ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 229 090
  • Obserwuję974
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 289 816

03 Maskarada mimo woli - Marshall Paula

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :904.5 KB
Rozszerzenie:pdf

03 Maskarada mimo woli - Marshall Paula.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK M Marshall Paula Dynastia Dilhorneów
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 278 stron)

Paula Marshall Maskarada mimo woli

PROLOG Thomas Dilhorne, dumny i poważny mężczyzna, znany niegdyś jako Młody Tom, do którego teraz - na jego wyraźne życzenie - zwracano się „Thomas", wszedł do pokoju dzie­ cięcego w Villa Dilhorne, domu swoich rodziców. Matka Thomasa, Hester, właśnie skończyła karmić jego synka, La¬ chlana. Kiedy usiadł obok niej, wręczyła pusty talerz niańce, a chłopczyka podała ojcu. Thomas niezgrabnie posadził sobie ruchliwe dziecko na kolanach, bojąc się poplamić eleganckie ubranie. Hester z bó­ lem obserwowała, jak syn ostrożnie bierze Lachlana w ra­ miona i zdawkowo całuje, a wyraz chłodu nie znika z jego twarzy. Hester kochała syna, ale czasem jego przesadna trzeźwość umysłu i niemal całkowity brak poczucia humoru, którego nie pozbawiony był ani jego ojciec, ani brat bliźniak, Alan, wzbudzały jej niepokój. Był dzieckiem poważnym, rzadko okazującym uczucia, i podobnie zachowywał się jako męż­ czyzna. Równie inteligentny jak ojciec, wyglądem i tempe­ ramentem nie przypominał go wcale. Jedynie Bethia - żona Thomasa - miała ten magiczny urok, wobec którego powaga Thomasa okazywała się niekie­ dy bezsilna. Hester westchnęła znowu, bo surowa twarz zła­ godniała w nikłym uśmiechu, gdy chłopczyk lekko uderzył

ojca w policzek, ale i ten uśmiech zniknął. Thomas spo­ strzegł, że matka mu się przygląda. - Czas na mnie - rzekł i wstał, oddając dziecko Hester. - Mam dzisiaj jeszcze dużo roboty. Lachlan musi poczekać do wieczora na dalszą zabawę. Matka uśmiechnęła się, lekko zatroskana. - Nie zapomnij, że mamy proszony obiad - powiedziała, ale pomyślała z niechęcią: Zabawa, on to nazywa zabawą! Dwie minuty i oddaje mi swego syna jak paczkę! Thomas odwrócił się na chwilę w drzwiach, by zobaczyć, jak Lachlan ku niemu raczkuje. Uśmiechnął się przelotnie, ale zaraz spoważniał i wyprostowany wyszedł, aby zająć się pracą, która wypełniała jego życie. Jedenaście lat temu Thomas ożenił się z Bethią Kerr, w której kochał się od dawna, niemal od dzieciństwa. Ojcowie młodych przyjaźnili się od lat. Bethia była wrażliwą dziew­ czyną, Thomas stał się dla niej centrum wszechświata. Umia­ ła poprowadzić dom i ich piękną willę w najnowszej części Sydney chętnie odwiedzali liczni przyjaciele. Do szczęścia brakowało jedynie dzieci. Na początku nie miało to znaczenia, ale z biegiem czasu Thomas i Bethia czuli coraz większe rozczarowanie, że ich miłość jest uboższa o miłość rodzicielską. Gdy już pogodzili się z tym, że w ich domu nigdy nie będzie dzieci, wydarzył się cud. Pewnego wieczoru, przy kolacji, Bethia oznajmiła mężowi radosną nowinę: spodziewa się dziecka. Oboje wów­ czas łkali ze szczęścia, tuląc się do siebie i całując. Ciąża przebiegła prawidłowo, bez komplikacji; poród nie był ciężki i Bethia mogła osobiście podać Thomasowi ich długo oczekiwanego syna.

Niestety, w niespełna dwadzieścia cztery godziny po po­ rodzie wystąpiła gorączka; dwa dni później Bethia już nie żyła. Hester myślała czasem, że jej syn umarł wraz żoną. Za­ wsze pełen rezerwy, teraz stał się nieprzenikniony. Wszystkie jego uczucia zeszły do grobu razem z ukochaną żoną. W dniu jej pogrzebu stał sztywny wśród płaczących żałobników. Był jedyną obecną osobą, która nie uroniła ani jednej łzy. Dziadkowie sądzili, że tolerował Lachlana tylko dlatego, iż był jego ostatnią więzią z Bethią. Upływ czasu nie przy­ niósł większej zmiany poza tym, że Thomas jeszcze bardziej zamknął się w sobie. Dla dobra Lachlana przeniósł się do Vil­ la Dilhorne. Wziąwszy pod uwagę nikłe uczucia, jakie oka­ zywał, i to, jak zaniedbywał życie rodzinne, równie dobrze mógłby być gościem lub lokatorem. - Niepokoję się o niego - wyznała Hester tego popołud­ nia mężowi. - Wiem - odrzekł Tom ze smutkiem - ale nie pozostaje nam nic poza nadzieją. Starałem się go zainteresować czymś poza pracą, lecz... - Z żalem wzruszył ramionami. - Nie kocha też naprawdę Lachlana - powiedziała He­ ster. - Jest właściwie... obojętny, to jedyne określenie, które oddaje jego stan. - Tak, „obojętny" to dobre słowo. Wiem, że straszliwym ciosem była dla niego utrata Bethii. Usiłuję wpłynąć na Tho­ masa, by stał się łagodniejszy wobec siebie, ale kiedy to ro­ bię, patrzy na mnie jak... jak na wroga. Milczeli przez chwilę. - Tu wszystko przypomina mu przeszłość. Może zmiana otoczenia sprawiłaby, że otrząsnąłby się po śmierci Bethii - odezwał się Tom po długim namyśle. - Mógłbym go wysłać

