ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 235 152
  • Obserwuję977
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 294 384

04 Ta jedna jedyna - Marshall Paula

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

04 Ta jedna jedyna - Marshall Paula.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK M Marshall Paula Dynastia Dilhorneów
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 280 stron)

Paula Marshall Ta jedna jedyna

ROZDZIAŁ PIERWSZY Waszyngton, kwiecień 1861 - Wciąż pracujesz, moja droga? Przecież obiecałaś ku­ zynce Sophie, że pójdziesz z nią dziś po południu z wizytą do Clayów. Nie podoba mi się, że bez przerwy siedzisz za biurkiem. Życie to nie tylko harówka, zasługujesz na tro­ chę przyjemności. Marietta spojrzała z czułością na ojca, senatora Jaco¬ busa Hope'a. - Towarzyszenie Sophie podczas wizyty u Clayów nie należy do zbyt wielkich atrakcji - odparła z uśmiechem - a poza tym musiałam nadrobić zaległości w koresponden­ cji. Szczęśliwie, ciotka Percival zgodziła się towarzyszyć kuzynce Sophie. Senator westchnął i usiadł naprzeciwko córki, a Ma­ rietta pomyślała ze smutkiem, że jej ojciec zaczyna wy­ glądać na swój wiek. Odkąd przed siedmiu laty postano­ wiła, że nigdy nie wyjdzie za mąż, lojalnie i z pełnym od­ daniem pomagała mu w pracy. Pracowała ciężej i lepiej od niejednego mężczyzny, toteż nieraz nawiedzała ją myśl, że gdyby nie jej płeć, sama mogłaby zostać wybit­ nym politykiem. Niestety, będąc kobietą, mogła tylko po­ marzyć o takiej karierze.

Decyzję o staropanieństwie podjęła znużona dwuletnią „karierą" panny na wydaniu, polegającą na dawaniu kosza kolejnym łowcom posagów, wywodzącym się z północ­ nych stanów. Obecnie, jako dwudziestosiedmioletnia ko­ bieta, była opoką dla swego rodzica. Senator Hope, który doskonale pojmował całą tę sytua­ cję, gorzko żałował, że musi przekazać córce bardzo nie­ pożądaną nowinę, uczciwość nie pozwalała mu jednak po­ stąpić inaczej. Nie wolno mu było dłużej zwlekać. - Marie, moje drogie dziecko, z pewnością widzisz, jak się starzeję. I tylko dzięki twojej pomocy mogę jeszcze sprostać obowiązkom senatora. Źle zrobiłem, że tak wielki ciężar złożyłem na twoje ramiona, ale jesteś moją jedyną pociechą w starości, ostatnim wspomnieniem po twojej matce. Zmartwiłem się, gdy siedem lat temu odrzuciłaś oświadczyny Avory'ego Granta. Wiem, że wówczas uwa­ żałaś go za trzpiota, ale upływ czasu i małżeństwo pomo­ gły mu się ustatkować. Zresztą, nie jemu jednemu. - Star­ szy pan na chwilę się zadumał. - Kochanie, z przykrością muszę ci powiedzieć, że postanowiłem nie kandydować do senatu w następnych wyborach, które odbędą się w ro­ ku sześćdziesiątym czwartym. Zresztą zamierzałem wy­ cofać się z polityki już w roku sześćdziesiątym, czyli przed ostatnimi wyborami. Powstrzymało mnie przed tym przekonanie, że niedługo wybuchnie wojna. Poza tym i tak moja publiczna kariera dobiega już kresu. - Senator Hope spojrzał z czułością na córkę. - Nie żałuję tej decy­ zji, jako że żyję już długo i doznałem niejednej satysfa­ kcji, żal mi jednak ciebie, poświęciłaś mi bowiem swoją młodość. Dlatego pragnę, byś jeszcze przed końcem tej

kadencji wyszła za mąż. Nie chcę umierać z przeświadcze­ niem, że przeze mnie spędzisz życie w staropanieństwie. Marietta podniosła rękę w geście sprzeciwu. - Och, ojcze, masz jeszcze przed sobą wiele lat, jestem tego pewna. Jacobus Hope pokręcił głową. - Lekarze są innego zdania, moje dziecko. Nie wyklu­ czają nawet tego, że nie doczekam końca obecnej kaden­ cji. Powtarzam więc - pragnę zobaczyć cię zamężną. - Kto by tam mnie zechciał, ojcze? - Marietta starała się, by zabrzmiało to beztrosko. - Mam dwadzieścia sie­ dem lat, pierwszą młodość dawno za sobą i nawet nie je­ stem ładna. - Marie, musisz wiedzieć, że wielu mężczyzn chciało­ by cię mieć za żonę. Natychmiast mu przerwała. - Sami łowcy posagów, ojcze. Dobrze o tym wiem. Istotnie, cały świat wiedział, że Marietta odziedziczy po senatorze pokaźny majątek w gotówce, nieruchomościach i inwestycjach. - Nie wszyscy mężczyźni są łowcami posagów, Marie, a ty jesteś mądrą kobietą, więc ufam twojemu osądowi w wyborze kandydata. Czynię sobie wyrzuty, że nie za­ chęciłem cię do małżeństwa wcześniej, zaraz po tym, jak odmówiłaś Avory'emu, ale byłaś wtedy bardzo uparta, a ja samolubny. Moje dziecko, gdy tylko zaczniesz bardziej udzielać się w życiu towarzyskim, natychmiast znajdą się kawalerzy pragnący zdobyć twoją rękę. - Nalegasz, abym znowu wystawiła się na sprzedaż - odparła z goryczą. - Ja jednak nie mam na to ochoty.

