PROLOG
Wschodnie Pogranicze, Szkocja, 1581
Megan znowu poczuła straszliwy atak bólu. Jakby że
lazna obręcz Z miażdżącą siłą dławiła jej brzuch.
- Boże! Dopomóż mi! - krzyknęła. Ugięły się pod nią
kolana, objęła brzuch rękami, osuwając się na podłogę.
Podtrzymało ją silne ramię, dźwignęło do góry. - Nie po
trafię, Innes! Nie dam rady!
Cicho szepnął jej do ucha:
- Oczywiście, że dasz radę, ukochana. Chodź, wejdzie
my na górę.
Wtuliła twarz w szorstki, wełniany kubrak męża. Pod
niósł żonę, podtrzymując ją pod kolanami.
- To nic, Meg. Sama się przekonasz. Przecież kobiety
codziennie rodzą. Kiedy dziecko już przyjdzie na świat,
wszystko będzie w porządku.
Przemawiał cicho, kojącym głosem, a ona wpiła palce
w jego rękaw. Ból był jakby mniejszy, ale jej nie opusz
czał. Chociaż teraz mogła już oddychać. Słyszała, jak za
nimi po schodach wspinają się kobiety mamroczące coś
o ręcznikach i wodzie.
Położył ją na łóżku i odwrócił się do wyjścia.
- Nie! Nie opuszczaj mnie! - zawołała, wciąż kurczo
wo trzymając jego rękaw. Chwycił ją kolejny atak bólu,
jęknęła, krzywiąc się.
Innes był blady, jego czoło zrosił pot, lecz przysiadł ko
ło niej na łóżku.
- Nie opuszczę cię. - Ujął jej dłoń, mocno przytrzymał.
Spojrzała w jego jasnoniebieskie oczy w nadziei, że do
da jej sił. Krótko przystrzyżone, miedziane włosy odgar
nął w tył, od bladej jak kreda twarzy odcinały się piegi.
Stara/ się być silny, dla niej.
Ból ustąpił, rozluźniła mięśnie. Jedna z kobiet, chyba te
ściowa, chociaż Megan nie była tego pewna, podsunęła In-
nesowi wilgotny ręcznik. Delikatnie przetarł nim twarz
żony. Ona sama prawie nie zauważała, że w komnacie jest
ktoś prócz jej męża. Całą swoją uwagę skupiła wyłącznie
na nim. Na jego błękitnych jak niebo oczach, kojącym gło
sie, długich, rudawych rzęsach.
Ponownie chwycił ją ból.
- O Boże, Innes! Ja cierpię!
Przytulił ją i zaczął kołysać. Ból przypominał inne, tyl
ko że teraz wzmógł się poza granice wytrzymałości.
Gwałtownie otworzono drzwi, zza nich wpadł szwagier
Megan. Stanął nad nimi, w jego wzroku czaiło się przera
żenie.
- Innes! Pojawił się tutaj Cedric Forster ze swoimi ludź
mi! Podłożyli ogień pod wioskę i kierują się do nas!
- Czy zapalono latarnię? - spytał Innes.
- Tak, ale nigdy nikt nie zdoła przybyć na czas!
Tylko nie Forsterowie! Nie dzisiaj w nocy! - pomyśla
ła z rozpaczą. Przecież dzisiaj miała rodzić! Szarpnął nią
kolejny atak bólu, krzyknęła.
Innes wstał.
- Muszę iść.
Megan nie puszczała jego ręki. Wiła się, powalona cier
pieniem.
- Nie! Zostań przy mnie! Błagam! Nic mnie nie ob
chodzi, że jesteś namiestnikiem i opiekunem naszych lu
dzi. Poślij swoich przeklętych zastępców. Przecież są po
coś?
Lecz w jego wzroku pojawił się już znajomy, lodowaty
blask. Przestał myśleć o niej i o dziecku, pochłonięty „waż
niejszymi" sprawami, takimi jak mordercy i kryminaliści.
Odwróciła twarz, puściła rękę męża, nie miała dość sił, aby
się z nim spierać. Zawsze tak się kończyło.
Kiedy zniknął, Megan przepełnił strach, mocniejszy od
bólu. A jeśli dziecko tej nocy utraci ojca?
Córa, teściowa, zastąpiła przy niej Innesa.
- Spokojnie. On wróci. Przestań się teraz denerwować,
masz urodzić. - Pogłaskała napęczniały brzuch Megan. Ru
de, poprzetykane pasmami siwizny włosy Córa spięła
w węzeł na karku. Jej niebieskie oczy były takie same jak
oczy syna.
Wydawało się, że minęło wiele godzin, ale Megan zda
wała sobie sprawę, że to tylko minuty. Bóle pojawiały się
coraz częściej i były coraz silniejsze, wokół niej zgroma
dziły się kobiety z rodziny Innesa. Megan spływała po
tem, a kiedy odeszły jej wody, prześcieradła przemokły
na wylot.
- Co się dzieje? - krzyknęła.
- To wody. Wszystko idzie dobrze.
Córa wciąż nie opuszczała Megan, usiłowała jej pomóc.
Przekręciła synową na bok i masowała napięte mięśnie
pleców. Przyniosło to ulgę, Megan zaczęła zamykać oczy.
Otworzyła je w jednej chwili, kiedy usłyszała jakieś
krzyki na dworze. Któraś z kobiet podbiegła do okna,
szybko uchyliła okiennice. Przycisnęła dłoń do ust.
- Co się dzieje? - zawołała Megan.
- Oni są tutaj!
Trzask łamanego drewna dał im znać, że drzwi na par
terze otwarto siłą.
- Szybko! Zamknijcie zasuwę! - krzyknęła Córa.
Ze schodów dobiegały głośne wrzaski i tupot butów,
potem rozległo się łomotanie do drzwi.
- Otwórzcie albo je wyważymy!
Córa pospieszyła do drzwi, ale ich nie otworzyła.
- Błagam na wszystko, zostawcie nas w spokoju! Lady
Dixon właśnie wydaje dziecko na świat!
Z drugiej strony dobiegł głos Innesa.
- Cedric, do czorta, czy jeszcze ci nie dosyć? Zostaw
moją rodzinę w spokoju!
Odpowiedział mu rechot Cedrica.
- Módl się do Pana, namiestniku. Właśnie ciebie szuka
łem.
Wzrok Megan spotkał się z przerażonym spojrzeniem
teściowej.
- Tylko nie moja żona, Cedric. Jeśli skrzywdzisz moją
rodzinę, to się z tobą porachuję.
Cedric znowu parsknął śmiechem.
- Dawniej nie zauważyłem, żebyś był aż tak rozmow
ny. Nie, nie przyjechałem tutaj po nią, tylko po ciebie,
przyjacielu. Twoja śliczna żoneczka to dla mnie jedynie
dodatkowa przyjemność.
Córa odwróciła twarz na chwilę przed tym, jak topór
zaczął forsować drzwi. Innes jęknął z bólu i wściekłości.
Megan, wciąż kurczowo zaciskająca dłonie na prześciera
dle, zdołała usiąść, łowiąc słuchem odgłosy walki.
- Powieście go w progu! - wrzasnął Cedric, a topór po
nownie uderzył o drewno.
- Nie! - krzyknęła Megan i wstała. Na uginających się
nogach podbiegła ku wyjściu. Córa usiłowała ją powstrzy
mać, lecz Megan uniosła zasuwę i pchnęła drzwi. Cedric
zatrzymał się w pół ruchu, jeszcze sekunda, a zdzieliłby ją
toporem w głowę.
- Chryste, kobieto! O mało bym cię nie zabił! - zawo
łał, jakby mu na niej zależało.
- Uwolnij mojego męża! - Chwyciła go za ramię. Przy
szedł kolejny atak bólu i nogi odmówiły jej posłuszeń
stwa. - Błagam - wychrypiała, jęcząc. - Zamiast niego weź
mnie jako zakładniczkę. On zapłaci okup! Daję ci słowo
honoru!
Uśmiechnął się cynicznie.
- Za późno na to, niewiasto. Twój żonkoś nie będzie
mnie już dłużej prześladował. Stało się to na jego własne
życzenie, nie chciał iść na ugodę.
-Nie!
Chwyciła się poręczy. Cedric nie zatrzymywał jej. Có
ra ruszyła za nią, pomagając zejść po schodach. Megan po
tknęła się i niemal spadła na podest. Ale już było za póź
no. Bezwładne ciało męża kołysało się w drzwiach, poru
szane podmuchami wiatru.
1
Wschodnie Pogranicze, Szkocja, 1585
Sir Bryan już dłużej nie mógł ignorować parcia na pę
cherz. Było późne popołudnie i zaczynał zapadać zmrok.
Postanowił uporać się z tym, póki jest jeszcze widno. Obej
rzał się przez ramię na bandę cieszących się fatalną reputa
cją mężczyzn. Włóczyli się po drodze koło gospody, w któ
rej zatrzymał się na obiad. Udawał, że ich nie widzi, kiedy
podczas posiłku wlepiali w niego wzrok, ale gdy podążyli
za nim do piwiarni, zaczął nabierać podejrzeń. Jechali za
nim już dobrych parę mil, więc spodziewał się najgorszego.
Zagłębił się w las, otaczający drogę. Pozwolił wierz
chowcowi imieniem Arthur skubać trawę, cugle puścił
wolno. Pies, Pellinore, szedł krok w krok za swoim panem.
Bryan jechał do garnizonu na Wschodnim Pograniczu,
gdzie miał zostać nowym namiestnikiem. Decyzję podjął
w jednej chwili. Kuzyn, Francis Hepburn Stewart, szósty
earl Bothwell, miesiąc wcześniej przyjechał do Lieth na
spotkanie jego okrętu. Francis powiedział mu, że akurat
jest wolne stanowisko, on zaś osobiście wystąpił do króla
z prośbą, żeby zaoferowano je właśnie Bryanowi. Bryan
niechętnie przyjął tę propozycję, choć zdawał sobie spra
wę, iż jest do tego zobowiązany, gdyż Francis był jedy
nym żyjącym członkiem jego rodziny. Bryan wracał wła
śnie z wojny o Niderlandy i niewiele go obchodziło, co
mu przyniesie los, prócz tego, że nie chciał już więcej się
bić, tylko znaleźć odpowiednią kobietę, z którą mógłby
się ożenić, niewiastę, która by go nie oszukała i nie zacho
wywała się niczym uliczna dziewka. Cieszył się jednak na
powrót do Szkocji po tak wielu latach.
Bryan wytęży! słuch. Czyżby usłyszał jakieś szmery, do
biegające zza pobliskich drzew? Ogarnął go niepokój.
Chyba w tym właśnie lesie napadnięto i posiekano na ka
wałki jego poprzednika, Leoda Hume'a?
Zrobił swoje i wrócił pospiesznie na zalaną słońcem
drogę. Mężczyźni zniknęli. Bryan uważnie się rozejrzał,
ale nie było ich nigdzie w zasięgu wzroku. Z pewnością
słyszał, jak przejeżdżali. Arthur powąchał jego dłoń. Bryan
już brał w ręce cugle, gdy zauważył, że koń zaczyna strzyc
uszami i oglądać się do tyłu. Bryan obrócił się.
Spomiędzy drzew za jego plecami wynurzyło się trzech
mężczyzn - tych samych, którzy tropili go od samej go
spody. Najbliższy Bryana błyskawicznie schował za siebie
rękę, nie zdołał wszak ukryć trzymanej w niej potężnej
drewnianej pałki. Skrzywił się nieszczerze.
- Dzień dobry, sir! Macie może kilka zbędnych monet?
- Nie. - Nie zamierzał niczego oddawać, ale napastni
ków było trzech, a on jeden. - Mam natomiast chleb.
- Piękne dzięki, szlachetny panie! - powiedział ten z pał
ką. Podszedł do Bryana, podpierając się nią niczym laską,
uśmiechał się fałszywie, demonstrując popsute zęby.
Śmierdział. Bryan wolał się nie odwracać i pozwolić im za
brać przytroczone do siodła skórzane torby. Już miał za
wołać do rabusiów, żeby poszli precz, kiedy Pellinore
szczeknął i schował się między drzewami. Pellinore za
wsze uciekał, kiedy wyczuwał zagrożenie.