do Melbourne. Od czasu gorączki złota stało się metropolią. Doglądałby tam naszych interesów, inwestował w linie kole­ jowe i zorientował się, do jakiej branży moglibyśmy jeszcze wejść jako firma. - Może istotnie to by coś dało - powiedziała Hester bez entuzjazmu. Alan osiadł na stałe w dalekiej Anglii i nie chciała, aby drugi syn zniknął jej z oczu. Jednak dobro Tho­ masa liczyło się przede wszystkim. Bethia odeszła i żal nie mógł jej przywrócić. Następnego dnia Thomas siedział sam przy stole w jadal­ ni, kiedy wszedł ojciec. Zajął miejsce naprzeciwko, mając za plecami wielki japoński parawan. Thomas, patrząc na ojca, widział atakującego tygrysa, namalowanego na cienkiej bi­ bułce. Senior rodu nalał sobie herbatę. - Starzeję się - stwierdził krótko. - Nie zauważyłem - zaoponował syn. - Dobiegłem siedemdziesiątki, jak sądzę - ciągnął Tom, który nie znał dokładnej daty swoich urodzin. - Nie mam za­ miaru roztkliwiać się nad sobą i przeszłością. Trzeba patrzeć w przyszłość. Uważam, że przedstawiciel firmy powinien poje­ chać do Melbourne ze względu na możliwości zrobienia do­ brych interesów. Mam na myśli pojawienie się złota w Victorii i projekt nowej linii kolejowej oraz wzmożony ruch w żeglu­ dze. Jack wyjechał do Makao, pozostajesz więc tylko ty. - Nie - zaoponował bez wahania Thomas. - Nie chcę wyjeżdżać z Sydney. - Stałeś się uparty jak stara baba - zauważył ojciec. - Wy­ jazd do Melbourne dobrze ci zrobi - dodał z troską w głosie. - Nie potrzebuję niańki - odparł zimno Thomas. - Je-

stem dorosłym mężczyzną i sam wiem, co jest dla mnie do­ bre. Albo mi dacie święty spokój, albo wrócę z Lachlanem do swojego domu. - Niańki, powiadasz? - podchwycił ojciec w swój irytu­ jąco łagodny sposób. - Dorosły mężczyzna, który się cofa przed nieznanym, wyraźnie potrzebuje niańki. Nie wydawa­ łem ci poleceń, od kiedy dorosłeś. Ale teraz ci rozkazuję. Po­ trzebujesz odpoczynku lub zmiany powietrza. Jedź do Mel­ bourne. Zajmij się sprawami firmy, a przy okazji baw się, za­ żywaj przyjemności, jednym słowem posmakuj życia. - Pij, graj, bierz udział w bijatykach, znajdź kobietę lub dwie... Czy wtedy byłbyś ze mnie zadowolony, ojcze? - spy­ tał Thomas napastliwie, a na twarzy pojawił się mu gniewny grymas. - Zdążyłeś się już chyba zorientować, że to nie w moim stylu. A może wolałbyś, bym obrał drogę, którą po­ szedł mój dziadek Fred Waring? Wiadomo, do czego dopro­ wadziły go hazard i pijaństwo. - Dobrze cię znam i dlatego nie jestem zbyt zadowolony - odparł Thomas ze znużeniem. - Nic mnie to nie obchodzi, ojcze. Twoim zdaniem po­ winienem wyjechać i się zabawić. I to radzi ojciec dorosłemu synowi! - Nie przypuszczałem, że mój syn wyrośnie na świętosz- kowatego zrzędę. Wstrętne, aroganckie indywiduum, które myśli wyłącznie o sobie, a nie o tych, którzy go kochają i się o niego troszczą. Biedny Lachlan równie dobrze mógłby nie mieć ojca. Mnie, w przeciwieństwie do ciebie, zabawa i przyjemność nie kojarzą się z zepsuciem. Ciekawe, co w tobie siedzi, że głosisz taki pogląd? Tom wyzbył się wszelkich skrupułów. Obrażał syna z taką

nonszalancją, że w Thomasie narastała wściekłość, której, jak dotąd mu się zdawało, nie był zdolny odczuwać. Twarz, zazwyczaj obleczoną w maskę spokoju, wykrzywiał teraz grymas gniewu. Wstał gwałtownie zza stołu, upuszczając serwetkę na podłogę. - Mogłem się tego spodziewać. Nie wystarczy ci, że pro­ wadzę porządne życie? Musisz ze mnie drwić i mnie obra­ żać? Dobrze, pojadę do Melbourne i wywiążę się ze swoich obowiązków wobec firmy, ale wiedz, że zrobię to tylko dla­ tego, by nie mieć z tobą do czynienia - powiedział podnie­ sionym tonem, po czym podszedł do drzwi, odwrócił się i zmierzył ojca wrogim spojrzeniem. Tom siedział nieporuszony, z nieprzeniknioną miną. - Obowiązki, no tak, przede wszystkim obowiązki - za­ kpił, nie zmieniając wyrazu twarzy - do tego sprowadza się twoje życie. Przyjdź później do biura, wtedy porozmawiamy o... - ...wyłącznie o interesach - wpadł mu w słowo syn. Ciężkie drzwi zamknęły się za nim z hukiem. A jednak ma chłopak temperament, pomyślał Tom, cho­ ciaż nie zdaje sobie z tego sprawy. Tego dnia podczas przygotowań do podróży Thomas był tak lodowato uprzejmy wobec ojca, że nawet urzędnicy w biurze firmy to zauważyli. Podobnie zachowywał się wie­ czorem. Matka, którą powiadomiono o jego wyjeździe, ży­ cząc mu dobrej nocy, powiedziała: - Uważaj, w dzisiejszych czasach Melbourne nie jest bezpiecznym miejscem. - Nie martw się, mamo. Wiem o tym i będę ostrożny. Nie zamierzam słuchać ojca, który poradził mi, żebym nie szczę-