- Lepsze to niż samotna starość. Chcesz być podobna do ciotki Percival, Marie? Nawet dolary nie osłodzą ci ta­ kiego losu. Był świadom tego, że jego rada nie trafia na podatny grunt, choć dał ją ze szczerego serca; wiedział też, że po­ ruszył bardzo drażliwy temat. Westchnął więc i odwrócił się, by odejść, spieszył się bowiem na posiedzenie komisji Kongresu. Zatrzymał się jednak w progu i powiedział naj­ łagodniej, jak umiał: - Błagam cię, byś poważnie rozważyła to, co powie­ działem ci przed chwilą, Marie. Drzwi zamknęły się za nim niemal bezgłośnie. Marietta wstała zza biurka i opadła na fotel przy pu­ stym kominku. W głowie zakłębiło się jej od nieprzyje­ mnych myśli. Czyżby popełniła głupstwo, odrzucając oświadczyny Avory'ego Granta? Wydał jej się zbyt młody i nieokrzesany, a ona marzyła o kimś, z kim mogłaby po­ ważnie porozmawiać i dzielić wszystkie myśli. Z tego punktu widzenia Avory z pewnością nie był ideałem. Czyżby jednak zgrzeszyła pochopną oceną i niesłusznie uznała, że Avory chce się z nią ożenić dla pieniędzy, a nie dlatego, że jej pragnie i darzy ją uczuciem? Niestety, co do własnej osoby nie żywiła złudzeń, bo­ wiem spośród grona pięknych kuzynek wyróżniała się jed­ nym, a mianowicie pospolitością urody. Nie miała ani zło­ cistych loczków, ani jasnej cery, ani uroczo zarumienio­ nych policzków, zaś jej figura w niczym nie przypominała klepsydry, czyli kształtu uznanego przez Amerykanów za symbol idealnej kobiecości. Jej twarz - otoczona lśniący­ mi, kasztanowymi włosami - znamionowała bardziej in-

teligencję niż urodę, ciało zaś zwracało uwagę mocną bu­ dową, a nie ponętnymi krągłościami. No cóż, braki w urodzie starała się nadrabiać intele­ ktem i zdrowym rozsądkiem, choć naturalnie wiedziała, że młodzi ludzie akurat nie tego szukają u swoich przy­ szłych żon. - Wielki Boże, nie mów mi tylko, że Marietta jest ku­ zynką tych uroczych panien Hope! - Tak brzmiała pierw­ sza opinia, jaką usłyszała o sobie, gdy jako osiemnastolat- ka pojawiła się na swoim pierwszym balu. Naturalnie po­ wiedziano to za jej plecami. - Senator musi być bardzo rozczarowany taką córką. - Czy to ma jakieś znaczenie? - odpowiedział drugi, burkliwy głos. - Jego śliczne dolary przydadzą mnóstwa urody tej pospolitej twarzy. Na próżno ojciec powtarzał jej, że jest naprawdę ładna, choć jej uroda daleka jest od kanonów współczesnej mo­ dy. Po dwóch latach niewysłowionych cierpień w salach balowych, podczas gdy jej czarujące kuzynki wybawiły się za wszystkie czasy, Marietta zrezygnowała z udziela­ nia się w towarzystwie szukającym rozrywek i zaczęła po­ magać w pracy ojcu. Do tej pory ani razu tego nie poża­ łowała, gdyż polityczna kariera senatora nadawała jej ży­ ciu znaczenia. Ale za trzy lata, a może nawet szybciej, ten stan rzeczy miał ulec zmianie... i co dalej? Zostać ciotką Percival, sta­ rą panną, po którą posyła się tylko wtedy, gdy jest do cze­ goś potrzebna? A może raczej starą, bogatą i ekscentrycz­ ną Jankeską, podróżującą po Europie w towarzystwie ster­ roryzowanej służby?

Marie z trudem odpędziła nieco ponure wizje przyszło­ ści i skupiła się na swych wieczornych obowiązkach. Cze­ kało ją przyjęcie w Białym Domu, podczas którego miała towarzyszyć ojcu i swej młodszej kuzynce Sophie, wobec której pełniła rolę przyzwoitki. Przynajmniej udało jej się uniknąć popołudniowej nudy u Clayów. Na tę myśl panna Hope wreszcie się uśmiechnęła. Wyciągnęła zegarek. Był czas na herbatę. Zwykle pijała ją w gabinecie, lecz nagle poczuła przemożny wstręt do tego pomieszczenia, w którym przez ostatnie siedem lat spędziła setki czy nawet tysiące godzin, przykuta do ogromnego biur­ ka. Postanowiła zejść na dół i zabawić się w znudzoną da­ mę... jaką w istocie niedługo się stanie, gdy ojciec wycofa się z polityki. Zasiądzie w salonie, a Asia, ich nowa czarna służąca, przyniesie jej herbatę i ciasteczka. Tak, wzorem an­ gielskich dam, zachowuje się ciotka Percival. Panna Hope postanowiła na chwilę zapomnieć, że takie postępowanie jest zamachem na jej wspaniale jędrne ciało. No cóż, może gdy stanie się bardziej pulchna, wreszcie zbliży się do obowią­ zującego obecnie ideału kobiecej urody! Lecz przekorny los lub może jakiś omen spowodował, iż jej pragnienie samotności miało pozostać nie spełnione, bowiem gdy weszła do salonu, zobaczyła przy oknie ob­ cego mężczyznę. Stał twarzą do szyby, jednak usłyszaw­ szy kroki, natychmiast się odwrócił. Zaskoczeni, spojrzeli na siebie. Marietta podeszła do niego z uprzejmą, ale wyrażającą zdziwienie miną. - Widzę, że mamy gościa. Czy przyszedł pan z wizytą do mnie, czy do ojca? Pytam, ponieważ nie został pan za­ anonsowany.

