ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 235 403
  • Obserwuję977
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 294 482

032. Eskapada - Kasey Michaels

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

032. Eskapada - Kasey Michaels.pdf

ziomek72 EBooki Biblioteka ebooków
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 321 stron)

Kasey Michaels Eskapada

Dla Mary McBride, której duch szybuje wolny niczym duch orla; Dla Leslie LaFoy, której przenikliwe niczym rentgen spojrzenie przebija stalowe ściany; Dla Kay Hooper, która jednym skokiem potrafi pokonywać przeszkody; I dla Fayrene Preston, której kochające serce widzi w każdym z nas supermana.

Bo po cóż żyjemy, jeśli nie po to, by bawić naszych sąsiadów i samemu śmiać się z nich, kiedy na nas przyjdzie kolej - Jane Austin

Księga pierwsza Wyszukana rozrywka... Tweedledum, a z nim Tweedledee, Stają oto zgodnie do walki, Gdyż rzekł Tweedledum, że mu Tweedledee Grzechotkę nową potłukł w kawałki. - Charles Lutwidge Dodgson (przekl. M. Słomczyńskiego)

Był przystojnym, pięknie ukształtowanym mężczyzną: bardzo dobrym kompanem, o ciętym dowcipie i lotnym umyśle. - John Aubrey 1 Simon Roxbury, wicehrabia Brockton, włożył kapelusz na głowę, energicznym klepnięciem przekrzywił go zawa­ diacko na bakier, i przystanął na opustoszałym bruku, roz­ glądając się na boki. Zaczerpnął przesyconego wilgocią lon­ dyńskiego powietrza, w którym kryła się zapowiedź rychłej ulewy, unosząc przy tym głowę, tak że w świetle pochodni, płonących po obu stronach jaskini hazardu, z której przed chwilą wyszedł, ukazała się jego twarz. Jeśli chodzi o wygląd, jego lordowska mość był mężczy­ zną wysokim, silnym, dobrze zbudowanym i diabelnie przy­ stojnym na dodatek. Dumna matka milorda mogła chełpić się niezwykłymi oczami jedynaka, które miały kolor sher­ ry, oraz burzą ciemnobrązowych włosów, które w sposób po prostu rozkoszny wiły mu się nad czołem i karkiem. A już bokobrody wicehrabiego stanowiły przedmiot palącej zazdrości niejednego ze znajomych. Do zalet cielesnych tego młodego człowieka należało do­ dać dowcip - raczej sarkastyczny, pokaźny majątek, nieska­ zitelne pochodzenie oraz takież maniery. Krótko mówiąc, był niemal chodzącą doskonałością. Zdaniem większości de- biutantek i ich ambitnych mamuś, w pełni zasługiwałby na to określenie, gdyby tylko nieco bardziej interesował się tą cudowną instytucją, jaką jest małżeństwo. Którą to instytu­ cją nie interesował się absolutnie i nie planował się nią za­ interesować jeszcze przez wiele lat. Mimo wszystko, uwzględniając nawet nieprzezwyciężo- 9

ną niechęć wicehrabiego Brocktona do uczynienia jakiejś wdzięczącej się panienki najszczęśliwszą istotą na świecie, jawił się on jako wspaniały okaz rodzaju ludzkiego, kiedy tak stał i czekał, aż jego powóz podjedzie do krawężnika. Minęła właśnie trzecia; wicehrabia porzucił towarzystwo przyjaciół, którzy zamierzali do rana rżnąć w karcięta. Jeśli chodzi o niego, był aż nadto gotów, by opuścić jaskinię ha­ zardu, jako że osiągnął cel, który wyznaczył sobie na tę noc. Jego misję można było zapoczątkować w jeden wieczór, lecz nie da jej się zakończyć w tak krótkim czasie. Ale nie miało to żadnego znaczenia. Nie spieszyło mu się. To była następna z wielu cennych zalet Simona Roxbu- ry'ego. Był człowiekiem cierpliwym. Do tego stopnia cierpli­ wym, że tylko uśmiechnął się, kiedy powóz podjechał, a lo­ kaj zeskoczył, by usłużnie otworzyć wielmożnemu panu drzwiczki, kajając się przy tym za spóźnienie. Wystąpił jakiś mały problem z hamulcem powozu, tłumaczył się służący. - Nie rozpłynę się od odrobiny mżawki - zapewnił wi­ cehrabia zaspanego lokaja, po czym dał nura do wnętrza po­ wozu... gdzie niespodziewanie znalazł się nos w nos z nała­ dowanym pistoletem. - Niech pan siada, sir, i każe stangretowi ruszać - rozka­ zała mu zza pistoletu jakaś ciemna postać ochrypłym, ale mimo to niedwuznacznie kobiecym głosem. Simon odwrócił głowę i zerknął w tył, gdzie za drzwicz­ kami, w odległości nie większej niż pięć stóp od niego, stał lokaj, nieświadom trudnej sytuacji, w jakiej znalazł się jego chlebodawca. - Proszę tego nie robić, ostrzegam pana, bo palnę panu w łeb i będę się śmiać, kiedy pański mózg rozpryśnie się po całym powozie. - Cóż za niesmaczny byłby to widok - zauważył przyci­ szonym głosem Simon; pozbył się już obaw, że zaraz zginie, i zaczął koncentrować się na tym, jak nie dać się zastrzelić. Prawdopodobnie udałoby mu się puścić uchwyty po obu stronach drzwiczek i rzucić się w tył, na bruk, w chwili kie­ dy kula nieszkodliwie gwizdnie mu nad głową, a potem 10

