PROLOG
Nowy Jork, 1890 roku
- Proszę tędy, panie Marriott. Pan Schuyler czeka na pana.
Allen Marriott z ponurym wyrazem twarzy wstał z niewy
godnego krzesła, na którym czekał co najmniej od pół godziny
w holu biura Gerarda Schuylera. Był wysokim, smukłym mło
dzieńcem, mającym około dwudziestu lat, z modnie przystrzy
żonymi ciemnymi włosami, piwnymi oczyma i bladą, nieco
smutną twarzą. Ubrany był w sposób nienaganny. Pomijając
fakt, iż nie pałał radością, wyglądał jak na prawdziwego dżen
telmena przystało, który, będąc synem Alicji, siostry ojca pana
Gerarda, miał prawo uważać się za kuzyna Gerarda Schuylera,
bezwzględnego międzynarodowego finansisty.
Biuro, do którego go wprowadzono, choć zastawione wcale
nie najdroższymi meblami, urządzone było z ogromnym sma
kiem. Największe wrażenie robiło, oczywiście poza imponującą
postacią samego Gerarda Schuylera, jego dębowe biurko, za
którym siedział.
Kiedy zaanonsowano Allena, zajęty był pisaniem i konty
nuował to zajęcie jeszcze przez dobre kilka minut. Nie zapro
ponował Allenowi, by usiadł, ani wtedy, gdy wprowadził go lo
kaj, ani wtedy, gdy odłożył pióro. Wreszcie podniósł wzrok na
swego kuzyna i zapytał krótko:
- Czy pan wie, dlaczego posłałem po pana?
Allen, oszołomiony pierwszym spotkaniem z człowiekiem,
o sukcesach którego wiele słyszał, zdobył się tylko na skinienie
głową.
Gerard oparł się wygodnie o poręcz okazałego fotela.
- Panie Marriott, to mi nie wystarcza. Musimy od razu po
stawić sprawę jasno. Proszę odpowiedzieć, tak czy nie.
- Tak. - Allen wiedział, że nie wykazuje odpowiedniego en
tuzjazmu, lecz nie zdołał nad sobą zapanować. Mówienie przy
chodziło mu z trudem, gdyż sprawa, z jaką tu przybył, była dla
niego wyjątkowo przykra, jednak nie miał innego wyjścia.
- Wobec tego proszę dokładnie przedstawić mi pańską sy
tuację.
- W jakim celu? - bez zastanowienia zareagował Allen. -
Przecież pan doskonale wie, dlaczego się tutaj znalazłem.
- Czy zawsze odpowiada pan pytaniem na pytanie? Jeśli
tak, bardzo źle to wróży. Owszem, orientuję się, z jakiego po
wodu przybył pan do mnie, czy jednak zechce mi pan wyjaśnić
tę sprawę osobiście? Proszę odpowiedzieć, albo może pan uznać
rozmowę za skończoną. Drzwi znajdują się za panem.
Allen zacisnął zęby i powiedział na tyle uprzejmie, na ile
w tej chwili było go stać:
- Przybyłem do pana, ponieważ po śmierci mego ojca, Cor-
neliusa Marriotta, moja matka i ja dowiedzieliśmy się, iż był
bankrutem i że musimy natychmiast opuścić nasz dom, co też
zrobiliśmy. Obecnie mieszkamy w skromnym hotelu w Queens,
który byliśmy w stanie opłacić tylko dlatego, że moja matka
zdołała nielegalnie zachować kilka drobnych klejnotów, które
do niej należały. - Nie musiał wyjaśniać Gerardowi, że przed
tem zajmowali jeden z najbardziej luksusowych nowojorskich
domów, który stał przy Piątej Alei, a obecnie czekał na kupca.
- Na szczęście zdążyłem ukończyć rozpoczęte dwa lata temu
studia w Yale, nie mam jednak wystarczających środków, żeby
utrzymać matkę i siebie na odpowiednim poziomie. Z tego
to powodu matka napisała do mojego i pańskiego dziadka, ka
pitana Ghysbrechta Schuylera, z prośbą o pomoc finansową. -
Allen przerwał i spojrzał przez okno, zanim podjął na nowo
swoją relację. - Kapitan cieszy się opinią twardego człowieka
i rzeczywiście na nią zasługuje. Odpisał matce, że sama jest
winna swojej sytuacji i musi ponieść tego konsekwencje. Wy
chodząc za mąż, otrzymała wielki posag, a ponadto jej mąż po
śmierci swego ojca odziedziczył trzy miliony dolarów. To, że
roztrwonił taką fortunę wskutek nieudanych transakcji finanso
wych, pijaństwa, hazardu i upodobania do kobiet, nie jest winą
jego teścia i dlatego on nie poczuwa się do obowiązku, żeby
nam pomóc.
Allen przerwał ponownie.
- Proszę mówić dalej, jednak niech pan pamięta, że ja rów
nież jestem twardym człowiekiem - odezwał się Gerard miłym
głosem.
- Wtedy moja matka, powołując się na łączące was stare
więzy rodzinne, napisała do pana i otrzymała odpowiedź, że
skoro potrzebujemy pomocy, mam stawić się dziś w pań
skim biurze, a pan zastanowi się, czy będzie mógł coś dla nas
zrobić.
- Przedstawił to pan w doskonale przejrzysty sposób, sam
nie zrobiłbym tego lepiej. A teraz niech pan mi powie, jak po
stąpiłby pan na moim miejscu?
Allen spojrzał na Gerarda. Naprawdę czuł się bardzo niezrę
cznie, wręcz fatalnie. Dwa tygodnie temu zawalił się cały jego
świat. Musiał opuścić Yale, gdzie, mimo młodego wieku, wró
żono mu błyskotliwą naukową karierę na polu matematyki. Za
mierzał badać istotę i funkcję czasu we wszechświecie. Jego pra
dziad, Cornelius Marriott, przybył do Ameryki na początku
osiemnastego stulecia. Był wtedy zubożałym zegarmistrzem,
otworzył własne przedsiębiorstwo w Bostonie, dzięki któremu
zdobył niewielki majątek, który znacznie powiększył, gdy wże
nił się w bogatą rodzinę De Lanceyów.
Wszyscy następni Marriottowie, aż do Corneliusa, marno
trawnego ojca Allena, mnożyli majątek, i w związku z tym już
dawno temu zrezygnowali z zegarmistrzostwa. Allen odnalazł
notatki pierwszego Corneliusa i został zegarmistrzem amato
rem, w wolnym czasie naprawiając zegarki. Kiedy otworzyła się
przed nim kariera uniwersytecka, obiecał sobie, że w przyszło
ści zbuduje własne laboratorium i będzie w nim przeprowadzał
eksperymenty, o których marzył jeszcze jako chłopiec.
Teraz to marzenie stało się nierealne i Allen musiał błagać
o pomoc znanego z bezwzględności bogatego kuzyna.
Wiedział, że Gerard czeka na odpowiedź. Postanowił mówić
otwarcie, nie zważając na ewentualne skutki.
- Nie wiem, ponieważ nie potrafię sobie wyobrazić siebie
na pańskim miejscu.
Był przekonany, że tym sposobem zniweczył wszystkie
szanse na pomoc ze strony Gerarda, który wyprostował się w fo
telu i zapisał coś na kawałku papieru.
- Podoba mi się pańska uczciwa odpowiedź. Proszę posłu
chać mojej propozycji i następnie zdecydować, czy ją pan przyj
muje. Wygląda ona następująco: jestem gotów wypłacać pań
skiej matce dożywotnią rentę, która pozwoli jej na wygodne ży
cie, w przeciwieństwie bowiem do mego ojca nie życzę sobie,
by ktokolwiek z rodziny Schuylerów umierał z biedy. Stawiam
jednak pewien warunek, a mianowicie podejmie pan pracę
młodszego kancelisty w moim biurze w Nowym Jorku, dzięki
czemu również panu nędza nie zajrzy w oczy. Pańska matka bę
dzie otrzymywać rentę tak długo, dopóki pan będzie u mnie za
trudniony.
- Ale przecież... - zaczął Allen. - Przecież odbyłem ko
sztowne studia w Yale... - Urwał, widząc minę Gerarda.
- I jaką ma pan z tego korzyść? - zapytał zimno kuzyn.
Jak miał na to odpowiedzieć?
Ponieważ milczał, Gerard dodał:
- Czy mam uważać, że pan odmawia?
- Nn... nie - wyjąkał Allen, zrozumiawszy, że jest to jedyna
szansa, aby on i jego matka nie znaleźli się wkrótce na samym
dnie. Zresztą, jaką wartość ma jego wykształcenie w brutalnej
rzeczywistości, w jakiej nagle się znalazł? Czas zapomnieć
o uniwersyteckich enklawach ducha i subtelnej wiedzy...
- Oczywiście, że przyjmuję pańską propozycję. Gdybym
postąpił inaczej, okazałbym się zwyczajnym głupcem.
- Podzielam pańską opinię. Jest jeszcze jeden warunek.
Wiem, że pańskie pełne nazwisko brzmi Allen Schuyler Mar
riott. Zrezygnuje pan z pierwszego członu i nie będzie pan po
woływał się na pokrewieństwo ze mną ani z nikim z rodziny
Schuylerów. To wszystko.
- Rozumiem. Z przyjemnością zastosuję się do pańskiego
życzenia.
Jeśli nawet w tej odpowiedzi kryło się podwójne znacze
nie, Gerard wolał je zignorować. Wręczył kartkę pobladłemu
Allenowi, który zdawał sobie sprawę, że wprawdzie dla jego
matki kłopoty się skończyły, ale jego samego czekają trudne
lata.
- Przyjdzie pan do pracy jutro o siódmej rano i poda swoje
nazwisko recepcjonistce, która siedzi przy biurku w głównym
holu tego budynku. Dowie się pan od niej, do kogo ma się pan
zgłosić i tej osobie wręczy pan kartkę. Wiem, że jest wolne
miejsce w dziale rachunkowości. O ile dobrze zrozumiałem, stu
diował pan w Yale matematykę, więc to zajęcie nie powinno
panu sprawić trudności. Jeśli będzie pan dobrze oraz sumiennie
pracował, może pan liczyć na awans. Życzę panu dobrego dnia.
Był to sygnał dla Allena, że powinien już odejść. Zaczął wy-
rażać spóźnione podziękowanie, lecz Gerard, ukazując w uśmie
chu olśniewająco białe zęby, przerwał mu:
- Podziękuje mi pan, kiedy przeżyje. Idę o zakład, że to się
panu uda, choć pański rodowód jest dość podejrzany. Wpraw
dzie nie uważam, że należy karać synów za grzechy ojców, ale
mądry człowiek powinien być zawsze ostrożny. Na początku
rozmowy byłem przykry, chciałem bowiem sprawdzić, czy po
radzi sobie pan jako zwykły podwładny, który ma szybko i do
brze wykonywać to, co mu polecono.
- Zrozumiałem, proszę pana - odrzekł pokornie Allen.
- Cieszę się. Zna pan, jak sądzę, drogę do wyjścia.
Na korytarzu Allen oparł się głową o ścianę, aby zebrać myś
li i wyobrazić sobie najbliższą przyszłość, tak różną od tej,
o której zawsze marzył. Niech się dzieje, co chce, ale, mimo iż
jeszcze nie wiedział, w jaki sposób tego dokona, kiedyś srogo
odpłaci Gerardowi Schuylerowi za dzisiejsze upokorzenie. Musi
tylko stanąć na nogi.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Londyn, wiosna 1899 roku
Pociąg londyński jechał z niezwykłym, stanowczo odbiega
jącym od normy hałasem. Allen Marriott, który spędził urlop
w Stratford-upon-Avon i postanowił wrócić kilka dni wcześniej
do stolicy, pogrążony w niespokojnych myślach o najbliższej
przyszłości, nie zwrócił uwagi na te dziwne dźwięki.
Pięć lat temu, w nagrodę za wykazaną pilność i sumienność,
został przeniesiony do londyńskiej filii Schuyler Incorporated,
gdzie objął stanowisko urzędnika niższej rangi. Wkrótce odniósł
kolejny sukces, gdyż awansowano go na zastępcę kierownika
filii. Kiedy doprowadził do końca pewną sprawę, która wyma
gała współpracy ze znaną firmą Rothschildów, ci ostatni zaofe
rowali mu znacznie wyżej płatną posadę, dzięki czemu Allen
mógłby utrzymać matkę i siebie.