dził sobie przyjemności - odparł Thomas, po czym poszedł do swojej sypialni. Hester postanowiła poruszyć ten temat w rozmowie z mężem. - Zasugerowałem tylko, by zabawił się trochę w Mel­ bourne, skoro już tam będzie, a on zachowuje się, jakbym wysyłał go do samego diabła - wyjaśnił Tom. - Wiesz, jaki jest. - Thomas nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest człowie­ kiem o silnych namiętnościach - zauważył Tom, który miał za sobą wiele doświadczeń i był znawcą ludzkich charakte­ rów. - Wkrótce się o tym przekona. Nie może tłumić ich bez końca. Bóg raczy wiedzieć, co się stanie, gdy jakieś okolicz­ ności je wyzwolą. Przypomina mi trochę twojego ojca, zanim zniszczył go hulaszczy tryb życia. Nasz syn chyba zdaje so­ bie sprawę z tego podobieństwa i dlatego narzuca sobie takie rygory. Poza tym ma żal o to, że śmierć zabrała jego ukocha­ ną żonę. Nienawidzi wszystkich, zwłaszcza mnie, ponieważ usiłuję mu pomóc, a to drażni go najbardziej. Gdyby Bethia żyła, wszystko układałoby się inaczej, a tak... cóż, jest, jak jest - zakończył Tom ze smutkiem. W odpowiedzi Hester tylko westchnęła. - Nie martw się- powiedział Tom uspokajającym tonem. - W Melbourne może mu się nawet spodobać. Z czasem wspomnienia zblakną - dodał, by pocieszyć żonę. Sam nie wierzył w to, co mówił, i widział, że Hester rów­ nież nie wierzy.

ROZDZIAŁ PIERWSZY - Ależ to duże miasto! - Kirstie potrząsnęła jasnymi wło­ sami. - Melbourne jest większe, niż myślałam. Czy jesteś pe­ wien, że dobrze robimy? - Ballarat będzie mniejsze, kochanie - zapewnił Sam Moore. - Wiesz, że nie mogliśmy zostać na farmie. Wyjaś­ niłem ci wszystko przed wyjazdem. Kirstie skinęła głową, nie bardzo się z tym zgadzając. Po­ wstrzymała się jednak od uwag, ponieważ dobrze wiedziała, że gdy ojciec wbił sobie coś do głowy, trudno go było skłonić do zmiany zdania. Wspomniała ranek sprzed miesiąca, kiedy to odwiedził ich zaprzyjaźniony sąsiad Bart Jackson. W rozmowie z nim ojciec powiedział, że powinni porzucić życie na farmie: nę­ dzne i nie rokujące zmian na lepsze. Zasługują na coś więcej niż wegetacja na krawędzi głodu, stwierdził, a dzieciom na­ leży zapewnić przyzwoity start w dorosłe życie. - Można sprzedać ziemię, jechać tam, gdzie jest złoto, i zbić fortunę - przekonywał z ożywieniem. - Jarvis, bankier z Melbourne, tylko czeka, żeby kupić od nas ziemię i po ja­ kimś czasie odsprzedać ją z zyskiem. Bart, nic tu po nas. A zresztą, co mamy do stracenia? - Sam wydawał się całko­ wicie zdecydowany. Bart, który cenił zdanie Sama i stosował się do jego rad,

uznał, że to świetny pomysł i że należy przystąpić do jego realizacji. Po wyjściu sąsiada Sam poszedł do kuchni, by po­ dzielić się z najstarszą córką najświeższymi ustaleniami. - Co myślisz o wyjeździe na pola złotonośne, Siostruniu? Mówią, że można się tam nieźle obłowić. Kirstie, zwana przez rodzinę i przyjaciół Starszą Sio­ strą albo po prostu Siostrunią od czasu, gdy matka zmarła przy porodzie Roda, sądziła w pierwszej chwili, że ojciec żartuje. - Myślałam, że poszedłeś doić krowy, tato, a nie fanta­ zjować. - Nie, Siostruniu, kończę z dojeniem, jak również z in­ nymi pracami na farmie. Mam dosyć harówki, z której nie da się godziwie żyć. Sprzedamy ziemię i wyruszymy jak naj­ szybciej na poszukiwania. - Poszukiwania? - Kirstie była tak wzburzona i zarazem przerażona tą niezwykłą perspektywą, że omal nie upuściła małego Roda, którego właśnie karmiła. - A z czego będzie­ my żyli? - Z tego - powiedział, wskazując na skromne wyposaże­ nie kuchni. - Razem z pieniędzmi, które otrzymam za farmę, wystarczy na parę wozów, licencję, narzędzia do poszukiwań i jedzenie, dopóki nie dopisze nam szczęście i nie natrafimy na złoto. Poza tym, kręcą się tam młodzi mężczyźni, jakich tu nigdy nie spotkasz. Kto wie, może jeden z nich zostanie twoim mężem? Zresztą, inni zbili fortuny na poszukiwa­ niach, czemu my nie moglibyśmy się wzbogacić? W niebieskozielonych oczach Kirstie pojawiły się gniew­ ne błyski. - Inni wszystko stracili - zauważyła z przekąsem - a ja

