleyem, to ja przy swoję sobie cechy i talenty prawdziwie wytwornej młodej lady. Inaczej... - Urwała, wzruszając ramionami. Almeria skapitulowała w obliczu woli tak silnej jak jej własna. - Zgoda - odrzekła, rozbawiona zadziornością Eleanor. Dziewczynę charakteryzowała niezwykła chęć do nauki i niety powy sposób bycia, obie cechy absolutnie nie pasujące do wi zerunku damy, jaką miała zostać w przyszłości. Charles był wnukiem lady Stanton, energicznym dwunasto latkiem, powierzonym opiece babki. Ojciec Charlesa odbywał służbę wojskową w Indiach. Nauczyciel, sumienny młody człowiek, chętnie zgodził się uczyć także Eleanor, kiedy przekonał się, że jej zainteresowanie nauką jest szczere. Wbrew swej woli zakochał się w tej inteli gentnej dziewczynie, chociaż nie mógł liczyć na wzajemność. Eleanor dotrzymała przyrzeczenia. Ned, który ponownie zo baczył siostrę po prawie dwóch latach, z trudem ją rozpoznał. Weszła do pokoju, kiedy czytał „Morning Post", ściągnęła rę kawiczki, zdjęła kapelusz, odsłaniając modnie uczesane włosy i uśmiechnęła się do brata w chłodny, bezosobowy sposób, ja kiego nauczyła się od swej ciotecznej babki. - Ned, jak miło cię widzieć - powiedziała cicho, z wdzię-
kiem podając mu dwa palce i nadstawiając policzek do pocało wania. Neda opanował podziw, a zarazem zgroza. Gdzie się podzia ła trzpiotka Nell? - Mój Boże, siostrzyczko, co oni z tobą zrobili? - Jestem teraz damą, Ned. Miałam już swój wieczór i dwie propozycje małżeństwa. Obie nie do przyjęcia, spieszę dodać. Stara się o mnie także pewien markiz. Nic do niego nie czuję, a w dodatku jest stary jak świat. Almeria z aprobatą obserwowała swoją zmienioną pod opieczną. - Bardzo dobrze, moja droga, choć uwaga o markizie wy daje się zbędna. - Bardzo dobrze?! - wykrzyknął pogardliwie Ned. - Jak są dzicie, co powie na to Stacy? - Drwiącym gestem wskazał na Eleanor. - Myślałem, że przynajmniej ty masz trochę rozsąd ku. Nigdy nie przypuszczałem, Nell, że pozwolisz się tak wy tresować. - Eleanor - odrzekła automatycznie i z lekka zarumienio na odsunęła się od niego. - Czasy Nell już minęły. Sir Hart miał rację. Moje zachowanie pozostawiało wiele do życzenia. A teraz muszę cię opuścić i przebrać się na wieczór u lady Lyt¬ telton. - Chyba jednak coś zostało z dawnej Nell - rzekł z nadzieją w głosie Ned. Mylił się. Wprawdzie wróciła dawna zażyłość, ale ta Nell, która kiedyś płatała figle z Nedem, Natem i Stacym, odeszła na zawsze. Teraz, siedząc naprzeciw siostry, popijając kawę i ściskając głowę bolącą po wczorajszej hulance, zapytał: - Czy będziesz dziś po południu w domu, Eleanor? - Do wpół do piątej mam zajęcia z Charlesem i jego na uczycielem, a potem jestem wolna - odpowiedziała, podnosząc wzrok znad filiżanki. - Dlaczego pytasz?
- Zaprosiłem na tę porę pewnego Australijczyka, którego wczoraj poznałem. Obiecałem mu, że pójdziemy razem do Cre morne Gardens. Pomyślałem, że mogłabyś go także poznać, za nim wyjdziemy. Ned nie przyznał się, oczywiście, że zamierzał wyciąć sio strze kawał, kiedy zjawi się Alan. Taka się z niej zrobiła zaro zumiała dama, że sobie na to zasłużyła. - Australijczyk? - indagowała zaniepokojona Almeria Stan ton. - Czy on jest dżentelmenem, Nedzie? - Na tyle, na ile ja nim jestem - odrzekł Ned zagadkowo. - Wiem, że to niewiele znaczy. Myślę jednakże, że się wam spo doba. Mówiąc to, uśmiechnął się do siebie i patrzył, jak wdzięcznie Nell wstawała od stołu. Wraz z cioteczną babką wybierały się przed południem na zakupy na Bond Street. Było to zajęcie, któ rym dawniej Nell, wesoły kompan Neda, z pewnością by po gardziła. Ned pomyślał, że nie ma to żadnego znaczenia, i aż zachłys nął się kawą, gdy wyobraził sobie wstrząs, jakiego dozna siostra na widok Dilhorne'a. Zastanawiał się leniwie, co też robi jego nowy znajomy w tak piękny i słoneczny letni ranek. Alan odczuwał zadowolenie na myśl, że sprawi panu John¬ stone'owi niemiłą niespodziankę. Wstał wcześnie, zjadł obfite śniadanie i zjawił się w londyńskim biurze firmy „Dilhorne i Synowie" punktualnie o dziesiątej. Biuro mieściło się w City, na samym końcu jednej z brudnych ulic. O niczym to, oczywi ście, nie świadczyło, gdyż wiele było tu obskurnych biur opa trzonych mosiężnymi tabliczkami z nazwiskami takimi jak Dil horne, jeśli nie bardziej znanymi. Wciąż miał na sobie swoje dziwaczne ubranie i dlatego urzędnik siedzący w pierwszej salce obrzucił go bezczelnym spojrzeniem. - Słucham pana - wycedził, nie odkładając nawet pióra.