Prowadził raczej samotniczy tryb życia, a obecnie wykony
wana praca w zasadzie go satysfakcjonowała, lecz pokusa osta
tecznego uwolnienia się od Schuylera była ogromna. Początko
wo marzył o rewanżu, chciał odpłacić bogatemu kuzynowi za
skazanie go na żywot wyrobnika, teraz jednak pragnienie to wy
dawało mu się dziecinną iluzją rozpieszczonego chłopca.
Kiedyś, otrzymawszy tak wspaniałą propozycję, pozwalają
cą mu na odejście od Schuylera, nie wahałby się ani chwili, lecz
dziś ta chęć była od niego równie daleka, jak roztrwoniony przez
ojca majątek. Ku własnemu zaskoczeniu na myśl o odejściu od-
czuwał dziwny żal. Dotrzymał słowa danego Gerardowi i nikt
nie dowiedział się, że on i właściciel firmy są kuzynami. W biu
rze Rothschildów poprosił o czas do namysłu, lecz ostateczny
termin udzielenia odpowiedzi szybko się zbliżał. Wkrótce bę
dzie musiał podjąć nieodwołalną decyzję...
Pociąg znajdował się w połowie drogi między Banbury
i Oksfordem. Allen, zmęczony bezowocnymi rozmyślaniami,
powoli zaczynał zapadać w drzemkę, gdy nagle rozległ się po
tworny trzask, a wszystko wokół zawirowało. Ogłuszony i zde
zorientowany Allen, niczym bezwolny przedmiot, miotany był
od ściany do ściany niewielkiego przedziału. Wreszcie, gdy za
padła cisza, wylądował na podłodze i grzmotnął z wielką siłą
we własną walizkę. Niezdolny do żadnego ruchu, leżał jakiś
czas z głową pod ławką, a wszędzie wokół unosiły się gęste tu
many pyłu. Było jasne, że doszło do wypadku, w wyniku któ
rego pociąg został zmiażdżony.
Zorientował się, że prawą ręką kurczowo ściskał stopę star
szego dżentelmena, który podróżował w tym samym przedziale.
Obolały i bliski omdlenia, Allen z wielkim trudem usiadł, żeby
rozejrzeć się wokół i sprawdzić, jak duże niebezpieczeństwo mu
zagrażało. Niestety sytuacja była poważna, ponieważ wagon le
żał przewrócony na bok.
Znajdujące się po prawej stronie drzwi przedziału i okna na
chyliły się w przedziwny sposób, tak że Allen zobaczył tylko
niebo i chmury, a z lewej strony nie mógł dostrzec niczego.
Starszy pan leżał oparty plecami o drzwi. Był nieprzytomny, ale
wciąż oddychał. Allen podczołgał się, uchwycił jego przegub
i stwierdził, że puls jest dobrze wyczuwalny. W tej sytuacji u-
znał, że na razie lepiej będzie nie ruszać z miejsca współtowa
rzysza podróży.
Następnie z wielkim trudem wstał i wyjrzał przez okno. Zo
baczył wprawdzie niezbyt wiele, udało mu się jednak ustalić, że
pociąg stoczył się z wysokiego nasypu. Aby wydostać się z pu
łapki, musiał otworzyć drzwi, co jednak wymagało dużego wy
siłku. Wreszcie, pełen wiary, że nie odniesie dalszych obrażeń,
zdobył się na odwagę i skoczył w dół. Wylądował ciężko na zie
mi, szczęśliwie okupując to jedynie następnymi zadrapaniami
i siniakami.
Stanął na nasypie i rozejrzał się. Przewrócony parowóz i wa
gony wyglądały jak zraniony, bezsilny wąż. Nad lokomotywą
unosiły się dym i para, najbardziej jednak niesamowite wraże
nie robiła panująca wokół śmiertelna cisza. Allen pomyślał
z przerażeniem, że być może, zrządzeniem ślepego losu, tylko
starszy pan oraz on sam uszli z życiem z katastrofy.
Rozglądając się wokół, dostrzegł polną drogę biegnącą
wzdłuż nasypu kolejowego oraz pasące się na łące krowy, które
flegmatycznie żuły trawę. Nad ich głowami krążyły beztroskie
ptaki, zupełnie ignorujące to, co się działo na ziemi. Po jakimś
czasie z rozbitego pociągu zaczęły dochodzić odgłosy świadczą
ce, że jednak nie wszyscy pasażerowie zginęli.
Z wagonu leżącego w połowie nasypu wychylił się jakiś
mężczyzna i zaczął krzyczeć, nie mógł bowiem otworzyć drzwi.
Allen natychmiast pospieszył nieznajomemu z pomocą. Kiedy
już udało im się uporać z drzwiami, okazało się, że pasażer był
tak osłabiony, iż Allen musiał sam wyciągnąć go z wagonu i po
łożyć na wąskim skrawku trawy przy torach.
Mężczyzna był w szoku i nie ruszał się przez dobre kilka
chwil, ciężko oddychając. Z rozcięcia na jego skroni płynął
cienki strumyczek krwi, dlatego Allen przyłożył do rany chu
steczkę. Wtedy nieznajomy usiadł i z trudem zapytał:
- Czy jest pan ranny? Jestem lekarzem.
- Jakimś cudem nic mi się nie stało, przypuszczam jednak,
że ranny jest mój współpasażer. Jeśli dam radę dostać się po
nownie do środka, wyciągnę go stamtąd.
Lekarz, mimo niezwykłych okoliczności nie zapominając
o zasadach dobrego wychowania, przedstawił się:
- Nazywam się French. Jak tylko poczuję się lepiej, wrócę do mo
jego przedziału i poszukam torby lekarskiej. Z całą pewnością są inni
pasażerowie, którzy przeżyli i którym będę mógł pomóc, choć oba
wiam się, że wielu z nich znajduje się w zmiażdżonych wagonach.
- Niewątpliwie - przyznał Allen. - Trzeba szybko spraw
dzić, czy żyje kierownik pociągu. Poinstruowałby nas, co trzeba
robić. Nie sądzę, żeby orientował się w całej sytuacji, lecz po
winniśmy spróbować go odnaleźć. Czy czuje się pan wystarcza
jąco dobrze, żebym mógł pana zostawić?
French zapewnił swojego wybawcę, że nie musi się już o nie
go martwić, więc Allen szybko się oddalił. Kierownik pociągu
leżał połową ciała na zewnątrz wagonu. Był nieprzytomny,
a nogę miał nienaturalnie podwiniętą, najpewniej więc była zła
mana. Allen, uznał, że w tej sytuacji nie powinien ruszać ran
nego, tylko ściągnął z niego kurtkę i podłożył mu ją pod głowę,
po czym wrócił do swego przedziału, chcąc przekonać się, czy
zdoła pomóc starszemu panu.
Tymczasem ze zniszczonego pociągu wydostało się już kilka
osób, które albo stały oszołomione tym, co się wydarzyło, albo
też siedziały lub leżały na trawie. Byli to ci, którzy wyszli
z wypadku bez szwanku lub z lekkimi obrażeniami, natomiast
ciężej ranni musieli pozostać w środku. Allen wolał nawet nie
myśleć o tych, którzy zginęli. Tymi zajmą się inni, natomiast on
całą uwagę skupił na żywych.
Gdy z trudem dostał się do swojego przedziału, najpierw wy
rzucił na zewnątrz zawadzającą walizkę z przyborami toaleto
wymi, a potem przyjrzał się towarzyszowi podróży. Ten od
zyskał już przytomność i cicho pojękiwał. Leżał bezwładnie,
nie był w stanie się ruszyć. Gdy Allen pochylił się nad nim, ran
ny odezwał się chrapliwym głosem:
- Co się, u licha, stało?
- Pociąg się wykoleił.
Allen zauważył, że lewa strona twarzy starszego pana była
poważnie stłuczona, a ze skroni kapała krew. Być może były też
inne obrażenia.
- Czy zdoła pan z moją pomocą wydostać się na zewnątrz?
Pociąg leży w tak dziwnej pozycji, że nie jest bezpieczne pozo
stawać w nim dłużej.
- Myślę, że tak - padła niewyraźna odpowiedź.
Z wielkim trudem wyciągnął starszego pana, który na koniec
krzyknął z bólu i ponownie stracił przytomność. Allen ułożył
go delikatnie na trawie. Doktor, który odnalazł w pociągu swoją
torbę, podszedł do nich i po zbadaniu rannego pokiwał głową,
a potem cicho powiedział:
- Myślę, że ma złamany obojczyk. Wszystko, co mogę w tej
chwili dla niego zrobić, to tylko ulżyć mu w cierpieniu.
- Kierownik pociągu jest nieprzytomny - poinformował go
Allen - i poważnie ranny, tak więc nie mamy nikogo do pomo
cy. Musimy poradzić sobie sami, zanim ktoś na trasie zorientuje
się, że nasz pociąg za bardzo się spóźnia. Do tego czasu jesteś
my zdani na siebie.
Dopiero po jakimś czasie, wracając wspomnieniami do owe
go dnia i do wydarzeń, które po nim nastąpiły, Allen uświadomił
sobie, że ten wypadek kolejowy zupełnie odmienił jego życie,
bo w tamtych chwilach myślał tylko o tym, aby uratować jak
najwięcej ludzi.
Wkrótce do niego i do doktora Frencha dołączyli ci pasaże
rowie, którzy o własnych siłach wydostali się z wykolejonego
pociągu. Allen podzielił ich na grupy i przydzielił zadania, dzię
ki czemu akcja ratownicza nabrała nadzwyczajnego tempa.
W czasie swej trudnej praktyki urzędniczej przekonał się, że
odziedziczył charakterystyczne dla Schuylerów umiejętności
przywódcze, choć nie miał zbyt wielu okazji, by je wykorzystać.
Tutaj stwierdził, że kieruje całą operacją tak, jakby to robił całe
życie.
Sam zresztą brał na siebie największe ryzyko, szczególnie
wtedy, gdy wspiął się na lokomotywę i wczołgał do środka,
gdzie odnalazł martwe ciało maszynisty. Potem wzdrygał się na
myśl o tym incydencie, lecz wówczas działał jak ktoś zupełnie
bezrefleksyjny i bez reszty skupiony na wykonaniu zadania.
Rozejrzał się wewnątrz parowozu w poszukiwaniu palacza, nie
znalazł go jednak. Później okazało się, że podczas katastrofy
został on wyrzucony na zewnątrz. Gdy go znaleziono, był nie
przytomny i ciężko ranny. Mężczyzna doznał tak silnego szoku,
że gdy już odzyskał świadomość, nie był w stanie przypomnieć
sobie ani samego wypadku, ani tego, co go poprzedziło.
Opuściwszy parowóz, Allen, nie zważając na ogarniające go
zmęczenie, wspiął się do jednego z wagonów pierwszej klasy,
znajdującego się na początku pociągu, i wtedy usłyszał wołanie
o pomoc. Mimo tragicznych okoliczności, głos był zupełnie po
zbawiony paniki. Kiedy dotarł do wnętrza wagonu, Allen ujrzał
młodą i niezwykle piękną kobietę, która siedziała oparta
o drzwi, obejmując ramieniem nieprzytomną dziewczynę.
Z pobladłej twarzy o klasycznych rysach patrzyły na niego
wielkie fiołkowe oczy. Jej długie błyszczące włosy rozsypały
się, a rękaw drogiego podróżnego kostiumu był rozdarty. Podo
bnie jak Allen, wyszła z katastrofy bez szwanku.
- Proszę pana - odezwała się do niego spokojnie i uprzej
mie, jakby znajdowali się w salonie - czy mógłby pan szybko
zabrać stąd Hetty? Jest poważnie ranna i boję się, żeby nie
umarła. Ta kobieta naprzeciw mnie chyba nie żyje, niestety pod
czas katastrofy na jej głowę spadł bagaż z górnej półki. Naj
pierw trzeba zająć się żywymi, jak Hetty, prawda?