nie potrzebuję męża, muszę się troszczyć o naszą rodzinę; mam dużo obowiązków. - Wiecznie tak nie będzie, Siostruniu. - Zostawimy grób matki? - Kirsteen, mama umarła dwa lata temu, odeszła na za­ wsze i nic tego nie zmieni. Miała ciężkie życie i na pewno chciałaby dla ciebie lepszego losu. Jeśli nam się poszczęści, będziesz żyła jak księżniczka. - Jeśli... A jeśli nie? - Kirstie myślała praktycznie i stą­ pała twardo po ziemi. - Co zrobimy z maluchami? Czy nie utrudnią poszukiwań? - Dzieci będą zadowolone, polubią swobodę. - Sam miał gotową odpowiedź na każde pytanie i potrafił rozproszyć każdą wątpliwość. Kirstie rozpłakała się z bezsilności. Wiedziała, że nie war­ to z ojcem rozmawiać i przedstawiać mu kolejnych argumen­ tów. Decyzja już zapadła. - Nie przejmuj się tak - uspokajał córkę Sam. - Dziecia­ ki rwą się do wyjazdu. - Dzieci nie zdają sobie sprawy z tego, co je czeka, ale ty powinieneś wiedzieć, na co się porywasz. Sam Moore westchnął i usiadł na wysłużonym krześle. - Córko, zrozum, to ostatnia szansa, żeby odmienić los rodziny. Farma zabiła twoją matkę i ciebie zabije. Już jesteś zmęczona, a przecież masz przed sobą całe życie. Proszę, po­ wiedz, że się zgadzasz i mi pomożesz. Nigdy mnie nie za­ wiodłaś, zawsze przy mnie stałaś, chociaż było nam nie- lekko. Kirstie nie podzielała entuzjazmu ojca, lecz ta pokorna prośba ją wzruszyła.

- Dobrze, tatku, masz moją zgodę. Wolałabym jednak, żebyś ze mną porozmawiał, zanim podjąłeś decyzję. - Teraz rozumiesz, czemu tego nie zrobiłem. Och, Kir¬ stie, tak bardzo chcę znowu usłyszeć twój śmiech. Nie mie­ liśmy ostatnio powodów do radości. Właśnie miała mu odpowiedzieć, kiedy drzwi się otwo­ rzyły i wbiegł Patryk. - Tato, czy to prawda, co mówi Dave Jackson, że wszy­ scy jedziemy na poszukiwania i będziemy bogaci? Hurra! W tej sytuacji Kirstie nie mogła się sprzeciwiać, chociaż uważała plan ojca za szalony. Poza tym, skąd mu przyszło do głowy, że tam, gdzie wyjadą, znajdzie męża? Dlaczego jakiś tamtejszy konkurent miałby być lepszy od tego biedne­ go niedołęgi Ralpha Bransona, którego oświadczyny ostatnio odrzuciła? Nie powiedziała o tym ojcu, ale nie zamierzała wycho­ dzić za mąż, ponieważ nie miała ochoty usługiwać mężczyźnie, słuchać poleceń i spełniać zachcianki. Stanow­ czo wolała pozostać Siostrunią i pomagać młodszemu ro­ dzeństwu i ojcu. I oto pewnego dnia Sam wraz z Kirstie, dwunastoletnią Aileen, dziesięcioletnim Patrykiem, czteroletnim Herbiem i dwuletnim Rodem znalazł się w środku Melbourne z całym swoim majątkiem, załadowanym na dwa wozy ciągnione przez woły. Sam powoził jednym, Kirstie drugim, za nimi toczył się wóz Jacksonów. Znaleźli się w gronie podobnych sobie przybyszów, któ­ rzy wyruszyli z domostw, licząc na pomyślną odmianę losu. Zatrzymali się na placu, naprzeciwko „Criterionu", naj­ droższego hotelu w Melbourne. Wokal stały wozy i kłębił się

rozgorączkowany tłum. Wielu mężczyzn było podpitych. Je­ den z nich, wysoki o ciemnych, gęstych włosach i długiej brodzie, któremu towarzyszył rudy i niski, o równie odstrę­ czającym wyglądzie, zaczepił Sama. Kirstie skrzywiła się z odrazą, natomiast jej ojciec i Bart zaczęli rozmawiać z męż­ czyznami, którzy dawali do zrozumienia, że są doświadczo­ nymi poszukiwaczami. - We dwóch daleko nie zajdziecie - orzekł brodacz. - Powinniście utworzyć spółkę, której przewodziłby silny, znający się na rzeczy mężczyzna. Sam nic na to nie odrzekł, ale pomyślał, że taki przywódca grupy mógłby zagrozić interesom jego rodziny. Rankiem, kiedy byli już gotowi do dalszej drogi, ciągle jeszcze nie mie­ li wspólnika. - Postaramy się znaleźć kogoś już na miejscu - zdecydo­ wał Sam, nie tracąc optymizmu. Właśnie kończyli ładować prowiant na wóz, którym po­ woziła Kirstie, kiedy podszedł do nich niewysoki, anemiczny mężczyzna ubrany jak urzędnik. - Powiedziano mi w sklepie, że wyjeżdżacie do Ballarat i szukacie kogoś, kto chciałby dołączyć do waszej grupy - odezwał się nieznajomy uprzejmym tonem. - Nazywam się Farquhar, George Farquhar, wołają na mnie Geordie. Sam w milczeniu obrzucił go uważnym spojrzeniem. - Mogę nie tylko powozić wozem, radzę sobie również z końmi - dodał nowo przybyły. - Nie piję i nie gram. Jestem silniejszy, niż na to wyglądam. Mam też trochę gotówki, by się dorzucić, jeśli zechcecie mnie wziąć ze sobą. To wystarczyło. - Ile? - zapytał przebiegle Bart.