wpaść prosto w drzwi lokalu, który tak niedawno opuścił. Prawdopodobnie. Zważywszy jednak na fakt, że pistolet wyglądał na ciężki, a jego wyraźnie podenerwowana właści­ cielka z trudem utrzymywała go oboma rękami, mogło się też skończyć na tym, że wicehrabia zostanie zastrzelony na śmierć, zanim zdąży paść na ziemię. - Bardzo dobrze - powiedział cicho, żeby lokaj go nie usłyszał. - Usiądę, jeżeli zechce pani odrobinę przesunąć tę niegodziwie wyglądającą zabawkę, madame. - To nie jest żadna zabawka, i proszę się nie zwracać do mnie „madame", ponieważ wcale nie jestem kobietą, sir - odparował porywacz, kiedy Simon zajął siedzenie naprze­ ciw niego, a drzwiczki zatrzasnęły się za nim i w powozie zaległa ciemność. - A teraz proszę kazać stangretowi jechać. - Ależ oczywiście, wcale nie jest pani kobietą - zgodził się uprzedzająco grzecznie Simon. Wiedział, że wariatom najlepiej ustępować, przynajmniej dopóki nie uda ich się rozbroić. - Jakże mogłem być tak ślepy? Jest pani prawdzi­ wym brutalem, przynajmniej z ducha i przekonania, czyż nie? Szkoda, że została pani obarczona aż takim nadmia­ rem cech kobiecych. A na dokładkę jeszcze głosem i spo­ sobem wyrażania się niewiasty dobrze wychowanej. Tak, mężczyzna, który uznałby panią za kobietę, zasługiwałby na wybaczenie, chociaż osobiście nie przypominam sobie zbyt wielu przyzwoitych panienek, które miałyby zamiło­ wanie do broni palnej. Co za wstyd. Jeżeli jest pani dru­ gim synem, bez grosza przy duszy, który wkroczył na dro­ gę przestępstwa, wyobrażam sobie, iż fakt, że nieustannie biorą panią za kobietę, musi sprawiać pani niewymowną przykrość. - Pana śmierć nie sprawiłaby mi najmniejszej przykrości - odparła napastniczka, a Simon Brockton zauważył, że obuty­ mi w drewniaki stopami nie całkiem dotyka podłogi powozu. Bezczelna smarkula! - pomyślał; miał ogromną ochotę sięgnąć ręką, wyrwać tej pannicy pistolet, a potem porząd­ nie wygarbować jej nim skórę w dolnej części pleców. Mógł ją rozbroić w jednej chwili, a nawet jeszcze szybciej. Wy­ 11

starczy, żeby pozostał bierny, zachował niewzruszony uśmiech na twarzy i będzie mógł zaraz... klik. Uśmiech wicehrabiego nie przybladł nawet na moment, kiedy jego właściciel, usłyszawszy, jak nieznajoma odciąga kurek, zmieniał plany. - O rety, rety, ależ z pani uparciuch! A czy nie pora już, że­ by wszystkie niesforne dzieci grzecznie leżały w łóżeczkach? - Powiedziałam - powtórzyła porywaczka, ignorując obe­ lgę - żeby rozkazał pan stangretowi ruszać. I jeśli łaska, pro­ szę zetrzeć z twarzy ten ohydny, protekcjonalny uśmieszek. To poważna sprawa. - Och, tak, całkowicie. Nie mam co do tego najmniej­ szych wątpliwości - zapewnił ją Simon. Niepokój, że ta kompletnie nieznana mu osoba może zrobić w nim dosyć dużą dziurę, rywalizował z zaciekawieniem, jakie też mogła mieć ku temu powody. Ciekawość, która wyszła na prowa­ dzenie w tej samej chwili, kiedy cała przygoda ruszyła z li­ nii startowej, wygrała o kilka długości. - Bardzo dobrze, mo­ ja młoda rozbójniczko, zrobię to, o co prosisz. Ale tylko dla­ tego, że mnie to bawi... chwilowo. Pochylił się do przodu, na co „młoda rozbójniczka" od­ sunęła się pospiesznie w kąt powozu, i otworzył małe drzwiczki, dzięki czemu mógł porozumieć się ze stangretem. - Hardwick! - zawołał ostro - Porozmawiamy sobie jutro na temat głębi przywiązania, jakie żywisz dla swego czcigod­ nego pracodawcy. Coś mi się zdaje, iż twój brak czujności wy­ datnie pomógł wpakować tegoż pracodawcę w niezłą kabałę. - Przeprasam bardzo wielmożnego pana - odezwał się stangret, a w niewielkim lufciku pojawiła się jego rumiana twarz. - Całkiem nie rozumie, o cym wielmożny pan racy mówić, na mą dusę, ze nie rozumie. Tylko zem tu siedzioł, bo się zbierało na mżawkie, jak zawse to robie. A, no i je- sce ocywiście zem hamulec naprawioł. - Podnosisz mnie na duchu, Hardwick - dobrodusznie odrzekł wielmożny pan i spod oka spojrzał na oddaloną o dwie stopy porywaczkę oraz pistolet. Łatwo byłoby go wyrwać, gdyby miał taki zamiar. Ale nie miał. Pistolet był 12

odbezpieczony, a prawdopodobieństwo, że jedno z nich dwojga zostanie zastrzelone całkiem na śmierć, wysokie. Śmiałość to jedno, a brak wyobraźni, to całkiem coś inne­ go. - Gdyby nie to, mój poczciwcze - ciągnął Brockton po sugestywnej przerwie - może poczułbym się zmuszony uwierzyć w twój brak lojalności. - Czy mógłby pan przestać perorować, jak jakiś nudziarz, i po prostu wydać polecenie! - przerwała mu szeptem na­ pastniczka, wymachując przy tym pistoletem, trochę bez ła­ du i składu, jak się Simonowi zdawało. - Cierpliwości, moja droga, cierpliwości. Pomyślałem sobie, że może chciałaby pani posłuchać, jak Hardwick mówi. Czy zwróciła pani uwagę na jego seplenienie? Po­ ćwiczenie czegoś takiego mogłoby się pani przydać, zwłaszcza jeżeli napadanie na powozy ma wejść pani w krew. - Z głębi gardła porywaczki wydobył się cichy war­ kot, a Roxbury zmierzył ponownie w myśli odległość mię­ dzy sobą a lufą pistoletu. Nie. Ryzyko doprawdy było zbyt wielkie. - Och, próbowałem tylko pomóc. Nie ma się co tak jeżyć. Jeśli wolno zapytać, czy miała pani na myśli ja­ kiś konkretny cel, czy też będę zmuszony po raz drugi za­ wracać biednemu, tępemu Hardwickowi głowę? - Niech mu pan każe jechać w kierunku Hamstead Heath. Jest tam taka oberża, „Pod Zielonym Człekiem". Czy pan ją zna? - Hamstead Heath? Oberża, a raczej, jak powiedziałby Hardwick, „ober-za" „Pod Zielonym Człekiem"? Znam i jed­ no, i drugie, to znaczy wiem, gdzie się znajdują. Lecz musiał­ bym być naprawdę zielony niczym wiosenna trawka, żeby odważyć się zbliżyć do tej jaskini zbójców po zmroku. Czy nie może pani wymyślić jakiegoś bliższego miejsca? - Simon teatralnie westchnął. - O rety, znowu zaczyna pani wymachi­ wać pistoletem. No dobrze, już dobrze. Hardwick - zawołał - pod „Zielonego Człeka", mój poczciwcze. I pospiesz się. Po­ czułem nagle nieodpartą potrzebę, by pozbawiono mnie wszelkich doczesnych dóbr, jakie mogę mieć przy sobie. Kiedy powóz ruszył, Simon rozsiadł się znowu na mięk- 13

