PROLOG
1926
- Nie byłem równie zgorszony zachowaniem Nicholasa
od czasów jego żałosnego wystąpienia w Oxfordzie, Victo
rio. Ostatnio nawet żywiłem nadzieję, że się poprawił, ale to
tutaj, wyraźnie dowodzi, że jest inaczej.
Gerard Schuyler rzucił żonie przez stół czytany właśnie
egzemplarz „Daily Mirror", który przyszedł wraz z poranną
pocztą - wysłany przez jakiegoś „życzliwego przyjaciela" -
żeby i ona mogła sobie przeczytać. Lordostwo Longthorne
siedzieli właśnie przy śniadaniu w Padworth, swojej wiej
skiej rezydencji.
Torry, lady Longthorne, z cichym westchnieniem wzięła
gazetę. O tym, jak bardzo poruszony jest jej mąż świadczyło
to, że nazwał ją Victorią, co czynił tylko w chwilach skraj
nego wzburzenia.
Na widok wypisanego tłustą czcionką nagłówka na pierw
szej stronie wzdrygnęła się lekko. „Lordowski synalek zno
wu nabroił!" - krzyczały grube, czarne litery.
Poniżej widniała fotografia Nicholasa Schuylera - zna
nego jako Claus - opuszczającego gmach sądu, gdzie on
oraz kilku jego kolegów, po nocy spędzonej w celi, zostali
ukarani grzywną za niestosowne zachowanie podczas balu
na zakończenie regat wioślarskich. W pijackiej burdzie
młodzi ludzie strącili policjantom z głów kaski, które potem
ktoś ukradł. Magistrat kategorycznie potępił te oburzające
ekscesy.
Torry odłożyła gazetę i uspokajającym tonem powiedziała:
- Tym razem to nie jest aż takie straszne przewinie
nie, Gerardzie. Co innego tamta historia z rozwodem owej
aktorki.
- I poprzednia historia, i jeszcze wcześniejsza - odparo
wał Gerard z rzadko objawianą gwałtownością. Przypominał
Torry swojego słynnego dziadka, Kapitana, do którego był
bardzo podobny zarówno fizycznie, jak i psychicznie.
Do kogo był podobny Nicholas Allen Schuyler pozosta
wało kwestią otwartą. Może i wyglądał jak jego ojciec i pra
dziadek, nie odziedziczył jednak ani ich determinacji, ani sa
mokontroli.
Torry, która gorąco kochała swojego syna, tym bardziej
że był najmłodszy i marnotrawny, raz jeszcze spróbowała
udobruchać męża. Nicholas miał przyjechać do Padworth na
doroczny zjazd rodzinny w następny weekend, a ona oba
wiała się, że konflikt tlący się od lat między ojcem i synem
może się przerodzić w otwartą wojnę.
- Bądź w stosunku do niego bardziej wyrozumiały, Ge
rardzie, proszę cię. Przecież nie zawsze był taki. Pamiętasz,
jaki niesforny był Gis Havilland, a popatrz na niego teraz!
To wzorowy obywatel, kochający ojciec, człowiek niebywale
konsekwentny. Użyj trochę tej swojej słynnej dyplomacji
w stosunku do własnego syna, kiedy go znów zobaczysz,
a może wszystko da się jeszcze naprawić.
- Moja droga Victorio - odparł Gerard z westchnieniem.
- Jeżeli chodzi o Nicholasa, próbowałem już i cierpliwo
ści, i dyplomacji, i to przez długie lata, niestety, bez rezulta
tu. A co do Gisa Havillanda, nawet w swoim najbardziej bu
rzliwym okresie był utalentowanym i pracowitym studen-
tem, a podczas wojny wsławił się jako as przestworzy. Teraz
ciężko pracuje i odnosi sukcesy w interesach. A czym takim
zasłynął Nicholas, poza licznymi pijackimi burdami, dzięki
którym stał się ulubieńcem skandalizującej prasy brukowej?
- Wygrał wyścigi automobili w Brooklands - odparowa
ła Torry.
- To wszystko, co masz do powiedzenia na jego obronę?
Jeżeli tak, Victorio, to utwierdzasz mnie tylko w przekona
niu, że Nicholasowi, który, było nie było, ma już dwadzieścia
sześć lat, powinno się postawić pewnego rodzaju ultimatum.
Dobrocią, jak widać, nic z nim nie wskórasz. Najwyższy
czas, by wypróbować surowość.
Najwyższy czas, pomyślała ze smutkiem Torry, żeby się
wreszcie poddać. Wszelkie próby interwencji na rzecz Ni
cholasa zdawały się tylko pogłębiać pretensje ojca do sy
na. Trzeba też przyznać, że zachowanie Nicholasa wyma
gało więcej niż świętej cierpliwości, a choć Gerard świę
tym nie był, w stosunku do Nicholasa na ogół okazywał
się niezwykle wyrozumiały aż do tej ostatniej, bezsensow
nej awantury.
Torry wiedziała, że są dwa powody, dla których Gerard tak
głęboko przeżywał ekscesy najmłodszego syna. Ojciec Gerarda,
Joris, był leniwy i lekkomyślny i Gerard obawiał się, że Ni
cholas pójdzie w jego ślady. Drugi powód to świadomość, że
dwaj starsi bracia Nicholasa stali się pogodnymi, ciężko pracu
jącymi młodymi ludźmi, wypełniającymi sumiennie swoje
obowiązki, także względem rodziny. Natomiast Nicholas przy
pominał swoich braci jedynie pogodnym usposobieniem.
Torry wyszła z jadalni i w zamyśleniu udała się do salonu,
gdzie na stoliku stały fotografie rodzinne Schuylerów. Sięg
nęła po dwie, zrobione ubiegłego roku, na których widniała
cała rodzina, łącznie z Ralphem i Clare oraz Gisem Havil-
landem, jego żoną Theą i dwójką ich dzieci. Były to portrety
grupowe, stanowiące temat wielu rozmów.
Pierwszy upamiętniał pewne miłe popołudnie. Nicholas
stał w samym środku i jak zwykle błaznował. Jego siostra
i bracia, podobnie jak większość gości, śmiali się z jego wy
głupów. A dzieci, które uwielbiały wujka Clausa, były wręcz
zachwycone. Tylko Gerard stał wśród nich poważny, z gry
masem dezaprobaty na twarzy.
Na drugiej fotografii Nicholas stał z boku całej grupy, po
ważny i nieco zasmucony - wcześniej łagodnie upomniany
przez ojca, obiecał zachowanie stosowne do sytuacji - pod
czas gdy reszta rodziny, łącznie z ojcem, uśmiechała się pro
miennie do obiektywu.
Torry z westchnieniem odstawiła fotografie. Nicholas bę
dzie wkrótce z nimi, a ona koniecznie musi spróbować jakoś
zaradzić pogłębiającej się z każdym dniem przepaści między
ojcem i synem, zanim któryś z nich zrobi coś, czego nie da
się potem cofnąć.
Nicholas Schuyler swoim wielkim bentleyem jechał aleją
prowadzącą do Padworth House. Żałował, że zabrakło mu
odwagi i nie zatelefonował do matki, żeby powiedzieć jej, iż
coś zatrzymało go w mieście. Byłoby to jednak kłamstwo,
które nie przeszłoby mu przez gardło.
W Londynie nie działo się obecnie nic takiego, co by go
mogło naprawdę zatrzymać. Pamela Gascoyne, dziewczyna
której asystował od roku i którą miał nadzieję uczynić swoją
żoną, powiedziała mu przed dwoma dniami, że przyjęła
oświadczyny kuzyna, Nigela Townsenda.
- Przyznaję, że nawet nieźle się z tobą bawiłam - oświad
czyła bez skrępowania - ale ty nie dojrzałeś jeszcze do mał
żeństwa, a ja tak.
A on, niestety, nie mógł jej nie przyznać racji. Ale odmo
wa Pameli mająca miejsce wieczorem tego samego dnia,
w którym dyrektor banku wezwał go i poinformował lodo
wato, że rezygnują z jego usług, przepełniła czarę goryczy.
Zwłaszcza że pracował tam, odkąd ukończył studia w Oxfor-
dzie. Jeszcze teraz ogarniała go irytacja, kiedy sobie przypo
minał brutalność, z jaką pryncypał wytknął mu brak kompe
tencji oraz złą reputację, zanim go zwolnił.
- Życzę sobie, żeby pańskie biurko było wolne jutro,
w porze lunchu - zakończył, odwracając się od Nicholasa,
jakby sam jego widok był mu niemiły.
Nicholas zakładał, że gdyby poślubił Pamelę, mogłaby
ona mieć na niego dobroczynny wpływ, i być może, pomo
głaby mu się ustatkować. Mimo iż, mówiąc uczciwie, wcale
jej nie kochał. Była to jednak świetna dziewczyna, praktycz
na i sensowna, i najpewniej z tego też powodu zdecydowała
się w końcu na solidnego Nigela, a nie na lekkoducha, Ni
cholasa Schuylera.
Wiadomość o utracie posady w banku z całą pewnością
wprawi we wściekłość ojca, a odmowa Pameli będzie dodat
kowym argumentem przeciwko synowi, bo Gerard w głębi
duszy aprobował ten związek.
Nicholas westchnął, po czym ostro zahamował na żwiro
wym podjeździe przed doryckim portalem, zaprojektowanym
przez jakiegoś dawno już nieżyjącego dziewiętnastowiecznego
architekta. Pomyślał, że nad całym tym otoczeniem unosi się
atmosfera bogactwa i uprzywilejowania, a on w obecnym
stanie ducha nie może zaaprobować ani jednego, ani drugiego.
Nie dano mu jednak zbyt wiele czasu na rozmyślania.
W drzwiach ukazała się służba. Pomocnik szofera zasiadł za
kierownicą bentleya, żeby go wstawić do garażu, kiedy już
lokaj zabierze bagaże Nicholasa.
- Herbatę podano na trawniku, sir - oznajmił lokaj, wyj
mując z samochodu torby podróżne Nicholasa. - Pan będzie
spał w błękitnym pokoju, jak zwykle.
Błękitny pokój znajdował się na tyłach rezydencji. Jego
okna wychodziły na rozległy trawnik, na którym już zebrała
się cała rodzina. Nawet starszy brat Nicholasa, Gerry, znany
jako Geny senior, w odróżnieniu od noszącego to samo imię
syna, także tam był. Przyjechał na krótkie wakacje z Francji,
gdzie obecnie mieszkał. Rozmawiał teraz z ożywieniem ze
swoim kuzynem, Gisem Havillandem, podczas gdy ich dzie
ci bawiły się na trawie pod bacznymi oczami matek.
Nicholas poszukał wzrokiem wuja, Ralpha Schuylera,
przyrodniego brata ojca. Ze wszystkich Schuylerów jego
właśnie lubił najbardziej. Ralph miał w sobie jakąś cyniczną
szczerość, która mu się podobała, jednak nie dostrzegł go
wśród zgromadzonej rodziny.
Później Nicholas często zadawał sobie pytanie, jak inaczej
mogłoby się potoczyć jego życie, gdyby mała córeczka
Ralpha nagle nie zachorowała, przez co jej ojciec w ostatniej
chwili odwołał przyjazd. Zamierzał poprosić wuja o radę co
do swojej przyszłości, jednak w tej sytuacji musiał zwrócić
się, jak zwykle, do Gisa.
