ZBIGNIEW FLISOWSKI
WMON 1958
Okładkę projektował Janusz Rocki
,,BISMARCK” PIRAT ATLANTYKU
PIRACI Z GOTENHAFEN*
Wiceadmirał Günther Lütjens przybywał do Gdyni w dość trudnym do określenia stanie
ducha. Widok miasta i portu wywoływał w jego pamięci skojarzenia raczej przyjemne. Tu na
wodach Zatoki Gdańskiej zdobywał w 1939 roku swoje ostrogi w nowoczesnej wojnie
morskiej jako tak zwany "Führer der Torpedoboote", czyli dowódca torpedowców. Istotnie,
nie poskąpiono mu za kampanię polską zaszczytów i odznaczeń- Sam führer zawiesił na jego
szyi Ritterkreuz - krzyż rycerski żelaznego krzyża. Było to wówczas wyróżnienie znaczne. Z
drugiej strony, cel jego przybycia do Gotenhafen budził w nim wewnętrzny niepokój.
Zadanie, które mu zlecono, wydawało się ryzykowne, warte powtórnego przemyślenia i
dyskusji. W drodze przeżywał raz" po raz swą rozmowę z naczelnym dowódcą Kriegsmarine
admirałem Raederem, a szczególnie jeden jej moment, gdy rozmowa przybrała taki obrót, że
jego stanowisko mogłoby zostać zrozumiane opacznie. Wszystkie te myśli, wątpliwości i
trwogi pierzchnęły jednak, gdy w majowy dzień wszedł na pokład swego okrętu flagowego.
Pancernik dosłownie stał na wodzie, duża, ale krótka fala bałtycka nie udzielała mu swego
ruchu. Na pokładzie w karnych szeregach, błyszcząca bielą letnich mundurów, czekała na
*Tak Gdynię ochrzcili Niemcy po jej zdobyciu.
Lütjens a załoga. Trzykrotne "Heil", które powitało na pokładzie szefa Floty, odbiło się o
powierzchnię morza i natychmiast zamilkło...
Gdy po skończonej ceremonii i wstępnej odprawie starszych oficerów Lütjens został w
salonie admiralskim sam, wyjął z wiśniowego pudełka przedmiot szczególnego swego
upodobania - długie, grube cygaro z barwną czerwonozłotą banderolą - i zapalił- Czekało go
jeszcze wieczorne przyjęcie dla oficerów, które wydawał na jego cześć dowódca pancernika
Kapitan zur See* Lindeman. "To nawet i dobrze - pomyślał Lütjens - będę się mógł bliżej
przyjrzeć ludziom". Przesunął wzrokiem po ścianach nieco monumentalnie urządzonego
salonu. W tym momencie przypomniało mu się pierwsze jego dowództwo - torpedowiec,
którego fotografię nosił zawsze w portfelu, śmieszny okręcik z olbrzymim kominem. Dziś,
przy tym potężnym okręcie, wyglądałby jak miniaturowy strach na wróble.
Ogrom pancernika zadowalał tę część natury Lütjens a, która skłonna była uwielbiać
wielkość, rozmach, potęgę. Równocześnie ta góra stali, wyglądająca z dala jak nieruchoma
skała Helgolandu, budziła w nim jednak rodzaj lęku: od ilu ludzi zależne są jej losy, ilu spełni
swój obowiązek tak jak on sam, ilu będzie odważnych, ilu stchórzy...
Przez chmurkę dymu z cygara Lütjens spostrzegł w głębi salonu portret. Potężny mężczyzna,
którego znał każdy Niemiec. Zdawał ,się narzucać swą wolę i obecnie, tak jak narzucał ją
uprzednio Niemcom i podbitym przez niego narodom-
Bismarck! Okręt nosił jego imię. Był symbolem przeszłości, która podawała rękę
teraźniejszości. Lütjens uwielbiał Bismarcka od najwcześniejszej
*Komandor
4
młodości. Żelazny kanclerz uosabiał w jego pojęciu wielkość Niemiec, dynamikę ich
rozwoju. Jako żołnierzowi morza, imponowała mu zdolność Bismarcka do podejmowania
błyskawicznych decyzji, bicia przeciwnika w najbardziej niespodziewanym momencie. Poza
tym Bismarck pogardzał wszystkim, co na kontynencie europejskim nie nazywało się
Niemcami. A nadto cenił generałów i admirałów, którzy wykonywali jego plany.
Lütjens nie marzył jednak nawet o tym, że w sile wieku obejmie dowództwo nad grupą
bojową, w której skład wejdzie najwspanialszy okręt wojenny, jaki miała kiedykolwiek
Rzesza Niemiecka. Okręt, który nosi nazwisko wielkiego Niemca...
Obszerna mesa oficerska pancernika była wypełniona po brzegi białymi galowymi
mundurami-W świetle kandelabrów połyskiwało złoto akselbantów. Stół ustawiony w
podkowę jaśniał kryształami i dobrą niemiecką porcelaną. Gdy Lütjens ukazał się na sali, w
towarzystwie Lindemana, wszyscy porwali się z miejsc, by pozdrowić admirała, który miał
ich poprowadzić do walki.