Mężczyzna skłonił głowę. - Proszę mi wybaczyć, pani, lecz musiało zajść nie­ porozumienie. Przyszedłem w odwiedziny do panny So­ phie Hope, ale służąca, która mnie tu wpuściła i już dość dawno odeszła, zupełnie przestała się mną interesować. Marietta westchnęła. - Asia - mruknęła, unosząc brwi. Zaraz jednak dodała: - To nasza nowa służąca, obawiam się, że jeszcze nie do końca nauczyła się wypełniać swe obowiązki. Niestety, muszę pana rozczarować. Moja kuzynka wyszła z domu, o czym służąca powinna była pana poinformować. Odsunął się od okna i teraz mogła dokładnie mu się przyj­ rzeć. Był dość wysoki, miał mniej więcej metr osiemdziesiąt wzrostu. Był też dobrze zbudowany i przystojny. Wokół oczu i kącików ust rysowały się głębokie bruzdy, jakby lubił się śmiać. Oczy w zadziwiającym odcieniu czarowały inten­ sywnym błękitem, natomiast włosy były dość pospolite - jasne i proste. Mężczyzna miał elegancką postawę, to samo można było powiedzieć o jego stroju, mówił jednak z dziw­ nym akcentem. Prawdopodobnie dobiegał trzydziestki, mo­ że nawet już przekroczył tę granicę. Nieco zaintrygował Ma¬ riettę. Co robi w ich salonie nieznajomy człowiek, szukający Sophie w porze picia herbaty? Mężczyzna jakby czytał w jej myślach. - Chyba trochę się pośpieszyłem - wytłumaczył bez­ trosko. - Podczas ostatnich dwóch tygodni, przy różnych okazjach, kilkakrotnie spotykałem pannę Sophie, a wczo­ raj wieczorem zgodziła się, bym złożył jej wizytę, lecz nie podała terminu. Ponieważ akurat miałem wolne popołud­ nie, postanowiłem przyjść dzisiaj. Nazywam się Jack Dil-

horne i zaraz sobie pójdę, proszę jednak, by zechciała pani przyjąć słowa przeprosin za to najście. - Znów głęboko skłonił głowę przed Mariettą. Panna Hope chłodno zmierzyła go wzrokiem. Jack Dil­ horne niewątpliwie był mężczyzną bardzo pewnym siebie. - To panu należą się przeprosiny, bo przecież z naszej winy zmarnował pan czas. Nagle podjęła zaskakującą decyzję, która, jak się potem okazało, miała zmienić życie ich obojga. - Skoro jednak moja kuzynka Sophie jest poza domem, wyszła bowiem w towarzystwie ciotki Percival, natomiast pan jest tutaj, a ja właśnie miałam samotnie wypić herbatę, to będę niezwykle rada, jeśli dotrzyma mi pan towarzystwa. Teraz na niego przyszła kolej dokonania oceny. To mu­ siała być ta mało interesująca kuzynka, miłośniczka nauk, o której Sophie wspomniała mu poprzedniego wieczoru. Córka, sekretarka i prawa ręka senatora Jacobusa Hope'a, żyjąca jak pustelnica i jak ognia unikająca życia towarzy­ skiego. Takich słów użyła Sophie, która teraz, niestety, pod opieką ciotki Percival była poza domem i z pewnością bardzo sobie to chwaliła, bo - jak ze śmiechem mu wy­ znała - ciotka Percival nie była nawet w połowie tak su­ rowa jak kuzynka Marietta. Poznał Sophie na wielkim balu wydanym niedawno przez Lanceyów. Swą urodą i temperamentem natych­ miast przyciągnęła jego uwagę, zaczął więc dość natrętnie się nią interesować. Teraz przeżył spore rozczarowanie, bowiem zamiast słodkiej Sophie będzie musiał dotrzymać towarzystwa pannie Hope, o której w salonach mówiło się, iż jest „pospolita".

Choć jemu, prawdę mówiąc, na pierwszy rzut oka wca­ le się taka nie wydała. Nic sobie nie robiła ze swoich nieco wzburzonych włosów, a w kosztownej, lecz ciemnej sukni wyglądała zdecydowanie niekorzystnie, była ona bowiem bardziej odpowiednia dla kobiety pięćdziesięcioletniej, a nie dla kogoś, kto nie ukończył jeszcze trzydziestki. Jack Dilhorne był wybrednym znawcą kobiet, a najbar­ dziej cenił w nich nieskazitelność ciała. Niestety, z uwagi na panującą modę niezwykle trudno było mu stwierdzić, czy poznane damy odpowiadają jego ideałowi. Nieraz po­ niewczasie przekonywał się, że ładna buzia chadza w pa­ rze ze zbyt obfitą, lub przeciwnie, chorobliwie wątłą fi­ gurą. Obrzuciwszy pannę Mariettę Hope uważnym spojrze­ niem, doszedł do wniosku, że spełnia ona najostrzejsze kryteria, na co wskazywały jej postawa i chód. Jednakże mina, zachowanie i reputacja tej panny nie pozostawiały cienia wątpliwości, że żaden dżentelmen nie dostąpi nigdy zaszczytu obejrzenia jej bez sukni! Tymczasem panna Marietta zajęła się nim, okazując bardzo chłodną uprzejmość. Przywołała służącą, kazała podać herbatę i wskazała gościowi wielki fotel. - To ulubione miejsce mojego ojca - wyjaśniła - ale wyszedł z domu, by uczestniczyć w posiedzeniu komisji na Kapitolu. Na pewno wróci późno. Bez wątpienia za­ uważył pan, panie Dilhorne, jak bardzo angażuje nas zbli­ żająca się wojna. Pan jest obcokrajowcem, prawda? - Mieszkam w Sydney, w Australii, panno Hope. Przyjechałem tutaj w interesach. - Nie objaśnił ich natury. - Zatrzymałem się w hotelu Willarda do czasu, aż znajdę

