ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 235 152
  • Obserwuję977
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 294 384

05 Niepokorne serce - Marshall Paula

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

05 Niepokorne serce - Marshall Paula.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK M Marshall Paula Rodzina Schuylerów
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 281 stron)

PAULA MARSHALL Niepokorne serce

PROLOG 1926 - Nie byłem równie zgorszony zachowaniem Nicholasa od czasów jego żałosnego wystąpienia w Oxfordzie, Victo­ rio. Ostatnio nawet żywiłem nadzieję, że się poprawił, ale to tutaj, wyraźnie dowodzi, że jest inaczej. Gerard Schuyler rzucił żonie przez stół czytany właśnie egzemplarz „Daily Mirror", który przyszedł wraz z poranną pocztą - wysłany przez jakiegoś „życzliwego przyjaciela" - żeby i ona mogła sobie przeczytać. Lordostwo Longthorne siedzieli właśnie przy śniadaniu w Padworth, swojej wiej­ skiej rezydencji. Torry, lady Longthorne, z cichym westchnieniem wzięła gazetę. O tym, jak bardzo poruszony jest jej mąż świadczyło to, że nazwał ją Victorią, co czynił tylko w chwilach skraj­ nego wzburzenia. Na widok wypisanego tłustą czcionką nagłówka na pierw­ szej stronie wzdrygnęła się lekko. „Lordowski synalek zno­ wu nabroił!" - krzyczały grube, czarne litery. Poniżej widniała fotografia Nicholasa Schuylera - zna­ nego jako Claus - opuszczającego gmach sądu, gdzie on oraz kilku jego kolegów, po nocy spędzonej w celi, zostali ukarani grzywną za niestosowne zachowanie podczas balu na zakończenie regat wioślarskich. W pijackiej burdzie młodzi ludzie strącili policjantom z głów kaski, które potem

ktoś ukradł. Magistrat kategorycznie potępił te oburzające ekscesy. Torry odłożyła gazetę i uspokajającym tonem powiedziała: - Tym razem to nie jest aż takie straszne przewinie­ nie, Gerardzie. Co innego tamta historia z rozwodem owej aktorki. - I poprzednia historia, i jeszcze wcześniejsza - odparo­ wał Gerard z rzadko objawianą gwałtownością. Przypominał Torry swojego słynnego dziadka, Kapitana, do którego był bardzo podobny zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Do kogo był podobny Nicholas Allen Schuyler pozosta­ wało kwestią otwartą. Może i wyglądał jak jego ojciec i pra­ dziadek, nie odziedziczył jednak ani ich determinacji, ani sa­ mokontroli. Torry, która gorąco kochała swojego syna, tym bardziej że był najmłodszy i marnotrawny, raz jeszcze spróbowała udobruchać męża. Nicholas miał przyjechać do Padworth na doroczny zjazd rodzinny w następny weekend, a ona oba­ wiała się, że konflikt tlący się od lat między ojcem i synem może się przerodzić w otwartą wojnę. - Bądź w stosunku do niego bardziej wyrozumiały, Ge­ rardzie, proszę cię. Przecież nie zawsze był taki. Pamiętasz, jaki niesforny był Gis Havilland, a popatrz na niego teraz! To wzorowy obywatel, kochający ojciec, człowiek niebywale konsekwentny. Użyj trochę tej swojej słynnej dyplomacji w stosunku do własnego syna, kiedy go znów zobaczysz, a może wszystko da się jeszcze naprawić. - Moja droga Victorio - odparł Gerard z westchnieniem. - Jeżeli chodzi o Nicholasa, próbowałem już i cierpliwo­ ści, i dyplomacji, i to przez długie lata, niestety, bez rezulta­ tu. A co do Gisa Havillanda, nawet w swoim najbardziej bu­ rzliwym okresie był utalentowanym i pracowitym studen-

tem, a podczas wojny wsławił się jako as przestworzy. Teraz ciężko pracuje i odnosi sukcesy w interesach. A czym takim zasłynął Nicholas, poza licznymi pijackimi burdami, dzięki którym stał się ulubieńcem skandalizującej prasy brukowej? - Wygrał wyścigi automobili w Brooklands - odparowa­ ła Torry. - To wszystko, co masz do powiedzenia na jego obronę? Jeżeli tak, Victorio, to utwierdzasz mnie tylko w przekona­ niu, że Nicholasowi, który, było nie było, ma już dwadzieścia sześć lat, powinno się postawić pewnego rodzaju ultimatum. Dobrocią, jak widać, nic z nim nie wskórasz. Najwyższy czas, by wypróbować surowość. Najwyższy czas, pomyślała ze smutkiem Torry, żeby się wreszcie poddać. Wszelkie próby interwencji na rzecz Ni­ cholasa zdawały się tylko pogłębiać pretensje ojca do sy­ na. Trzeba też przyznać, że zachowanie Nicholasa wyma­ gało więcej niż świętej cierpliwości, a choć Gerard świę­ tym nie był, w stosunku do Nicholasa na ogół okazywał się niezwykle wyrozumiały aż do tej ostatniej, bezsensow­ nej awantury. Torry wiedziała, że są dwa powody, dla których Gerard tak głęboko przeżywał ekscesy najmłodszego syna. Ojciec Gerarda, Joris, był leniwy i lekkomyślny i Gerard obawiał się, że Ni­ cholas pójdzie w jego ślady. Drugi powód to świadomość, że dwaj starsi bracia Nicholasa stali się pogodnymi, ciężko pracu­ jącymi młodymi ludźmi, wypełniającymi sumiennie swoje obowiązki, także względem rodziny. Natomiast Nicholas przy­ pominał swoich braci jedynie pogodnym usposobieniem. Torry wyszła z jadalni i w zamyśleniu udała się do salonu, gdzie na stoliku stały fotografie rodzinne Schuylerów. Sięg­ nęła po dwie, zrobione ubiegłego roku, na których widniała cała rodzina, łącznie z Ralphem i Clare oraz Gisem Havil-