Miecz Bryan miał przytroczony do siodła. Chwycił rę
kojeść, kiedy poczuł cios w głowę. Zachwiał się, lecz przed
upadkiem jeszcze zdołał zobaczyć, co się dzieje. Napastni
ków było już pięciu. Dwóch z nich starało się okiełznać
Arthura, rżącego ze strachu i wierzgającego kopytami. Po
została uzbrojona trójka rzezimieszków zbliżała się w stro-
nę Bryana. Jeden trzymał pikę i topór, drugi miecz Bryana
i jego pistolet, a mężczyzna z popsutymi zębami i odraża
jącą twarzą wciąż dzierżył pałkę.
- Człowieku, poddaj się. Nas nie pokonasz - powie
dział. Najwyraźniej był hersztem bandy. - Oddaj nam tyl
ko stroje i ten świetny sztylet... konia i psa... no i wszyst
kie pieniądze, a zostawimy cię w spokoju.
Bryan już wcześniej miał do czynienia z takimi rabusia
mi, tyle że tamci nosili hiszpańskie mundury. Zasadzali się
na słabszych od siebie. To wyrzutki społeczeństwa. Robi
ło mu się mdło na ich widok.
Kiedy nie zareagował na żądanie „Paskudnej Twarzy",
ten gestem nakazał swoim ludziom przystąpić do ataku.
Bryan zablokował ramieniem niezdarne pchnięcie piką,
uchylił się przed uderzeniem toporem i wyrwał pikę z rąk
napastnika. Kopnął go w brzuch, drugiego powalił uderze
niem piką w tyłek.
Bandyta, trzymający pistolet, usiłował z niego wystrze
lić. Bryan zdzielił go pięścią w twarz. Paskudny, wzywa
jąc pomocy, uderzył Bryana pałką w ramię. Bryan za
chwiał się. Rzuciło się na niego pięciu rozbójników.
Bryan poczuł coś mokrego na twarzy. To język Pellino-
re'a. Odepchnął na bok skomlącego psa, potrząsnął głową,
żeby oprzytomnieć. Leżał na plecach. Czuł tępy ból
w brzuchu. Zachodzące słońce raziło go w oczy. Jęknął.
Zapamiętał jedynie, że Paskudna Twarz zdzielił go pałką
w ramię, a reszta zbirów obezwładniła i ogłuszyła. Wstał
i na miękkich nogach ruszył pokrytą koleinami i pełną py
łu drogą. Tuż za nim biegł Pellinore.
Pierwszy dzień na szkockim Wschodnim Pograniczu za
czął się fatalnie. Stracił wierzchowca, broń, żywność, ku
brak i wszystkie monety. Rabusie z pewnością zabraliby
też Pellinore'a, gdyby psiak miał choć odrobinę odwagi.
Słońce schowało się już daleko za horyzontem, kiedy
Bryan wspiął się na wzgórze i ujrzał garnizon, którym miał
dowodzić. Gdy przystanął, by popatrzeć na zrujnowaną
fortecę, ogarnęła go nieznana mu dotąd słabość. „Forteca"
to niewłaściwe słowo. Wyglądało na to, że Leod Hume nie
wiele tu zdziałał podczas swojej służby. Porosła mchem,
wzniesiona z kamienia wieża niemal się zawalała, grożąc
okalającym ją, pełnym dziur murom. Omszałe kamienie
porastał bluszcz, sięgający aż ku ścianom zamku. Zamek
pysznił się spuszczaną kratą i rozsypującą się wartownią,
całkiem zbędną, gdyż napastnicy musieli jedynie przejść
przez dziury, aby dostać się do warowni.
Z tego, co mówił mu kuzyn, wiedział, że największych
problemów przysparzają rzezimieszkowie, najeżdżający
garnizon z obu stron granicy. A poprzedni namiestnik nie
umiał albo nie potrafił zaprowadzić pokoju. Ponieważ
Szkocja miała słaby rząd federalny, nietrudno było o ko
rupcję. Graniczące ze sobą pogranicza podzieliły się na
sześć marchii, trzy należały do Szkocji, trzy do Anglii.
Każda miała namiestnika, władającego podległą mu zie
mią, a wspomagali go rozmaitej maści szeryfowie, kapita
nowie i sierżanci. Od lat pogranicze coraz bardziej dzicza
ło, toteż kuzyn przestrzegał go, że okaże się niezwykle
oporne' na wprowadzenie sprawiedliwości, zwłaszcza
przez pochodzącą z zewnątrz osobę.
Teraz zaś Bryan miał znaleźć tutaj nowy dom. Od daw
na brakowało mu własnego miejsca na ziemi. Kiedy je so
bie wyobrażał, wcale nie miał na myśli zrujnowanej forte
cy, jaką teraz widział. Ze ściśniętym sercem podążył drogą,
aby stawić czoło nowym wyzwaniom. Ostatnie dziesięć lat
poświęcił służbie w oddziałach księcia orańskiego, który
walczył w Niderlandach, usiłując wypędzić katolickich
Hiszpanów. Bryan chciał już rozstać się z mieczem. Z ca
łej duszy pragnął domu, żony, dzieci. Po tym, jak zdradzi
ła go ostatnia umiłowana, zmuszał się, aby nie myśleć
o tych sprawach, o psokojnym życiu z kobietą i o własnym
domu. Od pewnego czasu jednak przychodziło mu to co
raz trudniej.
Wciąż zastanawiał się, czy postąpił rozsądnie, przyjmu
jąc stanowisko namiestnika. Pogranicze niewiele różniło się
od pola bitwy. Żywił nadzieję, że poprzednik szybko się od
najdzie i dzięki temu jego misja nie potrwa zbyt długo.
Za plecami usłyszał stukot podków, odsunął się na bok,
aby rozpędzony jeździec go nie stratował. Jeździec minął
go, ale zaraz ściągnął cugle i zawrócił w stronę Bryana.
- Czy zostaliście ograbieni? - spytał nieznajomy.
- Tak, obawiam się, że ktoś was uprzedził.
Mężczyzna popatrzył z urazą. Zdjął hełm, położył go
na kolanach. Był starszy od trzydziestoletniego Bryana,
miał może z czterdzieści pięć lat. Zaczynał łysieć, był po
marszczony i żylasty.
- Nie jestem rabusiem. Nazywam się Willie Hume, za
stępca namiestnika Wschodniego Pogranicza.
- A, Willie, to o tobie mi napisano. Jestem sir Bryan
Hepburn, wasz nowy dowódca.
- Sir Bryan! - Willie w jednej chwili zaczerwienił się
i zsiadł z konia. Zastępca okazał się o głowę niższy od
Bryana i dwa razy od niego tęższy. - Co za spotkanie, sir,
co za spotkanie! Kto wyrządził wam taką krzywdę?
- Nie wiem, Willie. Mam nadzieję, że pomożesz mi
w szukaniu odpowiedzi na pewne pytania.
- Jasne, proszę dosiąść mojego konia. Ja pójdę piechotą.
- Niepotrzebny mi wasz wierzchowiec.
Willie chwycił cugle i ruszył obok Bryana.
- Gdzie na was napadnięto?
Bryan głową wskazał kierunek.
- Tuż za tym wzgórzem.
- H m , mógł zrobić to jeden z Cranstonów. Jeff zawsze
był wyrzutkiem. Albo Dixon. Nigdy dotąd nie poważyli
się na napady, lecz wiem, że wdowa Dixon niedługo ma
spłacić długi.
- Zatem grabież nie jest zastrzeżona wyłącznie dla męż
czyzn? Damy również się do niej uciekają?
Willie wyszczerzył zęby.
- Nie wszystkie, ale lady Dixon nie zalicza się do tuzin-
kowych niewiast i nienawidzi Forsterów. Uważa, że do
bry Forster to martwy Forster.
- Wydaje mi się, że bawi was krwawa rodowa zemsta.
Willie spojrzał na niego chytrze.
- Zemsta to tutejszy obyczaj, sir. Najpowszechniejsze jest
podkradanie bydła. Zemsta klanów rodzi tylko niepokoje.
Bryan spojrzał z góry na Williego, kryjąc niechęć, jaką
wzbudziła w nim ta uwaga. Gdyby tak rozpaczliwie nie
brakowało mu przyjaznej duszy, choćby z tego względu
natychmiast zrezygnowałby ze stanowiska namiestnika.
- Czy nie jest to ziemia Humeow? Może napadł na mnie
któryś z twoich krewnych, chciał mnie pozbawić życia?
Willie nie zareagował. Podrapał się tylko po brodzie,
grube paluchy zatopił w siwych bokobrodach.
- Macie znamienitego ogara, namiestniku. Chociaż zbyt
starego.
Zdumiony Bryan uniósł brwi, słysząc, że Willie tak rap
townie zmienia temat.
- Owszem, to znakomity pies. - Nachylił się i pogłaskał
lśniącą, siwiejącą sierść Pellinore'a. - Dobiega już dwunaste
go roku życia, ale wciąż znakomicie nadaje się do polowań.
- Tropiciel, prawda?
- Najlepszy ze wszystkich, tylko że odrobinę tchórzliwy.
- U nas, na pograniczu, niewiele pożytku z takich oga
rów. Radziłbym się go zaraz pozbyć.
Bryan usiłował nie okazać, jak bardzo rozzłościła go ra
da, aby uśmiercił psa. Zgoda, odwaga nie należała do naj
większych zalet Pellinore'a, ale był wierny, a to Bryan cenił
sobie najbardziej. Gwizdnął i klepnął się w udo. Pellinore
w jednej chwili zjawił się u jego boku. Z wywieszonym ję
zorem wyglądał tak, jakby się uśmiechał.
- Ma przed sobą jeszcze wiele lat życia.
Milczeli, aż wreszcie Willie spytał:
- Czy wasza małżonka do was dołączy?
- Nie jestem żonaty.
Willie popatrzył na niego zdumiony.
- Zamierzacie mieszkać tutaj sami?
- Nie. Szkocja to za zimna kraina, aby spać samotnie.
Willie z aprobatą skinął głową.
- Zdziwiłem się trochę, kiedy lord Bothwell powiado
mił mnie, że znowu będziemy mieć namiestnika, nie po
siadającego własnej ziemi. Namiestnicy zazwyczaj czerpią
dochody ze swoich majątków. - W głosie Williego za
brzmiała nagana.
Bryan wolał nie wziąć tej uwagi do siebie.
- Nie na zawsze powierzono mi tę placówkę. Lord Both
well pragnie, abym rozwiązał sprawę zniknięcia Leoda Hu-
me'a. Niechybnie stanę się rychło właścicielem ziemskim.
Minęli bramę, prowadzącą do fortecy. Ruina z bliska
okazała się jeszcze gorsza. Bryan stanął w progu, by obej
rzeć nowe włości. Nigdy dotąd nie widział tylu obszarpań-
ców. Szaty mężczyzn były znoszone i podarte. Strażnicy,
w skórzanych kubrakach i z wykutymi z żelaza pasami,
wspierali się leniwie na pikach, jakby chcieli się uchronić
przed pracami, które nie należały do ich obowiązków.
- Tędy, namiestniku. Pokażę wam komnaty i znajdę ja
kieś odpowiednie szaty, póki wasze nie przybędą.
Komnata okazała się w nieco lepszym stanie, choć wyglą
dało na to, że od wielu lat nikt w niej niczego nie remonto
wał. Bryan skrzywił się, czując odór stęchlizny. Jego kwate
ra znajdowała się na parterze. Maleńka alkowa przylegała do
komnaty, w której stał sekretarzyk i półka, pełna ksiąg, opi
sujących sprawy sądowe z pogranicza i zawierających akta.
Jedynym poza tym umeblowaniem były stół i parę krzeseł.
- Nie macie jakiejś niewiasty, która by posprzątała? -
spytał Bryan.
- Aha, kilka kobiet z rodu H u m e pojawia się tutaj dwa
razy w tygodniu i robi porządki. Mieszka tu moja żona,
ona dopilnuje wszystkiego, czego wam potrzeba - przy
niesie wodę, posiłki, cokolwiek zapragniecie.
Przelotne spojrzenie upewniło Bryana, że nie powinien
w najbliższej przyszłości spodziewać się kąpieli. Może ba
lię ustawiono gdzieś indziej? Jednak niechlujny wygląd
Williego wskazywał raczej, że w tym miejscu nie używa
się takiego wynalazku.