Allen pomyślał, że mimo iż ledwie mogła przekroczyć dwa-
dzieścia lat, zachowywała się z niezwykłym opanowaniem
i przytomnością umysłu. Była w szoku, o czym świadczyło
drżenie jej ust, a przecież potrafiła poskromić panikę i wykazy
wała godny podziwu hart ducha.
- Zrobię, co w mojej mocy - powiedział Allen - ale zajmie
to trochę czasu.
Najpierw przyjrzał się kobiecie leżącej na podłodze i stwier
dził, że nic już nie można dla niej zrobić, a następnie zawołał
do stojących na zewnątrz ludzi:
- Przygotujcie się, dwie osoby, w tym jedna ciężko ranna!
Allen i nieznajoma podali nieprzytomną Hetty oczekującym
za wagonem mężczyznom, a następnie sami opuścili pociąg.
Nieznajoma, gdy tylko zobaczyła, że doktor zaczął badać
Hetty, zwróciła się do swojego wybawcy. Nie chciała usiąść na
trawie ani nie pozwoliła się zbadać energicznej pielęgniarce,
którą uratowano już wcześniej, najpierw bowiem chciała wyra
zić Allenowi swoją wdzięczność.
- Zachował się pan nadzwyczaj dzielnie - powiedziała z po
wagą. - Wprost nie wiem, jak powinnam panu dziękować za to,
co zrobił pan dla mojej służącej Hetty oraz dla mnie.
- To był mój obowiązek - odrzekł Allen i ukłonił się. Teraz,
w pełnym świetle, dostrzegł, iż kobieta nosiła wszelkie oznaki
ogromnego bogactwa i wysokiej pozycji społecznej. Ubiór, po
stawa, głos oraz nieuchwytna aura zdradzały klasę społeczną,
z której się wywodziła, natomiast jej cechą szczególną była nie
pospolita odwaga.
- Myślę, że zrobił pan więcej, niż należało - odrzekła gorą
co. - Ryzykował pan życie, pomagając mnie i wielu innym, jak
mi mówiono.
Allen już zamierzał oponować, kiedy za jego plecami rozległ
się potworny rumor. Pociąg, niczym przerażający wąż, drgnął
i skręcił się, jakby rzeczywiście był żywym stworzeniem, po
czym stoczył się jeszcze niżej po nasypie. Ostatnie wagony
zmiażdżyły wagony z przodu składu, a wśród nich ten, z które
go Allen wyratował Hetty i jej panią. Nad skłębionym żelas
twem unosiły się olbrzymie chmury pyłu.
- Sam pan widzi - powiedziała niemal z wymówką - nara
żał się pan na wielkie niebezpieczeństwo. Co by się stało, gdy
by do tego doszło wcześniej, kiedy pan był w naszym prze
dziale?
- Na szczęście dla nas trojga nic takiego się nie wydarzyło
- odpowiedział.
- Ale mogło, bo tu liczyły się minuty - odrzekła z powa
gą. - Nigdy nie zapomnę, że zawdzięczam panu życie. Również
Hetty, gdy już jej wszystko opowiem, zachowa pana we
wdzięcznej pamięci.
- Bez wątpienia należą mu się słowa uznania - dodał jeden
z pasażerów, którego Allen również wyciągnął z pociągu i który
potem dołączył do jednej z grup ratowniczych. - Wielu z nas
zawdzięcza życie jemu i doktorowi. Sądząc z pańskiego akcen
tu, jest pan jankesem, prawda?
Chciał dodać coś jeszcze, ale w tym momencie na drodze
poza nasypem pojawiło się dwóch rowerzystów, ubranych
w granatowe uniformy pracowników kolei.
Doktor French uradowanym głosem powiedział:
- Jadą na pomoc ludzie, zapewne z następnej stacji. Musiał
ich powiadomić sygnalista, kiedy zorientował się, że nasz po
ciąg tam nie dojechał. Na pewno zaraz przybędzie policja, straż
pożarna i oczywiście karetki z Oksfordu i Banbury. Nasza praca
się kończy.
Allen był tego samego zdania. Teraz, choć był bardzo wy
czerpany, musiał szybko stąd zniknąć, i to nie ujawniając swo
jego nazwiska. Z uwag wypowiadanych przez uratowanych lu
dzi wynikało, że zamierzają ogłosić go bohaterem, a wówczas
jego nazwisko znalazłoby się na pierwszych stronach gazet,
w konsekwencji czego wścibscy dziennikarze na pewno odkry
liby jego pokrewieństwo z Schuylerami. Allen natomiast nie tyl
ko pragnął dotrzymać słowa danego Gerardowi, lecz także nie
życzył sobie rozgłosu. Doktor miał rację: już wykonali swoje
zadanie. Zanim przybędą tamci, musi szybko i dyskretnie wy
mknąć się stąd, co z uwagi na panujące zamieszanie nie powin
no być trudne. Dotrze do najbliższego miasteczka i stamtąd ja
koś dostanie się do Londynu.
Wcześniej ukrył swoją walizkę w krzakach na nasypie. Ża
łował jedynie, że nie mógł się pożegnać z uratowaną przez sie
bie dzielną młodą damą, której nazwiska nawet nie zdążył po
znać. Na zawsze pozostanie dla niego piękną dziewczyną z po
ciągu. Nigdy więcej już jej nie zobaczy, nic na to jednak nie
można było poradzić.
Zresztą i tak swoje życie poświęcił matce, zniesie więc na
stępne wyrzeczenie. Przynajmniej tak siebie przekonywał, gdy
zbiegłszy z nasypu, odnalazł walizkę i ruszył w stronę Londynu.
Ze wszystkich jednak wspomnień związanych z katastrofą
jedno miało szczególnie poruszającą moc. Chodziło o tę chwilę,
kiedy Allen po raz pierwszy ujrzał cudowne fiołkowe oczy, spo
glądające na niego z niezłomną odwagą.
ROZDZIAŁ DRUGI
- Och, moja droga! - wykrzyknęła Torry, obecnie lady
Schuyler, jej mąż Gerard bowiem, wkrótce po otrzymaniu oby
watelstwa brytyjskiego, został odznaczony tytułem szlacheckim
za zasługi na rzecz anglo-amerykańskiej współpracy - ależ mia
łaś straszne przeżycie! Trafić na tak poważną katastrofę kolejo
wą. Dzięki Bogu tobie nic się nie stało, ale biedna Hetty! Po
cieszające jest tylko to, że, zdaniem doktora, dziewczyna nie
długo wyzdrowieje.
Patrycja - zdrobniale Trish - Courtney, a dla Allena tajemnicza
dziewczyna o fiołkowych oczach, dopiero co przyjechała do rezy
dencji Schuylerów na Park Lane. Minioną noc spędziła w szpitalu
w Oksfordzie, skąd wypuszczono ją dopiero po dokładnym zbada
niu i stwierdzeniu, że może odbyć dalszą podróż do domu.
Trish od czterech lat znajdowała się pod opieką Schuylerów.
Jej owdowiała matka, której mąż był serdecznym przyjacielem
Gerarda, na krótko przed śmiercią, wywołaną gwałtowną i taje
mniczą chorobą, poprosiła go, by wziął do siebie jej córkę. Oj
ciec Trish ulokował majątek w funduszu powierniczym, a jego
córka miała otrzymać całą kwotę po skończeniu dwudziestu pię
ciu lat. Ponieważ kuratorem tej fortuny był Gerard, przyjęcie
pod dach samej Trish wydawało się rzeczą jak najbardziej na
turalną i słuszną, tym bardziej że panna Courtney nie miała żad
nych innych bliskich krewnych poza sędziwą ciotką, która z ul
gą zrzekła się opieki nad dziewczyną.
Torry przeżyła chwile wielkiego niepokoju, gdy dowiedziała
się, że pociąg, którym jechała Trish, uległ poważnej katastrofie,
oraz że zginęło wielu ludzi. Uspokoiła się dopiero wtedy, gdy jej
wychowanica zatelefonowała i poinformowała, że wprawdzie jej
samej nic się nie stało, lecz biedna Hetty została poważnie ranna.
- Mam wam wiele do opowiedzenia - powiedziała na ko
niec - ale wolę to zrobić, kiedy się spotkamy.
Gdy Trish przyjechała do domu, Torry przywitała ją z taką
miłością i czułością, jakby była jej rodzoną córką. Siedziały te
raz w salonie i piły herbatę, oczekując na powrót Gerarda.
- Mam nadzieję, że nie jesteś zbyt mocno przybita tym
strasznym wydarzeniem - powiedziała z niepokojem Torry.
- Nie mam do tego prawa - odrzekła Trish. - Ja przeżyłam,
nawet nie jestem ranna, a tylu ludzi zginęło. Ocalałam dzięki
pewnemu młodzieńcowi, dla którego na zawsze zachowam naj
głębszą wdzięczność. Żeby nas ocalić, ryzykował własne życie,
dostając się do przedziału, w którym ja i Hetty byłyśmy uwię
zione. I nie tylko my dwie zawdzięczamy mu ocalenie. Natu
ralnie od razu, gdy tylko to było możliwe, z całego serca mu
podziękowałam, niestety nie poznałam jego nazwiska, nie mogę
więc do niego napisać, że życiu Hetty nic nie zagraża.
- Czy to ten młody człowiek, którego w gazetach nazywają
„tajemniczym bohaterem z katastrofy kolejowej w Oxford
shire", a który zniknął, zanim przybyła policja i straż pożarna?
- Tak, to właśnie on. Naprawdę ja i Hetty żyjemy tylko dzię
ki niemu, bo zaraz po tym, jak nas wyniósł z wagonu, przedział,
w którym byłyśmy uwięzione, został zmiażdżony, gdyż pociąg
nagle stoczył się z nasypu. To właśnie wtedy zginęło tak wiele
osób.
- Nie domyślasz się, kto to był?
- Pewnie podróżował sam, bo nikt z uratowanych osób go
nie znał. Mówił lekkim akcentem amerykańskim, podobnym do
twojego, jakby mieszkał w Anglii już jakiś czas. Sądząc po ubio-
rze i manierach, jest na pewno dżentelmenem. Powiedziałam
o tym policji i pozostali pasażerowie wyrazili tę samą opinię.
Westchnęła i oparła się o poduszki wyściełające sofę. O tym,
przez co tak niedawno przeszła, świadczyła niezwykła bladość
jej twarzy i cienie pod ślicznymi oczyma.
- Czy ten młody człowiek był przystojny? - zapytała chy
trze Torry.
- Tak, choć nie prezentował się jak podczas balu. Najpierw
przeżył wypadek, a potem, ratując ludzi, wielokrotnie wspinał
się do pociągu. Inni pasażerowie opowiadali mi, że zanim po
mógł się wydostać mnie i Hetty z wagonu, dostał się nawet do
parowozu, żeby sprawdzić, co się stało z maszynistą, ale ten nie
szczęśnik zginął na miejscu.
Torry nie wyraziła na głos poglądu, że ten młodzieniec, kim
kolwiek był, wywarł o wiele silniejsze wrażenie na Trish niż
wielu świetnie urodzonych młodych ludzi, którzy wprost oble
gali ją, odkąd pojawiła się w Londynie. Panna Courtney jednak
konsekwentnie odrzucała wszystkie matrymonialne oferty, po
wtarzając za każdym razem: „Im zależy na moich pieniądzach,
a nie na mnie".
Sir Gerard i lady Schuyler z przykrością musieli zgodzić się
z tą opinią. Oboje obawiali się, że ich piękna i bogata pod
opieczna może paść ofiarą jednego z pozbawionych skrupułów
łowców posagów, którzy stanowili prawdziwą plagę w ich śro
dowisku, wyglądało jednak na to, że Trish sama potrafiła ustrzec
się przed takim niebezpieczeństwem.
I oto stało się tak, że jedynym mężczyzną, który potrafił
wzbudzić prawdziwe zainteresowanie pięknej dziedziczki, był
nieznajomy bohater, którego Trish najpewniej już nigdy w życiu
nie spotka!
Przybycie Gerarda przeszkodziło Torry w zadawaniu wycho-
wanicy dalszych pytań. Gerard, podobnie jak jego żona, odczuł
ulgę dowiedziawszy się, że Trish nie odniosła żadnych obrażeń
w tej niezaplanowanej przygodzie.