landem, jego żoną Theą i dwójką ich dzieci. Były to portrety grupowe, stanowiące temat wielu rozmów. Pierwszy upamiętniał pewne miłe popołudnie. Nicholas stał w samym środku i jak zwykle błaznował. Jego siostra i bracia, podobnie jak większość gości, śmiali się z jego wy­ głupów. A dzieci, które uwielbiały wujka Clausa, były wręcz zachwycone. Tylko Gerard stał wśród nich poważny, z gry­ masem dezaprobaty na twarzy. Na drugiej fotografii Nicholas stał z boku całej grupy, po­ ważny i nieco zasmucony - wcześniej łagodnie upomniany przez ojca, obiecał zachowanie stosowne do sytuacji - pod­ czas gdy reszta rodziny, łącznie z ojcem, uśmiechała się pro­ miennie do obiektywu. Torry z westchnieniem odstawiła fotografie. Nicholas bę­ dzie wkrótce z nimi, a ona koniecznie musi spróbować jakoś zaradzić pogłębiającej się z każdym dniem przepaści między ojcem i synem, zanim któryś z nich zrobi coś, czego nie da się potem cofnąć. Nicholas Schuyler swoim wielkim bentleyem jechał aleją prowadzącą do Padworth House. Żałował, że zabrakło mu odwagi i nie zatelefonował do matki, żeby powiedzieć jej, iż coś zatrzymało go w mieście. Byłoby to jednak kłamstwo, które nie przeszłoby mu przez gardło. W Londynie nie działo się obecnie nic takiego, co by go mogło naprawdę zatrzymać. Pamela Gascoyne, dziewczyna której asystował od roku i którą miał nadzieję uczynić swoją żoną, powiedziała mu przed dwoma dniami, że przyjęła oświadczyny kuzyna, Nigela Townsenda. - Przyznaję, że nawet nieźle się z tobą bawiłam - oświad­ czyła bez skrępowania - ale ty nie dojrzałeś jeszcze do mał­ żeństwa, a ja tak.

A on, niestety, nie mógł jej nie przyznać racji. Ale odmo­ wa Pameli mająca miejsce wieczorem tego samego dnia, w którym dyrektor banku wezwał go i poinformował lodo­ wato, że rezygnują z jego usług, przepełniła czarę goryczy. Zwłaszcza że pracował tam, odkąd ukończył studia w Oxfor- dzie. Jeszcze teraz ogarniała go irytacja, kiedy sobie przypo­ minał brutalność, z jaką pryncypał wytknął mu brak kompe­ tencji oraz złą reputację, zanim go zwolnił. - Życzę sobie, żeby pańskie biurko było wolne jutro, w porze lunchu - zakończył, odwracając się od Nicholasa, jakby sam jego widok był mu niemiły. Nicholas zakładał, że gdyby poślubił Pamelę, mogłaby ona mieć na niego dobroczynny wpływ, i być może, pomo­ głaby mu się ustatkować. Mimo iż, mówiąc uczciwie, wcale jej nie kochał. Była to jednak świetna dziewczyna, praktycz­ na i sensowna, i najpewniej z tego też powodu zdecydowała się w końcu na solidnego Nigela, a nie na lekkoducha, Ni­ cholasa Schuylera. Wiadomość o utracie posady w banku z całą pewnością wprawi we wściekłość ojca, a odmowa Pameli będzie dodat­ kowym argumentem przeciwko synowi, bo Gerard w głębi duszy aprobował ten związek. Nicholas westchnął, po czym ostro zahamował na żwiro­ wym podjeździe przed doryckim portalem, zaprojektowanym przez jakiegoś dawno już nieżyjącego dziewiętnastowiecznego architekta. Pomyślał, że nad całym tym otoczeniem unosi się atmosfera bogactwa i uprzywilejowania, a on w obecnym stanie ducha nie może zaaprobować ani jednego, ani drugiego. Nie dano mu jednak zbyt wiele czasu na rozmyślania. W drzwiach ukazała się służba. Pomocnik szofera zasiadł za kierownicą bentleya, żeby go wstawić do garażu, kiedy już lokaj zabierze bagaże Nicholasa.

- Herbatę podano na trawniku, sir - oznajmił lokaj, wyj­ mując z samochodu torby podróżne Nicholasa. - Pan będzie spał w błękitnym pokoju, jak zwykle. Błękitny pokój znajdował się na tyłach rezydencji. Jego okna wychodziły na rozległy trawnik, na którym już zebrała się cała rodzina. Nawet starszy brat Nicholasa, Gerry, znany jako Geny senior, w odróżnieniu od noszącego to samo imię syna, także tam był. Przyjechał na krótkie wakacje z Francji, gdzie obecnie mieszkał. Rozmawiał teraz z ożywieniem ze swoim kuzynem, Gisem Havillandem, podczas gdy ich dzie­ ci bawiły się na trawie pod bacznymi oczami matek. Nicholas poszukał wzrokiem wuja, Ralpha Schuylera, przyrodniego brata ojca. Ze wszystkich Schuylerów jego właśnie lubił najbardziej. Ralph miał w sobie jakąś cyniczną szczerość, która mu się podobała, jednak nie dostrzegł go wśród zgromadzonej rodziny. Później Nicholas często zadawał sobie pytanie, jak inaczej mogłoby się potoczyć jego życie, gdyby mała córeczka Ralpha nagle nie zachorowała, przez co jej ojciec w ostatniej chwili odwołał przyjazd. Zamierzał poprosić wuja o radę co do swojej przyszłości, jednak w tej sytuacji musiał zwrócić się, jak zwykle, do Gisa. Rzecz nie w tym, żeby nie lubił swojego kuzyna, miał jed­ nak tę przykrą świadomość, iż ojciec wiecznie porównuje go z najstarszym synem ciotki Kate, który był nie tylko inteli­ gentnym i przystojnym mężczyzną, ale również bohaterem wojennym. „Przecież to nie moja wina, że byłem za młody, by brać udział w wojnie" - powiedział kiedyś ojcu, ale na­ potkał na kompletny brak zrozumienia. Na wspomnienie kłótni, która potem nastąpiła, Nicholas westchnął, po czym zbiegł po schodach, mijając portrety pierwszych właścicieli Padworth.