- Cóż, powinienem porozmawiać z kimś, kto zajmuje
się sprzątaniem. To miejsce lepi się od brudu. Moi ludzie
nie mogą mieszkać w takim chlewie. Jak przedstawiają się
finanse? Mur obronny koniecznie wymaga naprawy, a wo
jownicy potrzebują odpowiedniego ekwipunku.
Willie uśmiechnął się wyrozumiale. Wskazał na leżące
na biurku księgi.
- Tutaj zobaczycie zapisane nasze ostatnie wpływy. Ale
nie przywiązujcie do nich większej wagi. Tak naprawdę
nie mamy tego, co tam zapisano. W ubiegłym tygodniu na
jechali nas Forsterowie i ograbili ze wszystkiego. - Pokle
pał Bryana po plecach. - Proszę odpocząć. Moja Lauren
przyniesie wam kolację, a rano porozmawiamy, zgoda?
Pellinore, który już umościł się na wąskim łożu, znużo
ny uniósł łeb.
- Zgoda, teraz chyba powinienem się przespać.
Willie odszedł. Bryan stanął pośrodku komnaty i wbił
wzrok w niegościnne łoże. Pościel była sprana, choć wy
dawała się czysta. Przysiadł koło Pellinore'a.
- Mniemam, że każde miejsce uznasz za swój dom, pó
ki będę przy tobie. - Pellinore spojrzał na Bryana, lecz nie
poruszył głową. - Przez twoje tchórzostwo nie mam na
wet stosownego obuwia.
Pellinore ponownie uznał, że nie musi reagować na sło
wa swojego pana i dalej leżał bez ruchu.
W co ja się wpakowałem? Znużony Bryan przetarł twarz.
Francis zapewniał go, że stanowisko namiestnika to wielki
zaszczyt, który wynagrodzi mu służbę w Niderlandach,
gdzie walczył za protestancką wiarę. Kuzyn sugerował na
wet, że może otrzymać na własność ziemię. Ale teraz Bryan
zaczął podejrzewać, iż ten posterunek to kara za udział
w bitwach, w których nie było zwycięzców. Czyż nie zo
stał już dostatecznie ukarany, kiedy Hiszpanie zabili jego
kobietę? Okazała się suką bez serca, jednak nie zasługiwa
ła na śmierć. Morderstwo obudziło w nim żądzę zemsty,
której nigdy nie zdoła dopełnić. Zabili ją właśni poddani.
Ludzie, którym go zdradziła. Nieważne, ilu unicestwił
Hiszpanów, i tak było ich za mało. Przytknął palce do po
wiek. Przestań o tym teraz myśleć, nakazał sobie.
Podniósł nogę i spojrzał na pończochę. Na palcach wid
niała dziura. Wstał, zaczął rozpinać spodnie. Tę czynność
przerwało mu pukanie do drzwi.
- Tak?
Weszła jakaś niewiasta, z burzą kręconych włosów na
głowie. Niosła dzban z gorącą wodą.
-Jesteś Lauren Hume? - spytał, próbując ukryć zdumie
nie. Dziewczyna nie miała więcej niż czternaście lat.
- Tak, panie. Za chwilę przyniosę wam posiłek.
Odstawiła dzban na stół i pospiesznie się wycofała.
Zmusił się do wyrzucenia z głowy obrazu Williego i tej
dziewczynki jako męża i żony. Umył się i kiedy Lauren
wróciła, niosąc kolację, poczuł się już świeższy. Dziewczy
na miała drobną, pobrudzoną twarz, ogromne, ciemne
oczy. Unikała jednak jego wzroku.
Na tacy, którą postawiła na stole, był dzban piwa i ku
fel, drewniana misa z rzadką owsianką i dwie ociekające
tłuszczem owsiane bułeczki. Kiedy dziewczyna odeszła,
uważnie obejrzał zupę, potem wylał ją do misy i pokosz-
tował cienkiego piwa.
Pellinore przywarł do jego nóg, z łapami wciąż zesztyw-
niałymi po śnie, i cicho zaskomlał. Bryan zaczął mu rzucać
kęsy na posadzkę i wtedy spostrzegł, jak jest tutaj brudno. Ro
zejrzał się po komnacie w poszukiwaniu czegoś, na co mógł
by odstawić jedzenie, i zdecydował się na kawałek papieru.
Wiedział dobrze, że Pellinore'owi nie przeszkadzałby ani
kurz, ani robactwo, jednak Bryanowi owszem, tak. Bryan był
zwolennikiem porządku i dyscypliny i chociaż podczas lat
służby żołnierskiej przywykł do brudu, tamto życie zostawił
już poza sobą i wcale nie zamierzał do niego wracać.
Podczas jedzenia przerzucał karty księgi. Nie dodało
mu to apetytu. Wstrząśnięty był faktem, że król tak ską
po wspomagał garnizon. Nic dziwnego, że forteca znajdo
wała się w opłakanym stanie. Nazajutrz musi napisać do
monarchy i zdać mu szczegółową relację. Niewątpliwie
król Jakub, dowiedziawszy się o rozpaczliwej sytuacji tej
placówki, zwiększy wsparcie.
Potem położył się, a Pellinore zwinął się w kłębek u je
go boku, grzejąc go swoim ciepłem. Bryan już zasypiał,
kiedy coś ugryzło go w szyję. Klapnięciem zdusił intruza,
ale zaraz poczuł, że oblazły go insekty. Wyskoczył z łoża
i zapalił świecę, w jej słabym świetle obejrzał łoże. Nicze
go nie dostrzegł. Najprawdopodobniej to pchły.
Pellinore popatrzył zaniepokojony. Bryan wreszcie
zdmuchnął świecę i zasnął.
Bryan otworzył oczy. Nastał ranek, ktoś się pojawił
w komnacie. Bryan sięgnął po sztylet, z którym się nigdy
nie rozstawał, ale go nie znalazł. Kilka razy poklepał się
po boku, ale sztylet zniknął bezpowrotnie. Bolały go ra
miona. Przypomniał sobie wczorajsze wydarzenia. Całą
broń, w tym sztylet, mu skradziono. Do garnizonu na
Wschodnim Pograniczu zawitał bez niczego.
Usiadł. Pellinore stał pośrodku komnaty, obserwując,
jak Willie odkłada na fotel rzeczy jego pana.
- Boże! - wykrzyknął Bryan. - Mój kubrak. I obuwie.
I jeszcze sztylet. Jakim cudem je odzyskałeś?
Willie podrapał się po siwiejącym zaroście.
- Podejrzewałem, kto wziął waszą własność, więc wczo
raj w nocy pojechałem do Jocka Cranstona, jasne, że miał
na sobie ten świetny strój i obuwie. Uświadomiłem mu, iż
obrabował nowego namiestnika. - Willie wzruszył ramio
nami. - Nie miał pojęcia, że przysłał was tu sam król, ina
czej nigdy nie poważyłby się na rabunek. Błagał, żebym
przeprosił was w jego imieniu, no i oddal wasze szaty i broń.
Bryan zaczął się ubierać.
- Czy go aresztowaliście?
Willie zmarszczył czoło, ściągnął krzaczaste brwi.
- A dlaczego miałbym to robić, skoro oddal pańską włas
ność?
- On na mnie napadł! Mógł mnie zabić.
Willie zlekceważył jego słowa.
- Nie. Wiedział, że was nie uśmiercił. Tylko oszołomił.
Panie, w porównaniu z nim i jego bandą jesteście moca
rzem, mówił, że walczyliście z całą piątką. Uderzył was
dla waszego dobra, by nie musiał was zabijać.
Bryana przestrzegano przed panującym na pograniczu
prawem, twierdzono, że nie jest zbytnio cywilizowane. Po
wiadomiono go także, że niewiele zdoła w tej sprawie
zdziałać. Ale to, co teraz usłyszał, dotknęło go do żywego.
W całym tym zdarzeniu nie można mówić o uczciwości
ani o honorze. Ograbiono go i pobito. Poza tym, co stało
się z jego koniem?
- Czy zwrócił mojego wierzchowca?
Willie popatrzył speszony.
- H m , nie... Usiłowałem przemówić mu do rozumu, ale
on postanowi! oddać wam tylko te rzeczy, żeby nie stracić
waszej łaski. Nie sądził, że musi także przyprowadzić konia.
Bryan wbił wzrok w Williego.
- Koń należy do mnie.
- No tak, lecz Jock ma kupę dzieciaków i chudą żonkę
do wyżywienia.
- Sam porozmawiam z Jockiem.
- Uch... sir?
-Tak?
- On już go sprzedał.
Irytacja Bryana wzrosła.
- Komu?
- Za dwie korony wdowie Dixon.
- Wobec tego złożymy wdowie Dixon wizytę - powiedział
Bryan, narzucając na siebie kubrak. Postanowił natychmiast
pokazać ludziom z tych stron, jak zamierza egzekwować pra
wo. „Prawo pogranicza" było dla niego nie do przyjęcia.
Lauren wybiegła z komnaty, zostawiając piwo. Kiedy Wil-
lie obrócił się, by ruszyć za żoną, Bryan chwycił go za ramię.
- Ile wasza żona ma lat?
- Czternaście. A dlaczego pytacie?
- Bez powodu. - Bryan sztywno pokręcił głową i zajął
się zapinaniem kolczugi.
- W okolicy, jeśli wasza miłość wyrazi ochotę, jest kilka
młodych ślicznotek. Znam pewną ładną panienkę... ma może
trzynaście lat. Jej matka chyba rozgląda się za odpowiednią
dla niej partią. Z pewnością uznałaby was za dobrego męża.
- Nie wątpię, że jest urodziwa...
- O, tak, a kiedy bierze się taką młódkę, łatwo ją wy
chować.
- Lecz ja wcale nie zamierzam...
Williemu rozświeciły się oczy.
- Tak, tego wam właśnie potrzeba, dodatkowych rąk do
pomocy, żeby utrzymać to miejsce w porządku, i damy,
by ogrzać łoże. Zaraz porozmawiam z Córą.
- Ależ...
- O nic nie musicie się kłopotać - uspokoił go Willie,
kierując się ku drzwiom. - Macie inne zmartwienia na gło
wie. Ja zajmę się odzyskaniem waszego konia.
- Ależ...
Lecz Willie już zniknął. Bryan gniewnie patrzył za nim.
Wcale nie życzył sobie, by szukano mu połowicy. Z pewno
ścią nie był jeszcze na to gotowy. Westchnął i ruszył za Wil-
liem. Powinien przywołać dawnego zastępcę namiestnika do
porządku, ale jeszcze nie pora. Nie był w odpowiednim na
stroju. Po prostu chciał odzyskać wierzchowca.
Willie zdobył dla niego konia i razem pojechali zielonymi
łąkami marchii. Podczas drogi Willie opowiedział Bryanowi
nieco z historii Wschodniego Pogranicza. Kiedyś zaliczało się
ono do najlepiej zarządzanych w Szkocji ziem. Mimo że le
żało na północ od rzeki Tweed, bez trudu można się było tu
taj przeprawić, i dolinę Merse często pustoszyły najazdy An
glików. Mieszkańcy doliny jednak zawsze potrafili podnieść
się po tych napadach, uprawiając ziemię i zbierając potrzeb
ne do przetrwania owies i jęczmień.
Wielmożowie opuścili pogranicze. Ich majątki
z twierdz przekształciły się w ruiny. Wdowa Dixon miała
niewielką, kwadratową wieżę w celach obronnych, lecz dla
wygody Dixonowie zamieszkali w kamiennej chacie, od
dalonej o milę od wieży. Otaczał ją kamienny, wysoki na
piętnaście stóp mur. Domostwo i wieża stały pośrodku
bezkresnych, zielonych pól. Bryan i Willie, nie zatrzymy
wani przez nikogo, wąską drogą minęli furtę.
Wewnątrz siedziby ujrzeli liczne zagrody i stajnie.
W jednej tyle owiec, że ledwie się mieściły, w drugiej po
tężną maciorę i mnóstwo prosiąt. W niewielkich chatach,
przylegających do muru, krzątali się pracowicie, gawędząc
ze sobą, kobiety i mężczyźni. To miejsce promieniowało
ciepłem i spokojem.
Z domostwa wyszła starsza kobieta o siwiejących wło
sach.