- Ty także poznałaś tego tajemniczego mężczyznę, jak na
zywają go gazety? - zapytał.
- Właśnie opowiadałam Torry, że to on mnie uratował.
- Z tego, co słyszę, wynika, iż zasługuje on na wszystkie wy
głaszane pod jego adresem pochwały - orzekł Gerard po zapozna
niu się z relacją Trish. - Z twoich słów wnioskuję też, że jest nie
tylko odważnym człowiekiem, ale również świetnym organizato
rem. Chętnie bym go zatrudnił, bo mój sekretarz postanowił odejść.
- Hall? Hall odchodzi? - zdziwiła się Torry. - To cios dla
ciebie, wziąwszy pod uwagę waszą długą współpracę.
- Trudno się spodziewać, że ponownie spotka mnie takie szczę
ście i uda mi się znaleźć równie dobrego sekretarza. Zgodziłem się
na jego nagłe odejście, gdyż odziedziczył niewielki spadek. W każ
dym razie mam za sobą wyjątkowo przykry dzień. Popołudnie spę
dziłem w towarzystwie nadętego asystenta pewnego starszego ran
gą urzędnika państwowego, ogromnie zaaferowanego problemem,
w którym momencie w rzeczywistości zaczyna się nowe stulecie.
Wszyscy uważają, że ta data przypada na pierwszego stycznia ty
siąc dziewięćsetnego roku, on jednak poważnie traktuje pogląd, że
nowy wiek zacznie się z dniem pierwszego stycznia tysiąc dzie
więćset pierwszego roku! - Gerard uśmiechnął się z ironią. - Ko
niecznie chciał się dowiedzieć, jaka jest opinia w tej sprawie ludzi
ze świata interesu. Nie bardzo wiedziałem, co mam mu odpowie
dzieć. Gdybym mógł być szczery, wyznałbym mu, że ci, którzy
kłopoczą się tego rodzaju sprawami, najwyraźniej nie mają nic le
pszego do roboty! Austin, ten facet z „Illustrated London News",
ma rację, gdy pisze o nich w ostatnim numerze z grudnia, że chyba
poważnie zbzikowali przez tę arytmetykę...
Torry swoim zwyczajem przerwała gwałtowną orację męża,
mówiąc żartobliwie:
- Tobie też to może się przydarzyć, jeśli się nie opanujesz.
Wypij spokojnie herbatę. Trish na pewno nie marzy dziś o ko
lejnych silnych przeżyciach.
- Wybaczcie mi, kochane - usprawiedliwiał się Gerard -
Kiedy jednak pomyślę, ilu naszych wysokich urzędników zaj
muje się takimi nonsensami, zaczynam rozumieć, dlaczego po
pełniają tyle głupstw w Afryce Południowej. Zupełnie im się po
mieszało w głowach, po prostu nie wiedzą, jakie problemy po
winny być dla nich priorytetowe.
- Trish i ja całkowicie się z tobą zgadzamy, natomiast dla
ciebie sprawą pierwszej wagi jest natychmiastowe znalezienie
kogoś na miejsce Halla, a nie roztrząsanie niedociągnięć rządu.
Mówiłeś o tym ostatnio wystarczająco dużo.
- Masz rację. Poprosiłem Cope'a, mojego kierownika
w biurze w City, żeby przysłał mi najlepszego ze swoich ludzi,
którego na razie zatrudnię, i dzięki temu będę mógł rozejrzeć
się za odpowiednim kandydatem na stałego sekretarza. Muszę
się z tym jednak pospieszyć, bo pełniąc obowiązki członka par
lamentu i prowadząc interesy, nie mogę tracić czasu na zbędne
zajęcia.
Tym razem to Trish zwróciła się do niego w lekko prowoku
jącym tonie:
- Nie chciałbyś jednak, Gerardzie, żeby było inaczej, pra
wda? Nie potrafię sobie wyobrazić ciebie jako przemiłego,
zadowolonego z życia dżentelmena, który nie ma nic do roboty.
Gdybyś nagle przestał być aktywny, Torry i ja ze smutkiem
uznałybyśmy, że ciężko zachorowałeś.
Gerard roześmiał się i wzniósł oczy do nieba.
- Czy istnieje jakiś inny mężczyzna tak dręczony przez naj
bliższe mu kobiety? Czy żadna z was nie ma dla mnie ani od
robiny szacunku? Z góry współczuję twojemu przyszłemu mę
żowi, Trish. No cóż, pobrałaś wystarczająco wiele lekcji od Tor-
ry, by wiedzieć, jak pokierować mężczyzną i przywoływać go
do porządku.
- Uczy się również ode mnie tego, jak uczynić jego życie
wygodnym i miłym.
- Też prawda. Nie ma przyjemności bez cierpienia, prawda,
Torry?
Trish pomyślała, czy również jej dopisze szczęście w mał
żeństwie, jakie stało się udziałem tych dwojga, którzy kochając
się wzajemnie i szanując, zawsze szli ręka w rękę, co zdarzało
się rzadko w środowisku, w którym żyli.
Na krótką chwilę nawiedziła ją przelotna myśl o młodzieńcu,
który ją uratował, i zadała sobie pytanie, czy potrafiłby on, je
śliby go w ogóle jeszcze kiedyś spotkała, dać jej tyle miłości,
ile wniósł do związku z Torry stanowczy i na pozór bezwzględ
ny Gerard.
Nie zanosiło się jednak, żeby kiedykolwiek miała go jeszcze
zobaczyć.
- Nareszcie, Allenie! Byłem zaskoczony, kiedy dwa dni te
mu nadeszły twoje bagaże, bo nie spodziewałem się, że tak
szybko wrócisz. Wczoraj wieczorem natomiast, dopóki nie zate
lefonowałeś, zacząłem się już trochę martwić, że jeszcze cię nie
ma. Bałem się, że może zostałeś ranny w tej strasznej katastrofie
pociągu na trasie z Birmingham do Londynu, o której od dwóch
dni pełno jest we wszystkich gazetach.
- Przyjechałem innym pociągiem - odparł obojętnym to
nem Allen. Nie było to całkowite kłamstwo, po opuszczeniu bo
wiem miejsca wypadku spędził noc w małym prowincjonalnym
zajeździe.
- Mimo to wyglądasz na bardzo zmęczonego - powiedział
Nance. - Usiądź. Przygotuję ci filiżankę herbaty, a może wolał
byś coś mocniejszego?
- Świetny pomysł - odrzekł Allen. - Poproszę o herbatę
i koniak.
Byli w saloniku Nance'a, na tyłach jego sklepu, znajdujące
go się na ulicy Piccadilly. Allen rozsiadł się w fotelu stojącym
przy kominku, w którym palił się niewielki ogień,
Nance był zegarmistrzem pochodzącym z rodziny hugenoc-
kiej. Jego odległy przodek, protestant i poddany francuski, przy
był do Londynu pod koniec siedemnastego wieku, uciekając
przed prześladowaniami religijnymi. Lokalne władze przekręci
ły jego rodowe nazwisko Nantes na Nance, i tak pozostało
w następnych pokoleniach.
Nance był już starszym człowiekiem. Przed laty stracił żonę
i małego synka w czasie jednej z epidemii, które często nawie
dzały Londyn w porze letniej, i nigdy potem nie ożenił się po
wtórnie.
Pięć lat temu Allen, który właśnie przyjechał do Londynu
i zamieszkał w małym obskurnym hotelu, wszedł po raz pierw
szy do jego sklepu, gdyż zwrócił uwagę na stojący w witrynie
zegar, podobny do tego, który był przekazywany w spadku ko
lejnym generacjom w jego rodzinie, a wykonany został ponoć
przez Corneliusa, protoplastę amerykańskiej linii Marriottów.
Trudno byłoby znaleźć mniej pasujących do siebie ludzi niż
ci dwaj: wysoki, silny młodzieniec i niski, drobny staruszek
z białymi jak mleko włosami i okularami w złotej oprawie.
Należący do Nance'a sklep nie był duży, lecz pełen zegarów,
które wydawały najprzeróżniejsze dźwięki. Ze wszystkich stron
słychać było tykanie, cykanie i dzwonienie.
- Dzień dobry, czym mogę panu służyć? - zapytał Nance.
- Chciałbym obejrzeć z bliska ten niewielki zegar na postu
mencie, wystawiony w witrynie. Interesuje mnie jego pochodzenie.
- To rzeczywiście wyjątkowy okaz. Proszę chwilkę pocze
kać, zaraz go panu pokażę.
Zegar był naprawdę niezwykły i zarówno młody gość, jak
i starszy pan oglądali go z nabożeństwem, a jednocześnie stary
zegarmistrz patrzył z rosnącym szacunkiem na młodzieńca, któ
ry tak doskonale znał się na jego rzemiośle.
- Czy wie pan, kto wykonał ten zegar? - zapytał Allen.
- Sądzę, że wyszedł z warsztatu niejakiego Marriotta, który
wkrótce potem zbankrutował. W połowie dziewiętnastego wie
ku wyemigrował z Anglii i osiadł w Bostonie, gdzie od nowa
zajął się wyrobem zegarów. Tutaj nie pozostał chyba nikt z jego
rodziny.
- Wielu jego potomków żyje w Stanach - uśmiechnął się
Allen - i tam właśnie widziałem zegar bardzo podobny do tego.
Cornelius Marriott był moim prapradziadkiem.
- Naprawdę? - Nance spojrzał na niego z jeszcze większym
szacunkiem - Czy pan też zajmuje się zegarami?
- Jestem zegarmistrzem z zamiłowania. Pracuję jako urzęd
nik w jednym z biur w City, lecz interesuję się gnomoniką. Mie
szkam w Londynie dopiero niecały miesiąc, a już natknąłem się
na pamiątkę po moim przodku. Chętnie ją nabędę, jeśli zechce
pan podać cenę.
- Miałem zamiar zamykać już sklep - powiedział Nance -
żeby jak zwykle o tej porze napić się herbaty. Czy gość z Ame
ryki zgodziłby się dotrzymać mi towarzystwa? Bardzo rzadko
zdarza mi się spotykać młodego człowieka o takiej wiedzy.
- Z wielką przyjemnością - odrzekł Allen, który czuł się sa
motny, odkąd opuścił statek w Liverpoolu.
Znalazł się w małym, przytulnym pokoiku pełnym zegarów,
przeróżnych starych bibelotów oraz książek, a zaaferowany go
spodarz obsługiwał go niczym lokaj, jacy zdarzali się, jak wy
dawało się Allenowi, już tylko w powieściach Dickensa.
Herbata i placuszki jęczmienne były wyśmienite. Rozpra
wiali z Nance'em z wielkim zapałem o zegarach i problemach
związanych z czasem jako kategorią filozoficzną i naukową,
a także opowiadali sobie historyjki odnoszące się do końca
stuleci. Allen wyjawił, że szuka mieszkania, i Nance z miejsca
zaproponował mu pokoje u siebie, na pierwszym piętrze, doda
jąc:
- Zamieszka pan u mnie, dopóki nie znajdzie czegoś lepszego.
Allen najpierw kupił rodzinny zegar, a potem wprowadził się
do Nance'a, i tak już zostało. Stary zegarmistrz, niejako w miej
sce zmarłego przed laty dziecka, zyskał syna, natomiast Allen
znalazł w końcu ojca i zacisze domowe, gdyż odtąd wspólnie
mieszkali, jedli i gawędzili. Gdzieś przepadło przygnębiające
uczucie samotności, które dręczyło go od czasu, gdy zaczął pra
cować dla Schuylera.
Nance był członkiem Towarzystwa Filozoficzno-Literackie-
go i wprowadził do niego Allena, który szybko udowodnił, iż
całkowicie na to zasługiwał. Ponadto w wolnym czasie Allen
pomagał w pracy swojemu przyjacielowi, który jako ostatni
z rodu marzył, że jego nieformalny syn przejmie po nim sklep
oraz warsztat, i w ten sposób dwustuletnia tradycja, zapocząt
kowana przez Philippe'a Nantes'a, nie zaginie.