odpowiednie mieszkanie. Jeśli dobrze zrozumiałem, pani jest pewna wybuchu wojny, tak? - Bezwzględnie - powiedziała stanowczo. - Jak moż­ na jeszcze w to wątpić, skoro pan Lincoln został prezy­ dentem, a obie strony znalazły się w tak ostrej opozycji, że siedem południowych stanów ogłosiło secesję z Unii? - To prawda - przyznał rozbawiony Jack. Ani chybi, miał przed sobą prawdziwie uczoną białogło­ wę, poinformowaną nie gorzej niż rozumny mężczyzna. By­ ła całkowitym przeciwieństwem panny Sophie, która skwap­ liwie wypytywała go o zdanie na wszelkie możliwe tematy, natomiast panna Marietta była przyzwyczajona do głośnego wypowiadania własnych opinii. Zresztą, z jej ostatnim stwierdzeniem Dilhorne zgadzał się co do joty. - Och, przecież nie przyszedł pan do mojej kuzynki w celu prowadzenia politycznych dyskusji. Proszę rozma­ wiać ze mną tak, jak rozmawiałby pan z Sophie. - Ten po­ mysł wyraźnie ją rozbawił. - Nie sądzę, żeby to było rozsądne, panno Hope. Nie bawiłaby się pani najlepiej. - Ciekawe, dlaczego pan tak uważa? - odparowała. - Przecież dopiero co mnie pan poznał. A może Sophie i ja jesteśmy intelektualnymi bliźniaczkami? Z tymi słowami energicznie chwyciła za ciężki czajni­ czek do herbaty, wniesiony chwilę wcześniej przez skru­ szoną Asię, i poczęstowała gościa kanapkami oraz ba­ beczkami, a także wybornym ciastem ciotki Percival, któ­ re zwano funtowcem od proporcji jego składników. Nicze­ go nie odmówił, toteż Mariettę trochę zdziwiło, że mimo takiego apetytu jest niezbyt atletycznej budowy.

Zauważywszy na sobie badawczy wzrok panny Hope, Jack Dilhorne nieznacznie się uśmiechnął. - Widzę też, że umie pani czytać w myślach. Owszem, lubię jeść. Tak mnie wychowano. Może w dzieciństwie często bywał głodny, pomyślała Marietta. Prawdę mówiąc, wyglądał tak, jakby doskonale się odżywał od najmłodszych lat. - Nie dostałam odpowiedzi na swoje ostatnie pytanie, panie Dilhorne, a ponadto muszę stwierdzić, że nieco mnie pan rozczarował. Jestem spragniona salonowej kon­ wersacji, a pan prawie się nie odzywa. Liczę na poprawę. Marietta sama się zdumiała, że próbuje flirtować z do­ piero co poznanym, aczkolwiek niewątpliwie atrakcyjnym mężczyzną. - Proszę mówić do mnie Jack - odpowiedział, wbijając zęby w babeczkę, która zdradliwie eksplodowała i opryskała go stopionym masłem. - Sophie tak się do mnie zwraca. - Postępuje bardzo niewłaściwie - oświadczyła suro­ wo Marietta - sądzę bowiem, że nie zostaliście sobie ofi­ cjalnie przedstawieni. - My również nie, jeśli o tym mowa - zwrócił jej uwa­ gę Jack, zbierając cząstki babeczki i układając je na tale­ rzyku. - My również nie - przyznała Marietta, która coraz le­ piej się bawiła. - Jak więc widać, w eleganckich kręgach doszło do rozluźnienia obyczajów - dodała, przyjrzawszy się jego walce z okruchami. - Wskazuje na to również pański stosunek do babeczek. - Te babeczki nazywamy angielskimi - oświadczył Jack, wycierając lepkie palce w kosztowną batystową