kich poduszkach, założył nogę na nogę i skrzyżował ręce na piersi. Usta mu się wygięły w szelmowskim uśmiechu. - Zadowolona? - Niesłychanie, milordzie, jeżeli musi pan wiedzieć - od­ parła porywaczka głosem ponętnie ochrypłym, a przy tym cu­ downie kobiecym, który brzmiał dużo bardziej interesująco niż wcześniejszy, rozmyślnie chrapliwy szept. Czy spotkał ją już kiedyś na jakiejś imprezie towarzyskiej? Tańczył z nią? Wieczerzał? Czy w jakiś sposób ją obraził? Nie wydawało mu się. Ten głos był zbyt charakterystyczny, by dało się go zapo­ mnieć. - A teraz niech pan tu grzecznie siedzi - rozkazała szorstko, a potem nie odzywała się przez dłuższy czas, a do­ kładnie mówiąc, dopóki Hardwick nie wywiózł ich za miasto. Simon również nie wyjawiał swoich zamiarów, chociaż jego spokój ducha był jedynie odległym wspomnieniem. Za­ stanawiał się, jakim cudem zdoła zmazać hańbę, że dał się obrabować zwykłej dziewczynie, jeżeli fakt ten przedosta­ nie się kiedykolwiek do publicznej wiadomości. Ostatecznie dżentelmen musi dbać o własną reputację. Poza tym zrobiło się późno, a on był okrutnie zmęczony, i może nawet nieco znudzony. Nie: „może", zdecydowanie był znudzony. Uprzytomnił sobie, że to dość dziwna reak­ cja w obliczu grożącego mu niebezpieczeństwa. Raz jeszcze zwalczył senność. Dłużej jednak nie był w stanie opierać się łagodnemu kołysaniu dobrze resorowanego powozu i, ku własnemu zaskoczeniu, Simon przysnął. Niewykluczone, że nawet trochę chrapał. - Czy w najmniejszym stopniu nie interesuje pana, dla­ czego pana porwałam? - zapytała w końcu dziewczyna, w głosie jej słychać było nieskrywane rozgoryczenie, a jesz­ cze bardziej nieskrywana była złość, z jaką wymierzyła Brocktonowi mocnego kopniaka w goleń. - Żeby prawdę powiedzieć, nieszczególnie - odparł z ca­ łą szczerością wicehrabia, ziewając szeroko i prostując się na siedzeniu. Przez kilka godzin dość intensywnie pił i grał w karty, i teraz marzył wprost o łóżku. - Ale nie trapię się, bo jestem pewien, że w swoim czasie powie mi pani wszyst- 14

ko, co powinienem wiedzieć. A to będzie już niedługo, czyż nie? Mam się ochotę położyć, rozumie pani, mimo iż ostat­ nie pół godziny czy nawet dłużej spędziłem w towarzystwie tak błyskotliwej osóbki. - Dobry Boże, ależ pan jest nieznośny! - Wymierzyła mu jeszcze jednego kopniaka. - Powinnam pana zastrzelić, tak ogólnie ze względów zasadniczych. Simon oparł się pokusie, by pomasować swoją już dwu­ krotnie urażoną kończynę. Jak się okazało, nie należy lek­ ceważyć drewniaków jako broni. Ta dziewczyna zaczynała mu jednak działać na nerwy. - Poczułbym się lepiej, gdyby pani oświadczenie było ra­ czej czymś jedynym w swoim rodzaju - powiedział; jak zwy­ kle, kiedy był bardzo poirytowany, zachowywał się z nie­ możliwą wręcz do zniesienia uprzejmością. - Jednakowoż, ponieważ tak nie jest, przypuszczam, że powinienem spę­ dzić kilka najbliższych dni na zastanawianiu się nad tym, czym aż tak uraziłem uczucia bliźniego... i bliźniej... by tak często i tak wielu określało mnie mianem człowieka nie­ znośnego. Czy może państwo jesteście zorganizowaną gru­ pą? Czy spotykacie się na posiedzeniach? Zapisujecie w pro­ tokołach wszystko, co się dzieje? Może mógłbym się z nimi zapoznać? Pozwoliłoby mi to z maksymalną dokładnością określić moje co większe wady, oczywiście jeżeli nie zosta­ nę przed wschodem słońca zastrzelony? - Och, niechże się pan zamknie! - Tak mi przykro - przeprosił Simon nieszczerze. Zasta­ nawiał się, jak długo jeszcze tej młodej kobiecie uda się trzy­ mać odbezpieczony pistolet i nie strzelić. - Odtąd może mnie pani uważać za mnicha, który złożył śluby milczenia. - Gdybym w to uwierzyła, mogłabym uwierzyć we wszystko, a nie wierzę, żebym w to potrafiła uwierzyć - odpaliła napastniczka z czymś, co musiał nazwać skompli­ kowaną otwartością. Otwartością, za sprawą której ta po­ tencjalnie niebezpieczna smarkula wydała mu się jeszcze bardziej interesująca. Przez cały czas trwania swej przemowy, a prawdę mó- 15

wiąc, przez większość spędzonego w powozie czasu, Simon przeklinał ciemności, które skrywały przed nim twarz i po­ stać porywaczki. Udało mu się jednak stwierdzić, że wcale nie jest wysoka, że jest raczej szczupła - i że pachnie wodą lawendową i końmi. Co w sumie było dość miłym połącze­ niem. Akcent miała kulturalny, jak osoba wykształcona. Można się było domyślać, że pochodzi ze wsi i że Bóg mu­ siał obdarować ją pewną ilością braci, od których uczyła się obyczajów, słów i wyrażeń, jakich znać nie powinna. Rox- bury popadł w zakłopotanie. Nie miał zwyczaju uwodzić niewinnych panienek z prowincji, nie potrafił więc sobie przypomnieć żadnej młodej damy, która mogłaby życzyć mu kalectwa lub śmierci. A to utwierdziło go w mniemaniu, wcale nie takim dziw­ nym, iż nieznajoma wywozi go za miasto po to tylko, by go przekazać innym porywaczom, którzy będą nagabywali o okup jego niewątpliwie tym przerażoną matkę, wicehra- binę Brockton. Matka będzie przejęta grozą, wystraszona i niezawodnie rozkojarzona, taki miała charakter. To z ko­ lei będzie pewnie niestety oznaczało, że Simon pozostanie na łasce porywaczy przynajmniej przez tydzień, dopóki wi­ cehrabim nie przypomni sobie, gdzie szukać prawników ro­ dziny Roxbury, i dopóki nie zgromadzi funduszy koniecz­ nych, by syna uwolnić. Oczywiście oznaczało to również, że wicehrabia opuści zaplanowany na jutrzejszy wieczór, rozpaczliwie z pewno­ ścią nudny raut u lady Bessingham, czego bynajmniej nie można uznać za niepowetowaną stratę. Porywaczka odgięła róg skórzanej zasłonki i rozejrzała się po okolicy, którą rozjaśniał już blask kolejnego, wilgot­ nego, angielskiego poranka. Po chwili zasłonka opadła. - Dojechaliśmy już niemal do celu, pora więc, bym bra­ ła się do roboty. - Brała się do roboty? - powtórzył Simon, a przynajmniej jedna mała cząstka jego osoby zaczęła tę nocną przygodę traktować poważnie. - Czyżby to miało oznaczać, że prze­ każe mnie pani w ręce innych porywaczy, czy też po pro- 16