- Twój urlop już się skończył? - zapytał Nance.
- Nie miałem żadnego towarzystwa i zobaczyłem wszystko,
co chciałem. W poniedziałek muszę wracać do pracy, do swo
jego kieratu - odpowiedział, przeciągając się.
- Pamiętasz o mojej propozycji? - przypomniał mu stary
przyjaciel. - Możesz objąć sklep, kiedy tylko zechcesz. Starzeję
się, a moja propozycja była i jest bardzo poważna.
- Wiem - odrzekł Allen. - Wzrusza mnie twoja życzliwość.
- Przerwał na moment, po czym mówił dalej: - Postanowiłem,
że zostanę u Schuylera jeszcze pół roku. Jeśli przez ten czas nie
wydarzy się nic dla mnie szczególnie pomyślnego, wtedy roz
ważę, czy przyjąć to, co mi ofiarujesz.
PAULA MARSHALL Spokojny człowiek
PROLOG Nowy Jork, 1890 roku - Proszę tędy, panie Marriott. Pan Schuyler czeka na pana. Allen Marriott z ponurym wyrazem twarzy wstał z niewy godnego krzesła, na którym czekał co najmniej od pół godziny w holu biura Gerarda Schuylera. Był wysokim, smukłym mło dzieńcem, mającym około dwudziestu lat, z modnie przystrzy żonymi ciemnymi włosami, piwnymi oczyma i bladą, nieco smutną twarzą. Ubrany był w sposób nienaganny. Pomijając fakt, iż nie pałał radością, wyglądał jak na prawdziwego dżen telmena przystało, który, będąc synem Alicji, siostry ojca pana Gerarda, miał prawo uważać się za kuzyna Gerarda Schuylera, bezwzględnego międzynarodowego finansisty. Biuro, do którego go wprowadzono, choć zastawione wcale nie najdroższymi meblami, urządzone było z ogromnym sma kiem. Największe wrażenie robiło, oczywiście poza imponującą postacią samego Gerarda Schuylera, jego dębowe biurko, za którym siedział. Kiedy zaanonsowano Allena, zajęty był pisaniem i konty nuował to zajęcie jeszcze przez dobre kilka minut. Nie zapro ponował Allenowi, by usiadł, ani wtedy, gdy wprowadził go lo kaj, ani wtedy, gdy odłożył pióro. Wreszcie podniósł wzrok na swego kuzyna i zapytał krótko: - Czy pan wie, dlaczego posłałem po pana? Allen, oszołomiony pierwszym spotkaniem z człowiekiem,
o sukcesach którego wiele słyszał, zdobył się tylko na skinienie głową. Gerard oparł się wygodnie o poręcz okazałego fotela. - Panie Marriott, to mi nie wystarcza. Musimy od razu po stawić sprawę jasno. Proszę odpowiedzieć, tak czy nie. - Tak. - Allen wiedział, że nie wykazuje odpowiedniego en tuzjazmu, lecz nie zdołał nad sobą zapanować. Mówienie przy chodziło mu z trudem, gdyż sprawa, z jaką tu przybył, była dla niego wyjątkowo przykra, jednak nie miał innego wyjścia. - Wobec tego proszę dokładnie przedstawić mi pańską sy tuację. - W jakim celu? - bez zastanowienia zareagował Allen. - Przecież pan doskonale wie, dlaczego się tutaj znalazłem. - Czy zawsze odpowiada pan pytaniem na pytanie? Jeśli tak, bardzo źle to wróży. Owszem, orientuję się, z jakiego po wodu przybył pan do mnie, czy jednak zechce mi pan wyjaśnić tę sprawę osobiście? Proszę odpowiedzieć, albo może pan uznać rozmowę za skończoną. Drzwi znajdują się za panem. Allen zacisnął zęby i powiedział na tyle uprzejmie, na ile w tej chwili było go stać: - Przybyłem do pana, ponieważ po śmierci mego ojca, Cor- neliusa Marriotta, moja matka i ja dowiedzieliśmy się, iż był bankrutem i że musimy natychmiast opuścić nasz dom, co też zrobiliśmy. Obecnie mieszkamy w skromnym hotelu w Queens, który byliśmy w stanie opłacić tylko dlatego, że moja matka zdołała nielegalnie zachować kilka drobnych klejnotów, które do niej należały. - Nie musiał wyjaśniać Gerardowi, że przed tem zajmowali jeden z najbardziej luksusowych nowojorskich domów, który stał przy Piątej Alei, a obecnie czekał na kupca. - Na szczęście zdążyłem ukończyć rozpoczęte dwa lata temu studia w Yale, nie mam jednak wystarczających środków, żeby utrzymać matkę i siebie na odpowiednim poziomie. Z tego
to powodu matka napisała do mojego i pańskiego dziadka, ka pitana Ghysbrechta Schuylera, z prośbą o pomoc finansową. - Allen przerwał i spojrzał przez okno, zanim podjął na nowo swoją relację. - Kapitan cieszy się opinią twardego człowieka i rzeczywiście na nią zasługuje. Odpisał matce, że sama jest winna swojej sytuacji i musi ponieść tego konsekwencje. Wy chodząc za mąż, otrzymała wielki posag, a ponadto jej mąż po śmierci swego ojca odziedziczył trzy miliony dolarów. To, że roztrwonił taką fortunę wskutek nieudanych transakcji finanso wych, pijaństwa, hazardu i upodobania do kobiet, nie jest winą jego teścia i dlatego on nie poczuwa się do obowiązku, żeby nam pomóc. Allen przerwał ponownie. - Proszę mówić dalej, jednak niech pan pamięta, że ja rów nież jestem twardym człowiekiem - odezwał się Gerard miłym głosem. - Wtedy moja matka, powołując się na łączące was stare więzy rodzinne, napisała do pana i otrzymała odpowiedź, że skoro potrzebujemy pomocy, mam stawić się dziś w pań skim biurze, a pan zastanowi się, czy będzie mógł coś dla nas zrobić. - Przedstawił to pan w doskonale przejrzysty sposób, sam nie zrobiłbym tego lepiej. A teraz niech pan mi powie, jak po stąpiłby pan na moim miejscu? Allen spojrzał na Gerarda. Naprawdę czuł się bardzo niezrę cznie, wręcz fatalnie. Dwa tygodnie temu zawalił się cały jego świat. Musiał opuścić Yale, gdzie, mimo młodego wieku, wró żono mu błyskotliwą naukową karierę na polu matematyki. Za mierzał badać istotę i funkcję czasu we wszechświecie. Jego pra dziad, Cornelius Marriott, przybył do Ameryki na początku osiemnastego stulecia. Był wtedy zubożałym zegarmistrzem, otworzył własne przedsiębiorstwo w Bostonie, dzięki któremu
zdobył niewielki majątek, który znacznie powiększył, gdy wże nił się w bogatą rodzinę De Lanceyów. Wszyscy następni Marriottowie, aż do Corneliusa, marno trawnego ojca Allena, mnożyli majątek, i w związku z tym już dawno temu zrezygnowali z zegarmistrzostwa. Allen odnalazł notatki pierwszego Corneliusa i został zegarmistrzem amato rem, w wolnym czasie naprawiając zegarki. Kiedy otworzyła się przed nim kariera uniwersytecka, obiecał sobie, że w przyszło ści zbuduje własne laboratorium i będzie w nim przeprowadzał eksperymenty, o których marzył jeszcze jako chłopiec. Teraz to marzenie stało się nierealne i Allen musiał błagać o pomoc znanego z bezwzględności bogatego kuzyna. Wiedział, że Gerard czeka na odpowiedź. Postanowił mówić otwarcie, nie zważając na ewentualne skutki. - Nie wiem, ponieważ nie potrafię sobie wyobrazić siebie na pańskim miejscu. Był przekonany, że tym sposobem zniweczył wszystkie szanse na pomoc ze strony Gerarda, który wyprostował się w fo telu i zapisał coś na kawałku papieru. - Podoba mi się pańska uczciwa odpowiedź. Proszę posłu chać mojej propozycji i następnie zdecydować, czy ją pan przyj muje. Wygląda ona następująco: jestem gotów wypłacać pań skiej matce dożywotnią rentę, która pozwoli jej na wygodne ży cie, w przeciwieństwie bowiem do mego ojca nie życzę sobie, by ktokolwiek z rodziny Schuylerów umierał z biedy. Stawiam jednak pewien warunek, a mianowicie podejmie pan pracę młodszego kancelisty w moim biurze w Nowym Jorku, dzięki czemu również panu nędza nie zajrzy w oczy. Pańska matka bę dzie otrzymywać rentę tak długo, dopóki pan będzie u mnie za trudniony. - Ale przecież... - zaczął Allen. - Przecież odbyłem ko sztowne studia w Yale... - Urwał, widząc minę Gerarda.