chustkę zamiast w nie mniej kosztowną adamaszkową ser­ wetkę Hope'ów. - Takiej angielskiej babeczki jeszcze nie widziałem. Nasze nie eksplodują. - Och, widocznie wasze babeczki są dobrze wychowa­ ne, podobnie jak Anglicy. Może tylko trochę przyciężkie? - Muszę przyznać, że byłem w błędzie - powiedział Jack i bojąc się następnej przykrej niespodzianki, nieufnie przyjrzał się kanapce, nim zdecydował się na pierwszy kęs. - Jest pani jeszcze zręczniejsza w szermierce na sło­ wa niż Sophie, aczkolwiek babeczki nieco pani pomogły. W salach balowych i na przyjęciach trzeba podtrzymywać konwersację bez takich przydatnych rekwizytów. - Niech pan spróbuje funtowca - zaproponowała Ma­ rietta, podsuwając mu półmisek. Twarz jej promieniała, od lat tak dobrze się nie bawiła. - A może macie dla niego jakąś bardziej egzotyczną nazwę w... w Nowej Południo­ wej Walii, prawda? - Brawo! - wykrzyknął Jack, częstując się ciastem. - Jest pani pierwszą spotkaną przeze mnie osobą w Stanach Zjednoczonych, która wie, gdzie leży Sydney. A innej na­ zwy dla tego specjału nie mamy, chyba że ja się z nim nigdy nie spotkałem. Zresztą nazwa funtowiec jest jak naj­ bardziej właściwa, to bardzo sycący wypiek. Czy może mnie pani poczęstować jeszcze jednym kawałkiem? - Naturalnie, zasłużył pan również na dolewkę - po­ wiedziała Marietta, wyciągając rękę po jego filiżankę. Jack przyglądał się, jak Marietta, świadoma, że znalazła się pod obserwacją, w wielkim skupieniu napełnia na­ czyńko herbatą. Zorientował się też, że panna Hope jest nim nieco rozbawiona.

- Skoro nie chce pan oddać się błyskotliwej konwer­ sacji, Jack... o, złapałam pana za słowo... to może poru­ szymy nieco poważniejsze tematy? Proszę mi powiedzieć, co sprowadza pana do Waszyngtonu, naturalnie jeśli wol­ no mi o to spytać. Energicznie zamieszał herbatę. - Nie widzę powodu, dla którego miałbym to ukrywać, panno Hope. - Mam na imię Marietta - powiedziała cicho. - A więc dobrze, Marietto - podjął. - Jednak muszę ostrzec, że damy zazwyczaj nie interesują się moją profe­ sją. Nie powiem, że jest w niej nadmiar suchych danych, ale w każdym razie niektórzy nazwaliby ten temat cokol­ wiek ciężkim. Do niedawna w naszym rodzinnym przed­ siębiorstwie prowadziłem dział transportu wodnego, obec­ nie jednak zmieniłem zainteresowania, powróciłem bo­ wiem do inżynierskiej pasji. Między innymi pochłaniają mnie tak hermetyczne kwestie, jak projektowanie opance­ rzonych okrętów. Obawiam się, że nie jest to przedmiot nadający się do towarzyskich rozmów przy herbacie, ale cóż, w naszych czasach Stany Zjednoczone są kolebką wielu wynalazków. - Zaiste - przyznała Marietta z nieco kpiącym bły­ skiem w oczach. - Są też okręty o napędzie śrubowym. I wnoszę, że również pana interesują, podobnie jak te opan­ cerzone, prawda? A jeśli tak, to osobą, do której należało­ by się zwrócić, jest pan Ericsson. Jack odstawił porcelanową filiżankę z ostentacyjną ostrożnością. - Mam nadzieję, że to nie wybucha - powiedział, gdy

zauważył uśmiech gospodyni. - Marietto, pani mnie za­ skakuje. Takie specjalistyczne zagadnienia są obce wię­ kszości dżentelmenów, a co dopiero mówić o uroczych damach spotykanych na podwieczorkach. - Niech pan mi nie schlebia. Wiele mi brakuje do „uro­ czej damy", do tego bywającej na popołudniowych her­ batkach. Rozumiem jednak, że zajmuje się pan projekto­ waniem statków, a nie obserwowaniem bliźnich, a w szczególności kobiet, więc wybaczam panu ten brak spostrzegawczości - odcięła się za to, że śmiał ją nazwać uroczą. - Istnieje jednak proste wytłumaczenie moich, tak dla pana zaskakujących, kompetencji. Jestem sekretarką ojca, który pracuje w komisji Kongresu, zajmującej się transportem wodnym. O czym porozmawiamy, szanowny panie? Jestem otwarta na różne propozycje. Może mate­ riały wybuchowe i ich wpływ na drewniane kadłuby? Pro­ ponuję jednak, byśmy z obszaru naszych rozważań wyłą­ czyli eksplodujące babeczki. Jack zaśmiał się wesoło. - Jeśli pani chce, to proszę bardzo - powiedział. - Ostrzegam jednak, że gdy już pani sprowokuje mnie do takiej rozmowy, to nieprędko przestanę. W tych sprawach jestem wyjątkowym nudziarzem. - Szczerze wątpię, Jack. Sophie z pewnością nie uwa­ ża pana za nudziarza. - Nie rozmawiam z nią o opancerzonych okrętach i ich przyszłym pokojowym zastosowaniu - powiedział i podziękował ruchem ręki za podsunięte ciasto. - Widzę, Marietto, że postanowiła pani zatopić mnie kolejną salwą. - Obawiam się, że byłoby trudno to osiągnąć - powie-