stu zastrzeli mnie i oddali się moim powozem? Błagam, niech pani łagodnie traktuje Hardwicka i lokaja. Mogą odrobinę protestować, zaniepokojeni o swego chlebodawcę, a nie chciałbym, by stała im się najmniejsza krzywda. - Porywacze? - W głosie dziewczyny brzmiało niedowie­ rzanie i Simon zaciął zęby, żałując, że nie zrobił tego przed chwilą. Najwyraźniej nieznajoma nie brała pod uwagę ani porwania, ani okupu. Czyżby sam podsunął jej nowy po­ mysł? I czy ten pomysł będzie lepszy, czy gorszy w skut­ kach od tego, który dał asumpt do jego porwaiiia? - Dobry Boże, człowieku, nie chciałabym oglądać pana dłużej niż jeszcze przez jakieś dziesięć minut. I dlaczego miałabym chcieć porywać pana dla okupu? - A więc planuje mnie pani zastrzelić - domyślił się wice­ hrabia, a jego rozluźniona poza zadawała kłam temu, że w pełni był przygotowany, by wyrwać napastniczce pistolet z dłoni, która niewątpliwie musiała osłabnąć. - Ale nie pla­ nowała pani, by zrobić to ze względów ogólnie zasadniczych, jeżeli dobrze sobie przypominam. Co znaczy, że musi mieć pani jakiś określony powód, aby odgrywać tę komedię. Czy pozwoliłbym sobie na zbyt wiele, gdybym poprosił, by się pani wytłumaczyła? Pistolet pozostawał wycelowany pewnie w jego pierś, na­ wet bardziej pewnie niż przez ostatnie trzydzieści minut. - W końcu się pan zainteresował? Zaczynałam już podej­ rzewać, że w tej pana przystojnej głowie mieści się tylko ty­ le rozumu, ile trzeba do kantowania przy kartach! Simon szeroko się uśmiechnął i znowu się odprężył. Naj­ wyraźniej dzierlatka dużo bardziej chciała mówić, niż strze­ lać. - W mojej przystojnej głowie? Och, ależ pani mi pochle­ bia, madame. Proszę, niech pani mówi dalej. Czy słyszałem coś o kantach karcianych? Wicehrabia Brockton znany jest ze swoich wielu wad, ale zapewniam panią, madame, że oszukiwanie przy kartach do nich nie należy. Przyglądał się, jak pistolet lekko opada, a potem się zno­ wu unosi. 17

- Wicehrabia Brockton? O czym, u diabła, pan mówi? Kim jest wicehrabia Brockton? - Ho, ho - rzekł z uśmiechem Simon. Na zewnątrz dniało, a i jemu mimo ciężkiego położenia zaczynało rozjaśniać się w głowie, czego nie można było powiedzieć o jego skonster­ nowanej towarzyszce. - Czyżbym odkrył jakiś maleńki pro­ blemik, młoda damo? Taką znikomą komplikację, być może? Tak, tak mi się wydaje. Proszę pozwolić, że się przedstawię. Wyciągnął rękę, ani przez moment nie łudząc się, iż nie­ znajoma włoży mu do niej pistolet. - Jestem Simon Roxbury, wicehrabia Brockton, właści­ ciel rezydencji w Sussex i przy ulicy Portland oraz w kilku różnych miejscach pomiędzy jednym a drugim, których wy­ liczaniem nie będę obecnie pani zanudzał. A teraz kolej na panią. Za kogo pani mnie wzięła? Ale odniósł wrażenie, że porywaczka nie słucha. Mamro­ tała pod nosem coś, z czego docierały do niego jedynie strzępki zdań. - Ze wszystkich pustogłowych tlumoków, skończonych półgłówków... jak mogłam się tak pomylić? Herb był jego, mogłabym przysiąc! - Herb? - przerwał jej Simon, który wolał, by młoda dama skupiała się raczej na chwili bieżącej i trzymanym w ręku pi­ stolecie. Nigdy nie wiadomo, co może zdarzyć się z bronią, na którą nikt nie zwraca uwagi. - Czy ma pani może na myśli tę dekorację na drzwiach mojego powozu? Ładną sumkę mnie kosztowała, mówiąc szczerze, ale jeżeli człowiek zamierza jeź­ dzić po mieście i chełpić się tym, jak ważną jest osobistością, liche malowidło na nic mu się nie przyda, nieprawdaż? Westchnął głęboko, żałując, że nie ma przy nim jego przyjaciół, Kościeja i Armanda, i że nie mogą przyglądać się tej rozgrywce, brnął jednak dalej, z wielkim zadowoleniem wpędzając porywaczkę w jeszcze głębszą rozpacz- - Okropnie kosztowne jest takie imponowanie znajo­ mym za pomocą różnych błyskotek, rozumie pani, ale nie da się tego uniknąć. Upierała się przy tym moja matka. - Nie rozumiem, jak... jak ja mogłam... co? Czy pan do 18