Rzecz nie w tym, żeby nie lubił swojego kuzyna, miał jed
nak tę przykrą świadomość, iż ojciec wiecznie porównuje go
z najstarszym synem ciotki Kate, który był nie tylko inteli
gentnym i przystojnym mężczyzną, ale również bohaterem
wojennym. „Przecież to nie moja wina, że byłem za młody,
by brać udział w wojnie" - powiedział kiedyś ojcu, ale na
potkał na kompletny brak zrozumienia. Na wspomnienie
kłótni, która potem nastąpiła, Nicholas westchnął, po czym
zbiegł po schodach, mijając portrety pierwszych właścicieli
Padworth.
Wszystko w tej rezydencji było perfekcyjne. Nawet pła
wiąca się w promieniach popołudniowego słońca grupka na
trawniku była perfekcyjna: składała się z samych bogatych,
sławnych i mądrych - a wszyscy ci ludzie byli ludźmi sukce
su. Nicholas, jedyny spośród całej rodziny któremu się nie
powiodło, idąc ku nim, poczuł się jak intruz.
Serdeczne powitanie matki nieco go pocieszyło.
- No, nareszcie, Nicholas. Miło cię znowu widzieć. Nie
spodziewaliśmy się ciebie przed wieczorem. Udało ci się
wcześniej wyrwać?
Mówiąc to, nalewała herbatę. Na szczęście nie domagała
się natychmiastowej odpowiedzi, bo niechybnie popsułby ra
dosną atmosferę, gdyby poinformował ją, że został zwolnio
ny z pracy i musiał opuścić bank już w południe!
Wziął filiżankę i usiadł w wiklinowym fotelu obok Gisa.
Zapytał go, czy nie wie, gdzie jest Ralph, po czym dowie
dział się o przyczynie nieobecności wuja. Rozmawiając z ku
zynem, czuł przez cały czas na sobie wzrok ojca, który nie
wątpliwie oczekiwał wyjaśnień w sprawie tej burdy w noc
po regatach.
- Co słychać w banku? Jak interesy? - zapytał Gis.
- Tak sobie - odparł Nicholas. - A jak tam samoloty?
Nadal latają?
- Czasami - odpowiedział z życzliwym uśmiechem Gis,
który był nie tylko pilotem, ale również konstruktorem sa
molotów. - Mój ostatni projekt nie został jeszcze światowym
przebojem. Tak sobie to dobre określenie.
- Tak sobie to dobre określenie na wszystko - odparł
z goryczą Nicholas, patrząc na ojca. Starszy pan nie mógł się
już doczekać, żeby go dostać w swoje ręce, jednak etykieta
nakazywała mu czekać stosowniejszej pory.
Jedno z dzieci Gerry'ego podbiegło do Nicholasa.
- Opowiedz nam bajkę, wujku Clausie. O smoku.
Nicholas wziął małego Branta na kolana.
- Chodzi ci o Wielkiego Robala z Enfield Chase?
- Tak, tak, tę bajkę, którą nam opowiadałeś w czasie
świąt. O tym smoku, który prawie zjadł królewnę! Niech on
ją wreszcie dzisiaj zje!
- Co za krwiożerczy dzieciak! - westchnął Nicholas, bu
rząc chłopcu włosy. - To się absolutnie nie może zdarzyć.
Królewny nie zostają zjedzone, tylko wychodzą za mąż.
Tymczasem już wszystkie wnuki Schuylerów rozsiadły
się u jego stóp, błagając o kolejną bajkę o smoku. Dziew
czynki narzekały, że w jego bajkach jedynie chłopcy robią
ciekawe rzeczy.
- Dziewczynki tylko wychodzą za mąż albo są ratowane.
- To i tak lepiej, niż zostać pożartym przez smoka - od
parł małym feministkom Nicholas, kompletnie nieświadomy
tego, że Gis, który odpoczywał rozparty wygodnie w fotelu,
wyprostował się nagle i z dziwnym wyrazem twarzy patrzył,
jak jego kuzyn zabawia małych Schuylerów. - Z przyjemno
ścią znajdę wam jakieś interesujące zajęcie, dziewczynki. Po
słuchajcie. Za górami, za lasami...
Z miejsca dał się ponieść opowieści. A jego podekscyto
wana widownia śmiała się i biła brawo, kiedy opowiadał im
sagę o lękliwym synu Wielkiego Robala, który wolał czytać,
niż pożerać ludzi - w przeciwieństwie do swoich braci
i sióstr, którzy byli prawdziwymi smokami.
Torry również przyglądała się synowi, podobnie jak Gis,
ale jego wyraz twarzy był enigmatyczny, natomiast ona
z czułością patrzyła, jak Nicholas wyjaśniał dzieciom, w jaki
sposób najstarsza dziewczynka - smok uratowała swojego lęk
liwego braciszka, kiedy dzielny rycerz próbował ukraść smo
kom ich skarb. Opowiadał, że lękliwy smok tak się zawsty-
dził, iż postanowił na własną rękę dokonać czegoś wielkiego,
ale skończyło się na tym, że znowu trzeba go było ratować.
Tym razem zrobił to najmniejszy smok w rodzinie. Po tym
wszystkim lękliwy smok nie odleciał do domu, tylko po
wlókł się pieszo, z podkulonym ogonem.
Mały Joris, najmłodszy z bratanków, wygiął usta w pod
kówkę.
- Czy to znaczy, że on nigdy nie był odważny, wujku
Clausie?
- Owszem, choć może nie nazwałbyś tego odwagą. Po
stanowił, że nie będzie już więcej próbował naśladować braci
i sióstr, tylko zaszyje się w swojej smoczej jamie, żeby opi
sać ich czyny.
- Jakie czyny?
- Odważne uczynki - powiedział Nicholas.
- Pisanie książki to nie jest odważny uczynek - za
protestował Gerry junior.
- Jest, jeżeli to ciężka praca, a ponieważ jesteście smo
kami, trudno wam utrzymać pióro albo pisać na maszynie
- wyjaśnił Nicholas.
Zanim Gerry junior zdążył coś odpowiedzieć, jego ojciec
wezwał całe towarzystwo.
- Pora na krykieta na trawniku za domem. Idziesz, Claus?
Nicholas pokręcił głową.
- Jestem za bardzo zmęczony.
- Jesteś jak zwykle leniwy - zganił go Gerry junior, a je
go ojciec tylko posępnie pokiwał głową.
Gis także się wymówił, w związku z czym z całego towa
rzystwa zostali tylko Nicholas i on.
- Miałem ciężki tydzień - wyjaśnił Gis. Siedział wygod
nie rozparty w fotelu, z nasuniętą na oczy panamą.
- Naprawdę? - zapytał Nicholas. Zdawał sobie sprawę,
że jego ton brzmi dość wyzywająco, ale Gis, jak zwykle, nic
sobie z tego nie robił, tylko przeciągnął się leniwie.
- Co naprawdę?
- Naprawdę miałeś ciężki tydzień?
- Taki sobie. A ty?
Nicholasa zastanowiło to nagłe zainteresowanie kuzyna.
A może to tylko kurtuazja? Żałował, że nie widzi twarzy
Gisa.
- Też taki sobie, o ile można tak powiedzieć, jeśli czło
wiek stracił pracę - odparł po chwili.
Nawet kiedy ta bomba została odpalona, Gis ani nie zsu
nął kapelusza z twarzy, ani nie zmienił pozycji.
- Naprawdę? Zwolnili cię?
Te pytania wypowiedziane przeciągłym, typowym dla Gi
sa tonem tak dalece nie przypominały uwag ojca, że Nicholas
nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Kłopot polegał na
tym, że jak już raz zaczął się śmiać, długo nie mógł przestać.
Łzy pociekły mu z oczu, poczerwieniał, a w końcu wydusił:
- Mogę tylko mieć nadzieję, że reakcja ojca będzie rów
nie obojętna, jak twoja. Jakby nie było, po raz kolejny udo
wodniłem, że jestem rodzinnym nieudacznikiem. Pośród at
mosfery ogólnego sukcesu wyróżniłem się tym, że zostałem
wyrzucony z synekury, którą mi załatwił, klepiąc po ramie
niu kogoś, kto miał wobec niego pewne zobowiązania.
- Ach tak - mruknął Gis, który wreszcie wyprostował się
i zsunął kapelusz z czoła. - Lękliwy smok... Czemu nie
miałbyś wreszcie dla odmiany spróbować robić coś, co ty
sam byś chciał?
- Co ja bym chciał? - zapytał z goryczą Nicholas. - Mia
nowicie co? - A jednak było to rozsądne pytanie w ustach
człowieka obdarzonego rozlicznymi talentami, któremu
wszystko przychodzi tak łatwo.
- Oczywiście zapomniałem, że za mną nie przepadasz -
westchnął Gis - ale z tego, co widzę, za nikim specjalnie nie
przepadasz. Siebie też nie lubisz.
Wyciągnął rękę i dotknął ramienia Nicholasa serdecznym
gestem, który zaskoczył ich obu. W tej samej chwili Gis za
stygł z szeroko otwartymi oczami.
Nicholas odepchnął jego rękę. Tego by jeszcze brako
wało, pomyślał z furią, żeby Gis miał jedno z tych swoich
widzeń, podczas których potrafi przewidzieć nieszczęście
i klęskę. A pewnie teraz to on jest właśnie bohaterem tych
wizji?
Ledwo to pomyślał, Gis zamrugał oczami i powiedział:
- Nie patrz tak na mnie, Claus. Owszem, zobaczyłem coś,
co dotyczy ciebie i twojej przyszłości, ale nie było to niebez
pieczeństwo. Wręcz przeciwnie.
- A co? - zapytał Nicholas napastliwym tonem. - Co to
było?
- Szczęście. Spełnienie. W jaki sposób, nie wiem. Wiem
tylko jedno, musisz iść za głosem serca, Nicholasie Allenie,
dokądkolwiek by cię to zaprowadziło. To wszystko.
Ostatnie zdanie zabrzmiało tak tajemniczo, tak bezsen
sownie, że Nicholas odsunął się zdegustowany od Gisa
i krzyknął ze złością:
- To rzeczywiście doskonała rada, kiedy ja lada moment
mam stanąć przed obliczem Wszechwładnego Patriarchy!
Poza tym, dlaczego Gis zwrócił się do niego per Nicholas
Allen, podczas gdy zawsze nazywał go Clausem? Nicholas
tak się zirytował, że z trudem rozumiał słowa Gisa.
- Posłuchaj, Claus, kiedy byłem młody i głupi, niewiele
brakowało, a załamałbym się pod ciężarem powszechnych
oczekiwań. Ty natomiast jesteś w odwrotnej sytuacji. Tobie
ciąży to, że nikt się niczego po tobie nie spodziewa. Musisz
znaleźć wyjście z tej pułapki, w jakiej się znalazłeś. Pamię
taj, nikt inny tego nie zrobi. To wszystko.
- To chyba wystarczająco dużo, nie uważasz? Skąd u cie
bie te kaznodziejskie zapędy?
Po tej złośliwej uwadze, na którą Gis wcale sobie nie za
służył, Nicholas poderwał się i ruszył w stronę domu, byle
dalej od kuzyna, od jego niechcianych rad, od wszystkiego.
Teraz czekało go już tylko jedno - musiał się przygotować
na rozmowę z ojcem, któremu będzie trzeba powiedzieć
o swojej podwójnej klęsce, a nawet potrójnej, jeżeli wliczyć
w to burdę po regatach. Niestety, nie miał pojęcia, jak to
zrobić.
- Stracił posadę! Tak bardzo im zależało żeby się go po
zbyć, że z góry wręczyli mu pensję przed wymówieniem.
Bez względu na to, co masz na jego obronę, powiedziałem
Nicholasowi, że umywam ręce. Sam musi zatroszczyć się
o swoją przyszłość. Znaleźć drogę życia. I to inną, bo obecna
zaprowadzi go do piekła. Nie może nadal żyć w taki sposób
jak teraz. Można by się spodziewać, że przykład reszty ro
dziny stanie się dla niego zachętą, ale nie!