- Czy to wdowa Dixon? - spytał Bryan Williego, gdy
zsiadali z koni. Nie wyglądała na groźną i zbyt żwawą. Nie
potrafił wyobrazić sobie, żeby na kogoś napadała i trud
niła się rabunkiem.
- Tak, to jedna z nich. Ale my zwracamy się do niej Córa.
- Ile jest tutaj wdów Dixon?
- Za sprawą Cedrica Forstera zbyt wiele. - Wspięli się
na schody, na których stała przypatrująca im się bacznie
Córa. Willie skinął dłonią w kierunku Bryana. - Córo, to
nasz nowy namiestnik, sir Bryan Hepburn.
Córa zmierzyła go krytycznym spojrzeniem.
- Miło mi was poznać, Córo.
- Namiestnik rozgląda się za żoną - mówił dalej Willie. -
Fiona już chyba skończyła trzynaście lat, prawda? Czy nikt
jej dotąd nie uwiódł?
- Co takiego? - wybuchnął Bryan i z niedowierzaniem
spojrzał na Williego.
- Nie - odparła ostrożnie Córa, kiedy z domu wyszła
druga kobieta.
Była młodsza, może dobiegała dwudziestu pięciu lat.
Wysoka i szczupła, założyła ramiona na piersiach, utkwi
ła w Bryanie ogromne, jasnozielone oczy. Złociste, zaple
cione w warkocz włosy przerzuciła na plecy.
Willie w zakłopotaniu zmarszczył czoło.
- Myślę, że skoro się już tutaj znaleźliśmy, a waszmość roz
gląda się za żoną, musi spojrzeć, czy Fiona wam odpowiada.
Jasnowłosa niewiasta uniosła śliczne brwi.
- Mam nadzieję, że zaniechacie szukania żony na czas
wypełniania swoich obowiązków.
- Oczywiście. - Potrząsnął głową. - Uwierzcie, wcale nie
szukam żony.
- My, mieszkańcy pogranicza, niezbyt dobrze traktuje
my mężczyzn, którzy napastują młode dziewczyny. Powin
niście wpierw przynajmniej poprosić o jej rękę - rzuciła.
Bryan przymknął oczy i wziął głęboki oddech, żeby się
uspokoić.
- Nie szukam żadnej młodej panienki, nie zamierzam
się też żenić. - Wszyscy wbili w niego zdziwione spojrze
nia. - Gdzie jest mój koń?
- A straciliście go? - spytała kobieta.
- Skradziono go. - Umilkł na chwilę, ale ponieważ nie
doczekał się najmniejszej reakcji, mówił dalej: - Nazywam
się Bryan Hepburn, jestem nowym namiestnikiem.
- Megan Dixon. Ludzie mówią do mnie: wdowo Dixon.
- Więc to wy macie mojego wierzchowca.
- Trzymam tutaj jedynie własne swoje konie. - Nawet
nie mrugnęła powieką.
Bryan sam nie wiedział, czy jest zirytowany, czy rozba
wiony jej udawaną obojętnością. Zza drzwi wyjrzał rudy,
piegowaty chłopczyk i z ciekawością oszacował go wzro
kiem. Megan chwyciła dziecko za ramię i przygarnęła do
spódnicy. Była taka szczupła w talii, miała jędrne piersi.
Jasną cerę, ale tak zaróżowioną, że Bryanowi przypomi
nała brzoskwinię. Nagle zrozumiał, że niewiasta wcale go
nie irytuje, tylko bawi. Zaczęły mu się pocić dłonie. Wy
tarł je o spodnie, poczuł się niezręcznie i głupio.
Przemówił Willie:
- Jock przyznał się, że wam go sprzedał, Megan. To wierz
chowiec namiestnika. Uważam, że powinniście go oddać.
Minęła ich, otarła się o ramię Bryana i na szczycie scho
dów odwróciła się, mierząc go spojrzeniem.
- Czy namiestnik zamierza aresztować Jocka pod za
rzutem kradzieży? A co z moimi pięcioma monetami? Czy
jeszcze je kiedyś zobaczę?
- Możecie wnieść przeciw niemu skargą w następny
„Dzień rozejmu". Ale teraz zabieram swojego konia. -
Bryan zmarszczył brwi. - Sądziłem, że zapłaciliście jedy
nie dwie korony?
- Tak uważacie? - Odwróciła się na pięcie i weszła do
stajni.
W ślad za nią podążyli Bryan i Willie. Arthur, czarny
ogier Bryana, jadł jęczmień. Właściciel poklepał wierz
chowca po szyi. Arthur zarżał z radości i musnął pana
łbem w ramię.
- Dziękuję... lady Dixon?
- Tak, mój mąż był lordem Dixon, więc możecie zwra
cać się do mnie lady, jeśli taka wasza wola. Ale Megan tak
że wystarczy. - Podeszła, pogładziła chrapy konia. - To
świetne zwierzę. Trochę narowisty, ale dobrze ułożony.
Chciałam zatrzymać go dla siebie.
Bryan nic nie odpowiedział. Niespodziewanie poczuł
przemożną ochotę, aby zostawić tej kobiecie wierzchow
ca. Stłumił w sobie tę myśl.
- Czy macie latarnię, za pomocą której moglibyście
mnie powiadomić, gdyby zaczęli was niepokoić Anglicy?
Zamocował siodło i wskoczył na grzbiet Arthura.
- Tak. Na szczycie wieży. Gdybym ją zapaliła, to przy
będziecie mi na ratunek? - Patrzyła mu prosto w oczy.
Przygwoździła go wzrokiem, otwartym i czystym, a oczy
miała takie zielone.
- Po to tutaj przybyłem - odparł, umacniając popręg.
- Jakaż to ulga. Poprzedni namiestnik uważał, że jest
tutaj po to, aby wsadzać łapy pod moją spódnicę. Nie lu
biłam go.
Ta uwaga sprawiła, że Bryan zatrzymał konia. Co ona
sugerowała? Przecież nie mogła mieć nic wspólnego ze
zniknięciem Leoda Hume'a.
- Namiestniku, pozwólcie, że udzielę wam pewnej ra
dy - odezwała się cicho. - Nie starajcie się zostać naszym
przyjacielem i nie przymykajcie na wszystko oczu, zgoda?
- Uśmiechnęła się, pokazując równe, białe zęby. Prze
mknęła obok, zatrzymała się przed Williem. - Wstąpcie do
środka na łyk piwa, wuju Willie. - Poklepała go po ramie
niu i wyszła ze stajni.
Bryan wlepił wzrok w swojego zastępcę.
- Wuju Willie?
Willie bezradnie wzruszył ramionami.
- Tak, to moja bratanica. - Skinął głową, zapraszając
Bryana, żeby mu towarzyszył. - Proszę wejść. Megan wa
rzy znakomite piwo i nie chrzci go wodą.
Bryan, drapiąc się po głowie, zeskoczył z konia i podą
żył za zastępcą.
Megan nalewała piwa do trzech kufli, kiedy poczuła, że
ktoś szarpie ją za spódnicę.
- O co chodzi, kochanie? - spytała, przyklękając, aby
spojrzeć w twarz synka.
- Kim jest ten szlachcic, który przyjechał z wujem Wil-
liem?
- Nasz nowy namiestnik. Przybył tutaj, żeby nas ochra
niać, powstrzymać rabusiów, aby nie kradli naszych krów
i owiec.
Innes poważnie skinął głową.
- Jak dobrze. Jest taki potężny. Może ich po prostu wy
łapie? Albo przepędzi stąd?
- Owszem, chyba to potrafi. - Przeczesała dłonią wło
sy dziecka. - Idź do babci, póki nie porozmawiam z wu
jem Williem i namiestnikiem.
Innes wbiegł po schodach. Megan rozejrzała się, czy ktoś
jej nie obserwuje. "Odwróciła do góry dnem pusty kufel
i popatrzyła na swoje zniekształcone odbicie. Z niechęcią
stwierdziła, że wygląda okropnie. Przygładziła włosy i po
prawiła fartuch. Miała na sobie starą, niebieską wełnianą
spódnicę i stanik. Bez wątpienia powinna pobiec na górę
i się przebrać. Nie spodziewała się namiestnika w swoich
progach w pierwszym dniu jego urzędowania na pograni
czu, w ogóle nie sądziła, że tak szybko go pozna. Zacisnę
ła zęby, zirytowana swoim zachowaniem. A co ją to
wszystko obchodzi? Dlaczego ma przywiązywać jakąkol
wiek wagę do nowego namiestnika? I tak najpewniej za pa
rę tygodni stąd wyjedzie. Nietutejsi nigdy nie piastowali
zbyt długo swojej funkcji.
Nalała piwa do kufli i zaniosła je do sąsiedniej komnaty.
Wuj Willie i namiestnik zasiedli przy stole. Bryan wyciągnął
przed siebie długie nogi. Nie nosił kapelusza ani hełmu jak
inni mężczyźni. Jego krótko obcięte, kasztanowate włosy
kręciły się. Kiedy weszła, przygładził je i się uśmiechnął.
Mocniej zabiło jej serce. Na policzkach namiestnika po
jawiły się dołeczki. Miał ciepłe, piwne oczy, okolone gę
stymi, czarnymi rzęsami. Zasiadła u szczytu stołu między
gościem a wujem Williem. Namiestnik podziękował i upił
łyk. Okazał się taki uprzejmy i dworny. Jego szaty, koń
i siodło świadczyły, że wiódł życie lepsze, niż ona na tym
pustkowiu. Wiedziała dobrze, że Jock sprzedał jej kradzio
nego ogiera. Miała tylko nadzieję, że fakt, iż oddaje wierz
chowca, przekona przybysza o jej dobrej woli. Dobrze by
łoby choć raz mieć prawo po swojej stronie.
- Macie wspaniałą posiadłość, Megan. - Sir Bryan nie
spuszczał z niej wzroku. - Wydaje się, że jesteście wspa
niale zabezpieczeni przed najazdami.
- N i e zawsze. Mamy opiekuna, Douglasa Hume'a
z Leadwater, poza tym ludzie Dixonów w razie potrzeby
zawsze pospieszą nam z pomocą. Napastnicy nas omija
ją... chyba że są nimi Forsterowie. Cedric Forster nieustan
nie puszcza z dymem moje pola. Ufam, że w tym roku
uda mi się zebrać plony.
Willie ponuro kiwnął głową.
- Tak, większość tutejszych nawet nie fatyguje się, że
by coś posiać, ale Megan co roku się przy tym upiera.
Sir Bryan skłonił się dwornie, potem zadał pytanie:
- Ile Douglas H u m e liczy sobie za taką ochronę?
Megan zerknęła na Williego. Z kamienną twarzą odpo
wiedział jej spojrzeniem. A więc o to chodziło. Bryan Hep-
burn należał do tych szlachetnych ludzi, dla których czar
ne było czarnym, a białe białym.
- Cóż, opieka nic nie kosztuje. Lord Leadwater jest na
szym krewnym.
Ku jej zaskoczeniu wydawał się rozczarowany. Wyraźnie
jej nie uwierzył. Płacenie okupu za ochronę było wielkim
przestępstwem, a dawanie pieniędzy za przysługę nawet
większym od ich brania. Odsunęła od siebie niepokój. Na
miestnik i tak nie potrafił nic na to poradzić. Nie aresztuje
przecież wszystkich mieszkańców Wschodniego Pogranicza.
Sir Bryan westchnął, postukał palcami w blat stołu.
Miał potężne i silne dłonie, smukłe palce.
- Czy to wasz chłopak? - spytał, spoglądając w stronę
schodów.
Odwróciła się i ujrzała Innesa, zerkającego na nich zza
balustrady. Dzieciak roześmiał się głośno i uciekł na górę.
- Tak. Na imię ma Innes, czterolatek.
Na surowej twarzy namiestnika pojawił się uśmiech.
- Podobny do ojca?
- Owszem. - Wbiła wzrok w dzban piwa, jak zawsze
czując dotkliwe ukłucie bólu, że jej syn rósł bez ojca.
Willie odchrząknął.
- Innesa, męża Megan, zamordowano przed czterema
laty. Był jedną z pierwszych ofiar Cedrica Forstera.
- Przyjmijcie wyrazy współczucia - powiedział sir Bryan.