mnie mówi? Dlaczego pan do mnie mówi? Rany koguta, za dużo pan mówi! Czy nie widzi pan, że mam problem? - Zaprawdę, widzę. Ma pani problem. A właściwie moż­ na by rzec, że my mamy problem. Oboje. Ale proszę, by się pani przemogła i na chwilę skoncentrowała, moja droga roz­ bójniczko - ciągnął wicehrabia przyjaźnie, nie mogąc się po­ wstrzymać od śmiechu na widok strapionej miny smarka­ tej. - Wydaje mi się, że wiem, co wydarzyło się tej nocy, więc może pozwoli pani, bym wziął na siebie wyjaśnienia, jak znaleźliśmy się w takich opałach? Dziewczyna siedziała oniemiała, spoglądając błędnym wzrokiem. - Ależ oczywiście - brnął dalej, jakby go o to prosiła - z roz­ koszą to uczynię. Przybyła pani tego wieczoru na Curzon Street, szukając kogoś, jakiegoś okropnego, paskudnego osob­ nika, który wyrządził krzywdę pani lub komuś, kogo pani ko­ cha, a krzywda ta ma coś wspólnego z grą w karty. A potem zakradła się pani do całkowicie niewłaściwego powozu. To po­ trafię zrozumieć, przecież było ciemno i padało. Czy do tej pory prawidłowo przedstawiłem bieg wypadków? Chociaż nadal sądzę, że powinienem porozmawiać z Hardwickiem, ja­ ko że okazał się słabym ogniwem w tym, co uznawałem za absolutnie szczelny mur obronny, który miał uchronić mnie przed koniecznością stawania twarzą w twarz z wymachują­ cymi nabitą bronią brzdącami. A proszę tylko pomyśleć, jak znużone i wyczerpane są moje konie, zmuszone do biegu tak późną nocą! Coś mi się zdaje, że powinienem być dużo bar­ dziej zły, niż jestem. O tak. Naprawdę powinienem się roz­ gniewać. Może nawet powinienem wpaść we wściekłość. Jak pani sądzi, czy jestem odpowiednio ubrany, by wpadać we wściekłość? Może gdybym był cały na czarno... - Czy pan wreszcie przestanie? Rany koguta, głowa mnie przez pana zaczyna boleć! - Pistolet znowu nieco opadł, podtrzymywała go teraz tylko jedna drobna dłoń, druga za­ jęta była masowaniem skroni. - Planowałam i planowałam, i zbierałam się na odwagę... a wszystko po co? Żeby mnie ja­ kiś idiota zagadał na śmierć? Och, co ja mam teraz zrobić? 19

Brockton pochylił się odrobinę do przodu. - Gdybym mógł pani coś doradzić - odezwał się życzli­ wie - sugerowałbym na początek opuszczenie pistoletu. Odbezpieczona broń ponownie została uchwycona obo­ ma rękami i wycelowana w jego serce. - Wykluczone, milordzie - odparła zjadliwie młoda ko­ bieta, nadal przemawiając tym ponętnie ochrypłym głosem, który Simonowi przywodził na myśl zaciemnione sypialnie i ziemskie rozkosze nawet wtedy, gdy mówił o rozlewie krwi i okaleczeniach. Dlaczego właściwie zastanawia się nad podobnymi sprawami w podobnej chwili? Naprawdę będzie musiał starannie zbadać swój charakter, w którym musiały pojawić się jakieś skazy. Albo to, albo rozwinęło się w nim absurdalne poczucie humoru, o jakie się nawet nie podejrze­ wał. Tak czy owak, musiał przyznać, że świetnie się bawi. - Zdecydowanie nie oddam panu pistoletu. Nie mam wielkiej chęci, by na zakończenie tej nocy powlekli mnie do więzie­ nia i zakuli w kajdany. - Zakuli w kajdany? O, bardzo pani jest niesprawiedliwa! Jakżeby dżentelmen mógł zrobić coś takiego! - Poruszając się z wielką ostrożnością, wicehrabia wyciągnął rękę i opuścił skó­ rzaną zasłonkę, by we wpadającym do środka świetle poranka stal się widoczny poważny wyraz jego twarzy. - Zapewniam panią, że nie została popełniona żadna zbrodnia. Często się zdarza, że na zakończenie wieczoru każę mojemu stangretowi zabrać mnie na relaksującą przejażdżkę na wieś. Naprawdę. - Niech pan nie będzie dla mnie miły - odpaliła pory­ waczka. - Wcale pana nie lubię, ani odrobinę, a już z pew­ nością panu nie ufam. Zdecydowanie ma pan za dobry hu­ mor, a poza tym wydaje mi się, że pan sobie ze mnie kpi. Simon parsknął gardłowym śmiechem. - Kpię z pani, moja droga? Ależ oczywiście, że tak. Do wszystkich diabłów, madame, co mi innego pozostało... po­ za tym! W chwilę później pistolet był już w ręku wicehrabiego, prawdopodobnie zanim porywaczka zdążyła zorientować się w jego zamiarach; szczęśliwie udało mu się ją zaskoczyć; 20

będzie mógł sobie później pogratulować, kiedy już pozbę­ dzie się jej towarzystwa. - A teraz - powiedział, gdy młoda kobieta przypadła do poduszek, niewątpliwie lękając się o swoje życie - może po­ zwoli mi pani na krótką wymianę słów z Hardwickiem w sprawie celu naszej podróży. - Zabezpieczył pistolet i schował go do kieszeni. - Zgadza się pani? Tak myślałem. Pochylił się do przodu i otworzył lufcik, nie spuszczając jednak zaciekawionego spojrzenia ze swej prześladowczym. Polecając Hardwickowi zawrócić powóz, przeprowadzał równocześnie pobieżną inspekcję. Figura: drobna i szczupła, pod zbyt obszerną peleryną, skandaliczne wprost, obcisłe nogawki i toporne drewniaki. Twarz: całkiem nie wiadomo jaka pod opadającym rondem kapelusza i kawałkiem czar­ nego jedwabiu, którym obwiązane były usta i nos. Oczy, je­ dyna część twarzy naprawdę widoczna: śliczne, szeroko roz­ stawione, dosyć wystraszone i zielone. Zawsze miał słabość do zielonych oczu. - N o , teraz już lepiej - podsumował Simon, skończyw­ szy rozmawiać ze stangretem, który najpierw wymamrotał kilka mało podnoszących na duchu określeń na temat wiel­ możnych panów, którzy piją na umór, a dopiero potem ściągnął konie i zaczął zawracać powóz. - A teraz, żeby za­ bić czas w trakcie jazdy do Londynu, może będzie pani tak uprzejma i coś mi opowie? Dziewczyna podciągnęła jedwabny szal wyżej na twarz, wyraźnie pragnąc ukryć oczy, co jej się nie udało. Nie mog­ ła tego zrobić i nadal widzieć wicehrabiego, nie mogła też nic poradzić na to, że zauważył, iż jej brwi, chociaż czarne, pozwalały domyślać się włosów koloru nie ciemniejszego niż kasztanowy, który całkiem dobrze harmonizował z jej nadzwyczaj gładką, kremową cerą. - Nie mam nic do opowiadania, milordzie - odrzekła nie­ chętnym i dosyć gniewnym tonem. - Wzięłam pana za ko­ goś innego. Albo niech mnie pan puści, albo przekaże mnie straży, kiedy wrócimy do miasta. Nie jestem panu winna żadnych wyjaśnień. 21