- Och, Gerardzie - odezwała się ze smutkiem Torry -
chyba tak mu nie powiedziałeś?
Gniew i rozczarowanie Gerarda zwróciły się przeciwko
żonie.
- Moja droga Torry, jesteś taka sama jak on. Powiedział
mi, że ma dość machania mu przed nosem sukcesami klanu
Schuylerów i Havillandów, a jedynym jego marzeniem jest
pojechać na koniec świata, gdzie nikt o nich nie słyszał, bo
on sam nie chce już więcej słyszeć tych nazwisk. Odparłem,
że jeżeli to jest jego życzenie, mogę je bez trudu spełnić, bo
ja też mam dość wysłuchiwania złych wiadomości o hanieb-
nym zachowaniu Nicholasa Schuylera, który jest zakałą ro
dziny.
- Nie, Gerardzie, jak mogłeś! Biedny, lękliwy smok.
Niestety, Gerard nie zrozumiał aluzji, bo nie słyszał im
prowizowanej bajki syna.
- Mogłem i powiedziałem mu to. Trzeba nim potrząsnąć,
żeby wreszcie poszedł po rozum do głowy. Kiedy na niego
patrzę, staje mi przed oczyma mój nikczemny ojciec.
- Nie, Gerardzie, to nieprawda. Widzisz siebie w młodo
ści. Ze wszystkich twoich dzieci i wnuków on najbardziej cię
przypomina.
- Daj spokój, Torry. Nigdy nie byłem taki jak Nicholas.
Ja zawsze byłem odpowiedzialny.
- Byłeś nieposkromiony, Gerardzie, wiesz, że to prawda.
Ale nie urodziłeś się, aby być kochanym, jak Nicholas. Ty,
mając takiego ojca, musiałeś sam walczyć o swoją pozycję.
Musiałeś być silny.
- Więc za bardzo go kochaliśmy? W tym tkwi nasza wi
na? Miałem nim pomiatać?
Torry ze smutkiem pokiwała głową.
- Nie, przecież wszyscy go kochaliśmy. Zapomniałeś, ja
kie to było urocze dziecko? Myślę, że on jeszcze nie znalazł
swojej drogi życia. Ty miałeś szczęście, bo wcześnie na nią
trafiłeś. A on ciągle próbował sprostać naszym oczekiwa
niom, nie wiedząc, czego sam oczekuje od życia.
- Nie tłumacz go! - krzyknął Gerard. - To tylko wykręty.
Pora ubierać się na kolację. Mam głęboką nadzieję, że posa
dzicie go jak najdalej ode mnie.
Ale kiedy rodzina Schuylerów zgromadziła się w bawial
ni, czekając aż podadzą kolację, Nicholasa wciąż nie było.
Spóźniał się tak bardzo, że rozgniewany Gerard wysłał jed
nego ze służących, by mu przypomniał o porze kolacji.
Po pięciu minutach, podczas których Gerard walczył z na
rastającą wściekłością, wrócił mocno stropiony służący.
- Byłem w pokoju panicza Nicholasa, milordzie, ale pani
cza tam nie ma. Jackson, służący, który pilnuje holu, poinfor
mował mnie, że panicz Nicholas pół godziny temu kazał pod
prowadzić samochód i znieść bagaże. Zanim odjechał, dał Jac
ksonowi napiwek i powiedział, że nie wróci. - Służący spojrzał
na zaszokowane twarze swoich państwa. - Przepraszam, milor
dzie, ale Jackson, żeby poinformować o tym milorda, pozwolił
sobie zapytać panicza Nicholasa, czy wraca do Londynu. A pa
nicz Nicholas mu odpowiedział... - kaszlnął i zamilkł.
- Tak? - ponaglił Gerard. - Mów dalej, człowieku.
- Tutaj, milordzie? Mam to tutaj powtórzyć?
- Proszę, kontynuuj. - Głos Gerarda zabrzmiał potężnie,
jak w parlamencie. - Wszyscy tu obecni wiedzą, do czego
zdolny jest Nicholas.
- No więc... powiedział: „Skoro lorda Longthorne'a nie
interesuje już obrana przeze mnie droga, nie powiem mu, do
kąd się wybieram. I moja noga nigdy więcej nie postanie
w Padworth". A potem odjechał.
- Dziękuję. Możesz odejść, ale najpierw poleć lokajowi, że
by zaanonsował kolację. Torry, kochanie, oto moje ramię. Już
i tak jesteśmy spóźnieni, nie chcę wszystkiego jeszcze bardziej
przeciągać - oznajmił Gerard, zwracając się do żony.
Lady Longthorne uznała, że Gerard jest w najgorszym
z nastrojów. Z westchnieniem ujęła go pod rękę. Później, kie
dy będą już sami, spróbuje zmiękczyć jego serce, ale teraz,
dla dobra wszystkich, postanowiła milczeć, żeby nie psuć in
nym dobrego humoru.
Ale dokąd, na Boga, udał się jej lękliwy smok i jak pora
dzi sobie w świecie?
19
Nicholas pruł na południowy zachód. Najpierw głównymi
drogami, potem lokalnymi, gdzie jego samochód zajmował
niemal całą ich szerokość. Po powrocie z Padworth do Lon
dynu wziął ostatnią pensję, tę otrzymaną wraz z wymówie
niem, spakował rzeczy do bentleya, napisał do swojego
gospodarza, że opróżni mieszkanie przed upływem trzech
miesięcy, a potem rozpoczął swoją odyseję, Bóg jeden wie
dokąd.
To dziwne, ale kiedy tak jechał o świcie, po niespełna kil
ku godzinach snu, ogarnęło go dziwne uniesienie - uczucie
nieskrępowanej niczym wolności. Nie miał żadnych planów,
żadnego pomysłu, gdzie się zatrzymać. Chciał tylko dotrzeć
tam, gdzie nikt nigdy nie słyszał o żadnych Schuylerach.
Przypomniała mu się stara opowieść o rybaku, który po
zejściu na ląd zapragnął osiedlić się jak najdalej od morza. Z
parą wioseł na ramieniu szedł przed siebie, zdecydowany
osiąść w pierwszym miejscu, gdzie go zapytają, co niesie.
Wjeżdżając do Devonshire późnym popołudniem, zaczął
wesoło pogwizdywać. W przydrożnym pubie zjadł lunch
składający się z chleba, sera i piwa, a kiedy dotarł w bezlud
ne okolice, zatrzymał się, żeby podziwiać widoki.
W porze podwieczorku poczuł się głodny. Z mapy dowie
dział się, że zbliża się do małego miasteczka, o nazwie West
Bretton. Postanowił przerwać podróż i spróbować herbaty
z gęstą śmietanką, z jakiej słynęły te okolice.
Nigdy dotąd nie był w Devonshire, więc wszystko wyda
wało mu się nowe i bardzo ciekawe. West Bretton okazało
się niewielkim miasteczkiem, za to szczyciło się imponują
cym ratuszem w centrum. Pośrodku rynku otoczonego skle
pikami, wznosił się stary, kamienny krzyż. Jeden ze sklepi
ków zapraszał na herbatę ze śmietanką, więc Nicholas zapar
kował przed nim i wszedł do środka.
W herbaciarni wszystko lśniło czystością. Porcelana była
delikatna, w srebrnym dzbanku podano earl greya, sandwi
cze smakowały wyśmienicie, a domowe babeczki z kremem
i konfiturą truskawkową same rozpływały się w ustach.
Dobrotliwa kobieta w średnim wieku, która podawała do
stołu, robiła wszystko, żeby czuł się dobrze obsłużony; tego
popołudnia był tu jedynym klientem.
- W dni targowe jest inaczej - powiedziała. - Pan jest
przejazdem, prawda?
- Nie jestem pewny. Może zatrzymam się tu na noc albo
nawet na kilka dni - odparł, płacąc rachunek.
Jego entuzjazm raczej rósł, niż opadał. Obszedł rynek, za
glądając w okna sklepików, pełnych przedmiotów znajo
mych - i nieznanych. Nad dużym sklepem na rogu widniał
szyld informujący, że w tym budynku mieści się redakcja lo
kalnej gazety „Goniec West Bretton".
Na szklanych drzwiach wisiało ogłoszenie o wolnej posa
dzie głównego asystenta redaktora, Johna Webstera. „Musi
być gotowy podjąć każde wyzwanie" - głosił napis wykali
grafowany lekko drżącym, staroświeckim pismem.
Nicholas patrzył na nie z rozbawieniem. To oczywiste, że
redaktor potrzebuje w jednej osobie chłopaka do parzenia
herbaty, totumfackiego, jak również sprawozdawcy z lokal
nej wystawy kwiatów oraz koncertów szkolnych. W sam raz
praca dla lękliwego smoka.
Uśmiech zniknął z jego twarzy. Jedyne, czego będzie
mu brakowało z jego dawnego życia, to tych chwil, kiedy
opowiadał swoim bratankom i siostrzeńcom bajki, żeby ich
rodzice mogli się na chwilę odprężyć, spokojni, że wujek
Claus uwolni ich od obowiązków na większą część po
południa.
No cóż, będzie musiał nauczyć się żyć bez radosnych gło-
sików dzieci, ich niewątpliwego uwielbienia, tak krzepiącego
wobec jawnej dezaprobaty dorosłych.
Pożegnał się w duchu ze swymi wdzięcznymi słuchacza
mi i ruszył dalej drogą prowadzącą za miasto. Kilka kilo
metrów za West Bretton wznosił się okazały dom liczący
sobie jakieś dwieście lat, zbudowany z miejscowego, szarego
kamienia. Przez kute ogrodzenie zobaczył w oddali trawnik
z wytyczonymi klombami, kilku ogrodników z taczkami
oraz starszego mężczyznę wspartego na lasce.
Za domem rozpościerał się krajobraz z granatową plamą
wody oraz błękitnymi wzgórzami na horyzoncie. Nicholas
postanowił zwiedzić te tereny następnego dnia.
W głowie już dojrzewał mu pewien plan. Czyż Gis nie
powiedział, żeby wreszcie spróbował robić to, na co ma
ochotę? Nie pytał go wprawdzie o radę, bo chciał się pora
dzić wuja Ralpha, mimo to ją otrzymał.
Czemu nie miałby robić tego, na co ma ochotę? Pomyślał
o skupionych twarzyczkach dzieci, kiedy opowiadał im baj
ki; o swoim opiekunie w Oxfordzie, który, oddając mu esej,
zapytał: „Nigdy nie myślałeś o tym, żeby pisać, Schuyler?
Mam wrażenie, że gdybyś się dobrze przyłożył, osiągnąłbyś
sukces".
Pamiętał rozbawienie, z jakim pomyślał o ojcu i o tym,
co by mu pewnie powiedział, gdyby go poinformował, że
chce zostać dziennikarzem. Był przecież predestynowany do
rzeczy wielkich.
Oczywiście praca w „Gońcu West Bretton" nie uczyni
z niego wziętego dziennikarza.
Musi jednak coś robić, a co może być lepsze na długie,
letnie dni niż mieszkanie i praca w małym, sennym mia
steczku, czytanie książek z dala od rozrywek i pokus Londy
nu, którymi jego ojciec tak bardzo pogardzał?
Niech diabli wezmą ojca za to, że znów wtargnął w jego
myśli! Przyjechał tutaj, żeby o nim zapomnieć, a nie żeby
wznosić mu w pamięci pomnik! Wrócił pod sklep z gazetami
i hipnotyzującym ogłoszeniem na drzwiach. Poszukiwany
główny asystent. Czy on może stać się tym asystentem?