Skoro usiedli i salę wypełnił gwar przyciszonych rozmów, Lütjens począł wypytywać
Lindemana o wyniki ostatnich strzelań. Lindeman z dumą opowiadał o ich przebiegu,
podkreślając doskonałość zeissowskich przyrządów optycznych i kruppowskiej stali. W
strzelaniu do celów ruchomych już przy trzeciej salwie artyleria główna uzyskiwała nakrycie
celu, artyleria średnia niewiele odbiegała od tych wyników. Mówiąc, to, Lindeman nie
spuszczał oczu z szefa Floty. W duchu myślał: "Do trzech razy sztuka, dwóch już przeżyłem,
jaki będzie ten trzeci?" Wyczuł w Lütjensie fanatyzm, i to go lekko zaniepo-
5
koiło. Był na tyle fizjonomistą, żeby dostrzec, że pod tym wielkim czołem gotuje się jak w
garnku ambicja i pycha. Szeroki podbródek oznaczał natomiast nieomylnie wolę. To zaś z
kolei wskazywało, że w złym czy dobrym trzeba się będzie Lütjensowi podporządkować,
- Panie admirale, czy pozwoli pan, że zadam mu
jedno pytanie?
- Proszę-..
- Czasem wydaje mi się, że jesteśmy przygotowani za dobrze...
- Jak mam to rozumieć, Lindeman? W marynarce niemieckiej nie znam takiego pojęcia...
- Być może, wyraziłem się nieściśle, a właściwie pozwoliłem sobie na przeskok myślowy.
Chodzi mi w istocie o kategorie czasowe, mamy 18 maja i dane kalendarza nautycznego
trochę mnie niepokoją. Zdaje się, że straciliśmy handicap długich nocy. To z pewnością nie
ułatwi nam zadania.
- Komandorze - powiedział surowo Lütjens - w życiu nic nie przychodzi łatwo, a tym
bardziej w życiu narodów. Nie potrzebuję chyba panu jako Niemcowi tego powtarzać- Patron
tego okrętu dokonał rzeczy niezwykłych na miarę historyczną dzięki temu, że umiał
pokonywać przeciwności. Sądzę, że na okręcie żyje jego duch.
Lindeman skłonił głowę milcząco. Począł rozumieć, że jego pierwsze wrażenia nie myliły go.
Spróbował
z innej beczki:
- Panie admirale, jakie doświadczenia uważa pan za najcenniejsze w rajdzie "Scharnhorsta" i
"Gneisenau"?
Lütjens na dźwięk nazw pancerników, z którymi w marcu polował na Atlantyku na angielskie
konwoje, rozchmurzył się. Prasa niemiecka dużo pisała o nim w związku .z tą wyprawą,
łącząc jego nazwisko
6
z liczbą 115 000 ton zatopionych statków. Obudził się w nim nagle inny człowiek. Lekko
przymrużywszy oczy odpowiedział pytaniem na pytanie:
- Czytał pan Farrere'a?
- W młodości, panie admirale.
- A zna pan "La Bataille"?
- Tam gdzie końcowe sceny dzieją się podczas bitwy pod Cuszimą?
- Tak.
- Nie bardzo rozumiem, jak to się łączy z rajdem i jego doświadczeniami?
- Może nie cała książka bezpośrednio, ale jedna jej scena. Ta, gdy Japończyk komandor
Yorisaka zastaje angielskiego attache morskiego, komandora Fergana, w garderobie swojej
żony i dochodzi między nimi do decydującej rozmowy. Fergan w sytuacji, jakby tu
powiedzieć, dosyć trudnej, zmuszony jest do szczerości, co, jak mi się wydaje, nieczęsto się
Anglikom zdarza- Na pytanie, gdzie leży tajemnica angielskich zwycięstw na morzu,
odpowiada on jednym zdaniem: "Se preparer avec prudence et se jetter avec folie!"
"Przygotować się przezornie, rzucać się z wściekłością!" Taka, mein lieber Lindeman, jest
tajemnica i nauka mego sukcesu...
Lindeman przełknął aluzję do wyrażonych przed chwilą wątpliwości i dodał sobie w duchu:
"Do tego, mein lieber Flottenchef, trzeba jeszcze łut szczęścia!"
Kończono już przystawki, gdy Lütjens zorientował się, że nie wzniesiono jeszcze toastu.
Lekko zadzwonił widelcem o kieliszek, wstał i zaczął mówić:
- Panowie, widzę przed sobą kwiat naszej marynarki wojennej, oficerów pancernika
"Bismarck"
7
i ciężkiego krążownika "Prinz Eugen", dwóch nowoczesnych jednostek morskich, które
śmiało mogą podjąć bój z każdym okrętem wroga. Wychodzimy jutro w morze. Kiedy
wrócimy, trudno w tej chwili przewidzieć. Zasięg działania naszych okrętów jest, jak panom
wiadomo, nieporównanie większy niż floty cesarskiej. To, co było niemożliwe za czasów
admirała Scheera, dowódcy. Hochseeflotte, nie jest problemem we flocie wojennej Wielkich
Niemiec. Przestaliśmy w naszych działaniach być ograniczeni do akwenu *" Morza
Północnego. Działania pancerników "Scharnhorst" i "Gneisenau", znane panom zapewne z
omówień sytuacyjnych, są tego wybitnym dowodem. Niestety, okręty te nie będą mogły nam
towarzyszyć - los wojenny chciał inaczej.**
Lütjens mówił wolno, ale energicznie, akcentując dobitnie każdy, wyraz. Nie przeciągał
samogłosek, jego niemczyzna była zwarta, szczękliwa. Zebranym zdawało się, że to nie mówi
człowiek, ale maszyna do przemawiania, dokładna, precyzyjna, ale bez ducha. Ludzie, którzy
służyli już pod nim, wiedzieli, że rozkaz jest dla niego najwyższym prawem, że każdego, kto
by chciał mu się przeciwstawić, zetrze na proch.