- Niechętnie zwracam pani na to uwagę, ale ktoś mógłby pomyśleć, że to pani wciąż trzyma pistolet, moja droga. Spró­ bujmy się zachowywać sympatycznie, co pani na to? - Simon otworzył małe drzwiczki z boku powozu i ukazał się scho­ wek, w którym znajdowała się srebrna karafka i pół tuzina szklaneczek. - Czy miałaby pani ochotę na odrobinę brandy? O świcie zawsze robi się tak nieprzyjemnie chłodno. Kiedy dziewczyna nie raczyła się odezwać, Roxbury wzru­ szył ramionami, wyjął korek z karafki i wlał nieco brandy do jednej ze szklaneczek. Następnie wychylił ją, pozwalając powiekom opaść, kiedy płyn spływał mu po gardle i rozgrze­ wał wnętrzności. Nic dziwnego, że jego matka przedkładała ten trunek nad inne, chociaż on sam zwykle wystrzegał się go, pozostając przy swoim ulubionym szampanie. - Coś wspaniałego. A teraz nazwisko, piękna damo - zażą­ dał szybko, przeszywając ją spojrzeniem. - Proszę mi tylko podać nazwisko i uznamy, że w tej sprawie jesteśmy kwita. Żadnej straży, żadnych sędziów, żadnego więzienia. Wystar­ czy nazwisko... i jest pani wolna. Może je pani wyszeptać, gdy­ by miała pani takie życzenie. Drobna figurka urosła o cały cal, kiedy jej plecy wypro­ stowały się na wyściełanym oparciu. - Prędzej umrę, niż podam panu moje nazwisko, sir! - Dobry Boże, dziewczyno, a na co mi pani nazwisko? - za­ pytał Simon, z upodobaniem patrząc na wściekłość młodej da­ my, wywołaną kompletną ruiną jej planów. Nietrudno będzie zdobyć tę informację później, jako że nie planował pozwolić dzierlatce tak całkiem zniknąć ze swego życia. Ale chwilowo in­ ne nazwisko bardziej go interesowało. - Chcę poznać tożsa­ mość człowieka, którego zamierzała pani tej nocy zamordować. W końcu może będę chciał go ostrzec. A może, jeżeli to rze­ czywiście podły szuler, będę po prostu miał ochotę stać z tyłu i z przyjemnością przyglądać się całej sprawie. Jestem człowie­ kiem dosyć popularnym, o umiarkowanie dobrym sercu, a przynajmniej tak mi mówiono, ale nie brak mi drobnych wad. Nieznajoma w geście rezygnacji rozłożyła ręce i powie­ działa: 22

- Jeżeli po tym się pan zamknie, to z radością panu po­ wiem. On nazywa się Noel Kinsey, hrabia Filton, a bardziej obrzydliwego, okropnego, bezdusznego... - ...nikczemnego, godnego pogardy, niebezpiecznego człowieka trudno byłoby znaleźć - przerwał jej Brockton, wstrząśnięty do głębi, chociaż nie pozwolił, by jego roz­ mówczyni to odkryła. - Czy pani do reszty straciła ten swój mikroskopijny rozumek? Mogłem pani odebrać broń w każ­ dej chwili, gdybym tego chciał. Filton nie tylko odebrałby ją pani, ale natychmiast zrobiłby z niej użytek. Zaczynam wierzyć, że będzie pani bardziej bezpieczna, jeżeli przekażę panią straży, naprawdę. Albo może każemy Hardwickowi przejechać koło szpitala Bedlam; tam moglibyśmy wyposa­ żyć panią w pani własny, osobisty kaftan bezpieczeństwa. Nie ulega wątpliwości, że pani zwariowała. - Pana zdanie, milordzie, znaczy dla mnie mniej niż nic - oznajmiła ta irytująca osóbka i w tej samej chwili wicehra­ bia przekonał się, że jest bardziej zaradna, niż miał ochotę przyznać, bo wyciągnęła spod tej cholernej peleryny drugi pistolet. Cichy dźwięk, który dał się słyszeć zaraz potem, po­ wiedział mu, że pistolet został odbezpieczony. - A teraz, mi­ lordzie, jeżeli zechce pan przyjąć ode mnie wyrazy ubolewa­ nia, sądzę, że przyszedł czas, byśmy się pożegnali. - I, być może chcąc po prostu ugruntować -wicehrabiego w smętnym przekonaniu, że jednak go przechytrzyła lub że mogła mu w istocie zrobić krzywdę, nie uciekając się do po­ ciągania za cyngiel pistoletu, wyrzuciła ostro w górę jedną no­ gę i posłała ciężki drewniak prosto w kierunku głowy Simona. Natychmiast w powozie niepodzielnie zapanował chaos. Powodując się bardziej nagłym gniewem niż przypływem zdrowego rozsądku, Brockton chwycił drewniak, zanim ten zdążył wyrządzić mu jakąś krzywdę, i ruszył w kierunku dziewczyny, która -właśnie sięgała do drzwiczek, by je otwo­ rzyć. Odbezpieczony pistolet wypalił, kiedy zmagała się z klamką, a kula gwizdnęła obok Simona i zaryła w tyle po­ wozu, po drodze niemal oberwawszy wicehrabiemu lewe ucho. Hardwick wydal okrzyk i szarpnął za lejce, zatrzymu- 23

jąc zmęczony i powoli drepczący zaprzęg w chwili, kiedy mło­ da kobieta otworzyła drzwi i wypadła z powozu na drogę. Simonowi dzwoniło w uszach od huku, w gardle dławił go błękitny dym i smród prochu, przez co zareagował o peł­ ną sekundę •wolniej niż zazwyczaj. Kiedy wyskoczył na ze­ wnątrz, mógł już tylko przyglądać się, jak młoda kobieta, pozbawiona teraz obydwu drewniaków, bez wysiłku wska­ kuje na grzbiet jednego z dwóch koni, które najwyraźniej musiały podążać tuż za powozem. Wrzasnęła do osoby, któ­ ra trzymała wodze, „jedź za mną!" i już jej nie było. Trzeba przyznać, że scena końcowa była dosyć dramatycz­ na, nawet jeśli pominąć fakt, że ta piekielna, prawie bosa nie­ wiasta dosiadła konia, nie zadając sobie trudu, by skorzystać ze strzemion, wylądowała okrakiem na jego grzbiecie, a wszystko to z gracją, której pozazdrościłoby jej wielu zna­ jomych płci męskiej wicehrabiego Brocktona. W tej sytuacji on sam mógł tylko przyglądać się, jak dwa konie zawracają i pędem się od niego oddalają. Potem od­ wrócił się do lokaja, który wciąż jeszcze przecierał zaspane oczy, kuląc się na tyle powozu, i zapytał go słodkim głosem, czy nie wydało mu się to cholernie dziwne, że jakiś choler- nik, jadąc na jednym cholernym koniu i prowadząc drugie­ go, podąża za tym cholernym powozem, od chwili kiedy wyjechali z cholernego Londynu? Drewniaki, nie wiedzieć jak, znalazły się na koniec w rę­ kach Simona i, kiedy ten zadawał lokajowi pytania, polecia­ ły jeden za drugim między drzewa, którymi obsadzony był gościniec, przy czym obydwa buty ciśnięte zostały ze sporą pasją i imponującą siłą. - Wielmożny panie! - wykrzyknął lokaj, w oczach więdnąc w obliczu tak rzadko podejmowanego przez wicehrabiego wy­ siłku fizycznego oraz jego jeszcze rzadszego ataku słownego. - Ja żem myślał, że oni byli pańscy, wielmożny panie. Simon z trudem opanował się. Uśmiechnął się nawet. - Moje? Moje. Och, rozumiem teraz. Moje. Oczywiście, że tak musiałeś pomyśleć. Wybacz mi, że nie uświadomiłem sobie tego, biorąc pod uwagę fakt, jak często wynajmuję 24