Wszystko w tej rezydencji było perfekcyjne. Nawet pła­ wiąca się w promieniach popołudniowego słońca grupka na trawniku była perfekcyjna: składała się z samych bogatych, sławnych i mądrych - a wszyscy ci ludzie byli ludźmi sukce­ su. Nicholas, jedyny spośród całej rodziny któremu się nie powiodło, idąc ku nim, poczuł się jak intruz. Serdeczne powitanie matki nieco go pocieszyło. - No, nareszcie, Nicholas. Miło cię znowu widzieć. Nie spodziewaliśmy się ciebie przed wieczorem. Udało ci się wcześniej wyrwać? Mówiąc to, nalewała herbatę. Na szczęście nie domagała się natychmiastowej odpowiedzi, bo niechybnie popsułby ra­ dosną atmosferę, gdyby poinformował ją, że został zwolnio­ ny z pracy i musiał opuścić bank już w południe! Wziął filiżankę i usiadł w wiklinowym fotelu obok Gisa. Zapytał go, czy nie wie, gdzie jest Ralph, po czym dowie­ dział się o przyczynie nieobecności wuja. Rozmawiając z ku­ zynem, czuł przez cały czas na sobie wzrok ojca, który nie­ wątpliwie oczekiwał wyjaśnień w sprawie tej burdy w noc po regatach. - Co słychać w banku? Jak interesy? - zapytał Gis. - Tak sobie - odparł Nicholas. - A jak tam samoloty? Nadal latają? - Czasami - odpowiedział z życzliwym uśmiechem Gis, który był nie tylko pilotem, ale również konstruktorem sa­ molotów. - Mój ostatni projekt nie został jeszcze światowym przebojem. Tak sobie to dobre określenie. - Tak sobie to dobre określenie na wszystko - odparł z goryczą Nicholas, patrząc na ojca. Starszy pan nie mógł się już doczekać, żeby go dostać w swoje ręce, jednak etykieta nakazywała mu czekać stosowniejszej pory. Jedno z dzieci Gerry'ego podbiegło do Nicholasa.

- Opowiedz nam bajkę, wujku Clausie. O smoku. Nicholas wziął małego Branta na kolana. - Chodzi ci o Wielkiego Robala z Enfield Chase? - Tak, tak, tę bajkę, którą nam opowiadałeś w czasie świąt. O tym smoku, który prawie zjadł królewnę! Niech on ją wreszcie dzisiaj zje! - Co za krwiożerczy dzieciak! - westchnął Nicholas, bu­ rząc chłopcu włosy. - To się absolutnie nie może zdarzyć. Królewny nie zostają zjedzone, tylko wychodzą za mąż. Tymczasem już wszystkie wnuki Schuylerów rozsiadły się u jego stóp, błagając o kolejną bajkę o smoku. Dziew­ czynki narzekały, że w jego bajkach jedynie chłopcy robią ciekawe rzeczy. - Dziewczynki tylko wychodzą za mąż albo są ratowane. - To i tak lepiej, niż zostać pożartym przez smoka - od­ parł małym feministkom Nicholas, kompletnie nieświadomy tego, że Gis, który odpoczywał rozparty wygodnie w fotelu, wyprostował się nagle i z dziwnym wyrazem twarzy patrzył, jak jego kuzyn zabawia małych Schuylerów. - Z przyjemno­ ścią znajdę wam jakieś interesujące zajęcie, dziewczynki. Po­ słuchajcie. Za górami, za lasami... Z miejsca dał się ponieść opowieści. A jego podekscyto­ wana widownia śmiała się i biła brawo, kiedy opowiadał im sagę o lękliwym synu Wielkiego Robala, który wolał czytać, niż pożerać ludzi - w przeciwieństwie do swoich braci i sióstr, którzy byli prawdziwymi smokami. Torry również przyglądała się synowi, podobnie jak Gis, ale jego wyraz twarzy był enigmatyczny, natomiast ona z czułością patrzyła, jak Nicholas wyjaśniał dzieciom, w jaki sposób najstarsza dziewczynka - smok uratowała swojego lęk­ liwego braciszka, kiedy dzielny rycerz próbował ukraść smo­ kom ich skarb. Opowiadał, że lękliwy smok tak się zawsty-

dził, iż postanowił na własną rękę dokonać czegoś wielkiego, ale skończyło się na tym, że znowu trzeba go było ratować. Tym razem zrobił to najmniejszy smok w rodzinie. Po tym wszystkim lękliwy smok nie odleciał do domu, tylko po­ wlókł się pieszo, z podkulonym ogonem. Mały Joris, najmłodszy z bratanków, wygiął usta w pod­ kówkę. - Czy to znaczy, że on nigdy nie był odważny, wujku Clausie? - Owszem, choć może nie nazwałbyś tego odwagą. Po­ stanowił, że nie będzie już więcej próbował naśladować braci i sióstr, tylko zaszyje się w swojej smoczej jamie, żeby opi­ sać ich czyny. - Jakie czyny? - Odważne uczynki - powiedział Nicholas. - Pisanie książki to nie jest odważny uczynek - za­ protestował Gerry junior. - Jest, jeżeli to ciężka praca, a ponieważ jesteście smo­ kami, trudno wam utrzymać pióro albo pisać na maszynie - wyjaśnił Nicholas. Zanim Gerry junior zdążył coś odpowiedzieć, jego ojciec wezwał całe towarzystwo. - Pora na krykieta na trawniku za domem. Idziesz, Claus? Nicholas pokręcił głową. - Jestem za bardzo zmęczony. - Jesteś jak zwykle leniwy - zganił go Gerry junior, a je­ go ojciec tylko posępnie pokiwał głową. Gis także się wymówił, w związku z czym z całego towa­ rzystwa zostali tylko Nicholas i on. - Miałem ciężki tydzień - wyjaśnił Gis. Siedział wygod­ nie rozparty w fotelu, z nasuniętą na oczy panamą. - Naprawdę? - zapytał Nicholas. Zdawał sobie sprawę,