- Całkiem sporo! Nie pokażę wam, za dużo tutaj ludzi. Jeżeli chcecie referencji, to możecie zapytać w aptece, w któ­ rej pracowałem przez ostatnie trzy miesiące. Sam, jak zwykle, podjął decyzję pod wpływem impulsu. - Zgoda, Geordie Farquhar, jestem skłonny zaryzyko­ wać. Dołóż swoje pieniądze do wspólnej kasy i bierz się do roboty. Po prostu rób, co potrafisz - dodał i wyciągnął spra­ cowaną dłoń. Bart zrobił to samo i wszyscy trzej uroczyście dobili targu. Geordie okazał się przydatny niemal od razu. Przekonał ich, by zostali jeszcze jeden dzień, sprzedali wóz i kupili ko­ nia oraz wagonik. - Przyda się bardziej od wołu, kiedy dotrzemy na tereny poszukiwań - oświadczył. - Tyle tylko, że w razie czego nie nadaje się do zjedzenia - zauważył Sam. - Prędzej zjadłbym konia, niż głodował - odparł Geor­ die. Następnego ranka na jednym z pierwszych postojów, kie­ dy trudny do upilnowania Dave Jackson spadł z drzewa i zła­ mał rękę, Geordie złożył mu ją, demonstrując nie tylko swe umiejętności, ale i cierpliwość. - Byłem kiedyś lekarzem - uciął, kiedy mu Bart dzię­ kował. W drodze do Ballarat rodziny Moore'ów i Jacksonów, dysponujące dwoma wozami zaprzężonymi w woły, koniem i wagonikiem, wyróżniały się spośród tłumu spragnionych bogactw poszukiwaczy, którzy w większości podążali pieszo. Kobiet było mało, przeważali mężczyźni, brodaci, zarośnię­ ci, z pistoletami wetkniętymi za pas. Kirstie zauważyła, że

niektórym tęgo kurzyło się z czupryn, choć dzień ledwie się zaczął. Patryk, zawsze żywy i ciekawski, zapiszczał głośno, kie­ dy mijali kolejny rozklekotany wóz ciągniony przez nędzną chabetę. - Popatrz, Kirstie, to tych dwóch włóczęgów spod „Cri¬ teriona"! Że też się tu znaleźli! Kirstie obejrzała się przez ramię i stwierdziła, że rzeczy­ wiście są to ci sami dwaj poszukiwacze, z którymi rozmawiał ojciec. Niski rudowłosy siedział na wozie, rozglądając się do­ okoła, podczas gdy ciemnowłosy brodacz leżał na plecach z zamkniętymi oczami, z butelką w ręce, nie zwracając uwagi na otoczenie. Kirstie skrzywiła się z obrzydzeniem i pouczyła brata: - Ciszej, mogą cię usłyszeć. - Och, na pewno nic ich to nie obchodzi. Przyzwyczaili się, że ludzie na nich patrzą. - Pat, masz z nimi nie rozmawiać. Zapamiętaj to sobie - włączył się Sam. - Dobrze, tato. Zresztą tylko Ryży mówi. Wrak nie od­ zywa się wcale, tylko patrzy - zauważył chłopiec, który zdą­ żył już nazwać po swojemu dwóch nieznajomych. - I śmierdzi! - wzdrygnęła się Kirstie. - W każdym razie, nie próbowali się do nas dosiąść - do­ dał Geordie. - Wio! - zakrzyknął na konia, odpędzając ba­ tem łysego, śmierdzącego grogiem typa z zarośniętą gębą, który czepiał się wozu i napraszał się o podwiezienie. Odtrą­ cony pozostał na drodze w tumanie kurzu i miotał przekleń- stwa. Ci, którzy nie mieli wozu, pchali taczki wypełnione do-

bytkiem i dziećmi. Niektóre, nawet młodsze od Herbiego, szły pieszo. Wzdłuż zatłoczonej ludźmi i pojazdami drogi ciągnęły się domy publiczne, zajazdy i sklepy z grogiem, na­ zwane tak, ponieważ działały bez licencji. Na jednej z przy­ budówek widniał napis: „Ostatni sklep z grogiem przed po­ lami złotonośnymi" - co nie odpowiadało stanowi faktycz­ nemu, gdyż parę mil dalej następny, jeszcze większy napis głosił: „To naprawdę ostatni sklep z grogiem przed polami złotonośnymi". Geordie, który miał duże poczucie humoru, zauważył, że mogliby otworzyć swój własny sklep z grogiem i zbić fortu­ nę. Chociaż, dodał, z pewnością znajdzie się ktoś, kto zbu­ duje następny kilkaset jardów dalej! Szybko się zorientował, że Sam Moore i Kirstie przewo­ dzą całej wyprawie. Spokojny i pewny siebie Sam podejmo­ wał decyzje; jego córka wzięła na siebie opiekę nad rodzeń­ stwem i całą kobiecą robotę. Doglądała dzieci, w razie po­ trzeby przywoływała do porządku, opatrywała skaleczone kolana, gotowała, a gdy jedzenie było gotowe, zwoływała ich, uderzając łyżką w cynowy talerz. Ten dźwięk miał im towarzyszyć przez najbliższe miesiące. W czasie drogi Kirstie swoim delikatnym i czystym gło­ sem śpiewała im piosenki, których nauczyła ją matka. Były one ostatnim ogniwem łączącym ich z odległą Anglią. Gdy dotarli do Ballarat, Kirstie od razu zrozumiała, że te­ ren poszukiwań jest ziemią obiecaną dla mężczyzn spodzie­ wających się natrafić na żyłę złota i piekłem dla kobiet, które muszą zadbać o codzienną egzystencję rodzin w bardzo pry­ mitywnych warunkach. Ludzie niczym mrówki kręcili się wokół setek wykopanych w ziemi dołów, przesiadywali