- I jaką ma pan z tego korzyść? - zapytał zimno kuzyn. Jak miał na to odpowiedzieć? Ponieważ milczał, Gerard dodał: - Czy mam uważać, że pan odmawia? - Nn... nie - wyjąkał Allen, zrozumiawszy, że jest to jedyna szansa, aby on i jego matka nie znaleźli się wkrótce na samym dnie. Zresztą, jaką wartość ma jego wykształcenie w brutalnej rzeczywistości, w jakiej nagle się znalazł? Czas zapomnieć o uniwersyteckich enklawach ducha i subtelnej wiedzy... - Oczywiście, że przyjmuję pańską propozycję. Gdybym postąpił inaczej, okazałbym się zwyczajnym głupcem. - Podzielam pańską opinię. Jest jeszcze jeden warunek. Wiem, że pańskie pełne nazwisko brzmi Allen Schuyler Mar riott. Zrezygnuje pan z pierwszego członu i nie będzie pan po woływał się na pokrewieństwo ze mną ani z nikim z rodziny Schuylerów. To wszystko. - Rozumiem. Z przyjemnością zastosuję się do pańskiego życzenia. Jeśli nawet w tej odpowiedzi kryło się podwójne znacze nie, Gerard wolał je zignorować. Wręczył kartkę pobladłemu Allenowi, który zdawał sobie sprawę, że wprawdzie dla jego matki kłopoty się skończyły, ale jego samego czekają trudne lata. - Przyjdzie pan do pracy jutro o siódmej rano i poda swoje nazwisko recepcjonistce, która siedzi przy biurku w głównym holu tego budynku. Dowie się pan od niej, do kogo ma się pan zgłosić i tej osobie wręczy pan kartkę. Wiem, że jest wolne miejsce w dziale rachunkowości. O ile dobrze zrozumiałem, stu diował pan w Yale matematykę, więc to zajęcie nie powinno panu sprawić trudności. Jeśli będzie pan dobrze oraz sumiennie pracował, może pan liczyć na awans. Życzę panu dobrego dnia. Był to sygnał dla Allena, że powinien już odejść. Zaczął wy-
rażać spóźnione podziękowanie, lecz Gerard, ukazując w uśmie chu olśniewająco białe zęby, przerwał mu: - Podziękuje mi pan, kiedy przeżyje. Idę o zakład, że to się panu uda, choć pański rodowód jest dość podejrzany. Wpraw dzie nie uważam, że należy karać synów za grzechy ojców, ale mądry człowiek powinien być zawsze ostrożny. Na początku rozmowy byłem przykry, chciałem bowiem sprawdzić, czy po radzi sobie pan jako zwykły podwładny, który ma szybko i do brze wykonywać to, co mu polecono. - Zrozumiałem, proszę pana - odrzekł pokornie Allen. - Cieszę się. Zna pan, jak sądzę, drogę do wyjścia. Na korytarzu Allen oparł się głową o ścianę, aby zebrać myś li i wyobrazić sobie najbliższą przyszłość, tak różną od tej, o której zawsze marzył. Niech się dzieje, co chce, ale, mimo iż jeszcze nie wiedział, w jaki sposób tego dokona, kiedyś srogo odpłaci Gerardowi Schuylerowi za dzisiejsze upokorzenie. Musi tylko stanąć na nogi.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Londyn, wiosna 1899 roku Pociąg londyński jechał z niezwykłym, stanowczo odbiega jącym od normy hałasem. Allen Marriott, który spędził urlop w Stratford-upon-Avon i postanowił wrócić kilka dni wcześniej do stolicy, pogrążony w niespokojnych myślach o najbliższej przyszłości, nie zwrócił uwagi na te dziwne dźwięki. Pięć lat temu, w nagrodę za wykazaną pilność i sumienność, został przeniesiony do londyńskiej filii Schuyler Incorporated, gdzie objął stanowisko urzędnika niższej rangi. Wkrótce odniósł kolejny sukces, gdyż awansowano go na zastępcę kierownika filii. Kiedy doprowadził do końca pewną sprawę, która wyma gała współpracy ze znaną firmą Rothschildów, ci ostatni zaofe rowali mu znacznie wyżej płatną posadę, dzięki czemu Allen mógłby utrzymać matkę i siebie. Prowadził raczej samotniczy tryb życia, a obecnie wykony wana praca w zasadzie go satysfakcjonowała, lecz pokusa osta tecznego uwolnienia się od Schuylera była ogromna. Początko wo marzył o rewanżu, chciał odpłacić bogatemu kuzynowi za skazanie go na żywot wyrobnika, teraz jednak pragnienie to wy dawało mu się dziecinną iluzją rozpieszczonego chłopca. Kiedyś, otrzymawszy tak wspaniałą propozycję, pozwalają cą mu na odejście od Schuylera, nie wahałby się ani chwili, lecz dziś ta chęć była od niego równie daleka, jak roztrwoniony przez ojca majątek. Ku własnemu zaskoczeniu na myśl o odejściu od-
czuwał dziwny żal. Dotrzymał słowa danego Gerardowi i nikt nie dowiedział się, że on i właściciel firmy są kuzynami. W biu rze Rothschildów poprosił o czas do namysłu, lecz ostateczny termin udzielenia odpowiedzi szybko się zbliżał. Wkrótce bę dzie musiał podjąć nieodwołalną decyzję... Pociąg znajdował się w połowie drogi między Banbury i Oksfordem. Allen, zmęczony bezowocnymi rozmyślaniami, powoli zaczynał zapadać w drzemkę, gdy nagle rozległ się po tworny trzask, a wszystko wokół zawirowało. Ogłuszony i zde zorientowany Allen, niczym bezwolny przedmiot, miotany był od ściany do ściany niewielkiego przedziału. Wreszcie, gdy za padła cisza, wylądował na podłodze i grzmotnął z wielką siłą we własną walizkę. Niezdolny do żadnego ruchu, leżał jakiś czas z głową pod ławką, a wszędzie wokół unosiły się gęste tu many pyłu. Było jasne, że doszło do wypadku, w wyniku któ rego pociąg został zmiażdżony. Zorientował się, że prawą ręką kurczowo ściskał stopę star szego dżentelmena, który podróżował w tym samym przedziale. Obolały i bliski omdlenia, Allen z wielkim trudem usiadł, żeby rozejrzeć się wokół i sprawdzić, jak duże niebezpieczeństwo mu zagrażało. Niestety sytuacja była poważna, ponieważ wagon le żał przewrócony na bok. Znajdujące się po prawej stronie drzwi przedziału i okna na chyliły się w przedziwny sposób, tak że Allen zobaczył tylko niebo i chmury, a z lewej strony nie mógł dostrzec niczego. Starszy pan leżał oparty plecami o drzwi. Był nieprzytomny, ale wciąż oddychał. Allen podczołgał się, uchwycił jego przegub i stwierdził, że puls jest dobrze wyczuwalny. W tej sytuacji u- znał, że na razie lepiej będzie nie ruszać z miejsca współtowa rzysza podróży. Następnie z wielkim trudem wstał i wyjrzał przez okno. Zo baczył wprawdzie niezbyt wiele, udało mu się jednak ustalić, że
pociąg stoczył się z wysokiego nasypu. Aby wydostać się z pu łapki, musiał otworzyć drzwi, co jednak wymagało dużego wy siłku. Wreszcie, pełen wiary, że nie odniesie dalszych obrażeń, zdobył się na odwagę i skoczył w dół. Wylądował ciężko na zie mi, szczęśliwie okupując to jedynie następnymi zadrapaniami i siniakami. Stanął na nasypie i rozejrzał się. Przewrócony parowóz i wa gony wyglądały jak zraniony, bezsilny wąż. Nad lokomotywą unosiły się dym i para, najbardziej jednak niesamowite wraże nie robiła panująca wokół śmiertelna cisza. Allen pomyślał z przerażeniem, że być może, zrządzeniem ślepego losu, tylko starszy pan oraz on sam uszli z życiem z katastrofy. Rozglądając się wokół, dostrzegł polną drogę biegnącą wzdłuż nasypu kolejowego oraz pasące się na łące krowy, które flegmatycznie żuły trawę. Nad ich głowami krążyły beztroskie ptaki, zupełnie ignorujące to, co się działo na ziemi. Po jakimś czasie z rozbitego pociągu zaczęły dochodzić odgłosy świadczą ce, że jednak nie wszyscy pasażerowie zginęli. Z wagonu leżącego w połowie nasypu wychylił się jakiś mężczyzna i zaczął krzyczeć, nie mógł bowiem otworzyć drzwi. Allen natychmiast pospieszył nieznajomemu z pomocą. Kiedy już udało im się uporać z drzwiami, okazało się, że pasażer był tak osłabiony, iż Allen musiał sam wyciągnąć go z wagonu i po łożyć na wąskim skrawku trawy przy torach. Mężczyzna był w szoku i nie ruszał się przez dobre kilka chwil, ciężko oddychając. Z rozcięcia na jego skroni płynął cienki strumyczek krwi, dlatego Allen przyłożył do rany chu steczkę. Wtedy nieznajomy usiadł i z trudem zapytał: - Czy jest pan ranny? Jestem lekarzem. - Jakimś cudem nic mi się nie stało, przypuszczam jednak, że ranny jest mój współpasażer. Jeśli dam radę dostać się po nownie do środka, wyciągnę go stamtąd.
Lekarz, mimo niezwykłych okoliczności nie zapominając o zasadach dobrego wychowania, przedstawił się: - Nazywam się French. Jak tylko poczuję się lepiej, wrócę do mo jego przedziału i poszukam torby lekarskiej. Z całą pewnością są inni pasażerowie, którzy przeżyli i którym będę mógł pomóc, choć oba wiam się, że wielu z nich znajduje się w zmiażdżonych wagonach. - Niewątpliwie - przyznał Allen. - Trzeba szybko spraw dzić, czy żyje kierownik pociągu. Poinstruowałby nas, co trzeba robić. Nie sądzę, żeby orientował się w całej sytuacji, lecz po winniśmy spróbować go odnaleźć. Czy czuje się pan wystarcza jąco dobrze, żebym mógł pana zostawić? French zapewnił swojego wybawcę, że nie musi się już o nie go martwić, więc Allen szybko się oddalił. Kierownik pociągu leżał połową ciała na zewnątrz wagonu. Był nieprzytomny, a nogę miał nienaturalnie podwiniętą, najpewniej więc była zła mana. Allen, uznał, że w tej sytuacji nie powinien ruszać ran nego, tylko ściągnął z niego kurtkę i podłożył mu ją pod głowę, po czym wrócił do swego przedziału, chcąc przekonać się, czy zdoła pomóc starszemu panu. Tymczasem ze zniszczonego pociągu wydostało się już kilka osób, które albo stały oszołomione tym, co się wydarzyło, albo też siedziały lub leżały na trawie. Byli to ci, którzy wyszli z wypadku bez szwanku lub z lekkimi obrażeniami, natomiast ciężej ranni musieli pozostać w środku. Allen wolał nawet nie myśleć o tych, którzy zginęli. Tymi zajmą się inni, natomiast on całą uwagę skupił na żywych. Gdy z trudem dostał się do swojego przedziału, najpierw wy rzucił na zewnątrz zawadzającą walizkę z przyborami toaleto wymi, a potem przyjrzał się towarzyszowi podróży. Ten od zyskał już przytomność i cicho pojękiwał. Leżał bezwładnie, nie był w stanie się ruszyć. Gdy Allen pochylił się nad nim, ran ny odezwał się chrapliwym głosem:
- Co się, u licha, stało? - Pociąg się wykoleił. Allen zauważył, że lewa strona twarzy starszego pana była poważnie stłuczona, a ze skroni kapała krew. Być może były też inne obrażenia. - Czy zdoła pan z moją pomocą wydostać się na zewnątrz? Pociąg leży w tak dziwnej pozycji, że nie jest bezpieczne pozo stawać w nim dłużej. - Myślę, że tak - padła niewyraźna odpowiedź. Z wielkim trudem wyciągnął starszego pana, który na koniec krzyknął z bólu i ponownie stracił przytomność. Allen ułożył go delikatnie na trawie. Doktor, który odnalazł w pociągu swoją torbę, podszedł do nich i po zbadaniu rannego pokiwał głową, a potem cicho powiedział: - Myślę, że ma złamany obojczyk. Wszystko, co mogę w tej chwili dla niego zrobić, to tylko ulżyć mu w cierpieniu. - Kierownik pociągu jest nieprzytomny - poinformował go Allen - i poważnie ranny, tak więc nie mamy nikogo do pomo cy. Musimy poradzić sobie sami, zanim ktoś na trasie zorientuje się, że nasz pociąg za bardzo się spóźnia. Do tego czasu jesteś my zdani na siebie. Dopiero po jakimś czasie, wracając wspomnieniami do owe go dnia i do wydarzeń, które po nim nastąpiły, Allen uświadomił sobie, że ten wypadek kolejowy zupełnie odmienił jego życie, bo w tamtych chwilach myślał tylko o tym, aby uratować jak najwięcej ludzi. Wkrótce do niego i do doktora Frencha dołączyli ci pasaże rowie, którzy o własnych siłach wydostali się z wykolejonego pociągu. Allen podzielił ich na grupy i przydzielił zadania, dzię ki czemu akcja ratownicza nabrała nadzwyczajnego tempa. W czasie swej trudnej praktyki urzędniczej przekonał się, że odziedziczył charakterystyczne dla Schuylerów umiejętności