że jego ton brzmi dość wyzywająco, ale Gis, jak zwykle, nic sobie z tego nie robił, tylko przeciągnął się leniwie. - Co naprawdę? - Naprawdę miałeś ciężki tydzień? - Taki sobie. A ty? Nicholasa zastanowiło to nagłe zainteresowanie kuzyna. A może to tylko kurtuazja? Żałował, że nie widzi twarzy Gisa. - Też taki sobie, o ile można tak powiedzieć, jeśli czło­ wiek stracił pracę - odparł po chwili. Nawet kiedy ta bomba została odpalona, Gis ani nie zsu­ nął kapelusza z twarzy, ani nie zmienił pozycji. - Naprawdę? Zwolnili cię? Te pytania wypowiedziane przeciągłym, typowym dla Gi­ sa tonem tak dalece nie przypominały uwag ojca, że Nicholas nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Kłopot polegał na tym, że jak już raz zaczął się śmiać, długo nie mógł przestać. Łzy pociekły mu z oczu, poczerwieniał, a w końcu wydusił: - Mogę tylko mieć nadzieję, że reakcja ojca będzie rów­ nie obojętna, jak twoja. Jakby nie było, po raz kolejny udo­ wodniłem, że jestem rodzinnym nieudacznikiem. Pośród at­ mosfery ogólnego sukcesu wyróżniłem się tym, że zostałem wyrzucony z synekury, którą mi załatwił, klepiąc po ramie­ niu kogoś, kto miał wobec niego pewne zobowiązania. - Ach tak - mruknął Gis, który wreszcie wyprostował się i zsunął kapelusz z czoła. - Lękliwy smok... Czemu nie miałbyś wreszcie dla odmiany spróbować robić coś, co ty sam byś chciał? - Co ja bym chciał? - zapytał z goryczą Nicholas. - Mia­ nowicie co? - A jednak było to rozsądne pytanie w ustach człowieka obdarzonego rozlicznymi talentami, któremu wszystko przychodzi tak łatwo.

- Oczywiście zapomniałem, że za mną nie przepadasz - westchnął Gis - ale z tego, co widzę, za nikim specjalnie nie przepadasz. Siebie też nie lubisz. Wyciągnął rękę i dotknął ramienia Nicholasa serdecznym gestem, który zaskoczył ich obu. W tej samej chwili Gis za­ stygł z szeroko otwartymi oczami. Nicholas odepchnął jego rękę. Tego by jeszcze brako­ wało, pomyślał z furią, żeby Gis miał jedno z tych swoich widzeń, podczas których potrafi przewidzieć nieszczęście i klęskę. A pewnie teraz to on jest właśnie bohaterem tych wizji? Ledwo to pomyślał, Gis zamrugał oczami i powiedział: - Nie patrz tak na mnie, Claus. Owszem, zobaczyłem coś, co dotyczy ciebie i twojej przyszłości, ale nie było to niebez­ pieczeństwo. Wręcz przeciwnie. - A co? - zapytał Nicholas napastliwym tonem. - Co to było? - Szczęście. Spełnienie. W jaki sposób, nie wiem. Wiem tylko jedno, musisz iść za głosem serca, Nicholasie Allenie, dokądkolwiek by cię to zaprowadziło. To wszystko. Ostatnie zdanie zabrzmiało tak tajemniczo, tak bezsen­ sownie, że Nicholas odsunął się zdegustowany od Gisa i krzyknął ze złością: - To rzeczywiście doskonała rada, kiedy ja lada moment mam stanąć przed obliczem Wszechwładnego Patriarchy! Poza tym, dlaczego Gis zwrócił się do niego per Nicholas Allen, podczas gdy zawsze nazywał go Clausem? Nicholas tak się zirytował, że z trudem rozumiał słowa Gisa. - Posłuchaj, Claus, kiedy byłem młody i głupi, niewiele brakowało, a załamałbym się pod ciężarem powszechnych oczekiwań. Ty natomiast jesteś w odwrotnej sytuacji. Tobie ciąży to, że nikt się niczego po tobie nie spodziewa. Musisz

znaleźć wyjście z tej pułapki, w jakiej się znalazłeś. Pamię­ taj, nikt inny tego nie zrobi. To wszystko. - To chyba wystarczająco dużo, nie uważasz? Skąd u cie­ bie te kaznodziejskie zapędy? Po tej złośliwej uwadze, na którą Gis wcale sobie nie za­ służył, Nicholas poderwał się i ruszył w stronę domu, byle dalej od kuzyna, od jego niechcianych rad, od wszystkiego. Teraz czekało go już tylko jedno - musiał się przygotować na rozmowę z ojcem, któremu będzie trzeba powiedzieć o swojej podwójnej klęsce, a nawet potrójnej, jeżeli wliczyć w to burdę po regatach. Niestety, nie miał pojęcia, jak to zrobić. - Stracił posadę! Tak bardzo im zależało żeby się go po­ zbyć, że z góry wręczyli mu pensję przed wymówieniem. Bez względu na to, co masz na jego obronę, powiedziałem Nicholasowi, że umywam ręce. Sam musi zatroszczyć się o swoją przyszłość. Znaleźć drogę życia. I to inną, bo obecna zaprowadzi go do piekła. Nie może nadal żyć w taki sposób jak teraz. Można by się spodziewać, że przykład reszty ro­ dziny stanie się dla niego zachętą, ale nie! - Och, Gerardzie - odezwała się ze smutkiem Torry - chyba tak mu nie powiedziałeś? Gniew i rozczarowanie Gerarda zwróciły się przeciwko żonie. - Moja droga Torry, jesteś taka sama jak on. Powiedział mi, że ma dość machania mu przed nosem sukcesami klanu Schuylerów i Havillandów, a jedynym jego marzeniem jest pojechać na koniec świata, gdzie nikt o nich nie słyszał, bo on sam nie chce już więcej słyszeć tych nazwisk. Odparłem, że jeżeli to jest jego życzenie, mogę je bez trudu spełnić, bo ja też mam dość wysłuchiwania złych wiadomości o hanieb-