A niby czemu nie? Miał przecież niezłe wykształcenie.
Potrafił pisać i umiał parzyć dobrą herbatę. A reszty mógł się
zawsze nauczyć.
Nicholas Schuyler pchnął drzwi i znalazł się w małym,
pomalowanym na biało pomieszczeniu. Za kontuarem stał
starszy, siwowłosy mężczyzna o pociągłej, bystrej twarzy.
Najpewniej sam pan John Webster.
Nicholas chrząknął i zapominając o słowach Gisa Havil
landa powiedział:
- Dobry wieczór. Nazywam się Nicholas Allen. Przy
szedłem w sprawie pracy.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Trzy lata później - 1929
- Naprawdę powinnaś wybrać się z nami wczoraj wie
czorem do Redroofs, Vereno. Poznałam tam absolutnie
boskiego młodego człowieka. A już myślałam, że w okolicy
są tylko kmiotki i nudziarze!
- Mówisz, że jest przystojny? - zapytała sucho Verena
Marlowe, kiedy jej owdowiała macocha opadła na fotel i za
częła wsuwać papierosa w długą fifkę ze srebra i kości sło
niowej. Verena grała właśnie w loteryjkę ze swoim przyrod
nim braciszkiem, synkiem Chrissie, Jamiem.
- Nie jest to właściwe określenie - odparła Chrissie, wy
puszczając kłąb dymu w stronę Vereny i Jamiego, który za
czął natychmiast spazmatycznie kaszleć.
Chłopiec miał astmę, ale Chrissie nie dała sobie wy
tłumaczyć, że dym z papierosów wyjątkowo mu szkodzi.
- Jest duży i wygląda dość groźnie, trochę jak twój nie
odżałowany papa, ale jest też zabawny, i to bardzo. Na
prawdę powinnaś z nami pójść.
- Jamie miał wczoraj paskudny atak astmy - odpowie
działa ze spokojem Verena. - Nie byłoby rozsądnie zosta
wiać go samego.
- Och, daj spokój, Priddie mogła się nim zająć. Za co
w końcu płaci jej sir Charles?
Verena westchnęła. Była szczupłą, młodą kobietą, o ła-
godnej, smagłej urodzie i stanowiła przeciwieństwo tryska
jącej energią, jasnowłosej Chrissie. Była również delikatna,
dlatego nie powiedziała, że doglądanie syna to raczej obo
wiązek matki - a nie jej, Vereny, albo panny Pridham. Zre
sztą, niewiele by to dało. Od dawna wiedziała, że nic nie jest
w stanie przeszkodzić macosze w jej rozrywkach.
- Panna Pridham jest już za stara, żeby noc w noc czuwać
nad chorym dzieckiem - zauważyła ze spokojem.
Chrissie wzruszyła ramionami.
- Skoro tak, sir Charles powinien posłać ją na zieloną
trawkę i zatrudnić kogoś nowego, kto nie jest za stary. Ale
on jest zbyt sentymentalny. Muszę mu to powiedzieć.
Informowanie Chrissie, że panna Pridham, guwernantka,
to ostatnie ogniwo łączące sir Charlesa z jego trzema zmar
łymi synami: Peterem i Johnem, którzy zginęli w czasie woj
ny, oraz zmarłym niedawno Hugh, ojcem Vereny a mężem
Chrissie, mijałoby się z celem.
- Ach, zresztą, dajmy już temu spokój. - Chrissie straciła
nagle zainteresowanie sir Charlesem, panną Pridham i Ja
miem. - A wracając do tego młodego człowieka, czy nazwi
sko Nicholas Allen nic ci nie mówi?
Verena pokręciła głową. Marlowe Court, dom dziadka,
opuściła przed dziesięciu laty wraz z ojcem, oficerem armii
brytyjskiej, kiedy wysłano go do Indii. Miało to miejsce
wkrótce po śmierci matki Vereny, która zmarła, wydając na
świat martwego syna.
- Nie, nie przypominam sobie Nicholasa Allena, chociaż
znałam wielu okolicznych młodzieńców. W tamtych czasach
dziadek prowadził dom otwarty: polował i łowił ryby. Oczy
wiście zanim ten nieszczęsny wypadek na polowaniu zrobił
z niego kalekę.
Chrissie, która poznała Hugh Marlowe'a i wyszła za nie-
go za mąż wkrótce po jego przybyciu do Indii, zyskując tym
sposobem również niewiele młodszą od siebie pasierbicę,
ziewnęła znudzona na wspomnienie wypadku teścia.
- Musi być tu nowy - wróciła do interesującego ją tema
tu. - Jest asystentem Johna Webstera w „Gońcu".
John Webster był właścicielem Redroofs, a także kuzy
nem i zarazem przyjacielem sir Charlesa. Jego jedyny syn,
Jack, zginął w tej samej ofensywie co Peter Marlowe.
Determinacja Chrissie, żeby opowiedzieć Verenie o swo
im najnowszym podboju, położyła chwilowo kres grze w lo
teryjkę. Zabawa pozwoliła Jamiemu zapomnieć na jakiś czas
o problemach z oddychaniem, ale z chwilą gdy się skończy
ła, wszystko zaczęło się od nowa.
Chłopczyk zaczął spazmatycznie kaszleć. Oddech miał
świszczący.
Matka spojrzała na niego niechętnie i z gniewem krzyk
nęła:
- Weź się w garść, Jamie! Bo nikt nie uwierzy, że jesteś
synem żołnierza.
Kiedy szloch sprowokowany okrutną uwagą matki
wstrząsnął umęczonym ciałem chłopca, Verena otworzyła
usta, żeby coś powiedzieć, ale zaraz je zamknęła. Wszelkie
próby dyskusji z Chrissie były z góry skazane na niepowo
dzenie. Dawno temu zrozumiała, że świat macochy ograni
czał się do niej samej oraz jej zachcianek.
Ujęła braciszka za rękę i zaczęła go głaskać. Palce chłopca
zacisnęły się kurczowo na jej dłoni, a potem Jamie jakby się
odprężył i jego oddech powoli się wyrównał.
- Sama widzisz - powiedziała Chrissie triumfalnym to
nem - wiedziałam, że jeśli się postara, może opanować ten
obrzydliwy hałas. - Zaciągnęła się papierosem, potem zno
wu wypuściła chmurę dymu, wstała i ruszyła w stronę drzwi.
- A tak przy okazji, namówiłam sir Charlesa, żeby zaprosił
Nicka Allena i Johna Webstera na kolację w sobotę wieczo
rem. Mam nadzieję, że mogę ci zlecić wydanie dyspozycji
służbie i zajęcie się przygotowaniami. Pora, żebyśmy znowu
zaczęły przyjmować gości. Nie możemy wiecznie opłakiwać
Hugh.
Verena siłą woli powstrzymała się od ostrej riposty, że
wdowa po Hugh nie opłakiwała go ani przez moment, więc
co tu mówić o wieczności?
Po wyjściu matki Jamie doszedł do siebie na tyle, żeby
móc znów podjąć przerwaną zabawę. Verena, oczywiście,
pozwoliła mu wygrać.
- Nie jesteś w tym taka dobra jak mama - poinformował
swoją przyrodnią siostrę, chowając kartoniki do pudełka. -
Ona zawsze ze mną wygrywa.
- Wiem.
Jedną z wielu brzydkich cech Chrissie Marlowe było to,
że nigdy nie dała Jamiemu wygrać w żadną grę, w jaką z nim
grała.
- Masz ochotę na spacer nad Księży Staw, kiedy już poroz
mawiam z panią Jackson o sobotniej kolacji? Moglibyśmy
wziąć ze sobą Herkulesa i wypróbować twój nowy latawiec.
Herkules, pies, którego sir Charles ofiarował wnukowi,
otrzymał imię w żartach, bo wbrew temu, czego można by
się spodziewać, był to malutki i na ogół posłuszny yorkshire
terrier.
Jamie, chłopczyk rozsądny, kiedy tylko matka przestawa
ła go męczyć, pokręcił głową.
- Nie teraz, Vee. Źle mi się jeszcze oddycha. Może
później, po południu.
Verena uśmiechnęła się ze zrozumieniem.
Późnym popołudniem szli oboje ścieżką wiodącą obok
uroczej, samotnej chatki Jesse'ego Pye'a, ku kotlince, w któ
rej leżał zacieniony drzewami staw.
- Czemu nazywają go Księży Staw, Vee?
- Dziadek opowiadał mi, że jakieś sto lat temu mieszkał
tu proboszcz kościoła Świętego Benedykta w West Bretton,
który lubił się w nim kąpać. I stąd ta nazwa. Dziadek wspo
minał też, że miejscowi uważali go za dziwaka. Podobno był
dalekim kuzynem sir Johna Marlowe'a, właściciela Marlowe
Court, który także się czasami do niego przyłączał.
Znajdowali się teraz na końcu stromej dróżki, prowadzą
cej nad sam brzeg. Kiedy przeszli kilka ostatnich metrów,
Verena zastygła bez ruchu.
- Co się stało, Vee? Zobaczyłaś coś?
- Nic - skłamała Verena. Chwyciła Jamiego za rękę i od
wróciła go w stronę, z której przyszli.
Skłamała, bo pod jednym z drzew otaczających staw zo
baczyła bezładnie porozrzucane części męskiej garderoby.
Niewątpliwie jakiś mężczyzna - albo mężczyźni - zażywał
w stawie kąpieli. Pytanie brzmiało, jak przyzwoicie był ubra
ny - a raczej rozebrany - na tę okazję.
Verena zaczęła gorączkowo szukać w myślach jakiegoś
usprawiedliwienia, żeby zawrócić. Niestety, za ich plecami
rozległo się energiczne chlapanie. Herkules zaczął szczekać,
a Jamie z miejsca się ożywił.
- Ktoś pływa w stawie, Vee. Chodźmy zobaczyć!
Verena miała już powiedzieć: „Nie przeszkadzajmy mu",
ale jej z kolei przeszkodził w tym Herkules, który histerycz
nie szczekając, pomknął nad wodę. Jamie pobiegł oczywiście
za nim, pokrzykując radośnie, a Verena nie miała innego
wyjścia, jak pójść za nimi.
Kiedy dotarła nad brzeg, zobaczyła, że Herkules szczeka
na mężczyznę, który płynął w ich kierunku imponującym
kraulem. Obawy co do jego stroju szybko się rozwiały, bo
pływak miał na sobie czarny, jednoczęściowy trykot.
Kiedy dopłynął na płyciznę, wstał, potrząsnął głową, żeby
wytrzepać wodę z lśniących czarnych włosów, po czym
zwrócił się do Jamiego:
- Witaj, młody człowieku. Masz ostrego psa.
- Prawda?! - wykrzyknął z zachwytem Jamie. Imponu
jąca sylwetka pływaka, podobnie jak komplement, którym
obdarzył malutkiego Herkulesa, zrobiły na nim wrażenie.
Tak zresztą jak na jego siostrze.
- Doprawdy groźny pies! Mogę zaryzykować i wyjść na
ląd? - Piwne oczy mężczyzny uśmiechały się do Vereny,
a ona stała jak wryta, nie mogąc spuścić z niego wzroku.
Musiał to być ten boski młody człowiek, o którym mówi
ła Chrissie - Nicholas Allen. Nie odznaczał się klasyczną
urodą - twarz miał jak na to zbyt grubo ciosaną i surową, za
duży nos i zbyt mocno zarysowany podbródek. Był za to
wspaniale zbudowany, a z jego ciała obciągniętego czarnym
trykotem biła jakaś niemal zwierzęca siła. A jednak, mimo
mocarnej sylwetki i surowej twarzy, okazał się bardzo miły
i łagodny w stosunku do Jamiego.