Wzruszyła ramionami, odpychając od siebie wspomnie
nia. Lepiej niczego nie rozpamiętywać. Teraz musiała tyl
ko dbać o to, jak uchronić rodzinę przed kolejnymi napa
dami.
- Cedric Forster, mimo że popełnił zbrodnię, wciąż tu
taj mieszka? Jest banitą?
Megan spojrzała w oczy strażnika.
- Nie, nie jest. Mieszka tuż za granicą, chroniony przez
angielskiego namiestnika Środkowego Pogranicza, sir Joh
na Forstera.
Szok, jaki ujrzała w jego oczach, niemal ją rozśmieszył.
Megan westchnęła, zrozumiała, że przybysz musi się jesz
cze wiele nauczyć, nim zacznie skutecznie władać pogra
niczem. Zapadła niezręczna cisza.
Niespodziewanie uśmiechnęła się.
- A zatem, namiestniku, szukacie żony? - Zaczął prze
cząco kręcić głową, ale ona nie ustępowała. - Kuzynka ma
Jen Holling Na zawsze, ukochana
PROLOG Wschodnie Pogranicze, Szkocja, 1581 Megan znowu poczuła straszliwy atak bólu. Jakby że lazna obręcz Z miażdżącą siłą dławiła jej brzuch. - Boże! Dopomóż mi! - krzyknęła. Ugięły się pod nią kolana, objęła brzuch rękami, osuwając się na podłogę. Podtrzymało ją silne ramię, dźwignęło do góry. - Nie po trafię, Innes! Nie dam rady! Cicho szepnął jej do ucha: - Oczywiście, że dasz radę, ukochana. Chodź, wejdzie my na górę. Wtuliła twarz w szorstki, wełniany kubrak męża. Pod niósł żonę, podtrzymując ją pod kolanami. - To nic, Meg. Sama się przekonasz. Przecież kobiety codziennie rodzą. Kiedy dziecko już przyjdzie na świat, wszystko będzie w porządku. Przemawiał cicho, kojącym głosem, a ona wpiła palce w jego rękaw. Ból był jakby mniejszy, ale jej nie opusz czał. Chociaż teraz mogła już oddychać. Słyszała, jak za nimi po schodach wspinają się kobiety mamroczące coś o ręcznikach i wodzie. Położył ją na łóżku i odwrócił się do wyjścia. - Nie! Nie opuszczaj mnie! - zawołała, wciąż kurczo wo trzymając jego rękaw. Chwycił ją kolejny atak bólu, jęknęła, krzywiąc się. Innes był blady, jego czoło zrosił pot, lecz przysiadł ko ło niej na łóżku.
- Nie opuszczę cię. - Ujął jej dłoń, mocno przytrzymał. Spojrzała w jego jasnoniebieskie oczy w nadziei, że do da jej sił. Krótko przystrzyżone, miedziane włosy odgar nął w tył, od bladej jak kreda twarzy odcinały się piegi. Stara/ się być silny, dla niej. Ból ustąpił, rozluźniła mięśnie. Jedna z kobiet, chyba te ściowa, chociaż Megan nie była tego pewna, podsunęła In- nesowi wilgotny ręcznik. Delikatnie przetarł nim twarz żony. Ona sama prawie nie zauważała, że w komnacie jest ktoś prócz jej męża. Całą swoją uwagę skupiła wyłącznie na nim. Na jego błękitnych jak niebo oczach, kojącym gło sie, długich, rudawych rzęsach. Ponownie chwycił ją ból. - O Boże, Innes! Ja cierpię! Przytulił ją i zaczął kołysać. Ból przypominał inne, tyl ko że teraz wzmógł się poza granice wytrzymałości. Gwałtownie otworzono drzwi, zza nich wpadł szwagier Megan. Stanął nad nimi, w jego wzroku czaiło się przera żenie. - Innes! Pojawił się tutaj Cedric Forster ze swoimi ludź mi! Podłożyli ogień pod wioskę i kierują się do nas! - Czy zapalono latarnię? - spytał Innes. - Tak, ale nigdy nikt nie zdoła przybyć na czas! Tylko nie Forsterowie! Nie dzisiaj w nocy! - pomyśla ła z rozpaczą. Przecież dzisiaj miała rodzić! Szarpnął nią kolejny atak bólu, krzyknęła. Innes wstał. - Muszę iść. Megan nie puszczała jego ręki. Wiła się, powalona cier pieniem. - Nie! Zostań przy mnie! Błagam! Nic mnie nie ob chodzi, że jesteś namiestnikiem i opiekunem naszych lu dzi. Poślij swoich przeklętych zastępców. Przecież są po coś? Lecz w jego wzroku pojawił się już znajomy, lodowaty
blask. Przestał myśleć o niej i o dziecku, pochłonięty „waż niejszymi" sprawami, takimi jak mordercy i kryminaliści. Odwróciła twarz, puściła rękę męża, nie miała dość sił, aby się z nim spierać. Zawsze tak się kończyło. Kiedy zniknął, Megan przepełnił strach, mocniejszy od bólu. A jeśli dziecko tej nocy utraci ojca? Córa, teściowa, zastąpiła przy niej Innesa. - Spokojnie. On wróci. Przestań się teraz denerwować, masz urodzić. - Pogłaskała napęczniały brzuch Megan. Ru de, poprzetykane pasmami siwizny włosy Córa spięła w węzeł na karku. Jej niebieskie oczy były takie same jak oczy syna. Wydawało się, że minęło wiele godzin, ale Megan zda wała sobie sprawę, że to tylko minuty. Bóle pojawiały się coraz częściej i były coraz silniejsze, wokół niej zgroma dziły się kobiety z rodziny Innesa. Megan spływała po tem, a kiedy odeszły jej wody, prześcieradła przemokły na wylot. - Co się dzieje? - krzyknęła. - To wody. Wszystko idzie dobrze. Córa wciąż nie opuszczała Megan, usiłowała jej pomóc. Przekręciła synową na bok i masowała napięte mięśnie pleców. Przyniosło to ulgę, Megan zaczęła zamykać oczy. Otworzyła je w jednej chwili, kiedy usłyszała jakieś krzyki na dworze. Któraś z kobiet podbiegła do okna, szybko uchyliła okiennice. Przycisnęła dłoń do ust. - Co się dzieje? - zawołała Megan. - Oni są tutaj! Trzask łamanego drewna dał im znać, że drzwi na par terze otwarto siłą. - Szybko! Zamknijcie zasuwę! - krzyknęła Córa. Ze schodów dobiegały głośne wrzaski i tupot butów, potem rozległo się łomotanie do drzwi. - Otwórzcie albo je wyważymy! Córa pospieszyła do drzwi, ale ich nie otworzyła.
- Błagam na wszystko, zostawcie nas w spokoju! Lady Dixon właśnie wydaje dziecko na świat! Z drugiej strony dobiegł głos Innesa. - Cedric, do czorta, czy jeszcze ci nie dosyć? Zostaw moją rodzinę w spokoju! Odpowiedział mu rechot Cedrica. - Módl się do Pana, namiestniku. Właśnie ciebie szuka łem. Wzrok Megan spotkał się z przerażonym spojrzeniem teściowej. - Tylko nie moja żona, Cedric. Jeśli skrzywdzisz moją rodzinę, to się z tobą porachuję. Cedric znowu parsknął śmiechem. - Dawniej nie zauważyłem, żebyś był aż tak rozmow ny. Nie, nie przyjechałem tutaj po nią, tylko po ciebie, przyjacielu. Twoja śliczna żoneczka to dla mnie jedynie dodatkowa przyjemność. Córa odwróciła twarz na chwilę przed tym, jak topór zaczął forsować drzwi. Innes jęknął z bólu i wściekłości. Megan, wciąż kurczowo zaciskająca dłonie na prześciera dle, zdołała usiąść, łowiąc słuchem odgłosy walki. - Powieście go w progu! - wrzasnął Cedric, a topór po nownie uderzył o drewno. - Nie! - krzyknęła Megan i wstała. Na uginających się nogach podbiegła ku wyjściu. Córa usiłowała ją powstrzy mać, lecz Megan uniosła zasuwę i pchnęła drzwi. Cedric zatrzymał się w pół ruchu, jeszcze sekunda, a zdzieliłby ją toporem w głowę. - Chryste, kobieto! O mało bym cię nie zabił! - zawo łał, jakby mu na niej zależało. - Uwolnij mojego męża! - Chwyciła go za ramię. Przy szedł kolejny atak bólu i nogi odmówiły jej posłuszeń stwa. - Błagam - wychrypiała, jęcząc. - Zamiast niego weź mnie jako zakładniczkę. On zapłaci okup! Daję ci słowo honoru!
Uśmiechnął się cynicznie. - Za późno na to, niewiasto. Twój żonkoś nie będzie mnie już dłużej prześladował. Stało się to na jego własne życzenie, nie chciał iść na ugodę. -Nie! Chwyciła się poręczy. Cedric nie zatrzymywał jej. Có ra ruszyła za nią, pomagając zejść po schodach. Megan po tknęła się i niemal spadła na podest. Ale już było za póź no. Bezwładne ciało męża kołysało się w drzwiach, poru szane podmuchami wiatru.