nym zachowaniu Nicholasa Schuylera, który jest zakałą ro­ dziny. - Nie, Gerardzie, jak mogłeś! Biedny, lękliwy smok. Niestety, Gerard nie zrozumiał aluzji, bo nie słyszał im­ prowizowanej bajki syna. - Mogłem i powiedziałem mu to. Trzeba nim potrząsnąć, żeby wreszcie poszedł po rozum do głowy. Kiedy na niego patrzę, staje mi przed oczyma mój nikczemny ojciec. - Nie, Gerardzie, to nieprawda. Widzisz siebie w młodo­ ści. Ze wszystkich twoich dzieci i wnuków on najbardziej cię przypomina. - Daj spokój, Torry. Nigdy nie byłem taki jak Nicholas. Ja zawsze byłem odpowiedzialny. - Byłeś nieposkromiony, Gerardzie, wiesz, że to prawda. Ale nie urodziłeś się, aby być kochanym, jak Nicholas. Ty, mając takiego ojca, musiałeś sam walczyć o swoją pozycję. Musiałeś być silny. - Więc za bardzo go kochaliśmy? W tym tkwi nasza wi­ na? Miałem nim pomiatać? Torry ze smutkiem pokiwała głową. - Nie, przecież wszyscy go kochaliśmy. Zapomniałeś, ja­ kie to było urocze dziecko? Myślę, że on jeszcze nie znalazł swojej drogi życia. Ty miałeś szczęście, bo wcześnie na nią trafiłeś. A on ciągle próbował sprostać naszym oczekiwa­ niom, nie wiedząc, czego sam oczekuje od życia. - Nie tłumacz go! - krzyknął Gerard. - To tylko wykręty. Pora ubierać się na kolację. Mam głęboką nadzieję, że posa­ dzicie go jak najdalej ode mnie. Ale kiedy rodzina Schuylerów zgromadziła się w bawial­ ni, czekając aż podadzą kolację, Nicholasa wciąż nie było. Spóźniał się tak bardzo, że rozgniewany Gerard wysłał jed­ nego ze służących, by mu przypomniał o porze kolacji.

Po pięciu minutach, podczas których Gerard walczył z na­ rastającą wściekłością, wrócił mocno stropiony służący. - Byłem w pokoju panicza Nicholasa, milordzie, ale pani­ cza tam nie ma. Jackson, służący, który pilnuje holu, poinfor­ mował mnie, że panicz Nicholas pół godziny temu kazał pod­ prowadzić samochód i znieść bagaże. Zanim odjechał, dał Jac­ ksonowi napiwek i powiedział, że nie wróci. - Służący spojrzał na zaszokowane twarze swoich państwa. - Przepraszam, milor­ dzie, ale Jackson, żeby poinformować o tym milorda, pozwolił sobie zapytać panicza Nicholasa, czy wraca do Londynu. A pa­ nicz Nicholas mu odpowiedział... - kaszlnął i zamilkł. - Tak? - ponaglił Gerard. - Mów dalej, człowieku. - Tutaj, milordzie? Mam to tutaj powtórzyć? - Proszę, kontynuuj. - Głos Gerarda zabrzmiał potężnie, jak w parlamencie. - Wszyscy tu obecni wiedzą, do czego zdolny jest Nicholas. - No więc... powiedział: „Skoro lorda Longthorne'a nie interesuje już obrana przeze mnie droga, nie powiem mu, do­ kąd się wybieram. I moja noga nigdy więcej nie postanie w Padworth". A potem odjechał. - Dziękuję. Możesz odejść, ale najpierw poleć lokajowi, że­ by zaanonsował kolację. Torry, kochanie, oto moje ramię. Już i tak jesteśmy spóźnieni, nie chcę wszystkiego jeszcze bardziej przeciągać - oznajmił Gerard, zwracając się do żony. Lady Longthorne uznała, że Gerard jest w najgorszym z nastrojów. Z westchnieniem ujęła go pod rękę. Później, kie­ dy będą już sami, spróbuje zmiękczyć jego serce, ale teraz, dla dobra wszystkich, postanowiła milczeć, żeby nie psuć in­ nym dobrego humoru. Ale dokąd, na Boga, udał się jej lękliwy smok i jak pora­ dzi sobie w świecie?

19 Nicholas pruł na południowy zachód. Najpierw głównymi drogami, potem lokalnymi, gdzie jego samochód zajmował niemal całą ich szerokość. Po powrocie z Padworth do Lon­ dynu wziął ostatnią pensję, tę otrzymaną wraz z wymówie­ niem, spakował rzeczy do bentleya, napisał do swojego gospodarza, że opróżni mieszkanie przed upływem trzech miesięcy, a potem rozpoczął swoją odyseję, Bóg jeden wie dokąd. To dziwne, ale kiedy tak jechał o świcie, po niespełna kil­ ku godzinach snu, ogarnęło go dziwne uniesienie - uczucie nieskrępowanej niczym wolności. Nie miał żadnych planów, żadnego pomysłu, gdzie się zatrzymać. Chciał tylko dotrzeć tam, gdzie nikt nigdy nie słyszał o żadnych Schuylerach. Przypomniała mu się stara opowieść o rybaku, który po zejściu na ląd zapragnął osiedlić się jak najdalej od morza. Z parą wioseł na ramieniu szedł przed siebie, zdecydowany osiąść w pierwszym miejscu, gdzie go zapytają, co niesie. Wjeżdżając do Devonshire późnym popołudniem, zaczął wesoło pogwizdywać. W przydrożnym pubie zjadł lunch składający się z chleba, sera i piwa, a kiedy dotarł w bezlud­ ne okolice, zatrzymał się, żeby podziwiać widoki. W porze podwieczorku poczuł się głodny. Z mapy dowie­ dział się, że zbliża się do małego miasteczka, o nazwie West Bretton. Postanowił przerwać podróż i spróbować herbaty z gęstą śmietanką, z jakiej słynęły te okolice. Nigdy dotąd nie był w Devonshire, więc wszystko wyda­ wało mu się nowe i bardzo ciekawe. West Bretton okazało się niewielkim miasteczkiem, za to szczyciło się imponują­ cym ratuszem w centrum. Pośrodku rynku otoczonego skle­ pikami, wznosił się stary, kamienny krzyż. Jeden ze sklepi­ ków zapraszał na herbatę ze śmietanką, więc Nicholas zapar­ kował przed nim i wszedł do środka.