- Moi panowie, epoka bitew, gdy dwie floty spotykają się, idą na kursach równoległych i
rozstrzygają w ten sposób starcie, należy do przeszłości. Anglia jest wyspą, ale nie
zapominajmy o tym, wyspą, która własnymi siłami produkuje żywność, wystarczającą jej
najwyżej na cztery miesiące w roku. Jeśli nasze jednostki bojowe pozbawią jej reszty, jeśli
odetną przywóz paliwa dla samolotów, Anglia
* Akwen - określona część obszaru wód morskich. ** W kwietniu 1941 roku zostały poważnie uszkodzone przez
lotnictwo brytyjskie.
8
padnie przed nami na kolana. Ujrzymy przed sobą w poniżeniu tych, którym udało się nas tak
haniebnie upokorzyć w 1919 roku. Panowie, my nie zapomnimy nigdy hańby Scapa Flow *.
Nie zapomnimy naszej pięknej niemieckiej floty, która spoczęła na dnie u brzegów Anglii.
Mamy okręty, które poślą na dno flotę handlową przebiegłego Albionu. Handelskrieg - oto
nasze hasło, Handelskrieg - to nasza nowa strategia, Handelskrieg - to nasze przeznaczenie.
Pokażemy, że nie gorzej potrafimy topić handlowe okręty wroga niż nasze drapieżniki mórz,
dzieir.e U-Boote.
- Meine Herren, Atlantyk czeka na nas. Życzę wam dobrego polowania i dobrej zdobyczy!
Nazajutrz łodzie rybackie uwijające się koło brzegu Półwyspu Helskiego omal nie wywróciły
się od potężnej fali, która nadeszła zupełnie niespodziewanie. Ci, którzy oderwali się od
pracy, zobaczyli dwie potężne sylwetki okrętów wojennych płynących na wielkiej szybkości
w kierunku północno-zachodnim. Wkrótce znikły one na niebieskim wiosennym horyzoncie
.
* Po traktacie wersalskim internowana flota niemiecka zatopiła się 21 czerwca 1919 roku w Scapa Flow.
9
PO DRUGIEJ STRONIE MORZA PÓŁNOCNEGO
21 maja 1941 roku admirał Jack Tovey przybył jak zwykle za pięć dziewiąta do swej
"dziennej kabiny", inaczej mówiąc, gabinetu, mieszczącego się na rufie pancernika "King
George V". Było to gustownie umeblowane pomieszczenie tuż pod górnym pokładem
rufowym. Seledynowa tonacja ścian harmonizowała z lekką grą promieni słonecznych, które
odbite od falujących wód zatoki Scapa Flow wpadały przez prostokątne okno. Solidne
orzechowe biurko i fotel z wygodnym, wysokim oparciem zapraszały do pracy. Podszedł do
biurka, przekręcił rolkę w mechanicznym kalendarzu, otworzył prawą górną szufladę, by
sprawdzić, czy nie pozostały z dnia wczorajszego zaległości. Chwilę siedział bez ruchu
koncentrując uwagę: jaki główny problem przyjdzie dziś rozwiązać, co jest najpilniejsze, co
może jeszcze trochę poczekać?
Punktualnie o godzinie 9.00 rozległo się pukanie. Po krótkim "come in" admirała drzwi się
otworzyły ukazując postać kapitana A. W. Paffarda.
Sekretarzowi admirał Jack Tovey wydawał się zawsze bardzo młody. Istotnie nie wyglądał on
na swój wiek i na swoje stanowisko dowódcy "Home Fleet", floty, której zadaniem była
morska obrona Wysp Brytyjskich i zwalczanie przeciwników na mo-
10
rzach, a przede wszystkim na Morzu Północnym i na Atlantyku.
Paffard podziwiał jego sprężysty chód, postawę oraz giętki umysł, widząc w tym
potwierdzenie teorii o pożytku równowagi sił fizycznych i duchowych, szczególnie w
okolicznościach wymagających prawidłowej oceny sytuacji i przemyślanych decyzji.
Paffard był wrogiem kompleksów i wyczuwał w admirale bratnią duszę. Tego dnia był
niezwykle zadowolony, wśród pliku sprawozdań i wiadomości niósł depeszę, która będzie
niezłą próbą dla szefa.
- Co nowego, Paffard, czym nas obdarzyły Her-mesy Admiralicji?
- Wszystko po staremu, sir, plus dwa duże niemieckie okręty w Kattegacie...
- Widzę, Paffard, że jest pan w dobrym humorze. Gdzie ma pan tę depeszę?
-; Na samym wierzchu, sir.
- Hm, czy wiadomość ta została potwierdzona?
- Jeszcze nie. Przynajmniej jak dotychczas. Tovey odsunął wszystkie inne papiery i wziął do
ręki depeszę, którą przed kilkoma minutami prze-kablowano z Londynu.
- Ciekawe, dwa duże okręty wojenne, kurs Morze Północne, za nimi jedenaście statków
handlowych. Handlowych, hm, cóż to wszystko ma znaczyć?
Admirał odłożył depeszę.
- Paffard, proszę mnie połączyć z szefem wywiadu morskiego, a później z wiceadmirałem
Phillipsem.
Rozmowa z szefem wywiadu i zastępcą szefa sztabu marynarki niewiele przyniosła nowego.
Wywiad morski otrzymał swoimi kanałami jednorazowy meldunek o pojawieniu się
niemieckich okrętów i na tym koniec. Danych uzupełniających tą samą drogą nie można było
otrzymać.
11
Mieszkańcy nadbrzeżnych okolic południowej Anglii zauważyli około godziny dwunastej
tego samego dnia dwa samotne Spitfire'y, które na pełnej szybkości skręciły nad Morze
Północne i wkrótce stopiły się z jasnym wiosennym morskim niebem.