A Jamie rozkwitał w oczach. Zazwyczaj bał się obcych,
ale nie tego mężczyzny, który właśnie poprosił:
- Młodzieńcze, byłbyś tak łaskaw rzucić mi ręcznik i po
skromić tę straszną bestię? Chciałbym wyjść z wody, zanim
zamarznę na śmierć. Dzień jest może i ciepły, ale woda raczej
nie. Za pani pozwoleniem, madame... - Spojrzał na Verenę
i błysnął zębami w uśmiechu.
- Ależ proszę, proszę. Nie chcieliśmy panu przeszkadzać.
Mówiłam Jamiemu, żeby nie zakłócał pańskiego spokoju, ale
nasz Herkules dostał szału.
PAULA MARSHALL Niepokorne serce
PROLOG 1926 - Nie byłem równie zgorszony zachowaniem Nicholasa od czasów jego żałosnego wystąpienia w Oxfordzie, Victo rio. Ostatnio nawet żywiłem nadzieję, że się poprawił, ale to tutaj, wyraźnie dowodzi, że jest inaczej. Gerard Schuyler rzucił żonie przez stół czytany właśnie egzemplarz „Daily Mirror", który przyszedł wraz z poranną pocztą - wysłany przez jakiegoś „życzliwego przyjaciela" - żeby i ona mogła sobie przeczytać. Lordostwo Longthorne siedzieli właśnie przy śniadaniu w Padworth, swojej wiej skiej rezydencji. Torry, lady Longthorne, z cichym westchnieniem wzięła gazetę. O tym, jak bardzo poruszony jest jej mąż świadczyło to, że nazwał ją Victorią, co czynił tylko w chwilach skraj nego wzburzenia. Na widok wypisanego tłustą czcionką nagłówka na pierw szej stronie wzdrygnęła się lekko. „Lordowski synalek zno wu nabroił!" - krzyczały grube, czarne litery. Poniżej widniała fotografia Nicholasa Schuylera - zna nego jako Claus - opuszczającego gmach sądu, gdzie on oraz kilku jego kolegów, po nocy spędzonej w celi, zostali ukarani grzywną za niestosowne zachowanie podczas balu na zakończenie regat wioślarskich. W pijackiej burdzie młodzi ludzie strącili policjantom z głów kaski, które potem
ktoś ukradł. Magistrat kategorycznie potępił te oburzające ekscesy. Torry odłożyła gazetę i uspokajającym tonem powiedziała: - Tym razem to nie jest aż takie straszne przewinie nie, Gerardzie. Co innego tamta historia z rozwodem owej aktorki. - I poprzednia historia, i jeszcze wcześniejsza - odparo wał Gerard z rzadko objawianą gwałtownością. Przypominał Torry swojego słynnego dziadka, Kapitana, do którego był bardzo podobny zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Do kogo był podobny Nicholas Allen Schuyler pozosta wało kwestią otwartą. Może i wyglądał jak jego ojciec i pra dziadek, nie odziedziczył jednak ani ich determinacji, ani sa mokontroli. Torry, która gorąco kochała swojego syna, tym bardziej że był najmłodszy i marnotrawny, raz jeszcze spróbowała udobruchać męża. Nicholas miał przyjechać do Padworth na doroczny zjazd rodzinny w następny weekend, a ona oba wiała się, że konflikt tlący się od lat między ojcem i synem może się przerodzić w otwartą wojnę. - Bądź w stosunku do niego bardziej wyrozumiały, Ge rardzie, proszę cię. Przecież nie zawsze był taki. Pamiętasz, jaki niesforny był Gis Havilland, a popatrz na niego teraz! To wzorowy obywatel, kochający ojciec, człowiek niebywale konsekwentny. Użyj trochę tej swojej słynnej dyplomacji w stosunku do własnego syna, kiedy go znów zobaczysz, a może wszystko da się jeszcze naprawić. - Moja droga Victorio - odparł Gerard z westchnieniem. - Jeżeli chodzi o Nicholasa, próbowałem już i cierpliwo ści, i dyplomacji, i to przez długie lata, niestety, bez rezulta tu. A co do Gisa Havillanda, nawet w swoim najbardziej bu rzliwym okresie był utalentowanym i pracowitym studen-
tem, a podczas wojny wsławił się jako as przestworzy. Teraz ciężko pracuje i odnosi sukcesy w interesach. A czym takim zasłynął Nicholas, poza licznymi pijackimi burdami, dzięki którym stał się ulubieńcem skandalizującej prasy brukowej? - Wygrał wyścigi automobili w Brooklands - odparowa ła Torry. - To wszystko, co masz do powiedzenia na jego obronę? Jeżeli tak, Victorio, to utwierdzasz mnie tylko w przekona niu, że Nicholasowi, który, było nie było, ma już dwadzieścia sześć lat, powinno się postawić pewnego rodzaju ultimatum. Dobrocią, jak widać, nic z nim nie wskórasz. Najwyższy czas, by wypróbować surowość. Najwyższy czas, pomyślała ze smutkiem Torry, żeby się wreszcie poddać. Wszelkie próby interwencji na rzecz Ni cholasa zdawały się tylko pogłębiać pretensje ojca do sy na. Trzeba też przyznać, że zachowanie Nicholasa wyma gało więcej niż świętej cierpliwości, a choć Gerard świę tym nie był, w stosunku do Nicholasa na ogół okazywał się niezwykle wyrozumiały aż do tej ostatniej, bezsensow nej awantury. Torry wiedziała, że są dwa powody, dla których Gerard tak głęboko przeżywał ekscesy najmłodszego syna. Ojciec Gerarda, Joris, był leniwy i lekkomyślny i Gerard obawiał się, że Ni cholas pójdzie w jego ślady. Drugi powód to świadomość, że dwaj starsi bracia Nicholasa stali się pogodnymi, ciężko pracu jącymi młodymi ludźmi, wypełniającymi sumiennie swoje obowiązki, także względem rodziny. Natomiast Nicholas przy pominał swoich braci jedynie pogodnym usposobieniem. Torry wyszła z jadalni i w zamyśleniu udała się do salonu, gdzie na stoliku stały fotografie rodzinne Schuylerów. Sięg nęła po dwie, zrobione ubiegłego roku, na których widniała cała rodzina, łącznie z Ralphem i Clare oraz Gisem Havil-
landem, jego żoną Theą i dwójką ich dzieci. Były to portrety grupowe, stanowiące temat wielu rozmów. Pierwszy upamiętniał pewne miłe popołudnie. Nicholas stał w samym środku i jak zwykle błaznował. Jego siostra i bracia, podobnie jak większość gości, śmiali się z jego wy głupów. A dzieci, które uwielbiały wujka Clausa, były wręcz zachwycone. Tylko Gerard stał wśród nich poważny, z gry masem dezaprobaty na twarzy. Na drugiej fotografii Nicholas stał z boku całej grupy, po ważny i nieco zasmucony - wcześniej łagodnie upomniany przez ojca, obiecał zachowanie stosowne do sytuacji - pod czas gdy reszta rodziny, łącznie z ojcem, uśmiechała się pro miennie do obiektywu. Torry z westchnieniem odstawiła fotografie. Nicholas bę dzie wkrótce z nimi, a ona koniecznie musi spróbować jakoś zaradzić pogłębiającej się z każdym dniem przepaści między ojcem i synem, zanim któryś z nich zrobi coś, czego nie da się potem cofnąć. Nicholas Schuyler swoim wielkim bentleyem jechał aleją prowadzącą do Padworth House. Żałował, że zabrakło mu odwagi i nie zatelefonował do matki, żeby powiedzieć jej, iż coś zatrzymało go w mieście. Byłoby to jednak kłamstwo, które nie przeszłoby mu przez gardło. W Londynie nie działo się obecnie nic takiego, co by go mogło naprawdę zatrzymać. Pamela Gascoyne, dziewczyna której asystował od roku i którą miał nadzieję uczynić swoją żoną, powiedziała mu przed dwoma dniami, że przyjęła oświadczyny kuzyna, Nigela Townsenda. - Przyznaję, że nawet nieźle się z tobą bawiłam - oświad czyła bez skrępowania - ale ty nie dojrzałeś jeszcze do mał żeństwa, a ja tak.
A on, niestety, nie mógł jej nie przyznać racji. Ale odmo wa Pameli mająca miejsce wieczorem tego samego dnia, w którym dyrektor banku wezwał go i poinformował lodo wato, że rezygnują z jego usług, przepełniła czarę goryczy. Zwłaszcza że pracował tam, odkąd ukończył studia w Oxfor- dzie. Jeszcze teraz ogarniała go irytacja, kiedy sobie przypo minał brutalność, z jaką pryncypał wytknął mu brak kompe tencji oraz złą reputację, zanim go zwolnił. - Życzę sobie, żeby pańskie biurko było wolne jutro, w porze lunchu - zakończył, odwracając się od Nicholasa, jakby sam jego widok był mu niemiły. Nicholas zakładał, że gdyby poślubił Pamelę, mogłaby ona mieć na niego dobroczynny wpływ, i być może, pomo głaby mu się ustatkować. Mimo iż, mówiąc uczciwie, wcale jej nie kochał. Była to jednak świetna dziewczyna, praktycz na i sensowna, i najpewniej z tego też powodu zdecydowała się w końcu na solidnego Nigela, a nie na lekkoducha, Ni cholasa Schuylera. Wiadomość o utracie posady w banku z całą pewnością wprawi we wściekłość ojca, a odmowa Pameli będzie dodat kowym argumentem przeciwko synowi, bo Gerard w głębi duszy aprobował ten związek. Nicholas westchnął, po czym ostro zahamował na żwiro wym podjeździe przed doryckim portalem, zaprojektowanym przez jakiegoś dawno już nieżyjącego dziewiętnastowiecznego architekta. Pomyślał, że nad całym tym otoczeniem unosi się atmosfera bogactwa i uprzywilejowania, a on w obecnym stanie ducha nie może zaaprobować ani jednego, ani drugiego. Nie dano mu jednak zbyt wiele czasu na rozmyślania. W drzwiach ukazała się służba. Pomocnik szofera zasiadł za kierownicą bentleya, żeby go wstawić do garażu, kiedy już lokaj zabierze bagaże Nicholasa.
- Herbatę podano na trawniku, sir - oznajmił lokaj, wyj mując z samochodu torby podróżne Nicholasa. - Pan będzie spał w błękitnym pokoju, jak zwykle. Błękitny pokój znajdował się na tyłach rezydencji. Jego okna wychodziły na rozległy trawnik, na którym już zebrała się cała rodzina. Nawet starszy brat Nicholasa, Gerry, znany jako Geny senior, w odróżnieniu od noszącego to samo imię syna, także tam był. Przyjechał na krótkie wakacje z Francji, gdzie obecnie mieszkał. Rozmawiał teraz z ożywieniem ze swoim kuzynem, Gisem Havillandem, podczas gdy ich dzie ci bawiły się na trawie pod bacznymi oczami matek. Nicholas poszukał wzrokiem wuja, Ralpha Schuylera, przyrodniego brata ojca. Ze wszystkich Schuylerów jego właśnie lubił najbardziej. Ralph miał w sobie jakąś cyniczną szczerość, która mu się podobała, jednak nie dostrzegł go wśród zgromadzonej rodziny. Później Nicholas często zadawał sobie pytanie, jak inaczej mogłoby się potoczyć jego życie, gdyby mała córeczka Ralpha nagle nie zachorowała, przez co jej ojciec w ostatniej chwili odwołał przyjazd. Zamierzał poprosić wuja o radę co do swojej przyszłości, jednak w tej sytuacji musiał zwrócić się, jak zwykle, do Gisa. Rzecz nie w tym, żeby nie lubił swojego kuzyna, miał jed nak tę przykrą świadomość, iż ojciec wiecznie porównuje go z najstarszym synem ciotki Kate, który był nie tylko inteli gentnym i przystojnym mężczyzną, ale również bohaterem wojennym. „Przecież to nie moja wina, że byłem za młody, by brać udział w wojnie" - powiedział kiedyś ojcu, ale na potkał na kompletny brak zrozumienia. Na wspomnienie kłótni, która potem nastąpiła, Nicholas westchnął, po czym zbiegł po schodach, mijając portrety pierwszych właścicieli Padworth.