W herbaciarni wszystko lśniło czystością. Porcelana była delikatna, w srebrnym dzbanku podano earl greya, sandwi­ cze smakowały wyśmienicie, a domowe babeczki z kremem i konfiturą truskawkową same rozpływały się w ustach. Dobrotliwa kobieta w średnim wieku, która podawała do stołu, robiła wszystko, żeby czuł się dobrze obsłużony; tego popołudnia był tu jedynym klientem. - W dni targowe jest inaczej - powiedziała. - Pan jest przejazdem, prawda? - Nie jestem pewny. Może zatrzymam się tu na noc albo nawet na kilka dni - odparł, płacąc rachunek. Jego entuzjazm raczej rósł, niż opadał. Obszedł rynek, za­ glądając w okna sklepików, pełnych przedmiotów znajo­ mych - i nieznanych. Nad dużym sklepem na rogu widniał szyld informujący, że w tym budynku mieści się redakcja lo­ kalnej gazety „Goniec West Bretton". Na szklanych drzwiach wisiało ogłoszenie o wolnej posa­ dzie głównego asystenta redaktora, Johna Webstera. „Musi być gotowy podjąć każde wyzwanie" - głosił napis wykali­ grafowany lekko drżącym, staroświeckim pismem. Nicholas patrzył na nie z rozbawieniem. To oczywiste, że redaktor potrzebuje w jednej osobie chłopaka do parzenia herbaty, totumfackiego, jak również sprawozdawcy z lokal­ nej wystawy kwiatów oraz koncertów szkolnych. W sam raz praca dla lękliwego smoka. Uśmiech zniknął z jego twarzy. Jedyne, czego będzie mu brakowało z jego dawnego życia, to tych chwil, kiedy opowiadał swoim bratankom i siostrzeńcom bajki, żeby ich rodzice mogli się na chwilę odprężyć, spokojni, że wujek Claus uwolni ich od obowiązków na większą część po­ południa. No cóż, będzie musiał nauczyć się żyć bez radosnych gło-

sików dzieci, ich niewątpliwego uwielbienia, tak krzepiącego wobec jawnej dezaprobaty dorosłych. Pożegnał się w duchu ze swymi wdzięcznymi słuchacza­ mi i ruszył dalej drogą prowadzącą za miasto. Kilka kilo­ metrów za West Bretton wznosił się okazały dom liczący sobie jakieś dwieście lat, zbudowany z miejscowego, szarego kamienia. Przez kute ogrodzenie zobaczył w oddali trawnik z wytyczonymi klombami, kilku ogrodników z taczkami oraz starszego mężczyznę wspartego na lasce. Za domem rozpościerał się krajobraz z granatową plamą wody oraz błękitnymi wzgórzami na horyzoncie. Nicholas postanowił zwiedzić te tereny następnego dnia. W głowie już dojrzewał mu pewien plan. Czyż Gis nie powiedział, żeby wreszcie spróbował robić to, na co ma ochotę? Nie pytał go wprawdzie o radę, bo chciał się pora­ dzić wuja Ralpha, mimo to ją otrzymał. Czemu nie miałby robić tego, na co ma ochotę? Pomyślał o skupionych twarzyczkach dzieci, kiedy opowiadał im baj­ ki; o swoim opiekunie w Oxfordzie, który, oddając mu esej, zapytał: „Nigdy nie myślałeś o tym, żeby pisać, Schuyler? Mam wrażenie, że gdybyś się dobrze przyłożył, osiągnąłbyś sukces". Pamiętał rozbawienie, z jakim pomyślał o ojcu i o tym, co by mu pewnie powiedział, gdyby go poinformował, że chce zostać dziennikarzem. Był przecież predestynowany do rzeczy wielkich. Oczywiście praca w „Gońcu West Bretton" nie uczyni z niego wziętego dziennikarza. Musi jednak coś robić, a co może być lepsze na długie, letnie dni niż mieszkanie i praca w małym, sennym mia­ steczku, czytanie książek z dala od rozrywek i pokus Londy­ nu, którymi jego ojciec tak bardzo pogardzał?