Prawa maszyna wkrótce wzięła kurs bardziej na południe, a lewa odchyliła się nieco bardziej
na wschód. Pilot lewej maszyny pomachał na pożegnanie skrzydłami i po kilkunastu
minutach skupił całą uwagę na obserwacji morza, które rozciągało się pod nim stalowo
błękitnawą płaszczyzną bez kresu. Choć leciał stosunkowo nisko, nie widział gry powierzchni
morza, jej wiecznego ruchu. Działało to usypiająco, pocieszał się jednak, że lot nie potrwa
długo. Już wkrótce powinien dolecieć do zasadniczego rejonu, który ma rozpoznać.
Daleko na horyzoncie zarysowała się niebieskawa kreska, która poczęła szybko grubieć, aby
ostatecznie wystąpić jako poszarpana, skomplikowana linia wybrzeży Norwegii. Zadanie,
które zlecono Sucklingowi (takie było nazwisko pilota), brzmiało: rozpoznać zachodnie
podejścia do Kattegatu i wybrzeże Norwegii aż po Bergen. Suckling nabrał trochę wysokości,
by nie dać się zaskoczyć artylerii przeciwlotniczej. Nie wznosił się jednak za wysoko - jego
lotniczy aparat fotograficzny powinien był dać zdjęcia, które powiększone odkryłyby
tajemnice "dwóch wielkich okrętów". Spitfire przelatywał nad niezliczoną ilością fiordów i
niewielkich zatok (Suckling obiecywał sobie w duchu przyjemną wycieczkę statkiem w te
strony po wojnie). Na razie fiordy i zatoczki były puste, wtopione między poszarpane brzegi.
Począł się trochę denerwować, jego lot zbliżał się do "półmetka", jak na razie bez rezultatu.
W oddali
12
zobaczył Bergen, duży norweski port, krańcowy punkt, do którego miał wykonać
rozpoznanie. Gdy w pewnym momencie przeniósł wzrok bliżej, uczuł przyspieszone bicie
serca. W niewielkim fiordzie o fantastycznych kształtach przypominających nieco spiralę
dojrzał kilka jednostek pływających. Lecąc z szybkością około 500 kilometrów na godzinę o
mało nie przeskoczył nad fiordem- Położył .więc czym prędzej maszynę w skręt. Pod nim na
czarnym tle wód fiordu widać było w promieniach słońca dwa wielkie podłużne wrzeciona, a
obok nich kilka mniejszych kształtów podobnych z góry do "pantofelka", który dzieci
oglądają w szkole pod mikroskopem na pierwszej lekcji biologii. Nie było wątpliwości: we
fiordzie stały zakotwiczone dwa ciężkie okręty wojenne!
Suckling począł manewrować maszyną tak, by dostać je na obiektyw aparatu. Przekręcił
włącznik. Na przyrządzie kierującym poczęło błyskać kolorowe światełko kontrolne. Po
kilkunastu sekundach przyszła kolej na wyłącznik z napisem "off". Taśma filmowa zabrała
fiordowi jego tajemnicę.
Po godzinie i trzydziestu minutach Suckling wylądował na lotnisku w Wickfield. Przekonany
był, że widział dwa krążowniki. Taki też raport złożył oficerowi, który zajmował się
zbieraniem i wartościowaniem danych rozpoznawczych. Zdjęcia natychmiast powędrowały
do laboratorium, a o wynikach zawiadomiono dowództwo tzw. "Coastal Command", czyli
operując polskimi pojęciami: morskiego lotnictwa- Szef Coastal Command nie chciał jednak
opierać się tylko na relacjach ustnych.
- Proszę natychmiast dostarczyć mi odbitki!
13
Było już późno po południu, nadchodził wieczór, a więc pora, w której normalnie "Jednostka
Rozpoznania Lotniczego" niewiele miała już do roboty. Pod ręką była tylko jedna maszyna
oraz jeden pilot, i to w dodatku w takim stanie, w jakim przylecieli z zadania: Suckling i jego
Spitfire...
Suckling porwał odbitki, wspiął się po skrzydle do kabiny, zasunął owiewkę i w gęstniejącym
mroku wystartował. W głowie miał zamęt, który spowodowały norweskie emocje, rozmowa z
oficerem wywiadu i niespodziewane polecenie, a właściwie ochotnicze zgłoszenie na lot do
dowództwa. Był to kawał drogi i lot w nocy nie bardzo mu się uśmiechał po pracowitym dniu.
Niedaleko Nottingham silnik począł o wydawać z siebie odgłosy, które go zaniepokoiły.
Nagle zrozumiał wszystko: w piekielnym pośpiechu i zamęcie zapomniano mu zatankować
po locie benzynę. Bez paliwa, jak wiadomo, samolot niewiele może dokonać. Nie pozostało
mu więc nic innego, jak lądować-Całe szczęście, że akurat okolice Nottingham były mu znane
z lat dziecinnych.
Po omacku, kierując się raczej wyczuciem niż realną orientacją, wylądował... i wylądował
szczęśliwie. Radość jednak wkrótce minęła bo podstawowy problem nie został rozwiązany.
Do dowództwa było jeszcze przynajmniej dwadzieścia minut lotu.
Dwadzieścia minut lotu równa się czterem godzinom jazdy pociągiem i też nie jest
powiedziane, że pociąg akurat będzie czekał na pierwszego lepszego oficera RAF, choćby
nawet ten wiózł ważne wiadomości.
Zostawił maszynę na polu i brnąc w spulchnionej deszczem ziemi począł iść w kierunku
miasta. Było ciemno i cicho; przejeżdżający z przyćmionymi świa-
14
tłami samochód wskazał mu prawidłowy kierunek i nasunął genialny pomysł.
- Bob! Tylko on może tu coś pomóc!