Swą pogardliwą miną chciał zbyć tego fatalnie ubranego, nie znanego mu młodego człowieka. - Jestem umówiony z panem George'em Johnstone'em, o dziesiątej rano - oznajmił Alan. - Mało prawdopodobne. - W głosie urzędnika dało się od czuć jeszcze większe lekceważenie. - Nigdy nie pojawia się przed wpół do jedenastej, a najczęściej przychodzi dopiero po jedenastej. - Rozumiem. Alan rozejrzał się po zaniedbanym pomieszczeniu, w którym panował nieporządek. Urzędnicy zamiast pracować, bez skrę powania ucinali sobie pogawędki. Kancelista leniwie wpisywał cyfry do księgi handlowej z pozaginanymi rogami. Ojciec wy słał Alana do Anglii, by zbadał, dlaczego tak źle idą interesy w londyńskiej filii ich przedsiębiorstwa. Czując narastający gniew, Alan zastanawiał się, co zrobiłby ojciec w tej sytuacji. Coś chytrego. Z pewnością więc nie zdra dziłby się, kim jest naprawdę, żeby dokładnie sprawdzić, jak dalece źle działa biuro. To będzie najlepszy sposób. Urzędnicy, nie zważając na jego obecność, będą swobodnie rozmawiać. Tak, przebiegłość jest nakazem chwili. - Poczekam - zaproponował nieśmiało. - Nie radzę - odrzekł kancelista, pogardliwym wzrokiem obrzucając spodnie Alana. - Nie przyjmie pana bez uprzedniego umówienia się. Nie zostawił żadnej notatki o spotkaniu z kim kolwiek. Nie zdziwiło to wcale Alana, gdyż sądząc po panującym w biurze nieładzie i niechlujstwie, można się było spodziewać, że kancelista albo wcale nie notował danych mu poleceń, albo nie potrafił ich odczytać. Czas płynął wolno. Kiedy zegar wybił godzinę jedenastą, kancelista spojrzał na Alana i odezwał się: - Pan wciąż czeka? - Nie mam nic lepszego do roboty. -Alan nadal udawał nie-
śmiałego, grzecznego młodzieńca, za jakiego go miał kanceli sta, a ten jako człowiek światowy uznał za stosowne traktować pokornego interesanta z pogardą. - Szkoda. - W jego głosie nie było ani cienia sympatii. O wpół do dwunastej wszyscy przerwali pracę. Jeden z młodszych urzędników został wysłany po piwo. Alan rozej rzał się w poszukiwaniu toalety, a kiedy stamtąd wyszedł, skie rował się na poprzednie miejsce naprzeciw biurka kancelisty. - Myślałem, że pan poszedł - rzekł ze śmiechem któryś z młodszych urzędników, chcąc przypodobać się starszym ko legom. Nikt z nich nie zaproponował piwa Alanowi. Z trudem po wstrzymał się, żeby nie dać solidnego kopniaka kpiącemu mło kosowi i usiadł znowu na niewygodnym krześle. Za dziesięć pierwsza pojawił się wreszcie ziewający John stone. Kancelista machnął lekceważąco ręką, wskazując na Alana. - Ten młody dżentelmen czeka na pana, panie Johnstone. Johnstone spojrzał w kierunku gościa: - Na Boga, Ned, co ty tu robisz? - dopytywał się najwy raźniej zaskoczony. - Widzę, że wciąż masz na sobie ten okro pny strój. Czy przegrałeś wszystkie pieniądze Hattonów? - Przyszedłem zobaczyć, jak ciężko pracujecie. Johnstone dał się znowu nabrać, gdyż Alan umiejętnie naśla dował głos i sposób mówienia Neda. - Chodź do mojego gabinetu. Spodziewałem się, że czeka na mnie pewien dzikus z kolonii, ale, jak widać, zrezygnował. Albo się spóźnia. Możesz mnie zabawiać do jego przyjścia. Alan poszedł za nim do gabinetu. Było tam trochę czy ściej, a raczej mniej brudno niż w salce zajmowanej przez urzędników. - Napijesz się? - zaproponował Johnstone i od razu skiero wał się do oszklonej gablotki poobijanego kredensu. - Trzeba się przygotować na przyjście synalka.