Niech diabli wezmą ojca za to, że znów wtargnął w jego myśli! Przyjechał tutaj, żeby o nim zapomnieć, a nie żeby wznosić mu w pamięci pomnik! Wrócił pod sklep z gazetami i hipnotyzującym ogłoszeniem na drzwiach. Poszukiwany główny asystent. Czy on może stać się tym asystentem? A niby czemu nie? Miał przecież niezłe wykształcenie. Potrafił pisać i umiał parzyć dobrą herbatę. A reszty mógł się zawsze nauczyć. Nicholas Schuyler pchnął drzwi i znalazł się w małym, pomalowanym na biało pomieszczeniu. Za kontuarem stał starszy, siwowłosy mężczyzna o pociągłej, bystrej twarzy. Najpewniej sam pan John Webster. Nicholas chrząknął i zapominając o słowach Gisa Havil­ landa powiedział: - Dobry wieczór. Nazywam się Nicholas Allen. Przy­ szedłem w sprawie pracy.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Trzy lata później - 1929 - Naprawdę powinnaś wybrać się z nami wczoraj wie­ czorem do Redroofs, Vereno. Poznałam tam absolutnie boskiego młodego człowieka. A już myślałam, że w okolicy są tylko kmiotki i nudziarze! - Mówisz, że jest przystojny? - zapytała sucho Verena Marlowe, kiedy jej owdowiała macocha opadła na fotel i za­ częła wsuwać papierosa w długą fifkę ze srebra i kości sło­ niowej. Verena grała właśnie w loteryjkę ze swoim przyrod­ nim braciszkiem, synkiem Chrissie, Jamiem. - Nie jest to właściwe określenie - odparła Chrissie, wy­ puszczając kłąb dymu w stronę Vereny i Jamiego, który za­ czął natychmiast spazmatycznie kaszleć. Chłopiec miał astmę, ale Chrissie nie dała sobie wy­ tłumaczyć, że dym z papierosów wyjątkowo mu szkodzi. - Jest duży i wygląda dość groźnie, trochę jak twój nie­ odżałowany papa, ale jest też zabawny, i to bardzo. Na­ prawdę powinnaś z nami pójść. - Jamie miał wczoraj paskudny atak astmy - odpowie­ działa ze spokojem Verena. - Nie byłoby rozsądnie zosta­ wiać go samego. - Och, daj spokój, Priddie mogła się nim zająć. Za co w końcu płaci jej sir Charles? Verena westchnęła. Była szczupłą, młodą kobietą, o ła-

godnej, smagłej urodzie i stanowiła przeciwieństwo tryska­ jącej energią, jasnowłosej Chrissie. Była również delikatna, dlatego nie powiedziała, że doglądanie syna to raczej obo­ wiązek matki - a nie jej, Vereny, albo panny Pridham. Zre­ sztą, niewiele by to dało. Od dawna wiedziała, że nic nie jest w stanie przeszkodzić macosze w jej rozrywkach. - Panna Pridham jest już za stara, żeby noc w noc czuwać nad chorym dzieckiem - zauważyła ze spokojem. Chrissie wzruszyła ramionami. - Skoro tak, sir Charles powinien posłać ją na zieloną trawkę i zatrudnić kogoś nowego, kto nie jest za stary. Ale on jest zbyt sentymentalny. Muszę mu to powiedzieć. Informowanie Chrissie, że panna Pridham, guwernantka, to ostatnie ogniwo łączące sir Charlesa z jego trzema zmar­ łymi synami: Peterem i Johnem, którzy zginęli w czasie woj­ ny, oraz zmarłym niedawno Hugh, ojcem Vereny a mężem Chrissie, mijałoby się z celem. - Ach, zresztą, dajmy już temu spokój. - Chrissie straciła nagle zainteresowanie sir Charlesem, panną Pridham i Ja­ miem. - A wracając do tego młodego człowieka, czy nazwi­ sko Nicholas Allen nic ci nie mówi? Verena pokręciła głową. Marlowe Court, dom dziadka, opuściła przed dziesięciu laty wraz z ojcem, oficerem armii brytyjskiej, kiedy wysłano go do Indii. Miało to miejsce wkrótce po śmierci matki Vereny, która zmarła, wydając na świat martwego syna. - Nie, nie przypominam sobie Nicholasa Allena, chociaż znałam wielu okolicznych młodzieńców. W tamtych czasach dziadek prowadził dom otwarty: polował i łowił ryby. Oczy­ wiście zanim ten nieszczęsny wypadek na polowaniu zrobił z niego kalekę. Chrissie, która poznała Hugh Marlowe'a i wyszła za nie-

go za mąż wkrótce po jego przybyciu do Indii, zyskując tym sposobem również niewiele młodszą od siebie pasierbicę, ziewnęła znudzona na wspomnienie wypadku teścia. - Musi być tu nowy - wróciła do interesującego ją tema­ tu. - Jest asystentem Johna Webstera w „Gońcu". John Webster był właścicielem Redroofs, a także kuzy­ nem i zarazem przyjacielem sir Charlesa. Jego jedyny syn, Jack, zginął w tej samej ofensywie co Peter Marlowe. Determinacja Chrissie, żeby opowiedzieć Verenie o swo­ im najnowszym podboju, położyła chwilowo kres grze w lo­ teryjkę. Zabawa pozwoliła Jamiemu zapomnieć na jakiś czas o problemach z oddychaniem, ale z chwilą gdy się skończy­ ła, wszystko zaczęło się od nowa. Chłopczyk zaczął spazmatycznie kaszleć. Oddech miał świszczący. Matka spojrzała na niego niechętnie i z gniewem krzyk­ nęła: - Weź się w garść, Jamie! Bo nikt nie uwierzy, że jesteś synem żołnierza. Kiedy szloch sprowokowany okrutną uwagą matki wstrząsnął umęczonym ciałem chłopca, Verena otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale zaraz je zamknęła. Wszelkie próby dyskusji z Chrissie były z góry skazane na niepowo­ dzenie. Dawno temu zrozumiała, że świat macochy ograni­ czał się do niej samej oraz jej zachcianek. Ujęła braciszka za rękę i zaczęła go głaskać. Palce chłopca zacisnęły się kurczowo na jej dłoni, a potem Jamie jakby się odprężył i jego oddech powoli się wyrównał. - Sama widzisz - powiedziała Chrissie triumfalnym to­ nem - wiedziałam, że jeśli się postara, może opanować ten obrzydliwy hałas. - Zaciągnęła się papierosem, potem zno­ wu wypuściła chmurę dymu, wstała i ruszyła w stronę drzwi.