W pół godziny później Suckling znalazł się w samochodzie przyjaciela, pędzącym z
szybkością 60 mil w stronę dowództwa Coastal Command. Mimo że w powietrzu
przyzwyczaił się latać z szybkością sześciokrotnie wyższą, w tym sportowym Austinie cały
czas trzymał się prawą ręką za drzwiczki...
Nad ranem 22 maja Coastal Command, a wkrótce potem Admiralicja i dowódca Home Fleet
wiedzieli już na pewno: w Grimstadt Fiord czają się nie dwa krążowniki, ale pancernik typu
"Bismarck" i ciężki krążownik typu "Admirał Hipper". Od tej strony przynajmniej sytuacja
była wyjaśniona.
Na flagowym pancerniku admirała Toveya wszystko pozornie szło swoim trybem. Marynarze
zjedli około siódmej śniadanie. Do 10.20 odbywały się prace porządkowe, czyszczenie i
konserwacja dział oraz szkolenie. O jedenastej rozległ się gwizdek i archaiczny okrzyk: "Up
spirits", który zawiadamiał marynarzy Jego Królewskiej Mości, że należy wydelegować
umyślnych do pobrania rumu.
Rum pobierany był ze specjalnego magazynu. Nalewano go troskliwie, wymierzając porcje z
lekko przypłaszczonych drewnianych beczułek. Na pokładzie trunek wlewano do kadzi z
napisem "Boże, błogosław króla", co nasunąć może myśl, że pierwszy władca Anglii, który
przed wiekami ten zwyczaj wprowadził, nie był złym propagandystą. Następnie do rumu
dolewano wody i rozdzielano między poszczególne sekcje, przy czym na głowę wypadało tej
15
mieszaniny 1/5 pinty, czyli zrozumiałej mówiąc aktualnym naszym językiem żołnierskim -
"sto gram". Kto rezygnował z picia rumu, otrzymywał trzy pensy dziennie. Nie wadzi
przyznać, że dwie trzecie załogi "King George'a" rezygnowało z błogosławienia króla i brało
pieniądze...
Około drugiej półtora tysięczna z górą załoga "Króla Jerzego V" spożywała obiad,
przeważnie składający się z rostbefu i zupy. Zupa była dobra, jeśli była gęsta, tak
przynajmniej uważano na pancerniku (są podstawy, aby twierdzić, że cała Królewska Flota
przepadała za gęstymi zupami, widząc w nich - i słusznie - jedną z esencji życia na morzu).
O ile załoga nie przeczuwała zupełnie nadchodzących wydarzeń, o tyle admirał Tovey ciężko
przeżył ten pamiętny dzień 21 maja. Już przed otrzymaniem wiadomości z Coastal Command
był prawie pewien, że jednym z okrętów zauważonych w Kattegacie był "Bismarck";
"Scharnhorst" i "Gneisenau" nie wchodziły w rachubę, ponieważ po ostatnim nalocie
lotnictwo meldowało je w Breście. Dane wywiadu morskiego stwierdziły już uprzednio, że na
Bałtyku znajdują się dwa nowe pancerniki, przy czym "Tirpitz" nie miał być jeszcze gotowy
do wyjścia w morze. Na poważniejsze przedsięwzięcie trudno posyłać same krążowniki, a
więc mógł to być tylko "Bismarck" i zapewne ciężki krążownik albo pancernik kieszonkowy.
Jakiś "pocket battleship"..-
Tego samego dnia admirał Tovey odbył rozmowę ze swymi dwoma najbliższymi
współpracownikami, szefem sztabu komandorem Brindem i oficerem operacyjnym
komandorem W. J. C. Robertsonem. Problem był istotnie niełatwy. Choć flota angielska w
tym czasie górowała ilością jednostek nawodnych nad flotą Niemiec hitlerowskich przeszło
czterokrotnie, to jednak, z racji pełnienia służb na ogromnych
16
przestrzeniach morskich, występowała niejako w rozsypce. Znaczna część okrętów
angielskich (wśród nich kilka pancerników) operowała w rejonie Morza Śródziemnego,
ochraniając konwoje i walcząc z flotą włoską. Szereg ciężkich jednostek wydzielonych w tak
zwaną "Force H" stacjonowało w Gibraltarze strzegąc wejść na Morze Śródziemne u
legendarnych słupów Herkulesa. Pewna ilość okrętów znajdowała się na Dalekim Wschodzie,
w Singapurze, wobec nie wyjaśnionej postawy Japończyków. Setki jednostek lekkich i
średnich, a nawet pancerniki i lotniskowce ochraniały konwoje przewożące z Kanady i
Stanów Zjednoczonych oraz dominiów surowce, żywność i broń.
Niemieckie pancerniki występujące "en masse" nie stanowiły dla floty brytyjskiej wielkiego
niebezpieczeństwa, gdyby zostały zmuszone do walki w otwartym, spotkaniowym boju, w
stylu bitwy pod Cuszimą czy pod Skagerrakiem. Ale pojedynczy "rajder" pancernik-korsarz
mógł narobić niesamowitego bigosu na liniach dowozowych, osłanianych raczej na wypadek
ataku okrętów podwodnych niż pancerników. Zresztą Wielka Brytania miała piętnaście
pancerników i ani jednego więcej, a konwojów bywało równocześnie na morzu kilkanaście, a
nawet kilkadziesiąt!
Uwaga admirała Toveya i jego najbliższych współpracowników skupiła się na kluczowym
zagadnieniu, które musi rozwiązać każdy sztabowiec: czego chce przeciwnik. Jakie są jego
zamiary- operacyjne?
Na biurku admirała Toveya leżała dalej na honorowym miejscu poranna depesza. Kolejno
brali ją do ręki wszyscy trzej dyskutanci i każdy wypowiadał swoje uwagi.