1 Wschodnie Pogranicze, Szkocja, 1585 Sir Bryan już dłużej nie mógł ignorować parcia na pę cherz. Było późne popołudnie i zaczynał zapadać zmrok. Postanowił uporać się z tym, póki jest jeszcze widno. Obej rzał się przez ramię na bandę cieszących się fatalną reputa cją mężczyzn. Włóczyli się po drodze koło gospody, w któ rej zatrzymał się na obiad. Udawał, że ich nie widzi, kiedy podczas posiłku wlepiali w niego wzrok, ale gdy podążyli za nim do piwiarni, zaczął nabierać podejrzeń. Jechali za nim już dobrych parę mil, więc spodziewał się najgorszego. Zagłębił się w las, otaczający drogę. Pozwolił wierz chowcowi imieniem Arthur skubać trawę, cugle puścił wolno. Pies, Pellinore, szedł krok w krok za swoim panem. Bryan jechał do garnizonu na Wschodnim Pograniczu, gdzie miał zostać nowym namiestnikiem. Decyzję podjął w jednej chwili. Kuzyn, Francis Hepburn Stewart, szósty earl Bothwell, miesiąc wcześniej przyjechał do Lieth na spotkanie jego okrętu. Francis powiedział mu, że akurat jest wolne stanowisko, on zaś osobiście wystąpił do króla z prośbą, żeby zaoferowano je właśnie Bryanowi. Bryan niechętnie przyjął tę propozycję, choć zdawał sobie spra wę, iż jest do tego zobowiązany, gdyż Francis był jedy nym żyjącym członkiem jego rodziny. Bryan wracał wła śnie z wojny o Niderlandy i niewiele go obchodziło, co mu przyniesie los, prócz tego, że nie chciał już więcej się bić, tylko znaleźć odpowiednią kobietę, z którą mógłby
się ożenić, niewiastę, która by go nie oszukała i nie zacho wywała się niczym uliczna dziewka. Cieszył się jednak na powrót do Szkocji po tak wielu latach. Bryan wytęży! słuch. Czyżby usłyszał jakieś szmery, do biegające zza pobliskich drzew? Ogarnął go niepokój. Chyba w tym właśnie lesie napadnięto i posiekano na ka wałki jego poprzednika, Leoda Hume'a? Zrobił swoje i wrócił pospiesznie na zalaną słońcem drogę. Mężczyźni zniknęli. Bryan uważnie się rozejrzał, ale nie było ich nigdzie w zasięgu wzroku. Z pewnością słyszał, jak przejeżdżali. Arthur powąchał jego dłoń. Bryan już brał w ręce cugle, gdy zauważył, że koń zaczyna strzyc uszami i oglądać się do tyłu. Bryan obrócił się. Spomiędzy drzew za jego plecami wynurzyło się trzech mężczyzn - tych samych, którzy tropili go od samej go spody. Najbliższy Bryana błyskawicznie schował za siebie rękę, nie zdołał wszak ukryć trzymanej w niej potężnej drewnianej pałki. Skrzywił się nieszczerze. - Dzień dobry, sir! Macie może kilka zbędnych monet? - Nie. - Nie zamierzał niczego oddawać, ale napastni ków było trzech, a on jeden. - Mam natomiast chleb. - Piękne dzięki, szlachetny panie! - powiedział ten z pał ką. Podszedł do Bryana, podpierając się nią niczym laską, uśmiechał się fałszywie, demonstrując popsute zęby. Śmierdział. Bryan wolał się nie odwracać i pozwolić im za brać przytroczone do siodła skórzane torby. Już miał za wołać do rabusiów, żeby poszli precz, kiedy Pellinore szczeknął i schował się między drzewami. Pellinore za wsze uciekał, kiedy wyczuwał zagrożenie. Miecz Bryan miał przytroczony do siodła. Chwycił rę kojeść, kiedy poczuł cios w głowę. Zachwiał się, lecz przed upadkiem jeszcze zdołał zobaczyć, co się dzieje. Napastni ków było już pięciu. Dwóch z nich starało się okiełznać Arthura, rżącego ze strachu i wierzgającego kopytami. Po została uzbrojona trójka rzezimieszków zbliżała się w stro-
nę Bryana. Jeden trzymał pikę i topór, drugi miecz Bryana i jego pistolet, a mężczyzna z popsutymi zębami i odraża jącą twarzą wciąż dzierżył pałkę. - Człowieku, poddaj się. Nas nie pokonasz - powie dział. Najwyraźniej był hersztem bandy. - Oddaj nam tyl ko stroje i ten świetny sztylet... konia i psa... no i wszyst kie pieniądze, a zostawimy cię w spokoju. Bryan już wcześniej miał do czynienia z takimi rabusia mi, tyle że tamci nosili hiszpańskie mundury. Zasadzali się na słabszych od siebie. To wyrzutki społeczeństwa. Robi ło mu się mdło na ich widok. Kiedy nie zareagował na żądanie „Paskudnej Twarzy", ten gestem nakazał swoim ludziom przystąpić do ataku. Bryan zablokował ramieniem niezdarne pchnięcie piką, uchylił się przed uderzeniem toporem i wyrwał pikę z rąk napastnika. Kopnął go w brzuch, drugiego powalił uderze niem piką w tyłek. Bandyta, trzymający pistolet, usiłował z niego wystrze lić. Bryan zdzielił go pięścią w twarz. Paskudny, wzywa jąc pomocy, uderzył Bryana pałką w ramię. Bryan za chwiał się. Rzuciło się na niego pięciu rozbójników. Bryan poczuł coś mokrego na twarzy. To język Pellino- re'a. Odepchnął na bok skomlącego psa, potrząsnął głową, żeby oprzytomnieć. Leżał na plecach. Czuł tępy ból w brzuchu. Zachodzące słońce raziło go w oczy. Jęknął. Zapamiętał jedynie, że Paskudna Twarz zdzielił go pałką w ramię, a reszta zbirów obezwładniła i ogłuszyła. Wstał i na miękkich nogach ruszył pokrytą koleinami i pełną py łu drogą. Tuż za nim biegł Pellinore. Pierwszy dzień na szkockim Wschodnim Pograniczu za czął się fatalnie. Stracił wierzchowca, broń, żywność, ku brak i wszystkie monety. Rabusie z pewnością zabraliby też Pellinore'a, gdyby psiak miał choć odrobinę odwagi. Słońce schowało się już daleko za horyzontem, kiedy
Bryan wspiął się na wzgórze i ujrzał garnizon, którym miał dowodzić. Gdy przystanął, by popatrzeć na zrujnowaną fortecę, ogarnęła go nieznana mu dotąd słabość. „Forteca" to niewłaściwe słowo. Wyglądało na to, że Leod Hume nie wiele tu zdziałał podczas swojej służby. Porosła mchem, wzniesiona z kamienia wieża niemal się zawalała, grożąc okalającym ją, pełnym dziur murom. Omszałe kamienie porastał bluszcz, sięgający aż ku ścianom zamku. Zamek pysznił się spuszczaną kratą i rozsypującą się wartownią, całkiem zbędną, gdyż napastnicy musieli jedynie przejść przez dziury, aby dostać się do warowni. Z tego, co mówił mu kuzyn, wiedział, że największych problemów przysparzają rzezimieszkowie, najeżdżający garnizon z obu stron granicy. A poprzedni namiestnik nie umiał albo nie potrafił zaprowadzić pokoju. Ponieważ Szkocja miała słaby rząd federalny, nietrudno było o ko rupcję. Graniczące ze sobą pogranicza podzieliły się na sześć marchii, trzy należały do Szkocji, trzy do Anglii. Każda miała namiestnika, władającego podległą mu zie mią, a wspomagali go rozmaitej maści szeryfowie, kapita nowie i sierżanci. Od lat pogranicze coraz bardziej dzicza ło, toteż kuzyn przestrzegał go, że okaże się niezwykle oporne' na wprowadzenie sprawiedliwości, zwłaszcza przez pochodzącą z zewnątrz osobę. Teraz zaś Bryan miał znaleźć tutaj nowy dom. Od daw na brakowało mu własnego miejsca na ziemi. Kiedy je so bie wyobrażał, wcale nie miał na myśli zrujnowanej forte cy, jaką teraz widział. Ze ściśniętym sercem podążył drogą, aby stawić czoło nowym wyzwaniom. Ostatnie dziesięć lat poświęcił służbie w oddziałach księcia orańskiego, który walczył w Niderlandach, usiłując wypędzić katolickich Hiszpanów. Bryan chciał już rozstać się z mieczem. Z ca łej duszy pragnął domu, żony, dzieci. Po tym, jak zdradzi ła go ostatnia umiłowana, zmuszał się, aby nie myśleć o tych sprawach, o psokojnym życiu z kobietą i o własnym
domu. Od pewnego czasu jednak przychodziło mu to co raz trudniej. Wciąż zastanawiał się, czy postąpił rozsądnie, przyjmu jąc stanowisko namiestnika. Pogranicze niewiele różniło się od pola bitwy. Żywił nadzieję, że poprzednik szybko się od najdzie i dzięki temu jego misja nie potrwa zbyt długo. Za plecami usłyszał stukot podków, odsunął się na bok, aby rozpędzony jeździec go nie stratował. Jeździec minął go, ale zaraz ściągnął cugle i zawrócił w stronę Bryana. - Czy zostaliście ograbieni? - spytał nieznajomy. - Tak, obawiam się, że ktoś was uprzedził. Mężczyzna popatrzył z urazą. Zdjął hełm, położył go na kolanach. Był starszy od trzydziestoletniego Bryana, miał może z czterdzieści pięć lat. Zaczynał łysieć, był po marszczony i żylasty. - Nie jestem rabusiem. Nazywam się Willie Hume, za stępca namiestnika Wschodniego Pogranicza. - A, Willie, to o tobie mi napisano. Jestem sir Bryan Hepburn, wasz nowy dowódca. - Sir Bryan! - Willie w jednej chwili zaczerwienił się i zsiadł z konia. Zastępca okazał się o głowę niższy od Bryana i dwa razy od niego tęższy. - Co za spotkanie, sir, co za spotkanie! Kto wyrządził wam taką krzywdę? - Nie wiem, Willie. Mam nadzieję, że pomożesz mi w szukaniu odpowiedzi na pewne pytania. - Jasne, proszę dosiąść mojego konia. Ja pójdę piechotą. - Niepotrzebny mi wasz wierzchowiec. Willie chwycił cugle i ruszył obok Bryana. - Gdzie na was napadnięto? Bryan głową wskazał kierunek. - Tuż za tym wzgórzem. - H m , mógł zrobić to jeden z Cranstonów. Jeff zawsze był wyrzutkiem. Albo Dixon. Nigdy dotąd nie poważyli się na napady, lecz wiem, że wdowa Dixon niedługo ma spłacić długi.
- Zatem grabież nie jest zastrzeżona wyłącznie dla męż czyzn? Damy również się do niej uciekają? Willie wyszczerzył zęby. - Nie wszystkie, ale lady Dixon nie zalicza się do tuzin- kowych niewiast i nienawidzi Forsterów. Uważa, że do bry Forster to martwy Forster. - Wydaje mi się, że bawi was krwawa rodowa zemsta. Willie spojrzał na niego chytrze. - Zemsta to tutejszy obyczaj, sir. Najpowszechniejsze jest podkradanie bydła. Zemsta klanów rodzi tylko niepokoje. Bryan spojrzał z góry na Williego, kryjąc niechęć, jaką wzbudziła w nim ta uwaga. Gdyby tak rozpaczliwie nie brakowało mu przyjaznej duszy, choćby z tego względu natychmiast zrezygnowałby ze stanowiska namiestnika. - Czy nie jest to ziemia Humeow? Może napadł na mnie któryś z twoich krewnych, chciał mnie pozbawić życia? Willie nie zareagował. Podrapał się tylko po brodzie, grube paluchy zatopił w siwych bokobrodach. - Macie znamienitego ogara, namiestniku. Chociaż zbyt starego. Zdumiony Bryan uniósł brwi, słysząc, że Willie tak rap townie zmienia temat. - Owszem, to znakomity pies. - Nachylił się i pogłaskał lśniącą, siwiejącą sierść Pellinore'a. - Dobiega już dwunaste go roku życia, ale wciąż znakomicie nadaje się do polowań. - Tropiciel, prawda? - Najlepszy ze wszystkich, tylko że odrobinę tchórzliwy. - U nas, na pograniczu, niewiele pożytku z takich oga rów. Radziłbym się go zaraz pozbyć. Bryan usiłował nie okazać, jak bardzo rozzłościła go ra da, aby uśmiercił psa. Zgoda, odwaga nie należała do naj większych zalet Pellinore'a, ale był wierny, a to Bryan cenił sobie najbardziej. Gwizdnął i klepnął się w udo. Pellinore w jednej chwili zjawił się u jego boku. Z wywieszonym ję zorem wyglądał tak, jakby się uśmiechał.
- Ma przed sobą jeszcze wiele lat życia. Milczeli, aż wreszcie Willie spytał: - Czy wasza małżonka do was dołączy? - Nie jestem żonaty. Willie popatrzył na niego zdumiony. - Zamierzacie mieszkać tutaj sami? - Nie. Szkocja to za zimna kraina, aby spać samotnie. Willie z aprobatą skinął głową. - Zdziwiłem się trochę, kiedy lord Bothwell powiado mił mnie, że znowu będziemy mieć namiestnika, nie po siadającego własnej ziemi. Namiestnicy zazwyczaj czerpią dochody ze swoich majątków. - W głosie Williego za brzmiała nagana. Bryan wolał nie wziąć tej uwagi do siebie. - Nie na zawsze powierzono mi tę placówkę. Lord Both well pragnie, abym rozwiązał sprawę zniknięcia Leoda Hu- me'a. Niechybnie stanę się rychło właścicielem ziemskim. Minęli bramę, prowadzącą do fortecy. Ruina z bliska okazała się jeszcze gorsza. Bryan stanął w progu, by obej rzeć nowe włości. Nigdy dotąd nie widział tylu obszarpań- ców. Szaty mężczyzn były znoszone i podarte. Strażnicy, w skórzanych kubrakach i z wykutymi z żelaza pasami, wspierali się leniwie na pikach, jakby chcieli się uchronić przed pracami, które nie należały do ich obowiązków. - Tędy, namiestniku. Pokażę wam komnaty i znajdę ja kieś odpowiednie szaty, póki wasze nie przybędą. Komnata okazała się w nieco lepszym stanie, choć wyglą dało na to, że od wielu lat nikt w niej niczego nie remonto wał. Bryan skrzywił się, czując odór stęchlizny. Jego kwate ra znajdowała się na parterze. Maleńka alkowa przylegała do komnaty, w której stał sekretarzyk i półka, pełna ksiąg, opi sujących sprawy sądowe z pogranicza i zawierających akta. Jedynym poza tym umeblowaniem były stół i parę krzeseł. - Nie macie jakiejś niewiasty, która by posprzątała? - spytał Bryan.