- A tak przy okazji, namówiłam sir Charlesa, żeby zaprosił Nicka Allena i Johna Webstera na kolację w sobotę wieczo­ rem. Mam nadzieję, że mogę ci zlecić wydanie dyspozycji służbie i zajęcie się przygotowaniami. Pora, żebyśmy znowu zaczęły przyjmować gości. Nie możemy wiecznie opłakiwać Hugh. Verena siłą woli powstrzymała się od ostrej riposty, że wdowa po Hugh nie opłakiwała go ani przez moment, więc co tu mówić o wieczności? Po wyjściu matki Jamie doszedł do siebie na tyle, żeby móc znów podjąć przerwaną zabawę. Verena, oczywiście, pozwoliła mu wygrać. - Nie jesteś w tym taka dobra jak mama - poinformował swoją przyrodnią siostrę, chowając kartoniki do pudełka. - Ona zawsze ze mną wygrywa. - Wiem. Jedną z wielu brzydkich cech Chrissie Marlowe było to, że nigdy nie dała Jamiemu wygrać w żadną grę, w jaką z nim grała. - Masz ochotę na spacer nad Księży Staw, kiedy już poroz­ mawiam z panią Jackson o sobotniej kolacji? Moglibyśmy wziąć ze sobą Herkulesa i wypróbować twój nowy latawiec. Herkules, pies, którego sir Charles ofiarował wnukowi, otrzymał imię w żartach, bo wbrew temu, czego można by się spodziewać, był to malutki i na ogół posłuszny yorkshire terrier. Jamie, chłopczyk rozsądny, kiedy tylko matka przestawa­ ła go męczyć, pokręcił głową. - Nie teraz, Vee. Źle mi się jeszcze oddycha. Może później, po południu. Verena uśmiechnęła się ze zrozumieniem.

Późnym popołudniem szli oboje ścieżką wiodącą obok uroczej, samotnej chatki Jesse'ego Pye'a, ku kotlince, w któ­ rej leżał zacieniony drzewami staw. - Czemu nazywają go Księży Staw, Vee? - Dziadek opowiadał mi, że jakieś sto lat temu mieszkał tu proboszcz kościoła Świętego Benedykta w West Bretton, który lubił się w nim kąpać. I stąd ta nazwa. Dziadek wspo­ minał też, że miejscowi uważali go za dziwaka. Podobno był dalekim kuzynem sir Johna Marlowe'a, właściciela Marlowe Court, który także się czasami do niego przyłączał. Znajdowali się teraz na końcu stromej dróżki, prowadzą­ cej nad sam brzeg. Kiedy przeszli kilka ostatnich metrów, Verena zastygła bez ruchu. - Co się stało, Vee? Zobaczyłaś coś? - Nic - skłamała Verena. Chwyciła Jamiego za rękę i od­ wróciła go w stronę, z której przyszli. Skłamała, bo pod jednym z drzew otaczających staw zo­ baczyła bezładnie porozrzucane części męskiej garderoby. Niewątpliwie jakiś mężczyzna - albo mężczyźni - zażywał w stawie kąpieli. Pytanie brzmiało, jak przyzwoicie był ubra­ ny - a raczej rozebrany - na tę okazję. Verena zaczęła gorączkowo szukać w myślach jakiegoś usprawiedliwienia, żeby zawrócić. Niestety, za ich plecami rozległo się energiczne chlapanie. Herkules zaczął szczekać, a Jamie z miejsca się ożywił. - Ktoś pływa w stawie, Vee. Chodźmy zobaczyć! Verena miała już powiedzieć: „Nie przeszkadzajmy mu", ale jej z kolei przeszkodził w tym Herkules, który histerycz­ nie szczekając, pomknął nad wodę. Jamie pobiegł oczywiście za nim, pokrzykując radośnie, a Verena nie miała innego wyjścia, jak pójść za nimi. Kiedy dotarła nad brzeg, zobaczyła, że Herkules szczeka

na mężczyznę, który płynął w ich kierunku imponującym kraulem. Obawy co do jego stroju szybko się rozwiały, bo pływak miał na sobie czarny, jednoczęściowy trykot. Kiedy dopłynął na płyciznę, wstał, potrząsnął głową, żeby wytrzepać wodę z lśniących czarnych włosów, po czym zwrócił się do Jamiego: - Witaj, młody człowieku. Masz ostrego psa. - Prawda?! - wykrzyknął z zachwytem Jamie. Imponu­ jąca sylwetka pływaka, podobnie jak komplement, którym obdarzył malutkiego Herkulesa, zrobiły na nim wrażenie. Tak zresztą jak na jego siostrze. - Doprawdy groźny pies! Mogę zaryzykować i wyjść na ląd? - Piwne oczy mężczyzny uśmiechały się do Vereny, a ona stała jak wryta, nie mogąc spuścić z niego wzroku. Musiał to być ten boski młody człowiek, o którym mówi­ ła Chrissie - Nicholas Allen. Nie odznaczał się klasyczną urodą - twarz miał jak na to zbyt grubo ciosaną i surową, za duży nos i zbyt mocno zarysowany podbródek. Był za to wspaniale zbudowany, a z jego ciała obciągniętego czarnym trykotem biła jakaś niemal zwierzęca siła. A jednak, mimo mocarnej sylwetki i surowej twarzy, okazał się bardzo miły i łagodny w stosunku do Jamiego. A Jamie rozkwitał w oczach. Zazwyczaj bał się obcych, ale nie tego mężczyzny, który właśnie poprosił: - Młodzieńcze, byłbyś tak łaskaw rzucić mi ręcznik i po­ skromić tę straszną bestię? Chciałbym wyjść z wody, zanim zamarznę na śmierć. Dzień jest może i ciepły, ale woda raczej nie. Za pani pozwoleniem, madame... - Spojrzał na Verenę i błysnął zębami w uśmiechu. - Ależ proszę, proszę. Nie chcieliśmy panu przeszkadzać. Mówiłam Jamiemu, żeby nie zakłócał pańskiego spokoju, ale nasz Herkules dostał szału.