działa rozbawiona. Jack musiał wiedzieć, jaki jest atrak­ cyjny, ale nie puszył się z tego powodu. Od czasu do czasu bawił ją psotną miną i to nawet jej schlebiało. A gdy z en­ tuzjazmem opowiadał o swojej pasji, przypominał małego chłopca podekscytowanego zabawkami. Zdziwiło ją, jak wielki zawód poczuła, gdy Jack nagle spojrzał na zegar i powiedział: - Zaniedbuję swoje obowiązki, Marietto, przegadałem prawie całe popołudnie. Nie chcę wystawiać na próbę pani cierpliwości. - Skądże znowu! Musi pan wkrótce znowu wpaść na herbatę, Jack. Obiecuję, że następnym razem nie będzie wybuchowych babeczek. Wstał. - Może spotkamy się dziś wieczorem. Sophie powie­ działa, że wybiera się pani na przyjęcie w Białym Domu. Ja też tam będę z Ezrą Butlerem, dla którego pracuję. - Z przyjemnością - odpowiedziała szczerze, bez cienia ironicznego podtekstu. Rozstali się w znacznie cie­ plejszej atmosferze, niż Marietta sądziłaby, że jest to moż­ liwe. Bystry i zabawny człowiek, pomyślała, gdy została sa­ ma, natomiast Jack doszedł do wniosku, że choć panna Hope dalece odbiega od obowiązującego ideału kobiecej urody, to jednak jest roztropna i nader zajmująca. Natural­ nie nie tak jak Sophie, której, niestety, nie zastał, ale mimo wszystko był zadowolony z mile spędzonej godziny. Na pewno jednak Marietta nie była nudną panną, za jaką ją powszechnie uważano.

Wkrótce po wyjściu Jacka, z wypiekami na twarzy, do salonu wpadła Sophie. - Och, Marietto, czy dobrze widziałam, że wychodził od nas Jack Dilhorne? Gdy kuzynka twierdząco skinęła głową, Sophie na­ tychmiast się nadąsała. - Masz ci los! Wiedziałam, że nie powinnam iść do Clayów z ciotką Percival, przez to nie zobaczyłam się z Jackiem. Czy długo u nas był? - Wypiliśmy razem herbatę - powiedziała Marietta. - Jeszcze gorzej! - Sophie była wyraźnie niezadowo­ lona. - Jack jest taki zabawny, a o czym ty, u licha, mogłaś z nim rozmawiać? - O materiałach wybuchowych i budowie okrętów - odpowiedziała Marietta ze złośliwą satysfakcją. - O materiałach wybuchowych i budowie okrętów?! A to ci heca! Biedaczyna, ale musiał ziewać! Można się było spodziewać, że zanudzisz go prawie na śmierć. - Nie wydaje mi się, żeby Jack, to znaczy pan Dil­ horne, uważał, że materiały wybuchowe są nudne - po­ wiedziała Marietta, wspominając babeczkę. - Wręcz prze­ ciwnie. - Och, on ma wyśmienite maniery jak na człowieka z buszu - powiedziała Sophie. - Tylko ubiera się nieco dziwnie, ale tego akurat pewnie nie zauważyłaś. Wszyst­ kie panny za nim szaleją - dodała, i natychmiast podkre­ śliła z dumą: - Ale on interesuje się mną. - Oraz budową okrętów. - Marietta miała dość nie­ grzecznych aluzji do swojej znikomej atrakcyjności. - Och, Marietto, ty wcale nie masz poczucia humoru

- powiedziała Sophie z poczuciem wyższości. - Jesteś ta­ ka poważna. Za to Jack świetnie wie, co jest zabawne. - Wobec tego powinien łatwo się ze mną dogadywać - zakpiła Marietta - przecież uważasz mnie za najśmiesz­ niejszą istotę w Waszyngtonie. Szybkim krokiem wyszła z pokoju, zostawiając Sophie z ustami otwartymi ze zdumienia. Nawet w obliczu jaw­ nych prowokacji Marietta rzadko ripostowała. Była to jed­ na z jej tyleż zadziwiających, co nudnych zalet. Wielkie nieba, pomyślała Sophie, co jej się stało? Tak czy owak, postanowiła podworować sobie z Jacka, skoro miał takiego pecha, że musiał prowadzić przy herbacie śmiertelnie poważną, uczoną konwersację z Mariettą. Materiały wybuchowe i budowa okrętów o czwartej po południu. Ciekawe, co jeszcze? Gdy ojciec wrócił do domu, Marietcie wydało się, że jest zmęczony. Narzekał na nadmiar pracy, a w dodatku wciąż nachodzili go różni protegowani, polecani na intrat­ ne stanowiska przez wpływowe osoby. Senator był wyraźnie nie w humorze, a ponadto dener­ wował się Sophie. - Marie, nie mogę się już doczekać, kiedy brat z żoną wreszcie przyjadą, mimo że będę musiał wtedy znosić ich wizyty. Sophie jest zepsuta ponad wszelką miarę. Czemu ona znowu się nadąsała? Sophie wszem i wobec okazywała wielkie niezadowo­ lenie z powodu rozminięcia się z Jackiem i takiego właś­ nie wyjaśnienia udzieliła ojcu Marietta. - Hm, Dilhorne. Dziwne nazwisko, a natknąłem się na