przywódcze, choć nie miał zbyt wielu okazji, by je wykorzystać. Tutaj stwierdził, że kieruje całą operacją tak, jakby to robił całe życie. Sam zresztą brał na siebie największe ryzyko, szczególnie wtedy, gdy wspiął się na lokomotywę i wczołgał do środka, gdzie odnalazł martwe ciało maszynisty. Potem wzdrygał się na myśl o tym incydencie, lecz wówczas działał jak ktoś zupełnie bezrefleksyjny i bez reszty skupiony na wykonaniu zadania. Rozejrzał się wewnątrz parowozu w poszukiwaniu palacza, nie znalazł go jednak. Później okazało się, że podczas katastrofy został on wyrzucony na zewnątrz. Gdy go znaleziono, był nie przytomny i ciężko ranny. Mężczyzna doznał tak silnego szoku, że gdy już odzyskał świadomość, nie był w stanie przypomnieć sobie ani samego wypadku, ani tego, co go poprzedziło. Opuściwszy parowóz, Allen, nie zważając na ogarniające go zmęczenie, wspiął się do jednego z wagonów pierwszej klasy, znajdującego się na początku pociągu, i wtedy usłyszał wołanie o pomoc. Mimo tragicznych okoliczności, głos był zupełnie po zbawiony paniki. Kiedy dotarł do wnętrza wagonu, Allen ujrzał młodą i niezwykle piękną kobietę, która siedziała oparta o drzwi, obejmując ramieniem nieprzytomną dziewczynę. Z pobladłej twarzy o klasycznych rysach patrzyły na niego wielkie fiołkowe oczy. Jej długie błyszczące włosy rozsypały się, a rękaw drogiego podróżnego kostiumu był rozdarty. Podo bnie jak Allen, wyszła z katastrofy bez szwanku. - Proszę pana - odezwała się do niego spokojnie i uprzej mie, jakby znajdowali się w salonie - czy mógłby pan szybko zabrać stąd Hetty? Jest poważnie ranna i boję się, żeby nie umarła. Ta kobieta naprzeciw mnie chyba nie żyje, niestety pod czas katastrofy na jej głowę spadł bagaż z górnej półki. Naj pierw trzeba zająć się żywymi, jak Hetty, prawda? Allen pomyślał, że mimo iż ledwie mogła przekroczyć dwa-
dzieścia lat, zachowywała się z niezwykłym opanowaniem i przytomnością umysłu. Była w szoku, o czym świadczyło drżenie jej ust, a przecież potrafiła poskromić panikę i wykazy wała godny podziwu hart ducha. - Zrobię, co w mojej mocy - powiedział Allen - ale zajmie to trochę czasu. Najpierw przyjrzał się kobiecie leżącej na podłodze i stwier dził, że nic już nie można dla niej zrobić, a następnie zawołał do stojących na zewnątrz ludzi: - Przygotujcie się, dwie osoby, w tym jedna ciężko ranna! Allen i nieznajoma podali nieprzytomną Hetty oczekującym za wagonem mężczyznom, a następnie sami opuścili pociąg. Nieznajoma, gdy tylko zobaczyła, że doktor zaczął badać Hetty, zwróciła się do swojego wybawcy. Nie chciała usiąść na trawie ani nie pozwoliła się zbadać energicznej pielęgniarce, którą uratowano już wcześniej, najpierw bowiem chciała wyra zić Allenowi swoją wdzięczność. - Zachował się pan nadzwyczaj dzielnie - powiedziała z po wagą. - Wprost nie wiem, jak powinnam panu dziękować za to, co zrobił pan dla mojej służącej Hetty oraz dla mnie. - To był mój obowiązek - odrzekł Allen i ukłonił się. Teraz, w pełnym świetle, dostrzegł, iż kobieta nosiła wszelkie oznaki ogromnego bogactwa i wysokiej pozycji społecznej. Ubiór, po stawa, głos oraz nieuchwytna aura zdradzały klasę społeczną, z której się wywodziła, natomiast jej cechą szczególną była nie pospolita odwaga. - Myślę, że zrobił pan więcej, niż należało - odrzekła gorą co. - Ryzykował pan życie, pomagając mnie i wielu innym, jak mi mówiono. Allen już zamierzał oponować, kiedy za jego plecami rozległ się potworny rumor. Pociąg, niczym przerażający wąż, drgnął i skręcił się, jakby rzeczywiście był żywym stworzeniem, po
czym stoczył się jeszcze niżej po nasypie. Ostatnie wagony zmiażdżyły wagony z przodu składu, a wśród nich ten, z które go Allen wyratował Hetty i jej panią. Nad skłębionym żelas twem unosiły się olbrzymie chmury pyłu. - Sam pan widzi - powiedziała niemal z wymówką - nara żał się pan na wielkie niebezpieczeństwo. Co by się stało, gdy by do tego doszło wcześniej, kiedy pan był w naszym prze dziale? - Na szczęście dla nas trojga nic takiego się nie wydarzyło - odpowiedział. - Ale mogło, bo tu liczyły się minuty - odrzekła z powa gą. - Nigdy nie zapomnę, że zawdzięczam panu życie. Również Hetty, gdy już jej wszystko opowiem, zachowa pana we wdzięcznej pamięci. - Bez wątpienia należą mu się słowa uznania - dodał jeden z pasażerów, którego Allen również wyciągnął z pociągu i który potem dołączył do jednej z grup ratowniczych. - Wielu z nas zawdzięcza życie jemu i doktorowi. Sądząc z pańskiego akcen tu, jest pan jankesem, prawda? Chciał dodać coś jeszcze, ale w tym momencie na drodze poza nasypem pojawiło się dwóch rowerzystów, ubranych w granatowe uniformy pracowników kolei. Doktor French uradowanym głosem powiedział: - Jadą na pomoc ludzie, zapewne z następnej stacji. Musiał ich powiadomić sygnalista, kiedy zorientował się, że nasz po ciąg tam nie dojechał. Na pewno zaraz przybędzie policja, straż pożarna i oczywiście karetki z Oksfordu i Banbury. Nasza praca się kończy. Allen był tego samego zdania. Teraz, choć był bardzo wy czerpany, musiał szybko stąd zniknąć, i to nie ujawniając swo jego nazwiska. Z uwag wypowiadanych przez uratowanych lu dzi wynikało, że zamierzają ogłosić go bohaterem, a wówczas
jego nazwisko znalazłoby się na pierwszych stronach gazet, w konsekwencji czego wścibscy dziennikarze na pewno odkry liby jego pokrewieństwo z Schuylerami. Allen natomiast nie tyl ko pragnął dotrzymać słowa danego Gerardowi, lecz także nie życzył sobie rozgłosu. Doktor miał rację: już wykonali swoje zadanie. Zanim przybędą tamci, musi szybko i dyskretnie wy mknąć się stąd, co z uwagi na panujące zamieszanie nie powin no być trudne. Dotrze do najbliższego miasteczka i stamtąd ja koś dostanie się do Londynu. Wcześniej ukrył swoją walizkę w krzakach na nasypie. Ża łował jedynie, że nie mógł się pożegnać z uratowaną przez sie bie dzielną młodą damą, której nazwiska nawet nie zdążył po znać. Na zawsze pozostanie dla niego piękną dziewczyną z po ciągu. Nigdy więcej już jej nie zobaczy, nic na to jednak nie można było poradzić. Zresztą i tak swoje życie poświęcił matce, zniesie więc na stępne wyrzeczenie. Przynajmniej tak siebie przekonywał, gdy zbiegłszy z nasypu, odnalazł walizkę i ruszył w stronę Londynu. Ze wszystkich jednak wspomnień związanych z katastrofą jedno miało szczególnie poruszającą moc. Chodziło o tę chwilę, kiedy Allen po raz pierwszy ujrzał cudowne fiołkowe oczy, spo glądające na niego z niezłomną odwagą.
ROZDZIAŁ DRUGI - Och, moja droga! - wykrzyknęła Torry, obecnie lady Schuyler, jej mąż Gerard bowiem, wkrótce po otrzymaniu oby watelstwa brytyjskiego, został odznaczony tytułem szlacheckim za zasługi na rzecz anglo-amerykańskiej współpracy - ależ mia łaś straszne przeżycie! Trafić na tak poważną katastrofę kolejo wą. Dzięki Bogu tobie nic się nie stało, ale biedna Hetty! Po cieszające jest tylko to, że, zdaniem doktora, dziewczyna nie długo wyzdrowieje. Patrycja - zdrobniale Trish - Courtney, a dla Allena tajemnicza dziewczyna o fiołkowych oczach, dopiero co przyjechała do rezy dencji Schuylerów na Park Lane. Minioną noc spędziła w szpitalu w Oksfordzie, skąd wypuszczono ją dopiero po dokładnym zbada niu i stwierdzeniu, że może odbyć dalszą podróż do domu. Trish od czterech lat znajdowała się pod opieką Schuylerów. Jej owdowiała matka, której mąż był serdecznym przyjacielem Gerarda, na krótko przed śmiercią, wywołaną gwałtowną i taje mniczą chorobą, poprosiła go, by wziął do siebie jej córkę. Oj ciec Trish ulokował majątek w funduszu powierniczym, a jego córka miała otrzymać całą kwotę po skończeniu dwudziestu pię ciu lat. Ponieważ kuratorem tej fortuny był Gerard, przyjęcie pod dach samej Trish wydawało się rzeczą jak najbardziej na turalną i słuszną, tym bardziej że panna Courtney nie miała żad nych innych bliskich krewnych poza sędziwą ciotką, która z ul gą zrzekła się opieki nad dziewczyną. Torry przeżyła chwile wielkiego niepokoju, gdy dowiedziała
się, że pociąg, którym jechała Trish, uległ poważnej katastrofie, oraz że zginęło wielu ludzi. Uspokoiła się dopiero wtedy, gdy jej wychowanica zatelefonowała i poinformowała, że wprawdzie jej samej nic się nie stało, lecz biedna Hetty została poważnie ranna. - Mam wam wiele do opowiedzenia - powiedziała na ko niec - ale wolę to zrobić, kiedy się spotkamy. Gdy Trish przyjechała do domu, Torry przywitała ją z taką miłością i czułością, jakby była jej rodzoną córką. Siedziały te raz w salonie i piły herbatę, oczekując na powrót Gerarda. - Mam nadzieję, że nie jesteś zbyt mocno przybita tym strasznym wydarzeniem - powiedziała z niepokojem Torry. - Nie mam do tego prawa - odrzekła Trish. - Ja przeżyłam, nawet nie jestem ranna, a tylu ludzi zginęło. Ocalałam dzięki pewnemu młodzieńcowi, dla którego na zawsze zachowam naj głębszą wdzięczność. Żeby nas ocalić, ryzykował własne życie, dostając się do przedziału, w którym ja i Hetty byłyśmy uwię zione. I nie tylko my dwie zawdzięczamy mu ocalenie. Natu ralnie od razu, gdy tylko to było możliwe, z całego serca mu podziękowałam, niestety nie poznałam jego nazwiska, nie mogę więc do niego napisać, że życiu Hetty nic nie zagraża. - Czy to ten młody człowiek, którego w gazetach nazywają „tajemniczym bohaterem z katastrofy kolejowej w Oxford shire", a który zniknął, zanim przybyła policja i straż pożarna? - Tak, to właśnie on. Naprawdę ja i Hetty żyjemy tylko dzię ki niemu, bo zaraz po tym, jak nas wyniósł z wagonu, przedział, w którym byłyśmy uwięzione, został zmiażdżony, gdyż pociąg nagle stoczył się z nasypu. To właśnie wtedy zginęło tak wiele osób. - Nie domyślasz się, kto to był? - Pewnie podróżował sam, bo nikt z uratowanych osób go nie znał. Mówił lekkim akcentem amerykańskim, podobnym do twojego, jakby mieszkał w Anglii już jakiś czas. Sądząc po ubio-
rze i manierach, jest na pewno dżentelmenem. Powiedziałam o tym policji i pozostali pasażerowie wyrazili tę samą opinię. Westchnęła i oparła się o poduszki wyściełające sofę. O tym, przez co tak niedawno przeszła, świadczyła niezwykła bladość jej twarzy i cienie pod ślicznymi oczyma. - Czy ten młody człowiek był przystojny? - zapytała chy trze Torry. - Tak, choć nie prezentował się jak podczas balu. Najpierw przeżył wypadek, a potem, ratując ludzi, wielokrotnie wspinał się do pociągu. Inni pasażerowie opowiadali mi, że zanim po mógł się wydostać mnie i Hetty z wagonu, dostał się nawet do parowozu, żeby sprawdzić, co się stało z maszynistą, ale ten nie szczęśnik zginął na miejscu. Torry nie wyraziła na głos poglądu, że ten młodzieniec, kim kolwiek był, wywarł o wiele silniejsze wrażenie na Trish niż wielu świetnie urodzonych młodych ludzi, którzy wprost oble gali ją, odkąd pojawiła się w Londynie. Panna Courtney jednak konsekwentnie odrzucała wszystkie matrymonialne oferty, po wtarzając za każdym razem: „Im zależy na moich pieniądzach, a nie na mnie". Sir Gerard i lady Schuyler z przykrością musieli zgodzić się z tą opinią. Oboje obawiali się, że ich piękna i bogata pod opieczna może paść ofiarą jednego z pozbawionych skrupułów łowców posagów, którzy stanowili prawdziwą plagę w ich śro dowisku, wyglądało jednak na to, że Trish sama potrafiła ustrzec się przed takim niebezpieczeństwem. I oto stało się tak, że jedynym mężczyzną, który potrafił wzbudzić prawdziwe zainteresowanie pięknej dziedziczki, był nieznajomy bohater, którego Trish najpewniej już nigdy w życiu nie spotka! Przybycie Gerarda przeszkodziło Torry w zadawaniu wycho- wanicy dalszych pytań. Gerard, podobnie jak jego żona, odczuł