Wszystko w tej rezydencji było perfekcyjne. Nawet pła wiąca się w promieniach popołudniowego słońca grupka na trawniku była perfekcyjna: składała się z samych bogatych, sławnych i mądrych - a wszyscy ci ludzie byli ludźmi sukce su. Nicholas, jedyny spośród całej rodziny któremu się nie powiodło, idąc ku nim, poczuł się jak intruz. Serdeczne powitanie matki nieco go pocieszyło. - No, nareszcie, Nicholas. Miło cię znowu widzieć. Nie spodziewaliśmy się ciebie przed wieczorem. Udało ci się wcześniej wyrwać? Mówiąc to, nalewała herbatę. Na szczęście nie domagała się natychmiastowej odpowiedzi, bo niechybnie popsułby ra dosną atmosferę, gdyby poinformował ją, że został zwolnio ny z pracy i musiał opuścić bank już w południe! Wziął filiżankę i usiadł w wiklinowym fotelu obok Gisa. Zapytał go, czy nie wie, gdzie jest Ralph, po czym dowie dział się o przyczynie nieobecności wuja. Rozmawiając z ku zynem, czuł przez cały czas na sobie wzrok ojca, który nie wątpliwie oczekiwał wyjaśnień w sprawie tej burdy w noc po regatach. - Co słychać w banku? Jak interesy? - zapytał Gis. - Tak sobie - odparł Nicholas. - A jak tam samoloty? Nadal latają? - Czasami - odpowiedział z życzliwym uśmiechem Gis, który był nie tylko pilotem, ale również konstruktorem sa molotów. - Mój ostatni projekt nie został jeszcze światowym przebojem. Tak sobie to dobre określenie. - Tak sobie to dobre określenie na wszystko - odparł z goryczą Nicholas, patrząc na ojca. Starszy pan nie mógł się już doczekać, żeby go dostać w swoje ręce, jednak etykieta nakazywała mu czekać stosowniejszej pory. Jedno z dzieci Gerry'ego podbiegło do Nicholasa.
- Opowiedz nam bajkę, wujku Clausie. O smoku. Nicholas wziął małego Branta na kolana. - Chodzi ci o Wielkiego Robala z Enfield Chase? - Tak, tak, tę bajkę, którą nam opowiadałeś w czasie świąt. O tym smoku, który prawie zjadł królewnę! Niech on ją wreszcie dzisiaj zje! - Co za krwiożerczy dzieciak! - westchnął Nicholas, bu rząc chłopcu włosy. - To się absolutnie nie może zdarzyć. Królewny nie zostają zjedzone, tylko wychodzą za mąż. Tymczasem już wszystkie wnuki Schuylerów rozsiadły się u jego stóp, błagając o kolejną bajkę o smoku. Dziew czynki narzekały, że w jego bajkach jedynie chłopcy robią ciekawe rzeczy. - Dziewczynki tylko wychodzą za mąż albo są ratowane. - To i tak lepiej, niż zostać pożartym przez smoka - od parł małym feministkom Nicholas, kompletnie nieświadomy tego, że Gis, który odpoczywał rozparty wygodnie w fotelu, wyprostował się nagle i z dziwnym wyrazem twarzy patrzył, jak jego kuzyn zabawia małych Schuylerów. - Z przyjemno ścią znajdę wam jakieś interesujące zajęcie, dziewczynki. Po słuchajcie. Za górami, za lasami... Z miejsca dał się ponieść opowieści. A jego podekscyto wana widownia śmiała się i biła brawo, kiedy opowiadał im sagę o lękliwym synu Wielkiego Robala, który wolał czytać, niż pożerać ludzi - w przeciwieństwie do swoich braci i sióstr, którzy byli prawdziwymi smokami. Torry również przyglądała się synowi, podobnie jak Gis, ale jego wyraz twarzy był enigmatyczny, natomiast ona z czułością patrzyła, jak Nicholas wyjaśniał dzieciom, w jaki sposób najstarsza dziewczynka - smok uratowała swojego lęk liwego braciszka, kiedy dzielny rycerz próbował ukraść smo kom ich skarb. Opowiadał, że lękliwy smok tak się zawsty-
dził, iż postanowił na własną rękę dokonać czegoś wielkiego, ale skończyło się na tym, że znowu trzeba go było ratować. Tym razem zrobił to najmniejszy smok w rodzinie. Po tym wszystkim lękliwy smok nie odleciał do domu, tylko po wlókł się pieszo, z podkulonym ogonem. Mały Joris, najmłodszy z bratanków, wygiął usta w pod kówkę. - Czy to znaczy, że on nigdy nie był odważny, wujku Clausie? - Owszem, choć może nie nazwałbyś tego odwagą. Po stanowił, że nie będzie już więcej próbował naśladować braci i sióstr, tylko zaszyje się w swojej smoczej jamie, żeby opi sać ich czyny. - Jakie czyny? - Odważne uczynki - powiedział Nicholas. - Pisanie książki to nie jest odważny uczynek - za protestował Gerry junior. - Jest, jeżeli to ciężka praca, a ponieważ jesteście smo kami, trudno wam utrzymać pióro albo pisać na maszynie - wyjaśnił Nicholas. Zanim Gerry junior zdążył coś odpowiedzieć, jego ojciec wezwał całe towarzystwo. - Pora na krykieta na trawniku za domem. Idziesz, Claus? Nicholas pokręcił głową. - Jestem za bardzo zmęczony. - Jesteś jak zwykle leniwy - zganił go Gerry junior, a je go ojciec tylko posępnie pokiwał głową. Gis także się wymówił, w związku z czym z całego towa rzystwa zostali tylko Nicholas i on. - Miałem ciężki tydzień - wyjaśnił Gis. Siedział wygod nie rozparty w fotelu, z nasuniętą na oczy panamą. - Naprawdę? - zapytał Nicholas. Zdawał sobie sprawę,
że jego ton brzmi dość wyzywająco, ale Gis, jak zwykle, nic sobie z tego nie robił, tylko przeciągnął się leniwie. - Co naprawdę? - Naprawdę miałeś ciężki tydzień? - Taki sobie. A ty? Nicholasa zastanowiło to nagłe zainteresowanie kuzyna. A może to tylko kurtuazja? Żałował, że nie widzi twarzy Gisa. - Też taki sobie, o ile można tak powiedzieć, jeśli czło wiek stracił pracę - odparł po chwili. Nawet kiedy ta bomba została odpalona, Gis ani nie zsu nął kapelusza z twarzy, ani nie zmienił pozycji. - Naprawdę? Zwolnili cię? Te pytania wypowiedziane przeciągłym, typowym dla Gi sa tonem tak dalece nie przypominały uwag ojca, że Nicholas nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Kłopot polegał na tym, że jak już raz zaczął się śmiać, długo nie mógł przestać. Łzy pociekły mu z oczu, poczerwieniał, a w końcu wydusił: - Mogę tylko mieć nadzieję, że reakcja ojca będzie rów nie obojętna, jak twoja. Jakby nie było, po raz kolejny udo wodniłem, że jestem rodzinnym nieudacznikiem. Pośród at mosfery ogólnego sukcesu wyróżniłem się tym, że zostałem wyrzucony z synekury, którą mi załatwił, klepiąc po ramie niu kogoś, kto miał wobec niego pewne zobowiązania. - Ach tak - mruknął Gis, który wreszcie wyprostował się i zsunął kapelusz z czoła. - Lękliwy smok... Czemu nie miałbyś wreszcie dla odmiany spróbować robić coś, co ty sam byś chciał? - Co ja bym chciał? - zapytał z goryczą Nicholas. - Mia nowicie co? - A jednak było to rozsądne pytanie w ustach człowieka obdarzonego rozlicznymi talentami, któremu wszystko przychodzi tak łatwo.
- Oczywiście zapomniałem, że za mną nie przepadasz - westchnął Gis - ale z tego, co widzę, za nikim specjalnie nie przepadasz. Siebie też nie lubisz. Wyciągnął rękę i dotknął ramienia Nicholasa serdecznym gestem, który zaskoczył ich obu. W tej samej chwili Gis za stygł z szeroko otwartymi oczami. Nicholas odepchnął jego rękę. Tego by jeszcze brako wało, pomyślał z furią, żeby Gis miał jedno z tych swoich widzeń, podczas których potrafi przewidzieć nieszczęście i klęskę. A pewnie teraz to on jest właśnie bohaterem tych wizji? Ledwo to pomyślał, Gis zamrugał oczami i powiedział: - Nie patrz tak na mnie, Claus. Owszem, zobaczyłem coś, co dotyczy ciebie i twojej przyszłości, ale nie było to niebez pieczeństwo. Wręcz przeciwnie. - A co? - zapytał Nicholas napastliwym tonem. - Co to było? - Szczęście. Spełnienie. W jaki sposób, nie wiem. Wiem tylko jedno, musisz iść za głosem serca, Nicholasie Allenie, dokądkolwiek by cię to zaprowadziło. To wszystko. Ostatnie zdanie zabrzmiało tak tajemniczo, tak bezsen sownie, że Nicholas odsunął się zdegustowany od Gisa i krzyknął ze złością: - To rzeczywiście doskonała rada, kiedy ja lada moment mam stanąć przed obliczem Wszechwładnego Patriarchy! Poza tym, dlaczego Gis zwrócił się do niego per Nicholas Allen, podczas gdy zawsze nazywał go Clausem? Nicholas tak się zirytował, że z trudem rozumiał słowa Gisa. - Posłuchaj, Claus, kiedy byłem młody i głupi, niewiele brakowało, a załamałbym się pod ciężarem powszechnych oczekiwań. Ty natomiast jesteś w odwrotnej sytuacji. Tobie ciąży to, że nikt się niczego po tobie nie spodziewa. Musisz
znaleźć wyjście z tej pułapki, w jakiej się znalazłeś. Pamię taj, nikt inny tego nie zrobi. To wszystko. - To chyba wystarczająco dużo, nie uważasz? Skąd u cie bie te kaznodziejskie zapędy? Po tej złośliwej uwadze, na którą Gis wcale sobie nie za służył, Nicholas poderwał się i ruszył w stronę domu, byle dalej od kuzyna, od jego niechcianych rad, od wszystkiego. Teraz czekało go już tylko jedno - musiał się przygotować na rozmowę z ojcem, któremu będzie trzeba powiedzieć o swojej podwójnej klęsce, a nawet potrójnej, jeżeli wliczyć w to burdę po regatach. Niestety, nie miał pojęcia, jak to zrobić. - Stracił posadę! Tak bardzo im zależało żeby się go po zbyć, że z góry wręczyli mu pensję przed wymówieniem. Bez względu na to, co masz na jego obronę, powiedziałem Nicholasowi, że umywam ręce. Sam musi zatroszczyć się o swoją przyszłość. Znaleźć drogę życia. I to inną, bo obecna zaprowadzi go do piekła. Nie może nadal żyć w taki sposób jak teraz. Można by się spodziewać, że przykład reszty ro dziny stanie się dla niego zachętą, ale nie! - Och, Gerardzie - odezwała się ze smutkiem Torry - chyba tak mu nie powiedziałeś? Gniew i rozczarowanie Gerarda zwróciły się przeciwko żonie. - Moja droga Torry, jesteś taka sama jak on. Powiedział mi, że ma dość machania mu przed nosem sukcesami klanu Schuylerów i Havillandów, a jedynym jego marzeniem jest pojechać na koniec świata, gdzie nikt o nich nie słyszał, bo on sam nie chce już więcej słyszeć tych nazwisk. Odparłem, że jeżeli to jest jego życzenie, mogę je bez trudu spełnić, bo ja też mam dość wysłuchiwania złych wiadomości o hanieb-
nym zachowaniu Nicholasa Schuylera, który jest zakałą ro dziny. - Nie, Gerardzie, jak mogłeś! Biedny, lękliwy smok. Niestety, Gerard nie zrozumiał aluzji, bo nie słyszał im prowizowanej bajki syna. - Mogłem i powiedziałem mu to. Trzeba nim potrząsnąć, żeby wreszcie poszedł po rozum do głowy. Kiedy na niego patrzę, staje mi przed oczyma mój nikczemny ojciec. - Nie, Gerardzie, to nieprawda. Widzisz siebie w młodo ści. Ze wszystkich twoich dzieci i wnuków on najbardziej cię przypomina. - Daj spokój, Torry. Nigdy nie byłem taki jak Nicholas. Ja zawsze byłem odpowiedzialny. - Byłeś nieposkromiony, Gerardzie, wiesz, że to prawda. Ale nie urodziłeś się, aby być kochanym, jak Nicholas. Ty, mając takiego ojca, musiałeś sam walczyć o swoją pozycję. Musiałeś być silny. - Więc za bardzo go kochaliśmy? W tym tkwi nasza wi na? Miałem nim pomiatać? Torry ze smutkiem pokiwała głową. - Nie, przecież wszyscy go kochaliśmy. Zapomniałeś, ja kie to było urocze dziecko? Myślę, że on jeszcze nie znalazł swojej drogi życia. Ty miałeś szczęście, bo wcześnie na nią trafiłeś. A on ciągle próbował sprostać naszym oczekiwa niom, nie wiedząc, czego sam oczekuje od życia. - Nie tłumacz go! - krzyknął Gerard. - To tylko wykręty. Pora ubierać się na kolację. Mam głęboką nadzieję, że posa dzicie go jak najdalej ode mnie. Ale kiedy rodzina Schuylerów zgromadziła się w bawial ni, czekając aż podadzą kolację, Nicholasa wciąż nie było. Spóźniał się tak bardzo, że rozgniewany Gerard wysłał jed nego ze służących, by mu przypomniał o porze kolacji.