przed namiotami. Jeżeli nawet ta okolica miała kiedyś wiej­ ski urok, to przeminął wraz z nastaniem gorączki złota. Jak zły omen odebrała Kirstie fakt, że pierwszymi ludźmi, których ujrzała u celu podróży, byli Ryży i Wrak! Leżeli na poboczu błotnistej drogi. Wyrzucił ich tam woźnica, kiedy zorientował się, że nie mają dość pieniędzy, by mu zapłacić za przejazd. Kirstie wiedziała, że w tych warunkach nie uda się jej zor­ ganizować życia na wzór tego, jakie wraz z rodziną wiodła na farmie. Że będą skazani na prowizorkę, a posiłki będą przypominały naprędce zaimprowizowany piknik. Mężczy­ znom to się zapewne podoba, pomyślała, bo mogą zapomnieć o dobrych manierach. Bliższe poznanie osady odłożono na potem. Teraz na­ leżało się jakoś urządzić, dowiedzieć, jak zabrać się do poszukiwań i gdzie sprzedawać złoto, jeżeli się je w ogóle znajdzie. Niechlujni mężczyźni, w zabłoconych, przepoconych ubraniach przychodzili pogadać z nowo przybyłymi, pora­ dzić im, gdzie i co można kupić i kto jest uczciwy, a kto nie. Zazdrośnie spoglądali na wozy, woły, konia i wagonik oraz na sprzęt, który Sam i Bart zaczęli wyładowywać. Geordie w tym czasie pomagał Kirstie rozpalić ognisko i rozstawić trójnóg do gotowania. Na razie posiłki miały być jedzone na dworze. - Czy naprawdę to wszystko jest wam potrzebne? - za­ pytał jeden z poszukiwaczy. Wskazywał na kufry i koce, któ­ re rozładowywał Sam. - Dobrze ci za to zapłacę - zapropo­ nował, kładąc rękę na lampie sztormowej. Sam odsunął natarczywą dłoń.

- Nie ma tu nic do sprzedania, przyjacielu. Wszystko, co przywieźliśmy, jest nam potrzebne. - Trochę dużo tego - zauważył Ginger, który naprawdę nazywał się George Tate. - Gdybyś chciał coś sprzedać, znaj­ dziesz mnie na targu. Salwa z działa zaskoczyła wszystkich. Kirstie upuściła pa­ telnię, którą trzymała w ręku, a młodsze dzieci zaczęły pła­ kać. Dołączyła do nich Emmie Jackson, i tak przygnębiona prymitywnymi warunkami, jakie zastała w Ballarat. - Nie przejmujcie się, to nic takiego - powiedział Ginger. - Kiedy strzelają z działa, wszyscy przestają kopać. Nadcho­ dzi czas na wieczorny posiłek i... - urwał, patrząc na męż­ czyzn - ...prawdziwą zabawę. - Dla mężczyzn, jak sądzę - cierpko stwierdziła Kirstie. - Tylko mężczyznom może odpowiadać życie w tak okro­ pnych warunkach. Żadna kobieta w własnej woli nie zgodzi­ łaby się przebywać w takim brudzie i bałaganie, nawet za ce­ nę złota - dodała i aby pokazać, że nie żartuje, zdzieliła że­ lazną łyżką rękę Gingera, który znów buszował wśród rzeczy nowo przybyłych. - Dobrze ci zapłacę - powtórzył. - Nie chcę żadnych pieniędzy - odparła stanowczo. - Będziemy tego wszystkiego potrzebować w tej zapomnianej przez Boga dziurze. Odszedł z uśmiechem, robiąc miejsce innym, którzy jak wiewiórki - według określenia Geordiego - zbiegli się, by zagrabić ich zapasy. Wziął odparcie ich ataku na siebie, żeby Kirstie mogła w spokoju przygotować kolację. Tymczasem dzieci, korzystając z nieuwagi starszej siostry, urządziły so­ bie zabawę w berka wokół dołów i przejść służących za uli-

ce. W końcu wszyscy się zebrali i zasiedli do zaimprowi­ zowanego posiłku. Apetyty im dopisywały - od rana nie mie­ li nic w ustach. - Jutro zabieramy się do pracy - oznajmił Sam, kiedy skończył jeść. - Bart i Geordie, chodźmy się przejść. Kirstie patrzyła, jak odchodzą, gdy wraz z apatyczną, przygnębioną Emmie Jackson zbierały brudne naczynia. Kir­ stie wiedziała, że w osadzie zamieszkanej głównie przez mężczyzn nie może zabraknąć miejsc męskich uciech w ro­ dzaju barów czy szynków. Sam, Bart i Geordie zatrzymali się w najbliższym sklepie z grogiem. Wypili i poszli dalej. Wizytę „U Grubej Lil", któ­ ra wystrojona siedziała w progu lokalu, wychwalając urodę swoich dziewcząt, odłożyli na inny wieczór. Nie odmówili sobie przyjemności wstąpienia do salonu gier „Pod Złotym Asem". Ograniczyli się jednak do kibicowania innym, sami nie grali. Stamtąd trafili do tancbudy. Wreszcie w nadzwy­ czaj dobrych humorach, zataczając się i śpiewając, ruszyli w powrotną drogę. Mijały dni i tygodnie na bezowocnych poszukiwaniach. Pewnego dnia Sam przypomniał sobie, co radzili mu dwaj poszukiwacze, napotkani przypadkowo w Melbourne, któ­ rych Patryk nazwał później Ryżym i Wrakiem. Wspomnieli oni wówczas, że potrzebny im będzie wspólnik, najlepiej du­ ży i silny. Sam uznał, że nadszedł czas, by kogoś wynająć. Nie chciał jeszcze jednego wspólnika do podziału złota. - W porządku - zgodził się Bart. - To dobry pomysł, ale kto zechce się zatrudnić u kogoś, kiedy może pracować dla siebie?