dwie szkapy, żeby wlokły się za moim powozem, w słabej nadziei, że może będę miał ochotę pojechać wierzchem od ulicy Curzon do Portland. - Odwrócił się do stangreta. - Za­ bierz mnie do domu, Hardwicku, jeżeliś tak łaskaw - pole­ cił ze znużeniem, nie spodziewając się już więcej oglądać owej tajemniczej, młodej kobiety. Humor poprawił mu się odrobinę dopiero wtedy, kiedy znalazł na podłodze powozu pomiętą chusteczkę do nosa. Małą, białą chusteczkę z wyhaftowaną - dosyć niezdarnie - literą „C". Uniósł ją do nozdrzy i przekonał się, że pachnie ona lawendą, końmi... i chlebem z masłem. Nie wypuszczając chusteczki z rąk, Brockton ściągnął wszystkie zasłonki i zaczął przeszukiwać powóz. Wkrótce wypatrzył czerstwą skórkę chleba wciśniętą w fałdę aksa­ mitnym poduszek. Ujął ją delikatnie dwoma palcami i przyj­ rzał jej się z uwagą. Jego usta powoli rozciągnęły się w uśmiechu, stawał się on coraz szerszy, od ucha do ucha. Aż wreszcie, ku wielkie­ mu zdumieniu i konsternacji tak Hardwicka, jak i lokaja, Si­ mon roześmiał się w głos. Donośnie, przeciągle i serdecznie. - Co za tupet! Muszę ją odnaleźć - oświadczył w końcu, przemawiając do siebie samego. - W czasie, kiedy czekała tu, by mnie zastrzelić, urządziła sobie cholerny piknik. - Po­ trząsnął głową, równocześnie wzdychając z zadowoleniem, a potem wyciągnął długie nogi na przeciwległym siedzeniu i skrzyżował je w kostkach; poczuł się znowu całkowicie swobodnie. - Na Boga, teraz już muszę ją znaleźć - dumał na głos i cicho chichocząc, przesunął ponownie chusteczką pod swym wspaniałym, arystokratycznym nosem. - Armand bę­ dzie wprost zachwycony tą dzierlatką!

Jest takie hiszpańskie przysłowie, które mówi, i słusznie, powiedz mi z kim mieszkasz, a powiem ci, kim jesteś. - Earl of Chesterfield 2 Ulica Portland biegła w jednej z najbardziej atrakcyjnych okolic Londynu i mieszkało przy niej kilka najbardziej inte­ resujących i potężnych osobistości z wyższych sfer. Do ad­ mirała, lorda Radstocka, należała rezydencja pod numerem dziesiątym, a sir Ralph Milbanke, ojciec kobiety, która po­ ślubiła, a następnie porzuciła George'a Gordona, lorda By­ rona, rezydował pod numerem sześćdziesiątym trzecim. No i oczywiście był jeszcze Simon Roxbury, wicehrabia Brock­ ton, który wraz ze swą owdowiałą matką uczynił elegancki gmach pod numerem czterdziestym dziewiątym swym głów­ nym miejscem zamieszkania na czas trwania sezonu. Obecnie zamieszkiwanie przy tej ulicy miało pewne ujem­ ne strony, a zawdzięczało je po pierwsze skłonnościom księ­ cia regenta do wznoszenia budynków, a po drugie wyjątkowo rozkołysanej wyobraźni osobistego architekta tegoż księcia. John Nash przejął kierownictwo nad zabudową Park Cres­ cent, na północ od Portland, którą niegdyś już rozpoczęto, a następnie jej zaniechano, kiedy pierwszy budowniczy zaczął wykopki, a potem bezzwłocznie zbankrutował. Od niemal sześciu lat na północ od Portland można by­ ło oglądać hałdy ziemi i gruzu, okolone pasem otwartej przestrzeni. Ale teraz obszar ten został ambitnie prze­ chrzczony na Regent's Park i jeżeli Prinny postawi na swo­ im, powinien wkrótce przyćmić Hyde Park. Wkrótce. Lada chwila. Tyle że ta „lada chwila" przemie­ niała się w całe miesiące, lata, a widok z ulicy Portland na 26

północ nieodmiennie robił przygnębiające wrażenie. Adres jednak był nadal imponujący, podobnie jak zdecydowanie imponujące były masywne, prywatne rezydencje. A gmach Brocktonów należał do klejnotów tej kolekcji. Lokatorzy żyli w swoim dosyć ciasnym światku. Rozpiesz­ czone damy i dżentelmenów, którzy mieszkali przy ulicy Por­ tland, trudno byłoby spotkać gdzieś dalej niż o kilka prze­ cznic od dzielnicy Londynu znanej jako Mayfair. Spędzali czas w Hyde Parku i na Bond Street oraz w równie modnych rezydencjach swoich modnych znajomych. Innymi słowy, chociaż można być pewnym, że lord Brockton z daleka wi­ dywał most Westminster, nieczęsto znajdował powód, by przejechać przez tę konstrukcję na drugą stronę Tamizy. A gdyby tak uczynił, może skierowałby swój wspaniały zaprzęg na Westminster Bridge Road i dalej na wschód, na Horsemonger Lane, gdzie rozgościło się więzienie. Przeko­ nałby się, że to wspaniałe miejsce, które koniecznie należy odwiedzić, jeżeli przyjdzie człowiekowi ochota popatrzeć, jak kogoś wieszają, albo jeżeli najdzie go chęć popodziwia- nia rezydencji, które ktoś taki jak wicehrabia uznałby za nie- nadające się nawet na stajnie. To właśnie tam, w jednym z tych niemal walących się bu­ dynków, oddalonym zaledwie o kilka mil, a odległym przecież o cały świat od miejsca, które Simon Roxbury nazywał do­ mem, można było znaleźć pannę Caledonię Johnston. Chodzi­ ła tam i z powrotem po nagich deskach pomieszczenia, które gospodarz żartobliwie nazywał „salonem". Chodziła i przekli­ nała własną głupotę, podczas gdy jej przyjaciel i współkonspi- rator, Lester Plum, przyglądał się jej i równocześnie pogryzał gorącą bułeczkę, kupioną od ulicznego sprzedawcy. - Zrobiłaś co w twojej mocy, Callie. Nikt nie mógłby żądać więcej, chociaż, zwróć uwagę, nie było takiego, co by cię w ogó­ le o to prosił - mówił Lester, oblizując jeden palec po drugim, by nie uronić ani okruszyny słodkiego lukru. - Potuptamy teraz do domu, tak właśnie zrobimy. Mój papa powiada, że jeden ty­ dzień w tym, jak mówi Sodomon, mieście Głodomora, człowie­ kowi delikatnemu wystarczy aż nadto, i to na cale życie. 27