Po pięciu minutach, podczas których Gerard walczył z na rastającą wściekłością, wrócił mocno stropiony służący. - Byłem w pokoju panicza Nicholasa, milordzie, ale pani cza tam nie ma. Jackson, służący, który pilnuje holu, poinfor mował mnie, że panicz Nicholas pół godziny temu kazał pod prowadzić samochód i znieść bagaże. Zanim odjechał, dał Jac ksonowi napiwek i powiedział, że nie wróci. - Służący spojrzał na zaszokowane twarze swoich państwa. - Przepraszam, milor dzie, ale Jackson, żeby poinformować o tym milorda, pozwolił sobie zapytać panicza Nicholasa, czy wraca do Londynu. A pa nicz Nicholas mu odpowiedział... - kaszlnął i zamilkł. - Tak? - ponaglił Gerard. - Mów dalej, człowieku. - Tutaj, milordzie? Mam to tutaj powtórzyć? - Proszę, kontynuuj. - Głos Gerarda zabrzmiał potężnie, jak w parlamencie. - Wszyscy tu obecni wiedzą, do czego zdolny jest Nicholas. - No więc... powiedział: „Skoro lorda Longthorne'a nie interesuje już obrana przeze mnie droga, nie powiem mu, do kąd się wybieram. I moja noga nigdy więcej nie postanie w Padworth". A potem odjechał. - Dziękuję. Możesz odejść, ale najpierw poleć lokajowi, że by zaanonsował kolację. Torry, kochanie, oto moje ramię. Już i tak jesteśmy spóźnieni, nie chcę wszystkiego jeszcze bardziej przeciągać - oznajmił Gerard, zwracając się do żony. Lady Longthorne uznała, że Gerard jest w najgorszym z nastrojów. Z westchnieniem ujęła go pod rękę. Później, kie dy będą już sami, spróbuje zmiękczyć jego serce, ale teraz, dla dobra wszystkich, postanowiła milczeć, żeby nie psuć in nym dobrego humoru. Ale dokąd, na Boga, udał się jej lękliwy smok i jak pora dzi sobie w świecie?
19 Nicholas pruł na południowy zachód. Najpierw głównymi drogami, potem lokalnymi, gdzie jego samochód zajmował niemal całą ich szerokość. Po powrocie z Padworth do Lon dynu wziął ostatnią pensję, tę otrzymaną wraz z wymówie niem, spakował rzeczy do bentleya, napisał do swojego gospodarza, że opróżni mieszkanie przed upływem trzech miesięcy, a potem rozpoczął swoją odyseję, Bóg jeden wie dokąd. To dziwne, ale kiedy tak jechał o świcie, po niespełna kil ku godzinach snu, ogarnęło go dziwne uniesienie - uczucie nieskrępowanej niczym wolności. Nie miał żadnych planów, żadnego pomysłu, gdzie się zatrzymać. Chciał tylko dotrzeć tam, gdzie nikt nigdy nie słyszał o żadnych Schuylerach. Przypomniała mu się stara opowieść o rybaku, który po zejściu na ląd zapragnął osiedlić się jak najdalej od morza. Z parą wioseł na ramieniu szedł przed siebie, zdecydowany osiąść w pierwszym miejscu, gdzie go zapytają, co niesie. Wjeżdżając do Devonshire późnym popołudniem, zaczął wesoło pogwizdywać. W przydrożnym pubie zjadł lunch składający się z chleba, sera i piwa, a kiedy dotarł w bezlud ne okolice, zatrzymał się, żeby podziwiać widoki. W porze podwieczorku poczuł się głodny. Z mapy dowie dział się, że zbliża się do małego miasteczka, o nazwie West Bretton. Postanowił przerwać podróż i spróbować herbaty z gęstą śmietanką, z jakiej słynęły te okolice. Nigdy dotąd nie był w Devonshire, więc wszystko wyda wało mu się nowe i bardzo ciekawe. West Bretton okazało się niewielkim miasteczkiem, za to szczyciło się imponują cym ratuszem w centrum. Pośrodku rynku otoczonego skle pikami, wznosił się stary, kamienny krzyż. Jeden ze sklepi ków zapraszał na herbatę ze śmietanką, więc Nicholas zapar kował przed nim i wszedł do środka.
W herbaciarni wszystko lśniło czystością. Porcelana była delikatna, w srebrnym dzbanku podano earl greya, sandwi cze smakowały wyśmienicie, a domowe babeczki z kremem i konfiturą truskawkową same rozpływały się w ustach. Dobrotliwa kobieta w średnim wieku, która podawała do stołu, robiła wszystko, żeby czuł się dobrze obsłużony; tego popołudnia był tu jedynym klientem. - W dni targowe jest inaczej - powiedziała. - Pan jest przejazdem, prawda? - Nie jestem pewny. Może zatrzymam się tu na noc albo nawet na kilka dni - odparł, płacąc rachunek. Jego entuzjazm raczej rósł, niż opadał. Obszedł rynek, za glądając w okna sklepików, pełnych przedmiotów znajo mych - i nieznanych. Nad dużym sklepem na rogu widniał szyld informujący, że w tym budynku mieści się redakcja lo kalnej gazety „Goniec West Bretton". Na szklanych drzwiach wisiało ogłoszenie o wolnej posa dzie głównego asystenta redaktora, Johna Webstera. „Musi być gotowy podjąć każde wyzwanie" - głosił napis wykali grafowany lekko drżącym, staroświeckim pismem. Nicholas patrzył na nie z rozbawieniem. To oczywiste, że redaktor potrzebuje w jednej osobie chłopaka do parzenia herbaty, totumfackiego, jak również sprawozdawcy z lokal nej wystawy kwiatów oraz koncertów szkolnych. W sam raz praca dla lękliwego smoka. Uśmiech zniknął z jego twarzy. Jedyne, czego będzie mu brakowało z jego dawnego życia, to tych chwil, kiedy opowiadał swoim bratankom i siostrzeńcom bajki, żeby ich rodzice mogli się na chwilę odprężyć, spokojni, że wujek Claus uwolni ich od obowiązków na większą część po południa. No cóż, będzie musiał nauczyć się żyć bez radosnych gło-
sików dzieci, ich niewątpliwego uwielbienia, tak krzepiącego wobec jawnej dezaprobaty dorosłych. Pożegnał się w duchu ze swymi wdzięcznymi słuchacza mi i ruszył dalej drogą prowadzącą za miasto. Kilka kilo metrów za West Bretton wznosił się okazały dom liczący sobie jakieś dwieście lat, zbudowany z miejscowego, szarego kamienia. Przez kute ogrodzenie zobaczył w oddali trawnik z wytyczonymi klombami, kilku ogrodników z taczkami oraz starszego mężczyznę wspartego na lasce. Za domem rozpościerał się krajobraz z granatową plamą wody oraz błękitnymi wzgórzami na horyzoncie. Nicholas postanowił zwiedzić te tereny następnego dnia. W głowie już dojrzewał mu pewien plan. Czyż Gis nie powiedział, żeby wreszcie spróbował robić to, na co ma ochotę? Nie pytał go wprawdzie o radę, bo chciał się pora dzić wuja Ralpha, mimo to ją otrzymał. Czemu nie miałby robić tego, na co ma ochotę? Pomyślał o skupionych twarzyczkach dzieci, kiedy opowiadał im baj ki; o swoim opiekunie w Oxfordzie, który, oddając mu esej, zapytał: „Nigdy nie myślałeś o tym, żeby pisać, Schuyler? Mam wrażenie, że gdybyś się dobrze przyłożył, osiągnąłbyś sukces". Pamiętał rozbawienie, z jakim pomyślał o ojcu i o tym, co by mu pewnie powiedział, gdyby go poinformował, że chce zostać dziennikarzem. Był przecież predestynowany do rzeczy wielkich. Oczywiście praca w „Gońcu West Bretton" nie uczyni z niego wziętego dziennikarza. Musi jednak coś robić, a co może być lepsze na długie, letnie dni niż mieszkanie i praca w małym, sennym mia steczku, czytanie książek z dala od rozrywek i pokus Londy nu, którymi jego ojciec tak bardzo pogardzał?