- Nie masz chyba na myśli tych włóczęgów, ojcze - ża­ chnęła się Kirstie. - Tacy będą pracować tylko do pierwszej wypłaty. - Nigdy nie wiadomo, zanim się nie spróbuje - łagodnie zaoponował Sam, chociaż i jego odstraszał widok nierobów, którzy podejmowali się dorywczych zajęć tylko po to, by ku­ pić kolejną butelczynę. Kirstie z pewnością miała rację. - A może Wrak ? - podsunął Geordie. - Siły mu nie bra­ kuje. - Wrak? - powtórzył zdziwiony Sam. - Chyba nie mó­ wisz tego serio, Geordie. - Ależ tak. Odkąd zabrakło Ryżego, ten facet jest zgubio­ ny. Obserwowałem go. Każdy darowany grosz przepija, ale... - Geordie urwał, niepewny, jak wyrazić to, co jedynie przeczuwał. Było coś we Wraku, co budziło jego litość i zainteresowanie. Może to smutek, który wyzierał z jego oczu? Geordie odczuwał wewnętrzny przymus, by go ra­ tować. - Wrak! - wykrzyknął Bart z niedowierzaniem. - Jaki z niego mielibyśmy pożytek? Jest duży, przyznaję, ale... - Wiem, jak kontrolować, czy ktoś pije, czy nie - powie­ dział Geordie. - Nic nie stracimy. Jeśli się nie uda, po prostu się go pozbędziemy. - Wzruszył ramionami. - Przekonamy się, na ile można się z nim porozumieć. - Geordie ma rację - przyznał po namyśle Sam. - Bę­ dziemy mu płacić tygodniowo. Pozbędziemy się go, jeśli nie przestanie pić. Bart wstał. - Ostatnio widziałem go leżącego koło salonu gier, wczo­ raj po południu.

- Był w okropnym stanie - dorzucił Sam. - Zdaje się, że policja go zabrała. Przejadę się do aresztu. Chętnie się go po­ zbędą. - Myślę, że wszyscy zwariowaliście - stwierdziła cierp­ ko Kirstie. - Chcecie zatrudnić Wraka! Jedyne, co on potrafi, to zalać się w trupa. O jakiej pracy mówicie? - Nie bądź taka zawzięta - powiedział Geordie. - Okaż trochę litości. - Trochę litości?! - uniosła się Kirstie. - W takim razie wy będziecie się nim zajmować, gotować mu, prać jego rze­ czy, bo z pewnością nie ja! - Wątpię, czy on w ogóle przejmuje się ubraniem - za­ uważył Bart. Tego popołudnia Sam zaprzągł jedyny wóz, jaki im został - drugi sprzedali, by zgromadzić pieniądze na niezbędny sprzęt - i zabrał Kirstie na zakupy. Zamierzali przy tym ro­ zejrzeć się za Wrakiem. - Zabrali go do aresztu pół godziny temu - usłyszeli od bar­ czystego nieznajomego, którego spotkali w pobliżu salonu gier. Kiedy dotarli na dziedziniec przed aresztem, zobaczyli Wraka podpierającego frontową ścianę budynku. - Jest zbyt brudny, by go wsadzić - wyjaśnił im poli­ cjant. Sam go znał. - Znów ma kłopoty, Mac? - Sam wykazywał pewność siebie kogoś, kto wobec prawa jest zawsze w porządku. - Bóg wie, co z nim zrobić, Sam. - Mac podrapał się po głowie. - Zamykanie nic nie daje. Zwalniamy go po przepi­ sowym czasie i on znów pije na umór. - Potrząsnął głową zrezygnowany.

- A gdybym cię od niego uwolnił? Geordie twierdzi, że ma sposoby na pijaków. Może go oduczyć picia. - To ci dopiero - skwitował Mac cierpko. - Cudotwórca z tego Geordiego czy co? - Tak jakby - odparł Sam. - Coś dobrego już mu się uda­ ło dla nas zrobić. Policjant spojrzał na Wraka uśmiechającego się do nich beztrosko. - Zrobisz nam przysługę, Sam, zabierając go chociaż na trochę. Szczerze wątpię, czy uda się wam doprowadzić tego ochlapusa do stanu używalności. - To zależy od tego, czy jest nałogowym pijakiem - za­ uważył Sam, spoglądając na żałosną postać mężczyzny, któ­ ry teraz jego obdarzał uśmiechem tak jak wcześniej Maca. - Nie mogę być pijany, bo nigdy nie piję - powiedział Wrak z wielką godnością. Zamknął oczy, osunął się na ziemię i zaczął chrapać. Policjant pomógł Samowi postawić go na nogi. Kirstie siedząca na wozie zesztywniała z obrzydzenia. - Jak możesz kogoś takiego zatrudniać?! - wykrzyknęła oburzona. - Nie przyda się do niczego! - To silny mężczyzna - odparł Sam. - Poczekamy, aż otrzeźwieje i poślemy go do roboty. - Wiem, że kogoś potrzebujemy, ale dlaczego właśnie jego? Czy nie można znaleźć kogoś bardziej odpowied­ niego? - Nikt teraz nie chce dla nikogo pracować, córko - mó­ wiąc to, Sam pomógł Macowi zataszczyć Wraka do wozu. Wspólnie udało im się wywindować go na górę. Był tak brudny, że Kirstie się odsunęła, prychając z ob-