- Zapewne chodzi ci o Sodomę i Gomorę, Lesterze - popra­ wiła go automatycznie Callie, przyzwyczajona do tego, że jej przyjaciel niemiłosiernie kaleczy mniej znane sobie zwroty. - Wszystko jedno. Papa ostrzegał również, że to miasto zdolne jest zepsuć każdego mężczyznę, a co dopiero takie­ go nieopierzonego młodzika jak ja. A gdyby tak wywęszył, że kolegą szkolnym, którego właśnie odwiedzam, w rzeczy­ wistości jesteś ty? Że dałem namówić się na towarzyszenie ci do tej jaskini pechu? Dopiero by się nam wtedy oberwa­ ło, taka jest prawda. - Zrezygnować? Czy to chcesz powiedzieć? Niech mnie piorun trzaśnie, jeżeli to zrobię, Lesterze Plum, nawet gdybyś ty miał ogon podwinąć pod siebie i uciec! I mówi się „jaski­ nia grzechu", a nie pechu, mój miły idioto. Poza tym Londyn wcale niczym takim nie jest. Przeciwnie, jest cudowny i bę­ dzie mi go brakowało, kiedy już wyjedziemy. Gdybyśmy tyl­ ko mieli czas, żeby pójść do teatru, zobaczyć jakąś sztukę i może zajrzeć do jednej z tych sal bokserskich, o których opo­ wiadał mi Justyn, albo chociaż przyjrzeć się koniom u Tatta... - N o , Callie - powiedział rzeczowo młodzieniec i wziął drugą bułę, widząc, że jego przyjaciółka nie wykazuje naj­ mniejszej ochoty na jedzenie. Marnowanie jedzenia było grzechem, za który świętemu Piotrowi z pewnością nie uda się potępić Lestera Plum! - Nie możemy zrobić ani jednej z tych rzeczy, bo nie mamy ani czasu, ani forsy. Od same­ go początku ten twój plan był szalony, o czym sama wiesz aż za dobrze. Jechać taki kawał świata do Londynu tylko po to, żeby strzelić w nogę jakiemuś jegomościowi... - W kolano, Lesterze - przerwała mu dziewczyna z pa­ sją. - W kolano. Żeby cierpiał jak potępieniec do końca swe­ go nędznego żywota, za każdym razem, kiedy się zrobi wil­ gotno, za każdym razem, kiedy cały zesztywnieje i będzie obolały, i nie zdoła już wejść na parkiet taneczny ani sie­ dzieć z podkurczonymi nogami przy karcianym stoliku. Chcę, żeby Noel Kinsey cierpiał, Lesterze. Żeby cierpiał! I za każdym razem, gdy będzie padało, chcę myśleć o nim i o jego żałosnym stanie, i cieszyć się z tego! 28

- Jesteś istotą bez serca, Caledonio Johnston - stwierdził Plum, patrząc na nią z nieskrywanym uwielbieniem. - I, jak mi się zdaje, przeżartą podłością aż do szpiku kości. Nie po­ trafię wyrazić, jakim podziwem napełnia mnie coś takiego u kobiety. Wyjdź za mnie, dobrze? Callie odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się, Lester za­ wsze potrafił ją rozbawić, jeszcze od czasów, kiedy jako dzie­ ci mieszkali w Dorset. Był starszy od niej o dobre trzy lata, a jednak to ona grała pierwsze skrzypce, odkąd przekonała się, że wodzenie Lestera za nos jest równie proste, jak fika­ nie koziołków w dół po trawiastym zboczu. Był jej przyja­ cielem, jej towarzyszem, jej pomocnikiem, a zdarzało się, że i chętną ofiarą - ale serdecznie go kochała. Naprawdę kocha­ ła go równie mocno, jak swego brata, Justyna. Lester włosy miał jasne, jak słońce w letni poranek, oczy jak wiosenne niebo, wyższy był od Callie o dobre pół stopy, a ważył z półtora raza tyle co ona dzięki zamiłowaniu do do­ brego jedzenia, przeciętnego jedzenia, a wreszcie pożywienia równie marnego, jak dwie buły, które właśnie pochłonął z ta­ kim apetytem, jakby spryskane były najwspanialszą ambro­ zją. Nie miał w sobie cienia przebiegłości, żadnego egoizmu, miał za to wspaniałe, wielkoduszne serce. Był jej szczeniacz- kiem, jej ulubioną świnką, czymś w rodzaju kocyka na szczę­ ście, jaki nosiła ze sobą jeszcze w piątym roku życia, był przyjacielem na całe życie. Dlaczego więc miała teraz ochotę wytargać go za uszy? - Lester - zaczęła powoli, jakby wyjaśniała dodawanie ma­ łemu dziecku - zadaliśmy sobie wiele trudu, żeby przekonu­ jąco okłamać twojego i mojego ojca, co okazało się w poża­ łowania godny sposób łatwe i w przypadku tego pierwszego, i tego drugiego, tym niemniej było konieczne. Oszczędzali­ śmy całymi miesiącami, żeby zapłacić za pokoje w tej rude­ rze. Jechaliśmy na zewnątrz dyliżansu przez trzy dni i dwie noce, a była to świetna zabawa, dopóki nie zaczęło padać. Od­ szukaliśmy Noela Kinseya, śledziliśmy go aż do jego rezyden­ cji. Wszystko szło dokładnie tak, jak zaplanowaliśmy. - Dopóki nie zakradłaś się do całkowicie niewłaściwego 29