Niech diabli wezmą ojca za to, że znów wtargnął w jego myśli! Przyjechał tutaj, żeby o nim zapomnieć, a nie żeby wznosić mu w pamięci pomnik! Wrócił pod sklep z gazetami i hipnotyzującym ogłoszeniem na drzwiach. Poszukiwany główny asystent. Czy on może stać się tym asystentem? A niby czemu nie? Miał przecież niezłe wykształcenie. Potrafił pisać i umiał parzyć dobrą herbatę. A reszty mógł się zawsze nauczyć. Nicholas Schuyler pchnął drzwi i znalazł się w małym, pomalowanym na biało pomieszczeniu. Za kontuarem stał starszy, siwowłosy mężczyzna o pociągłej, bystrej twarzy. Najpewniej sam pan John Webster. Nicholas chrząknął i zapominając o słowach Gisa Havil landa powiedział: - Dobry wieczór. Nazywam się Nicholas Allen. Przy szedłem w sprawie pracy.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Trzy lata później - 1929 - Naprawdę powinnaś wybrać się z nami wczoraj wie czorem do Redroofs, Vereno. Poznałam tam absolutnie boskiego młodego człowieka. A już myślałam, że w okolicy są tylko kmiotki i nudziarze! - Mówisz, że jest przystojny? - zapytała sucho Verena Marlowe, kiedy jej owdowiała macocha opadła na fotel i za częła wsuwać papierosa w długą fifkę ze srebra i kości sło niowej. Verena grała właśnie w loteryjkę ze swoim przyrod nim braciszkiem, synkiem Chrissie, Jamiem. - Nie jest to właściwe określenie - odparła Chrissie, wy puszczając kłąb dymu w stronę Vereny i Jamiego, który za czął natychmiast spazmatycznie kaszleć. Chłopiec miał astmę, ale Chrissie nie dała sobie wy tłumaczyć, że dym z papierosów wyjątkowo mu szkodzi. - Jest duży i wygląda dość groźnie, trochę jak twój nie odżałowany papa, ale jest też zabawny, i to bardzo. Na prawdę powinnaś z nami pójść. - Jamie miał wczoraj paskudny atak astmy - odpowie działa ze spokojem Verena. - Nie byłoby rozsądnie zosta wiać go samego. - Och, daj spokój, Priddie mogła się nim zająć. Za co w końcu płaci jej sir Charles? Verena westchnęła. Była szczupłą, młodą kobietą, o ła-
godnej, smagłej urodzie i stanowiła przeciwieństwo tryska jącej energią, jasnowłosej Chrissie. Była również delikatna, dlatego nie powiedziała, że doglądanie syna to raczej obo wiązek matki - a nie jej, Vereny, albo panny Pridham. Zre sztą, niewiele by to dało. Od dawna wiedziała, że nic nie jest w stanie przeszkodzić macosze w jej rozrywkach. - Panna Pridham jest już za stara, żeby noc w noc czuwać nad chorym dzieckiem - zauważyła ze spokojem. Chrissie wzruszyła ramionami. - Skoro tak, sir Charles powinien posłać ją na zieloną trawkę i zatrudnić kogoś nowego, kto nie jest za stary. Ale on jest zbyt sentymentalny. Muszę mu to powiedzieć. Informowanie Chrissie, że panna Pridham, guwernantka, to ostatnie ogniwo łączące sir Charlesa z jego trzema zmar łymi synami: Peterem i Johnem, którzy zginęli w czasie woj ny, oraz zmarłym niedawno Hugh, ojcem Vereny a mężem Chrissie, mijałoby się z celem. - Ach, zresztą, dajmy już temu spokój. - Chrissie straciła nagle zainteresowanie sir Charlesem, panną Pridham i Ja miem. - A wracając do tego młodego człowieka, czy nazwi sko Nicholas Allen nic ci nie mówi? Verena pokręciła głową. Marlowe Court, dom dziadka, opuściła przed dziesięciu laty wraz z ojcem, oficerem armii brytyjskiej, kiedy wysłano go do Indii. Miało to miejsce wkrótce po śmierci matki Vereny, która zmarła, wydając na świat martwego syna. - Nie, nie przypominam sobie Nicholasa Allena, chociaż znałam wielu okolicznych młodzieńców. W tamtych czasach dziadek prowadził dom otwarty: polował i łowił ryby. Oczy wiście zanim ten nieszczęsny wypadek na polowaniu zrobił z niego kalekę. Chrissie, która poznała Hugh Marlowe'a i wyszła za nie-
go za mąż wkrótce po jego przybyciu do Indii, zyskując tym sposobem również niewiele młodszą od siebie pasierbicę, ziewnęła znudzona na wspomnienie wypadku teścia. - Musi być tu nowy - wróciła do interesującego ją tema tu. - Jest asystentem Johna Webstera w „Gońcu". John Webster był właścicielem Redroofs, a także kuzy nem i zarazem przyjacielem sir Charlesa. Jego jedyny syn, Jack, zginął w tej samej ofensywie co Peter Marlowe. Determinacja Chrissie, żeby opowiedzieć Verenie o swo im najnowszym podboju, położyła chwilowo kres grze w lo teryjkę. Zabawa pozwoliła Jamiemu zapomnieć na jakiś czas o problemach z oddychaniem, ale z chwilą gdy się skończy ła, wszystko zaczęło się od nowa. Chłopczyk zaczął spazmatycznie kaszleć. Oddech miał świszczący. Matka spojrzała na niego niechętnie i z gniewem krzyk nęła: - Weź się w garść, Jamie! Bo nikt nie uwierzy, że jesteś synem żołnierza. Kiedy szloch sprowokowany okrutną uwagą matki wstrząsnął umęczonym ciałem chłopca, Verena otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale zaraz je zamknęła. Wszelkie próby dyskusji z Chrissie były z góry skazane na niepowo dzenie. Dawno temu zrozumiała, że świat macochy ograni czał się do niej samej oraz jej zachcianek. Ujęła braciszka za rękę i zaczęła go głaskać. Palce chłopca zacisnęły się kurczowo na jej dłoni, a potem Jamie jakby się odprężył i jego oddech powoli się wyrównał. - Sama widzisz - powiedziała Chrissie triumfalnym to nem - wiedziałam, że jeśli się postara, może opanować ten obrzydliwy hałas. - Zaciągnęła się papierosem, potem zno wu wypuściła chmurę dymu, wstała i ruszyła w stronę drzwi.
- A tak przy okazji, namówiłam sir Charlesa, żeby zaprosił Nicka Allena i Johna Webstera na kolację w sobotę wieczo rem. Mam nadzieję, że mogę ci zlecić wydanie dyspozycji służbie i zajęcie się przygotowaniami. Pora, żebyśmy znowu zaczęły przyjmować gości. Nie możemy wiecznie opłakiwać Hugh. Verena siłą woli powstrzymała się od ostrej riposty, że wdowa po Hugh nie opłakiwała go ani przez moment, więc co tu mówić o wieczności? Po wyjściu matki Jamie doszedł do siebie na tyle, żeby móc znów podjąć przerwaną zabawę. Verena, oczywiście, pozwoliła mu wygrać. - Nie jesteś w tym taka dobra jak mama - poinformował swoją przyrodnią siostrę, chowając kartoniki do pudełka. - Ona zawsze ze mną wygrywa. - Wiem. Jedną z wielu brzydkich cech Chrissie Marlowe było to, że nigdy nie dała Jamiemu wygrać w żadną grę, w jaką z nim grała. - Masz ochotę na spacer nad Księży Staw, kiedy już poroz mawiam z panią Jackson o sobotniej kolacji? Moglibyśmy wziąć ze sobą Herkulesa i wypróbować twój nowy latawiec. Herkules, pies, którego sir Charles ofiarował wnukowi, otrzymał imię w żartach, bo wbrew temu, czego można by się spodziewać, był to malutki i na ogół posłuszny yorkshire terrier. Jamie, chłopczyk rozsądny, kiedy tylko matka przestawa ła go męczyć, pokręcił głową. - Nie teraz, Vee. Źle mi się jeszcze oddycha. Może później, po południu. Verena uśmiechnęła się ze zrozumieniem.
Późnym popołudniem szli oboje ścieżką wiodącą obok uroczej, samotnej chatki Jesse'ego Pye'a, ku kotlince, w któ rej leżał zacieniony drzewami staw. - Czemu nazywają go Księży Staw, Vee? - Dziadek opowiadał mi, że jakieś sto lat temu mieszkał tu proboszcz kościoła Świętego Benedykta w West Bretton, który lubił się w nim kąpać. I stąd ta nazwa. Dziadek wspo minał też, że miejscowi uważali go za dziwaka. Podobno był dalekim kuzynem sir Johna Marlowe'a, właściciela Marlowe Court, który także się czasami do niego przyłączał. Znajdowali się teraz na końcu stromej dróżki, prowadzą cej nad sam brzeg. Kiedy przeszli kilka ostatnich metrów, Verena zastygła bez ruchu. - Co się stało, Vee? Zobaczyłaś coś? - Nic - skłamała Verena. Chwyciła Jamiego za rękę i od wróciła go w stronę, z której przyszli. Skłamała, bo pod jednym z drzew otaczających staw zo baczyła bezładnie porozrzucane części męskiej garderoby. Niewątpliwie jakiś mężczyzna - albo mężczyźni - zażywał w stawie kąpieli. Pytanie brzmiało, jak przyzwoicie był ubra ny - a raczej rozebrany - na tę okazję. Verena zaczęła gorączkowo szukać w myślach jakiegoś usprawiedliwienia, żeby zawrócić. Niestety, za ich plecami rozległo się energiczne chlapanie. Herkules zaczął szczekać, a Jamie z miejsca się ożywił. - Ktoś pływa w stawie, Vee. Chodźmy zobaczyć! Verena miała już powiedzieć: „Nie przeszkadzajmy mu", ale jej z kolei przeszkodził w tym Herkules, który histerycz nie szczekając, pomknął nad wodę. Jamie pobiegł oczywiście za nim, pokrzykując radośnie, a Verena nie miała innego wyjścia, jak pójść za nimi. Kiedy dotarła nad brzeg, zobaczyła, że Herkules szczeka
na mężczyznę, który płynął w ich kierunku imponującym kraulem. Obawy co do jego stroju szybko się rozwiały, bo pływak miał na sobie czarny, jednoczęściowy trykot. Kiedy dopłynął na płyciznę, wstał, potrząsnął głową, żeby wytrzepać wodę z lśniących czarnych włosów, po czym zwrócił się do Jamiego: - Witaj, młody człowieku. Masz ostrego psa. - Prawda?! - wykrzyknął z zachwytem Jamie. Imponu jąca sylwetka pływaka, podobnie jak komplement, którym obdarzył malutkiego Herkulesa, zrobiły na nim wrażenie. Tak zresztą jak na jego siostrze. - Doprawdy groźny pies! Mogę zaryzykować i wyjść na ląd? - Piwne oczy mężczyzny uśmiechały się do Vereny, a ona stała jak wryta, nie mogąc spuścić z niego wzroku. Musiał to być ten boski młody człowiek, o którym mówi ła Chrissie - Nicholas Allen. Nie odznaczał się klasyczną urodą - twarz miał jak na to zbyt grubo ciosaną i surową, za duży nos i zbyt mocno zarysowany podbródek. Był za to wspaniale zbudowany, a z jego ciała obciągniętego czarnym trykotem biła jakaś niemal zwierzęca siła. A jednak, mimo mocarnej sylwetki i surowej twarzy, okazał się bardzo miły i łagodny w stosunku do Jamiego. A Jamie rozkwitał w oczach. Zazwyczaj bał się obcych, ale nie tego mężczyzny, który właśnie poprosił: - Młodzieńcze, byłbyś tak łaskaw rzucić mi ręcznik i po skromić tę straszną bestię? Chciałbym wyjść z wody, zanim zamarznę na śmierć. Dzień jest może i ciepły, ale woda raczej nie. Za pani pozwoleniem, madame... - Spojrzał na Verenę i błysnął zębami w uśmiechu. - Ależ proszę, proszę. Nie chcieliśmy panu przeszkadzać. Mówiłam Jamiemu, żeby nie zakłócał pańskiego spokoju, ale nasz Herkules dostał szału.