- Aha, kilka kobiet z rodu H u m e pojawia się tutaj dwa razy w tygodniu i robi porządki. Mieszka tu moja żona, ona dopilnuje wszystkiego, czego wam potrzeba - przy niesie wodę, posiłki, cokolwiek zapragniecie. Przelotne spojrzenie upewniło Bryana, że nie powinien w najbliższej przyszłości spodziewać się kąpieli. Może ba lię ustawiono gdzieś indziej? Jednak niechlujny wygląd Williego wskazywał raczej, że w tym miejscu nie używa się takiego wynalazku. - Cóż, powinienem porozmawiać z kimś, kto zajmuje się sprzątaniem. To miejsce lepi się od brudu. Moi ludzie nie mogą mieszkać w takim chlewie. Jak przedstawiają się finanse? Mur obronny koniecznie wymaga naprawy, a wo jownicy potrzebują odpowiedniego ekwipunku. Willie uśmiechnął się wyrozumiale. Wskazał na leżące na biurku księgi. - Tutaj zobaczycie zapisane nasze ostatnie wpływy. Ale nie przywiązujcie do nich większej wagi. Tak naprawdę nie mamy tego, co tam zapisano. W ubiegłym tygodniu na jechali nas Forsterowie i ograbili ze wszystkiego. - Pokle pał Bryana po plecach. - Proszę odpocząć. Moja Lauren przyniesie wam kolację, a rano porozmawiamy, zgoda? Pellinore, który już umościł się na wąskim łożu, znużo ny uniósł łeb. - Zgoda, teraz chyba powinienem się przespać. Willie odszedł. Bryan stanął pośrodku komnaty i wbił wzrok w niegościnne łoże. Pościel była sprana, choć wy dawała się czysta. Przysiadł koło Pellinore'a. - Mniemam, że każde miejsce uznasz za swój dom, pó ki będę przy tobie. - Pellinore spojrzał na Bryana, lecz nie poruszył głową. - Przez twoje tchórzostwo nie mam na wet stosownego obuwia. Pellinore ponownie uznał, że nie musi reagować na sło wa swojego pana i dalej leżał bez ruchu. W co ja się wpakowałem? Znużony Bryan przetarł twarz.
Francis zapewniał go, że stanowisko namiestnika to wielki zaszczyt, który wynagrodzi mu służbę w Niderlandach, gdzie walczył za protestancką wiarę. Kuzyn sugerował na wet, że może otrzymać na własność ziemię. Ale teraz Bryan zaczął podejrzewać, iż ten posterunek to kara za udział w bitwach, w których nie było zwycięzców. Czyż nie zo stał już dostatecznie ukarany, kiedy Hiszpanie zabili jego kobietę? Okazała się suką bez serca, jednak nie zasługiwa ła na śmierć. Morderstwo obudziło w nim żądzę zemsty, której nigdy nie zdoła dopełnić. Zabili ją właśni poddani. Ludzie, którym go zdradziła. Nieważne, ilu unicestwił Hiszpanów, i tak było ich za mało. Przytknął palce do po wiek. Przestań o tym teraz myśleć, nakazał sobie. Podniósł nogę i spojrzał na pończochę. Na palcach wid niała dziura. Wstał, zaczął rozpinać spodnie. Tę czynność przerwało mu pukanie do drzwi. - Tak? Weszła jakaś niewiasta, z burzą kręconych włosów na głowie. Niosła dzban z gorącą wodą. -Jesteś Lauren Hume? - spytał, próbując ukryć zdumie nie. Dziewczyna nie miała więcej niż czternaście lat. - Tak, panie. Za chwilę przyniosę wam posiłek. Odstawiła dzban na stół i pospiesznie się wycofała. Zmusił się do wyrzucenia z głowy obrazu Williego i tej dziewczynki jako męża i żony. Umył się i kiedy Lauren wróciła, niosąc kolację, poczuł się już świeższy. Dziewczy na miała drobną, pobrudzoną twarz, ogromne, ciemne oczy. Unikała jednak jego wzroku. Na tacy, którą postawiła na stole, był dzban piwa i ku fel, drewniana misa z rzadką owsianką i dwie ociekające tłuszczem owsiane bułeczki. Kiedy dziewczyna odeszła, uważnie obejrzał zupę, potem wylał ją do misy i pokosz- tował cienkiego piwa. Pellinore przywarł do jego nóg, z łapami wciąż zesztyw- niałymi po śnie, i cicho zaskomlał. Bryan zaczął mu rzucać
kęsy na posadzkę i wtedy spostrzegł, jak jest tutaj brudno. Ro zejrzał się po komnacie w poszukiwaniu czegoś, na co mógł by odstawić jedzenie, i zdecydował się na kawałek papieru. Wiedział dobrze, że Pellinore'owi nie przeszkadzałby ani kurz, ani robactwo, jednak Bryanowi owszem, tak. Bryan był zwolennikiem porządku i dyscypliny i chociaż podczas lat służby żołnierskiej przywykł do brudu, tamto życie zostawił już poza sobą i wcale nie zamierzał do niego wracać. Podczas jedzenia przerzucał karty księgi. Nie dodało mu to apetytu. Wstrząśnięty był faktem, że król tak ską po wspomagał garnizon. Nic dziwnego, że forteca znajdo wała się w opłakanym stanie. Nazajutrz musi napisać do monarchy i zdać mu szczegółową relację. Niewątpliwie król Jakub, dowiedziawszy się o rozpaczliwej sytuacji tej placówki, zwiększy wsparcie. Potem położył się, a Pellinore zwinął się w kłębek u je go boku, grzejąc go swoim ciepłem. Bryan już zasypiał, kiedy coś ugryzło go w szyję. Klapnięciem zdusił intruza, ale zaraz poczuł, że oblazły go insekty. Wyskoczył z łoża i zapalił świecę, w jej słabym świetle obejrzał łoże. Nicze go nie dostrzegł. Najprawdopodobniej to pchły. Pellinore popatrzył zaniepokojony. Bryan wreszcie zdmuchnął świecę i zasnął. Bryan otworzył oczy. Nastał ranek, ktoś się pojawił w komnacie. Bryan sięgnął po sztylet, z którym się nigdy nie rozstawał, ale go nie znalazł. Kilka razy poklepał się po boku, ale sztylet zniknął bezpowrotnie. Bolały go ra miona. Przypomniał sobie wczorajsze wydarzenia. Całą broń, w tym sztylet, mu skradziono. Do garnizonu na Wschodnim Pograniczu zawitał bez niczego. Usiadł. Pellinore stał pośrodku komnaty, obserwując, jak Willie odkłada na fotel rzeczy jego pana. - Boże! - wykrzyknął Bryan. - Mój kubrak. I obuwie. I jeszcze sztylet. Jakim cudem je odzyskałeś?
Willie podrapał się po siwiejącym zaroście. - Podejrzewałem, kto wziął waszą własność, więc wczo raj w nocy pojechałem do Jocka Cranstona, jasne, że miał na sobie ten świetny strój i obuwie. Uświadomiłem mu, iż obrabował nowego namiestnika. - Willie wzruszył ramio nami. - Nie miał pojęcia, że przysłał was tu sam król, ina czej nigdy nie poważyłby się na rabunek. Błagał, żebym przeprosił was w jego imieniu, no i oddal wasze szaty i broń. Bryan zaczął się ubierać. - Czy go aresztowaliście? Willie zmarszczył czoło, ściągnął krzaczaste brwi. - A dlaczego miałbym to robić, skoro oddal pańską włas ność? - On na mnie napadł! Mógł mnie zabić. Willie zlekceważył jego słowa. - Nie. Wiedział, że was nie uśmiercił. Tylko oszołomił. Panie, w porównaniu z nim i jego bandą jesteście moca rzem, mówił, że walczyliście z całą piątką. Uderzył was dla waszego dobra, by nie musiał was zabijać. Bryana przestrzegano przed panującym na pograniczu prawem, twierdzono, że nie jest zbytnio cywilizowane. Po wiadomiono go także, że niewiele zdoła w tej sprawie zdziałać. Ale to, co teraz usłyszał, dotknęło go do żywego. W całym tym zdarzeniu nie można mówić o uczciwości ani o honorze. Ograbiono go i pobito. Poza tym, co stało się z jego koniem? - Czy zwrócił mojego wierzchowca? Willie popatrzył speszony. - H m , nie... Usiłowałem przemówić mu do rozumu, ale on postanowi! oddać wam tylko te rzeczy, żeby nie stracić waszej łaski. Nie sądził, że musi także przyprowadzić konia. Bryan wbił wzrok w Williego. - Koń należy do mnie. - No tak, lecz Jock ma kupę dzieciaków i chudą żonkę do wyżywienia.
- Sam porozmawiam z Jockiem. - Uch... sir? -Tak? - On już go sprzedał. Irytacja Bryana wzrosła. - Komu? - Za dwie korony wdowie Dixon. - Wobec tego złożymy wdowie Dixon wizytę - powiedział Bryan, narzucając na siebie kubrak. Postanowił natychmiast pokazać ludziom z tych stron, jak zamierza egzekwować pra wo. „Prawo pogranicza" było dla niego nie do przyjęcia. Lauren wybiegła z komnaty, zostawiając piwo. Kiedy Wil- lie obrócił się, by ruszyć za żoną, Bryan chwycił go za ramię. - Ile wasza żona ma lat? - Czternaście. A dlaczego pytacie? - Bez powodu. - Bryan sztywno pokręcił głową i zajął się zapinaniem kolczugi. - W okolicy, jeśli wasza miłość wyrazi ochotę, jest kilka młodych ślicznotek. Znam pewną ładną panienkę... ma może trzynaście lat. Jej matka chyba rozgląda się za odpowiednią dla niej partią. Z pewnością uznałaby was za dobrego męża. - Nie wątpię, że jest urodziwa... - O, tak, a kiedy bierze się taką młódkę, łatwo ją wy chować. - Lecz ja wcale nie zamierzam... Williemu rozświeciły się oczy. - Tak, tego wam właśnie potrzeba, dodatkowych rąk do pomocy, żeby utrzymać to miejsce w porządku, i damy, by ogrzać łoże. Zaraz porozmawiam z Córą. - Ależ... - O nic nie musicie się kłopotać - uspokoił go Willie, kierując się ku drzwiom. - Macie inne zmartwienia na gło wie. Ja zajmę się odzyskaniem waszego konia. - Ależ... Lecz Willie już zniknął. Bryan gniewnie patrzył za nim.
Wcale nie życzył sobie, by szukano mu połowicy. Z pewno ścią nie był jeszcze na to gotowy. Westchnął i ruszył za Wil- liem. Powinien przywołać dawnego zastępcę namiestnika do porządku, ale jeszcze nie pora. Nie był w odpowiednim na stroju. Po prostu chciał odzyskać wierzchowca. Willie zdobył dla niego konia i razem pojechali zielonymi łąkami marchii. Podczas drogi Willie opowiedział Bryanowi nieco z historii Wschodniego Pogranicza. Kiedyś zaliczało się ono do najlepiej zarządzanych w Szkocji ziem. Mimo że le żało na północ od rzeki Tweed, bez trudu można się było tu taj przeprawić, i dolinę Merse często pustoszyły najazdy An glików. Mieszkańcy doliny jednak zawsze potrafili podnieść się po tych napadach, uprawiając ziemię i zbierając potrzeb ne do przetrwania owies i jęczmień. Wielmożowie opuścili pogranicze. Ich majątki z twierdz przekształciły się w ruiny. Wdowa Dixon miała niewielką, kwadratową wieżę w celach obronnych, lecz dla wygody Dixonowie zamieszkali w kamiennej chacie, od dalonej o milę od wieży. Otaczał ją kamienny, wysoki na piętnaście stóp mur. Domostwo i wieża stały pośrodku bezkresnych, zielonych pól. Bryan i Willie, nie zatrzymy wani przez nikogo, wąską drogą minęli furtę. Wewnątrz siedziby ujrzeli liczne zagrody i stajnie. W jednej tyle owiec, że ledwie się mieściły, w drugiej po tężną maciorę i mnóstwo prosiąt. W niewielkich chatach, przylegających do muru, krzątali się pracowicie, gawędząc ze sobą, kobiety i mężczyźni. To miejsce promieniowało ciepłem i spokojem. Z domostwa wyszła starsza kobieta o siwiejących wło sach. - Czy to wdowa Dixon? - spytał Bryan Williego, gdy zsiadali z koni. Nie wyglądała na groźną i zbyt żwawą. Nie potrafił wyobrazić sobie, żeby na kogoś napadała i trud niła się rabunkiem. - Tak, to jedna z nich. Ale my zwracamy się do niej Córa.