2 - Bismarck - pirat Atlantyku
17
- Wydaje mi się, że jeśli wziąć pod uwagę obecność tych jedenastu statków handlowych,
może wchodzić w rachubę desant albo na Islandii, albo na wyspach Faroer, raczej na Islandii,
ponieważ Faroery leżą zbyt blisko naszych własnych baz.
, - Nie wykluczona jest też Grenlandia - wtrącił Robertson- - Desant na Grenlandii
skomplikowałby znacznie naszą sytuację, a jego zwalczanie przez nasze jednostki lądowe już
tam stacjonowane byłoby bardzo trudne wobec specyficznego ukształtowania powierzchni...
- Gentlemen - zabrał głos admirał Tovey - a jeśli Niemcy nie myślą o desancie? Musimy
przecież brać pod uwagę i tę okoliczność. Jeśli chcą wydostać się na Atlantyk, tak jak to
zrobił Lütjens w marcu, to co wtedy? Wydaje mi się, że problem polega na tym, jak
zabezpieczyć się przeciw obydwu możliwościom.
- W takim wypadku musimy wyeliminować z góry kanał La Manche - rzekł Br ind. - Niemcy
nie zechcą ryzykować ze względu na miny i lotnictwo torpedowe...
W tym momencie rozległo się ciche pukanie i do kabiny wszedł oficer nawigacyjny sztabu
admirała-
- Jakie wiadomości, John?
- Pilna depesza z Coastal Command, sir. W Grimstadt Fjord pod Bergen odkryto dwa duże
okręty wojenne. Zdjęcia są jeszcze w laboratorium.
- John, proszę przynieść mapy, nie zaszkodzi trochę przypomnieć geografię...
Obydwaj oficerowie roześmieli się. Admirał najwyraźniej poweselał - sytuacja zaczęła się
konkretyzować. Po chwili wielki rulon map znalazł się na specjalnie do tego celu
przeznaczonym stole i przed czwórką oficerów rozwinęła się niebieska płaszczyzna Morza
Północnego, Oceanu Lodowatego i za-
18
chodniej części Oceanu Atlantyckiego. U góry, w niewielkiej odległości od zielonej plamy
Grenlandii, leżała Islandia, niżej wyspy Faroer, Szetlandy, a wreszcie ich własne Orkneye,
jeszcze niżej czerwonawe góry Szkocji.
- Proszę o odległości, John - admirał zwracał się do swego nawigacyjnego oficera z pewną
dozą poufałości.
Oficer nawigacyjny wyjął z pudełka duży cyrkiel i rozpoczął leciutko kreślić koncentryczne
półkola. Wojna morska w tym stadium wyglądała jak rozwiązywanie zadań w szóstej klasie
szkoły podstawowej.
- Bergen - Orkneye: 270 mil, Bergen - Szetlandy: 200 mil,. Bergen - Faroery: 400 mil,
Bergen - Cieśnina Duńska: 900 mil.
- Komandorze Robertson, co mówi ostatecznie nasz wywiad? Jaką szybkość może rozwinąć
pancernik typu "Bismarck"?
- Około 30 węzłów.
- Hm, w takim razie za sześć, siedem godzin możemy ich mieć u siebie z wizytą. Całe
szczęście, że nie znajdzie się szalony, który by jednostkami morskimi atakował nie najgorzej
uzbrojone bazy! Fakt pozostaje faktem, gentlemen, że za osiem godzin Niemcy mogą nas
minąć przejściem między Orkneyami i Wyspami Szetlandzkimi, po dziesięciu godzinach
mogą być między Islandią i wyspami Faroer. Doba i sześć godzin wystarczy im do
przedostania się w rejon Cieśniny Duńskiej... A więc cztery przejścia. Co pan na to
Robertson, ile mamy konwojów "en route"? *
- W sumie jedenaście na morzu i w portach tuż przed wyruszeniem. Można przyjąć, że gdy
Niemcy
• W drodze (franc).
19
wyjdą na morze, będziemy ich mieli na Atlantyku nie mniej niż jedenaście- Dwa ochraniane
są przez pancerniki.
- Niewielka pociecha, jeden "Rodney" wart jest typu "Bismarcka". Nie zapominajmy zresztą
o tym drugim, o krążowniku. Niemcy ładnie sobie to wszystko planują. "Bismarck" zwiąże
eskortę, a krążownik uderzy z drugiej strony...
Tovey zamyślił się. ? - Komandorze Robertson, nie pozostaje nam nic innego, tylko trzymać
się starej angielskiej zasady - uderzajmy na przeciwnika, nim zdoła zrealizować swoje
plany.
- A więc lotnictwo, sir? - zapytał Brind.
- Nie widzę innego wyjścia, nie mamy chwili czasu do stracenia-.. Poza 'tym zrobimy
wszystko, co do nas należy. Ubezpieczymy wszystkie cztery przejścia własnymi siłami.
Ci, którzy mówią, że Japończycy wymyślili coś nowego w nowoczesnej wojnie morskiej
uderzając znienacka na flotę przeciwnika w jej własnych bazach, mylą się bardzo. Anglia
obawiając się Rosji jako mocarstwa kontynentalnego była współtwórcą floty wojennej
Nipponu i współtwórcą konfliktu japońsko-rosyjskiego. Anglicy nauczyli Japończyków
morskiej mądrości taktycznej, która polega przede wszystkim na tym, aby uprzedzić cios
przeciwnika. Jedynym japońskim dodatkiem do tej taktyki było to, że lirycznie opisywany
"kraj wschodzącego słońca" wprowadził piękny obyczaj wypowiadania wojny w sześć godzin
po własnym ataku...