nie dzisiaj już dragi raz. Powiedziałaś, że jest Australij­ czykiem, prawda? Czyli raczej nie mogą być spokrew­ nieni. Była to dość niejasna wypowiedź, nawet jak na sena­ tora, który lubił skróty myślowe i oczekiwał od córki, że będzie za nim nadążała. Zwykle zresztą jej się to udawało. - Chcesz powiedzieć, że spotkałeś drugiego człowieka o tym samym nazwisku? - Tak, brytyjskiego parlamentarzystę z asystentem. Inaczej mówiąc, Alana Dilhorne'a z Charlesem Stanto­ nem. Dilhorne twierdzi, że wcale nie reprezentuje brytyj­ skiego rządu, bez wątpienia jednak jest inaczej. Przystojny mężczyzna, ale za bardzo udaje lekkoducha. Trzeba stale uważać na to, co mówi, żeby nie dać się wyprowadzić w pole. - Z tym moim jest podobnie - zauważyła Marietta. - Za to jego przyjaciel jest całkiem inny - ciągnął oj­ ciec. - Cichy, poważny mężczyzna, specjalista od budowy okrętów, ale dżentelmen w każdym calu. - Następny zbieg okoliczności - powiedziała Mariet­ ta. - Mój Dilhorne również zajmuje się budową okrętów. - Nie lubię zbiegów okoliczności - stwierdził z iryta­ cją ojciec. - Utrudniają panowanie nad własnym życiem. - Ale są bardzo ekscytujące - odparła Marietta, której ostatnio dosyć dopiekła szara egzystencja. - Czy oni też będą u pana prezydenta Lincolna na dzisiejszym przy­ jęciu? - Naturalnie - potwierdził ojciec. - A twój Dilhorne? - Też, będzie towarzyszyć Ezrze Butlerowi. - To się zgadza. Butler prowadzi w Australii interesy

związane z transportem morskim. Bardzo jestem ciekaw tego twojego Dilhorne'a. Z kolei ty musisz poznać moje­ go, chociaż, o ile wiem, jest szczęśliwie żonaty. A więc ojciec wczuł się w rolę swata. Marietta posta­ nowiła jednak, że nie pozwoli się do niczego zmusić siłą, a jeśli już zdecyduje się kogoś poślubić, to wyłącznie czło­ wieka, którego szanuje. Rzecz jasna dwudziestosiedmio­ letnia kobieta pospolitej urody nie miała nawet co marzyć o miłości.

ROZDZIAŁ DRUGI Podjazd przed Białym Domem był pełen powozów i pło­ nących na wietrze pochodni, które gościom prezydenta Lin­ colna miały ułatwić dotarcie do drzwi. Marietta, która dobrze znała taką scenerię i była już nią znużona, powoli wysiadła z powozu. Za nią stanęła na podjeździe Sophie. W panień­ skiej bieli wyglądała wyjątkowo uroczo. We włosy miała wpięte różane pączki z gazy, a różowa kokarda na sukni podkreślała wąską talię. Sophie trzymała w dłoni bukiecik białych i karmazynowych goździków, obwiązanych delikat­ nymi rulonikami z koronki. Mariettę, która tego wieczoru zrezygnowała z ciem­ nych barw i włożyła lawendową suknię, dręczyło coraz silniejsze przeświadczenie, że dokonała bardzo nieudane­ go wyboru, chociaż służąca, pomagająca jej się ubrać, twierdziła zupełnie co innego. Jednak panna Hope wie­ działa, że wygląda staro. Kremowa cera, która zawsze sta­ nowiła jej atut, w zestawieniu z bladym fioletem nabrała chorobliwie żółtawego odcienia. Gdy wyjeżdżali z domu, Sophie, nadal naburmuszona i pełna pretensji do Marietty o popołudniową herbatę z Jackiem, spytała z jadowitą troskliwością: - Czy na pewno dobrze się czujesz, Marietto? Blado dziś wyglądasz.

Nawet senator, zwykle nieświadom impertynencji So­ phie, która lubiła błyszczeć przy pospolitej kuzynce swą delikatną urodą, zwrócił uwagę na jawnie obraźliwy wydźwięk tych słów. - Mnie się wydaje, że wyglądasz bardzo dobrze, moja droga - powiedział do córki i skarcił wzrokiem Sophie, której zdecydowanie nie lubił. Tą pochwałą nie pocieszył jednak Marietty, bowiem z lustra wyczytała całą prawdę o swoim wyglądzie. Do tej pory nietaktowność Sophie nie robiła na niej naj­ mniejszego wrażenia, lecz zbroja obojętności, którą przy­ wdziała na siebie przed siedmiu laty po odrzuconych oświadczynach Avory'ego Granta, nagle znikła, a Marietta znów stała się bezbronna jak mała dziewczynka. Jeszcze wczoraj zignorowałaby atak, a może nawet uznała, że mściwa dokuczliwość Sophie jest zabawna, teraz jednak słowa kuzynki zapiekły ją do żywego. W Białym Domu Sophie okazała niewielkie zaintere­ sowanie spotkaniem z prezydentem Lincolnem i jego żo­ ną, natomiast gorączkowo rozglądała się na wszystkie strony za Jackiem Dilhorne'em. Marietcie prezydent wy­ dał się zmęczony, co nie było dziwne, zważywszy na fa­ talną sytuację wewnętrzną kraju. Wybuch wojny domowej był właściwie przesądzony. Mary Todd Lincoln była jak zwykle przesadnie wystro­ jona, co skłoniło Mariettę do zadumy nad tym, dlaczego dwoje tak różnych ludzi połączyło się węzłem małżeń­ skim: Lincolnowie wydawali się bardzo niedobraną parą. Złapawszy się na tej myśli, zafrasowała się, nigdy bowiem dotąd nie interesowały jej tego typu kwestie.