- Ile jest tutaj wdów Dixon? - Za sprawą Cedrica Forstera zbyt wiele. - Wspięli się na schody, na których stała przypatrująca im się bacznie Córa. Willie skinął dłonią w kierunku Bryana. - Córo, to nasz nowy namiestnik, sir Bryan Hepburn. Córa zmierzyła go krytycznym spojrzeniem. - Miło mi was poznać, Córo. - Namiestnik rozgląda się za żoną - mówił dalej Willie. - Fiona już chyba skończyła trzynaście lat, prawda? Czy nikt jej dotąd nie uwiódł? - Co takiego? - wybuchnął Bryan i z niedowierzaniem spojrzał na Williego. - Nie - odparła ostrożnie Córa, kiedy z domu wyszła druga kobieta. Była młodsza, może dobiegała dwudziestu pięciu lat. Wysoka i szczupła, założyła ramiona na piersiach, utkwi ła w Bryanie ogromne, jasnozielone oczy. Złociste, zaple cione w warkocz włosy przerzuciła na plecy. Willie w zakłopotaniu zmarszczył czoło. - Myślę, że skoro się już tutaj znaleźliśmy, a waszmość roz gląda się za żoną, musi spojrzeć, czy Fiona wam odpowiada. Jasnowłosa niewiasta uniosła śliczne brwi. - Mam nadzieję, że zaniechacie szukania żony na czas wypełniania swoich obowiązków. - Oczywiście. - Potrząsnął głową. - Uwierzcie, wcale nie szukam żony. - My, mieszkańcy pogranicza, niezbyt dobrze traktuje my mężczyzn, którzy napastują młode dziewczyny. Powin niście wpierw przynajmniej poprosić o jej rękę - rzuciła. Bryan przymknął oczy i wziął głęboki oddech, żeby się uspokoić. - Nie szukam żadnej młodej panienki, nie zamierzam się też żenić. - Wszyscy wbili w niego zdziwione spojrze nia. - Gdzie jest mój koń? - A straciliście go? - spytała kobieta.
- Skradziono go. - Umilkł na chwilę, ale ponieważ nie doczekał się najmniejszej reakcji, mówił dalej: - Nazywam się Bryan Hepburn, jestem nowym namiestnikiem. - Megan Dixon. Ludzie mówią do mnie: wdowo Dixon. - Więc to wy macie mojego wierzchowca. - Trzymam tutaj jedynie własne swoje konie. - Nawet nie mrugnęła powieką. Bryan sam nie wiedział, czy jest zirytowany, czy rozba wiony jej udawaną obojętnością. Zza drzwi wyjrzał rudy, piegowaty chłopczyk i z ciekawością oszacował go wzro kiem. Megan chwyciła dziecko za ramię i przygarnęła do spódnicy. Była taka szczupła w talii, miała jędrne piersi. Jasną cerę, ale tak zaróżowioną, że Bryanowi przypomi nała brzoskwinię. Nagle zrozumiał, że niewiasta wcale go nie irytuje, tylko bawi. Zaczęły mu się pocić dłonie. Wy tarł je o spodnie, poczuł się niezręcznie i głupio. Przemówił Willie: - Jock przyznał się, że wam go sprzedał, Megan. To wierz chowiec namiestnika. Uważam, że powinniście go oddać. Minęła ich, otarła się o ramię Bryana i na szczycie scho dów odwróciła się, mierząc go spojrzeniem. - Czy namiestnik zamierza aresztować Jocka pod za rzutem kradzieży? A co z moimi pięcioma monetami? Czy jeszcze je kiedyś zobaczę? - Możecie wnieść przeciw niemu skargą w następny „Dzień rozejmu". Ale teraz zabieram swojego konia. - Bryan zmarszczył brwi. - Sądziłem, że zapłaciliście jedy nie dwie korony? - Tak uważacie? - Odwróciła się na pięcie i weszła do stajni. W ślad za nią podążyli Bryan i Willie. Arthur, czarny ogier Bryana, jadł jęczmień. Właściciel poklepał wierz chowca po szyi. Arthur zarżał z radości i musnął pana łbem w ramię. - Dziękuję... lady Dixon?
- Tak, mój mąż był lordem Dixon, więc możecie zwra cać się do mnie lady, jeśli taka wasza wola. Ale Megan tak że wystarczy. - Podeszła, pogładziła chrapy konia. - To świetne zwierzę. Trochę narowisty, ale dobrze ułożony. Chciałam zatrzymać go dla siebie. Bryan nic nie odpowiedział. Niespodziewanie poczuł przemożną ochotę, aby zostawić tej kobiecie wierzchow ca. Stłumił w sobie tę myśl. - Czy macie latarnię, za pomocą której moglibyście mnie powiadomić, gdyby zaczęli was niepokoić Anglicy? Zamocował siodło i wskoczył na grzbiet Arthura. - Tak. Na szczycie wieży. Gdybym ją zapaliła, to przy będziecie mi na ratunek? - Patrzyła mu prosto w oczy. Przygwoździła go wzrokiem, otwartym i czystym, a oczy miała takie zielone. - Po to tutaj przybyłem - odparł, umacniając popręg. - Jakaż to ulga. Poprzedni namiestnik uważał, że jest tutaj po to, aby wsadzać łapy pod moją spódnicę. Nie lu biłam go. Ta uwaga sprawiła, że Bryan zatrzymał konia. Co ona sugerowała? Przecież nie mogła mieć nic wspólnego ze zniknięciem Leoda Hume'a. - Namiestniku, pozwólcie, że udzielę wam pewnej ra dy - odezwała się cicho. - Nie starajcie się zostać naszym przyjacielem i nie przymykajcie na wszystko oczu, zgoda? - Uśmiechnęła się, pokazując równe, białe zęby. Prze mknęła obok, zatrzymała się przed Williem. - Wstąpcie do środka na łyk piwa, wuju Willie. - Poklepała go po ramie niu i wyszła ze stajni. Bryan wlepił wzrok w swojego zastępcę. - Wuju Willie? Willie bezradnie wzruszył ramionami. - Tak, to moja bratanica. - Skinął głową, zapraszając Bryana, żeby mu towarzyszył. - Proszę wejść. Megan wa rzy znakomite piwo i nie chrzci go wodą.
Bryan, drapiąc się po głowie, zeskoczył z konia i podą żył za zastępcą. Megan nalewała piwa do trzech kufli, kiedy poczuła, że ktoś szarpie ją za spódnicę. - O co chodzi, kochanie? - spytała, przyklękając, aby spojrzeć w twarz synka. - Kim jest ten szlachcic, który przyjechał z wujem Wil- liem? - Nasz nowy namiestnik. Przybył tutaj, żeby nas ochra niać, powstrzymać rabusiów, aby nie kradli naszych krów i owiec. Innes poważnie skinął głową. - Jak dobrze. Jest taki potężny. Może ich po prostu wy łapie? Albo przepędzi stąd? - Owszem, chyba to potrafi. - Przeczesała dłonią wło sy dziecka. - Idź do babci, póki nie porozmawiam z wu jem Williem i namiestnikiem. Innes wbiegł po schodach. Megan rozejrzała się, czy ktoś jej nie obserwuje. "Odwróciła do góry dnem pusty kufel i popatrzyła na swoje zniekształcone odbicie. Z niechęcią stwierdziła, że wygląda okropnie. Przygładziła włosy i po prawiła fartuch. Miała na sobie starą, niebieską wełnianą spódnicę i stanik. Bez wątpienia powinna pobiec na górę i się przebrać. Nie spodziewała się namiestnika w swoich progach w pierwszym dniu jego urzędowania na pograni czu, w ogóle nie sądziła, że tak szybko go pozna. Zacisnę ła zęby, zirytowana swoim zachowaniem. A co ją to wszystko obchodzi? Dlaczego ma przywiązywać jakąkol wiek wagę do nowego namiestnika? I tak najpewniej za pa rę tygodni stąd wyjedzie. Nietutejsi nigdy nie piastowali zbyt długo swojej funkcji. Nalała piwa do kufli i zaniosła je do sąsiedniej komnaty. Wuj Willie i namiestnik zasiedli przy stole. Bryan wyciągnął przed siebie długie nogi. Nie nosił kapelusza ani hełmu jak
inni mężczyźni. Jego krótko obcięte, kasztanowate włosy kręciły się. Kiedy weszła, przygładził je i się uśmiechnął. Mocniej zabiło jej serce. Na policzkach namiestnika po jawiły się dołeczki. Miał ciepłe, piwne oczy, okolone gę stymi, czarnymi rzęsami. Zasiadła u szczytu stołu między gościem a wujem Williem. Namiestnik podziękował i upił łyk. Okazał się taki uprzejmy i dworny. Jego szaty, koń i siodło świadczyły, że wiódł życie lepsze, niż ona na tym pustkowiu. Wiedziała dobrze, że Jock sprzedał jej kradzio nego ogiera. Miała tylko nadzieję, że fakt, iż oddaje wierz chowca, przekona przybysza o jej dobrej woli. Dobrze by łoby choć raz mieć prawo po swojej stronie. - Macie wspaniałą posiadłość, Megan. - Sir Bryan nie spuszczał z niej wzroku. - Wydaje się, że jesteście wspa niale zabezpieczeni przed najazdami. - N i e zawsze. Mamy opiekuna, Douglasa Hume'a z Leadwater, poza tym ludzie Dixonów w razie potrzeby zawsze pospieszą nam z pomocą. Napastnicy nas omija ją... chyba że są nimi Forsterowie. Cedric Forster nieustan nie puszcza z dymem moje pola. Ufam, że w tym roku uda mi się zebrać plony. Willie ponuro kiwnął głową. - Tak, większość tutejszych nawet nie fatyguje się, że by coś posiać, ale Megan co roku się przy tym upiera. Sir Bryan skłonił się dwornie, potem zadał pytanie: - Ile Douglas H u m e liczy sobie za taką ochronę? Megan zerknęła na Williego. Z kamienną twarzą odpo wiedział jej spojrzeniem. A więc o to chodziło. Bryan Hep- burn należał do tych szlachetnych ludzi, dla których czar ne było czarnym, a białe białym. - Cóż, opieka nic nie kosztuje. Lord Leadwater jest na szym krewnym. Ku jej zaskoczeniu wydawał się rozczarowany. Wyraźnie jej nie uwierzył. Płacenie okupu za ochronę było wielkim przestępstwem, a dawanie pieniędzy za przysługę nawet
większym od ich brania. Odsunęła od siebie niepokój. Na miestnik i tak nie potrafił nic na to poradzić. Nie aresztuje przecież wszystkich mieszkańców Wschodniego Pogranicza. Sir Bryan westchnął, postukał palcami w blat stołu. Miał potężne i silne dłonie, smukłe palce. - Czy to wasz chłopak? - spytał, spoglądając w stronę schodów. Odwróciła się i ujrzała Innesa, zerkającego na nich zza balustrady. Dzieciak roześmiał się głośno i uciekł na górę. - Tak. Na imię ma Innes, czterolatek. Na surowej twarzy namiestnika pojawił się uśmiech. - Podobny do ojca? - Owszem. - Wbiła wzrok w dzban piwa, jak zawsze czując dotkliwe ukłucie bólu, że jej syn rósł bez ojca. Willie odchrząknął. - Innesa, męża Megan, zamordowano przed czterema laty. Był jedną z pierwszych ofiar Cedrica Forstera. - Przyjmijcie wyrazy współczucia - powiedział sir Bryan. Wzruszyła ramionami, odpychając od siebie wspomnie nia. Lepiej niczego nie rozpamiętywać. Teraz musiała tyl ko dbać o to, jak uchronić rodzinę przed kolejnymi napa dami. - Cedric Forster, mimo że popełnił zbrodnię, wciąż tu taj mieszka? Jest banitą? Megan spojrzała w oczy strażnika. - Nie, nie jest. Mieszka tuż za granicą, chroniony przez angielskiego namiestnika Środkowego Pogranicza, sir Joh na Forstera. Szok, jaki ujrzała w jego oczach, niemal ją rozśmieszył. Megan westchnęła, zrozumiała, że przybysz musi się jesz cze wiele nauczyć, nim zacznie skutecznie władać pogra niczem. Zapadła niezręczna cisza. Niespodziewanie uśmiechnęła się. - A zatem, namiestniku, szukacie żony? - Zaczął prze cząco kręcić głową, ale ona nie ustępowała. - Kuzynka ma