Tovey w trudnych momentach sięgał pamięcią w przeszłość. Cała Anglia sięga zresztą w
przeszłość.
20
Admirał zadał sobie pytanie: "Co zrobiłby Nelson na moim miejscu? Oczywiście atakowałby!
Tak, ale za czasów Nelsona nie było samolotów. Największe pancerniki bez osłony lotniczej
stanowią u brzegów przeciwnika cel ćwiczebny i nic więcej! A więc niech atakuje własne
lotnictwo! Jeśli będzie pogoda" - podpowiedział "advocatus diaboli". W podświadomości
admirała nurtowała czasem myśl, którą odpędzał jak mógł od siebie. Wewnętrzny głos szeptał
mu w takich chwilach uparcie: "Doświadczenia historii niewiele ci pomogą, w decydującej
chwili zostaniesz sam, oko w oko z przeciwnikiem, który chce tak samo wygrać jak i ty.
Przeciwnik jest groźny, nowocześnie uzbrojony i nic. na to nie można poradzić..."
Trzej oficerowie już dawno opuścili jego kabinę, promienie słoneczne przestały beztrosko
pląsać po seledynowych ścianach. Szare chmury pokryły niebo nad Scapa Flow. Tovey
prowadził dalej wewnętrzny monolog: "Jaka jest wartość mojego doświadczenia bojowego?
Jakże w sumie jest ono niewielkie".
Przed oczami przesunął mu się obraz majowego dnia i majowej nocy 1918 roku. - To już 25
lat - westchnął głośno- - Cóż za dziwna zbieżność dat. Za dziewięć dni ćwierćwiecze bitwy
jutlandzkiej!
Pamiętał te chwile, jak by upłynęło od nich nie dwadzieścia pięć lat, ale dwadzieścia pięć
minut.
Fale Morza Północnego oświetlały wybuchy pocisków. Kolumny pancernikowi szły na
kursach równoległych. Między dwiema ścianami stale pojawiały się torpedowce szybkie jak
psy myśliwskie. Doskakiwały do przeciwnika, wyrzucały torpedy, zawracały błyskawicznie i
ginęły w mrokach nocy. Stał wówczas na pomoście bojowym KMS "Onslow". W pewnym
momencie okręt jego został trafiony. Niewidzialna siła rzuciła go na opancerzoną ścianę.
21
Poczuł zmieszany zapach siarki, dymu, a wreszcie zobaczył własną krew.
Ciężko uszkodzony torpedowiec wykonał jeszcze jeden atak. Nie ustąpił z placu boju. dopóki
nie wystrzelił resztę torped- Okręt, on sam, cała załoga dali ze siebie wszystko, ale bitwa?
Mój Boże, obydwie strony wróciły do swych baz i omal nie odśpiewały wzorem opisywanym
przez Woltera "Te deum laudamus". I Scheer, i Jellicoe uważali bitwę za wygraną dla
własnych sił. Pisano potem, że bitwę wygrali... giełdziarze, którzy na przelanej krwi porobili
majątki fabrykując fałszywą wieść o jej wyniku...
Co za fatum, w bitwie po stronie niemieckiej brał udział Lütjens, obecny "Flottenchef", który
tak się wymknął w marcu...
Był wtedy jak- i on dowódcą torpedowca-.. Jeśli na łowy idzie >,Bismarck", to na jego
pokładzie niechybnie musi być Lütjens!
Tovey otrząsnął się ze wspomnień, przystanął, potem energicznie podszedł do biurka, wyjął
maleńki srebrny kluczyk: otworzył nim kasę pancerną. W jego rękach znalazła się niewielka
teczka z napisem ,;Naval Ordnance - Home Fleet". Teczka mogła stanowić obiekt marzeń
każdego obcego wywiadu, zawierała bowiem wszystkie aktualne dane o flocie admirała
Toveya. W dziesięć minut później w kabinie kapitana Paffarda zadzwonił emaliowany na
biało aparat telefoniczny.
KU MORSKIM PRZEZNACZENIOM
- Cieśnina Duńska, pas morza rozciągający się między Islandią i Grenlandią, ma urok
właściwy wodom północy. Morze zwykle odbija barwę nieba, dlatego Adriatyk posiada tak
intensywne niebieskie odcienie, a wody arktyczne - szare, ciemne, pod wieczór prawie
czarne. Nazwa cieśniny niezupełnie pasuje do tego obszaru, gdzie spotykają się wody
Atlantyku i Morza Północnego. Szeroka na mil dwieście, jest miejscami rozleglejsza od
naszego Bałtyku. Fala sztormowa nie dociera tu do brzegów Grenlandii; pływający lód tłumi
falowanie.
Lata wojny jeszcze bardziej zmniejszyły tor wodny, którym mogły przepływać okręty. Pola
minowe, postawione u północnych brzegów Islandii, stanowiły rodzaj nieprzebytej zapory:
kto w nią wpadł, leciał ku niebu nie zdążywszy wyszeptać imion najbliższych- W maju 1941
roku wolny pas wód rozciągał się w sumie na 60 mil morskich, a może i mniej.