Senator Hope z towarzyszącymi damami wszedł w tłum pochłoniętych rozmowami ludzi, z których większość Ma­ rietta znała, gdyż ojciec stykał się z nimi w pracy. Nagle uświadomiła sobie, że nikt nie widzi w niej Marietty Hope, lecz jedynie sekretarkę pana senatora. To również była dla niej zupełnie nowa myśl, i to niezbyt przyjemna. Wysokie, podłużne lustro dowiodło jej, jak okropnie się ubrała. Wyglądam na czterdzieści lat, pomyślała. Stanow­ czo muszę poświęcić więcej uwagi temu, co na siebie wkładam. Nic dziwnego, że Sophie się ze mnie śmieje. Na przyjęciu zjawili się wszyscy zagraniczni dyplomaci, których w Waszyngtonie było wielu, więc Marietta wymie­ niała z nimi uprzejmości swą szkolną francuszczyzną. Nie­ jeden elegancki paryżanin nie mógł w duchu odżałować, że uroda i wygląd panny Hope nie dorównują jej bystrości. Stłumiony okrzyk objawił najbliższym zgromadzonym, iż Sophie wreszcie wypatrzyła Jacka Dilhorne'a. Podnieco­ na, zaczęła jak szalona wymachiwać rękami. - Damie przystoi nieco więcej opanowania, Sophie - pouczyła ją Marietta, nie mogąc oprzeć się pokusie odpła­ cenia kuzynce pięknym za nadobne. - Ludzie mogą źle pomyśleć o twoich manierach. - E, tam. Nie wszyscy są starymi pannami - odcięła się Sophie. - Koniecznie muszę porozmawiać z Jackiem, skoro dziś po południu straciłam tak doskonałą okazję. - Znowu zamachała bukiecikiem, omal przy tym nie potrą­ cając lokaja z tacą. Jack również ją zauważył i zaczął się przeciskać przez tłum. W eleganckim fraku wydawał się jeszcze bardziej przystojny niż po południu i bardziej dystyngowany, jeśli

w ogóle było to możliwe. Skłonił się przed Mariettą i So­ phie, a potem zawarł znajomość z senatorem Hope'em. Zanim senator zdołał wspomnieć o tym, iż dziwnym zbiegiem okoliczności jednego dnia poznał dwóch Dilhor¬ ne'ów, Sophie całkowicie zawładnęła sytuacją. - Och, Jack, nie wyobraża pan sobie, jak się wynudzi­ łam dziś po południu na tej herbatce. Mam nadzieję, że było panu przykro z powodu mojej nieobecności. Cóż ten biedak może odpowiedzieć oprócz: „Natural­ nie, panno Sophie"? - pomyślała rozbawiona Marietta. 1 rzeczywiście tak zrobił, jednocześnie przesyłając sena­ torowi przepraszające spojrzenie z powodu nagle prze­ rwanej rozmowy. Na swoje nieszczęście dodał jeszcze: - Marietta bardzo gościnnie się mną zajęła. - Marietta. - Sophie uroczo się nadąsała. - A do mnie mówi pan „panno Sophie". - Musimy to natychmiast zmienić, Sophie - odrzekł z galanterią Jack. Doprawdy, pomyślała Marietta, co za nadgorliwość. Wdzięk tego mężczyzny jest prawie obraźliwy. I pomy­ śleć, że marnował go na moją osobę. Zapewne po to, by nie wyjść z wprawy. Jej mało życzliwe myśli przerwał jednak Jack, który dość nietaktownie zakończył: - W każdym razie, Sophie, chociaż miałem pecha nie zastać pani w domu, to poznałem jej kuzynkę, gotową po­ cieszyć obcego nieszczęśnika i dodać mu otuchy. Bynajmniej nie tego życzyła sobie Sophie. Jack powi­ nien był wyrazić głęboki żal z powodu jej nieobecności, a nie cieszyć się, że jakaś brzydula uratowała jego zmar­ nowane popołudnie. Sprowokował ją tym do znacznie

ostrzejszego publicznego ataku na Mariettę, niż zalecałby rozsądek. - Jak słyszałam, dokonała tego, wciągając pana w dys­ kurs o sprawach wielkiej wagi. Bo też Marietta zawsze jest taka poważna. Mam nadzieję, że temat konwersacji nie przygniótł ciasteczek - powiedziała z nie ukrywanym sarkazmem. Jack natychmiast zauważył fałszywą nutę w głosie So­ phie. Schlebiało mu, że panna jest zazdrosna, ale nie po­ dobał mu się jej otwarcie wrogi ton. To była zupełnie inna Sophie niż słodkie kobieciątko, za które chciała uchodzić. Uznał, że należy jej się łagodna reprymenda. - Przeciwnie - powiedział radosnym tonem, przesyła­ jąc Marietcie zabójczy uśmiech, a ponieważ podobnie jak jego ojciec zawsze był wyczulony na prawie niezauważal­ ne gesty i grymasy, jednocześnie zauważył, że senator nie lubi swej bratanicy. - Rozmowa była utrzymana w bardzo lekkim tonie. Tak lekkim, że prawie odleciały nam pyszne babeczki. Prawda, Marietto? Marietta odwzajemniła się pięknym uśmiechem, a Jack uznał, że powinna to robić częściej. Uśmiech zmieniał ją nie do poznania. - To prawda, Jack, aczkolwiek muszę podkreślić, że pan miał babeczki znacznie lżejszego kalibru. Po godzinie spędzonej z Mariettą taka riposta wcale nie zaskoczyła Jacka, za to senator i Sophie otworzyli szeroko oczy ze zdumienia. Jack zauważył ich zaskoczenie, jak rów­ nież irytację Sophie spowodowaną widoczną konfidencją, panującą między nim a Mariettą. Pierwszy raz przemknęło mu przez myśl, że Sophie jest może zbyt rozpieszczona.