ulgę dowiedziawszy się, że Trish nie odniosła żadnych obrażeń w tej niezaplanowanej przygodzie. - Ty także poznałaś tego tajemniczego mężczyznę, jak na zywają go gazety? - zapytał. - Właśnie opowiadałam Torry, że to on mnie uratował. - Z tego, co słyszę, wynika, iż zasługuje on na wszystkie wy głaszane pod jego adresem pochwały - orzekł Gerard po zapozna niu się z relacją Trish. - Z twoich słów wnioskuję też, że jest nie tylko odważnym człowiekiem, ale również świetnym organizato rem. Chętnie bym go zatrudnił, bo mój sekretarz postanowił odejść. - Hall? Hall odchodzi? - zdziwiła się Torry. - To cios dla ciebie, wziąwszy pod uwagę waszą długą współpracę. - Trudno się spodziewać, że ponownie spotka mnie takie szczę ście i uda mi się znaleźć równie dobrego sekretarza. Zgodziłem się na jego nagłe odejście, gdyż odziedziczył niewielki spadek. W każ dym razie mam za sobą wyjątkowo przykry dzień. Popołudnie spę dziłem w towarzystwie nadętego asystenta pewnego starszego ran gą urzędnika państwowego, ogromnie zaaferowanego problemem, w którym momencie w rzeczywistości zaczyna się nowe stulecie. Wszyscy uważają, że ta data przypada na pierwszego stycznia ty siąc dziewięćsetnego roku, on jednak poważnie traktuje pogląd, że nowy wiek zacznie się z dniem pierwszego stycznia tysiąc dzie więćset pierwszego roku! - Gerard uśmiechnął się z ironią. - Ko niecznie chciał się dowiedzieć, jaka jest opinia w tej sprawie ludzi ze świata interesu. Nie bardzo wiedziałem, co mam mu odpowie dzieć. Gdybym mógł być szczery, wyznałbym mu, że ci, którzy kłopoczą się tego rodzaju sprawami, najwyraźniej nie mają nic le pszego do roboty! Austin, ten facet z „Illustrated London News", ma rację, gdy pisze o nich w ostatnim numerze z grudnia, że chyba poważnie zbzikowali przez tę arytmetykę... Torry swoim zwyczajem przerwała gwałtowną orację męża, mówiąc żartobliwie:
- Tobie też to może się przydarzyć, jeśli się nie opanujesz. Wypij spokojnie herbatę. Trish na pewno nie marzy dziś o ko lejnych silnych przeżyciach. - Wybaczcie mi, kochane - usprawiedliwiał się Gerard - Kiedy jednak pomyślę, ilu naszych wysokich urzędników zaj muje się takimi nonsensami, zaczynam rozumieć, dlaczego po pełniają tyle głupstw w Afryce Południowej. Zupełnie im się po mieszało w głowach, po prostu nie wiedzą, jakie problemy po winny być dla nich priorytetowe. - Trish i ja całkowicie się z tobą zgadzamy, natomiast dla ciebie sprawą pierwszej wagi jest natychmiastowe znalezienie kogoś na miejsce Halla, a nie roztrząsanie niedociągnięć rządu. Mówiłeś o tym ostatnio wystarczająco dużo. - Masz rację. Poprosiłem Cope'a, mojego kierownika w biurze w City, żeby przysłał mi najlepszego ze swoich ludzi, którego na razie zatrudnię, i dzięki temu będę mógł rozejrzeć się za odpowiednim kandydatem na stałego sekretarza. Muszę się z tym jednak pospieszyć, bo pełniąc obowiązki członka par lamentu i prowadząc interesy, nie mogę tracić czasu na zbędne zajęcia. Tym razem to Trish zwróciła się do niego w lekko prowoku jącym tonie: - Nie chciałbyś jednak, Gerardzie, żeby było inaczej, pra wda? Nie potrafię sobie wyobrazić ciebie jako przemiłego, zadowolonego z życia dżentelmena, który nie ma nic do roboty. Gdybyś nagle przestał być aktywny, Torry i ja ze smutkiem uznałybyśmy, że ciężko zachorowałeś. Gerard roześmiał się i wzniósł oczy do nieba. - Czy istnieje jakiś inny mężczyzna tak dręczony przez naj bliższe mu kobiety? Czy żadna z was nie ma dla mnie ani od robiny szacunku? Z góry współczuję twojemu przyszłemu mę żowi, Trish. No cóż, pobrałaś wystarczająco wiele lekcji od Tor-
ry, by wiedzieć, jak pokierować mężczyzną i przywoływać go do porządku. - Uczy się również ode mnie tego, jak uczynić jego życie wygodnym i miłym. - Też prawda. Nie ma przyjemności bez cierpienia, prawda, Torry? Trish pomyślała, czy również jej dopisze szczęście w mał żeństwie, jakie stało się udziałem tych dwojga, którzy kochając się wzajemnie i szanując, zawsze szli ręka w rękę, co zdarzało się rzadko w środowisku, w którym żyli. Na krótką chwilę nawiedziła ją przelotna myśl o młodzieńcu, który ją uratował, i zadała sobie pytanie, czy potrafiłby on, je śliby go w ogóle jeszcze kiedyś spotkała, dać jej tyle miłości, ile wniósł do związku z Torry stanowczy i na pozór bezwzględ ny Gerard. Nie zanosiło się jednak, żeby kiedykolwiek miała go jeszcze zobaczyć. - Nareszcie, Allenie! Byłem zaskoczony, kiedy dwa dni te mu nadeszły twoje bagaże, bo nie spodziewałem się, że tak szybko wrócisz. Wczoraj wieczorem natomiast, dopóki nie zate lefonowałeś, zacząłem się już trochę martwić, że jeszcze cię nie ma. Bałem się, że może zostałeś ranny w tej strasznej katastrofie pociągu na trasie z Birmingham do Londynu, o której od dwóch dni pełno jest we wszystkich gazetach. - Przyjechałem innym pociągiem - odparł obojętnym to nem Allen. Nie było to całkowite kłamstwo, po opuszczeniu bo wiem miejsca wypadku spędził noc w małym prowincjonalnym zajeździe. - Mimo to wyglądasz na bardzo zmęczonego - powiedział Nance. - Usiądź. Przygotuję ci filiżankę herbaty, a może wolał byś coś mocniejszego?
- Świetny pomysł - odrzekł Allen. - Poproszę o herbatę i koniak. Byli w saloniku Nance'a, na tyłach jego sklepu, znajdujące go się na ulicy Piccadilly. Allen rozsiadł się w fotelu stojącym przy kominku, w którym palił się niewielki ogień, Nance był zegarmistrzem pochodzącym z rodziny hugenoc- kiej. Jego odległy przodek, protestant i poddany francuski, przy był do Londynu pod koniec siedemnastego wieku, uciekając przed prześladowaniami religijnymi. Lokalne władze przekręci ły jego rodowe nazwisko Nantes na Nance, i tak pozostało w następnych pokoleniach. Nance był już starszym człowiekiem. Przed laty stracił żonę i małego synka w czasie jednej z epidemii, które często nawie dzały Londyn w porze letniej, i nigdy potem nie ożenił się po wtórnie. Pięć lat temu Allen, który właśnie przyjechał do Londynu i zamieszkał w małym obskurnym hotelu, wszedł po raz pierw szy do jego sklepu, gdyż zwrócił uwagę na stojący w witrynie zegar, podobny do tego, który był przekazywany w spadku ko lejnym generacjom w jego rodzinie, a wykonany został ponoć przez Corneliusa, protoplastę amerykańskiej linii Marriottów. Trudno byłoby znaleźć mniej pasujących do siebie ludzi niż ci dwaj: wysoki, silny młodzieniec i niski, drobny staruszek z białymi jak mleko włosami i okularami w złotej oprawie. Należący do Nance'a sklep nie był duży, lecz pełen zegarów, które wydawały najprzeróżniejsze dźwięki. Ze wszystkich stron słychać było tykanie, cykanie i dzwonienie. - Dzień dobry, czym mogę panu służyć? - zapytał Nance. - Chciałbym obejrzeć z bliska ten niewielki zegar na postu mencie, wystawiony w witrynie. Interesuje mnie jego pochodzenie. - To rzeczywiście wyjątkowy okaz. Proszę chwilkę pocze kać, zaraz go panu pokażę.
Zegar był naprawdę niezwykły i zarówno młody gość, jak i starszy pan oglądali go z nabożeństwem, a jednocześnie stary zegarmistrz patrzył z rosnącym szacunkiem na młodzieńca, któ ry tak doskonale znał się na jego rzemiośle. - Czy wie pan, kto wykonał ten zegar? - zapytał Allen. - Sądzę, że wyszedł z warsztatu niejakiego Marriotta, który wkrótce potem zbankrutował. W połowie dziewiętnastego wie ku wyemigrował z Anglii i osiadł w Bostonie, gdzie od nowa zajął się wyrobem zegarów. Tutaj nie pozostał chyba nikt z jego rodziny. - Wielu jego potomków żyje w Stanach - uśmiechnął się Allen - i tam właśnie widziałem zegar bardzo podobny do tego. Cornelius Marriott był moim prapradziadkiem. - Naprawdę? - Nance spojrzał na niego z jeszcze większym szacunkiem - Czy pan też zajmuje się zegarami? - Jestem zegarmistrzem z zamiłowania. Pracuję jako urzęd nik w jednym z biur w City, lecz interesuję się gnomoniką. Mie szkam w Londynie dopiero niecały miesiąc, a już natknąłem się na pamiątkę po moim przodku. Chętnie ją nabędę, jeśli zechce pan podać cenę. - Miałem zamiar zamykać już sklep - powiedział Nance - żeby jak zwykle o tej porze napić się herbaty. Czy gość z Ame ryki zgodziłby się dotrzymać mi towarzystwa? Bardzo rzadko zdarza mi się spotykać młodego człowieka o takiej wiedzy. - Z wielką przyjemnością - odrzekł Allen, który czuł się sa motny, odkąd opuścił statek w Liverpoolu. Znalazł się w małym, przytulnym pokoiku pełnym zegarów, przeróżnych starych bibelotów oraz książek, a zaaferowany go spodarz obsługiwał go niczym lokaj, jacy zdarzali się, jak wy dawało się Allenowi, już tylko w powieściach Dickensa. Herbata i placuszki jęczmienne były wyśmienite. Rozpra wiali z Nance'em z wielkim zapałem o zegarach i problemach
związanych z czasem jako kategorią filozoficzną i naukową, a także opowiadali sobie historyjki odnoszące się do końca stuleci. Allen wyjawił, że szuka mieszkania, i Nance z miejsca zaproponował mu pokoje u siebie, na pierwszym piętrze, doda jąc: - Zamieszka pan u mnie, dopóki nie znajdzie czegoś lepszego. Allen najpierw kupił rodzinny zegar, a potem wprowadził się do Nance'a, i tak już zostało. Stary zegarmistrz, niejako w miej sce zmarłego przed laty dziecka, zyskał syna, natomiast Allen znalazł w końcu ojca i zacisze domowe, gdyż odtąd wspólnie mieszkali, jedli i gawędzili. Gdzieś przepadło przygnębiające uczucie samotności, które dręczyło go od czasu, gdy zaczął pra cować dla Schuylera. Nance był członkiem Towarzystwa Filozoficzno-Literackie- go i wprowadził do niego Allena, który szybko udowodnił, iż całkowicie na to zasługiwał. Ponadto w wolnym czasie Allen pomagał w pracy swojemu przyjacielowi, który jako ostatni z rodu marzył, że jego nieformalny syn przejmie po nim sklep oraz warsztat, i w ten sposób dwustuletnia tradycja, zapocząt kowana przez Philippe'a Nantes'a, nie zaginie. - Twój urlop już się skończył? - zapytał Nance. - Nie miałem żadnego towarzystwa i zobaczyłem wszystko, co chciałem. W poniedziałek muszę wracać do pracy, do swo jego kieratu - odpowiedział, przeciągając się. - Pamiętasz o mojej propozycji? - przypomniał mu stary przyjaciel. - Możesz objąć sklep, kiedy tylko zechcesz. Starzeję się, a moja propozycja była i jest bardzo poważna. - Wiem - odrzekł Allen. - Wzrusza mnie twoja życzliwość. - Przerwał na moment, po czym mówił dalej: - Postanowiłem, że zostanę u Schuylera jeszcze pół roku. Jeśli przez ten czas nie wydarzy się nic dla mnie szczególnie pomyślnego, wtedy roz ważę, czy przyjąć to, co mi ofiarujesz.