rzydzenia. W pewnym momencie otworzył przekrwione oczy i zapytał: - Gdzie ja jestem? - Tam, gdzie nie chcesz być - burknęła Kirstie. Kiedy próbował usiąść, pchnęła go z powrotem. - Leż spokojnie. Nie zbliżaj się do mnie. On jest obrzydliwy - poskarżyła się ojcu. - Myślę, że popełniłeś błąd. - Myśl sobie, co chcesz, moja córko - odpowiedział spo­ kojnie Sam. - Pojedzie z nami, a jeśli się okaże bezużytecz­ ny, to się go pozbędziemy. - Nie jestem obrzydliwy - zaprotestował bełkotli­ wie Wrak. - Fred jest zmęczony. To wszystko. Fred musi spać. - To śpij - ucięła Kirstie. - Twój oddech jest równie przykry jak cała twoja osoba. - Nieuprzejma - wystękał Wrak. - Kobiety powinny być łagodne. - Łagodne! Dobre sobie! A mężczyźni powinni być schludni. Kiedy ty będziesz schludny, ja będę łagodna. Nie wcześniej. Przemilczał jej słowa i odwrócił się. - Prześpię się teraz - powiedział cicho i natychmiast za­ czął chrapać. - Fred? - Sam zwrócił się do Maca. - Czy on ma jakieś nazwisko? - Waring - odparł Mac, uszczęśliwiony, że przez jakiś czas nie będzie oglądał tego osobnika. - Przynajmniej tak twierdzi. W gruncie rzeczy niczego nie jest pewien, z wyjąt­ kiem tego, czy pił, czy nie. Kirstie jeszcze bardziej odsunęła spódnicę. Jej wzrok skie-

rowany na Maca jasno wyrażał, co sądzi na temat policji, któ­ ra tak łatwo pozbywa się uciążliwego obywatela. Sam ujął lejce i ruszył w powrotną drogę. Geordie Farquhar tkwił po pas w dole, który zaczął kopać wczoraj tuż przed końcem dnia. Chociaż nie posługiwał się kilofem z taką samą siłą i wigorem jak Sam czy Bart i pod­ czas jednej zmiany usuwał dwa razy mniej błota niż oni, to jego determinacja nie budziła wątpliwości. Kiedy Sam zajechał wozem, Geordie odłożył kilof, obej­ rzał pęcherze na dłoniach i wygramolił się z dołu. Nawet Sam i Bart mieli problemy z rękami, chociaż nawykli do pra­ cy fizycznej. Kiedyś Geordie szczycił się swoimi wypie­ lęgnowanymi dłońmi, ale to było dawno temu. Podszedł do wozu. Kirstie zeskoczyła z kozła. - Ładne ci stworzenie przywiozłam - zwróciła się do nie­ go szyderczo. - Wóz trzeba będzie odgrzybiać. - Daj spokój - łagodził Sam, jak zwykle. - Geordie, chodź i pomóż mi wynieść naszego nowego pracownika. Bart wystawił głowę z dołu, który właśnie pogłębiał. - Masz go, Sam? - Tak, niech mnie kule biją. Jest duży i silny. Na pewno się przyda, niech tylko wytrzeźwieje. Trzech mężczyzn spoglądało na leżącego na dnie wozu Freda. Właśnie się ocknął i uśmiechał się do nich, ale najwy­ raźniej nie zamierzał wstawać. - Kirstie ma rację - stwierdził Geordie. - My jesteśmy brudni, natomiast on jest odrażający. - Wrzućcie go do sadzawki - poradził Bart - to otrzeź­ wieje. - Dobrze - rzekł Sam. - Będzie potrzebował nowego

ubrania. To, które ma na sobie, nie nadaje się nawet do ko­ pania. Przydałyby się też buty. Jego są do wyrzucenia. Skąd wziąć te rzeczy? Nasze są dla niego za małe. - Andy Watt - podpowiedział Geordie. - Zgadza się - przytaknął Sam. Andy Watt był dużym mężczyzną, sąsiadem z ich poprze­ dniej działki. Kiedy przyszły deszcze, Andy po pijanemu wpadł do dziury wypełnionej wodą i się utopił. Zapobiegliwy Geordie schował ubrania i rzeczy należące do nieszczęsnego poszuki­ wacza złota. „Mogą się przydać" - orzekł wówczas. Geordie poszedł po ubranie, buty, mydło i ręcznik. Sam i Bart wytaszczyli protestującego Freda z wozu i poprowa­ dzili go do sadzawki. Kirstie ciągle sztywna z niechęci pa­ trzyła, jak odchodzą. Fred miał rozanielony wyraz twarzy. Najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z tego, co jego nowi przyjaciele zamie­ rzają z nim zrobić. Pojawił się Geordie Farquhar, taszcząc wszystkie potrzeb­ ne rzeczy. - Jak myślisz, będzie z niego pożytek? - krzyknęła za nim Kirstie. - Nigdy nie wiadomo, dopóki się nie spróbuje, prawda? Bart i Sam wrzucili opierającego się Freda do sadzawki, której woda była mętna od wielokrotnego przemywania w niej gliny i kwarcu, w których osadzało się złoto. Mimo to udało się osiągnąć zamierzony cel: wykąpać Freda oraz spra­ wić, że chociaż trochę wytrzeźwiał. Hałas i zamieszanie ściągnęły nie tylko dzieci, które przy­ szły obejrzeć widowisko, ale też mężczyzn i kobiety. Wresz­ cie Sam i Bart po wielokrotnym zanurzeniu w wodzie po-