Dowódca ciężkiego krążownika "Suffolk" zdawał sobie sprawę z tego, jak ważne było jego
zadanie. Gdy wieczorem poprzedniego dnia otrzymał rozkaz skierowania się do Cieśniny
Duńskiej, odczuł emocję, której doznaje myśliwy ruszający w pojedynkę na grubego zwierza,
z wątpliwościami w sercu, czy jego jednorurka da radę... słoniowi. Komandor Ellis wiedział
wprawdzie, że w cieśninie patroluje już inny
23
ciężki krążownik - "Norfolk" pod kapitanem Phillipsem, ale nie stanowiło to wielkiej
pociechy. Obydwa okręty były jednakowo uzbrojone w działa o kalibrze 203 milimetry,
śmieszne zabawki w porównaniu z uzbrojeniem niemieckiego pancernika, który dysponował
działami o kalibrze 380 milimetrów, wyrzucającymi 8OO-kiłogramowe pociski. W przypadku
niespodziewanego spotkania dałoby to w efekcie zabawę w kota i myszkę - ta ostatnia nie
zdążyłaby przy tym na pewno pisnąć..- Admirał Tovey wysyłając krążownik "Suffolk" na
wody Cieśniny Duńskiej nie miał też zamiaru czynić z tej jednostki równego partnera dla
niemieckiego pancernika. Ten okręt o nieco staromodnej, wysokiej sylwetce miał poważny
atut, jakim była szybkość - rozwijał on o kilka węzłów więcej od niemieckich okrętów i
wyposażony był od niedawna w urządzenie radarowe. Nawet w nocy czy podczas burz
śnieżnych tak częstych w cieśninie mógł w bezpiecznej odległości iść trop w trop za wrogiem
albo, jak mówią Anglicy, "shadow the enemy".
23 maja pogoda była dość niezwykła. Oczom komandora * i jego sztabu ukazała się daleko na
północy panorama śnieżnych górskich szczytów Grenlandii. Na południu, gdzie zwykle widać
było potężny, poszarpany masyw Islandii, stała. ściana mgieł nie do przebicia wzrokiem.
Ellis postanowił patrolować od linii, gdzie pływające lody tworzyły trudną do przebycia
przeszkodę, do pasa mgieł. Krążownik począł wykonywać ruch tkackiego czółenka na osi,
która wykreślona na ma-
• Odpowiednikiem angielskiego stopnia captaim w marynarce wojennej jest właściwie komandor. Anglicy mają
jednak jeszcze jeden stopień w hierarchii morskiej, wyższy od cąptain, niższy od rear-admiral, czyli kontradmirała:
commodore.
24
pie, dałaby kierunek z północnego wschodu ku południowemu zachodowi-
Minęło już dawno południe, słońce poczęło się chylić ku morzu, na uszczelnionym i
ogrzanym pomoście nawigacyjnym było ciepło. Ellis, jego zastępca, oficer nawigacyjny i
podoficerowie funkcyjni czuli, 'że ogarnia ich po pełnej napięcia nocy poprzedniej pragnienie
snu i odpoczynku.
- Graham, jak pan sądzi, czy Niemcy pójdą na
MM?
- Trudno powiedzieć, sir, w każdym razie dotychczas używali przeważnie tej trasy, może im
jednak coś innego strzelić do głowy...
- Co wtedy?
- Mgła już nieraz zbawiła Anglię, jak gęsi Rzym. Myślę, że dobra islandzka mgła nie jest
gorsza od angielskiej..-
Ellis roześmiał się i wyciągnął paczkę "Navy Cut tytoniu, który, jak głosiły ogłoszenia
prasowe, miał wzmagać tężyznę morską.
- Graham, czy nie uważa pan, że gdy idziemy w kierunku południowo-zachodnim,
należałoby wzmocnić obserwację do tyłu, od strony rufy, przecież ten piekielny aparat,
którym uszczęśliwiła nas Admiralicja, "widzi" tylko do przodu. Jeśli ów "Bismarck" czy
"Tirpitz" wyskoczy nam nagle od rufy i nasi dzielni marynarze przypadkiem się zagapią, co
nieraz już się zdarzało, to wyznaczam panu rendez-vous na dnie Cieśniny Duńskiej albo... w
sądzie wojennym.
Graham nachylił się nad wylotem rury głosowej i przekazał kilka odpowiednich poleceń.
Godziny wlokły się im niesłychanie powoli- Nie ma nudniejszej roboty na morzu niż
patrolowanie łub łowienie min. W tym drugim jednak przypadku istnieje zawsze potencjalna
szansa... wylecenia w po-
25
wietrze, co tej dziedzinie działań bojowych dodaje niewątpliwie emocji. Natomiast
patrolowanie jakiejś usianej pływającym lodem cieśniny doprawdy nie należy do
przyjemności. Gdy dzień miał się ku końcowi, wszyscy na pomoście byli już w takim stanie
ducha, że ich jedynym pragnieniem było tylko to, aby się coś wreszcie zaczęło dziać...
Marynarz Newel podczas kursu północno-wschodniego miał niewiele do roboty. Wiedział
zresztą, że aparat radarowy umieszczony w nadbudówkach pomostu bojowego jest
pewniejszym środkiem obserwacji od ludzkiego oka- Od czasu do czasu wyciąga! nawet z
kieszeni list, który napisał do Jenny podczas postoju w Scapa, a który zapomniał wysłać.
Mieli z nią, podobnie jak i inni marynarze angielscy, tajny szyfr "sercowy", dzięki któremu
dziewczyna zawsze wiedziała, gdzie przebywa jego okręt. Jeśli na przykład pisał: "Kocham
Cię i wierzę Ci" - wiedziała, że jest w Gibraltarze. Jeżeli w liście pojawiło się zdanie: "Lepiej
na ustach niż na papierze" - Jenny w mig orientowała się, że najdroższy jest w Afryce. O ile
natomiast Newel przebywał na morzu, "zaklejał list długim pocałunkiem". W rezultacie
lekarz okrętowy, który pełnił funkcję cenzora, puszczał oczywiście tak niewinne wiadomości.
Gdy okręt dokonywał zwrotu o 180 stopni i poczynał iść kursem południowo-zachodnim,
Newel chował list do kieszeni, przestawał myśleć o Jenny i cały zamieniał się we wzrok.
Ostatecznie po to był tutaj, aby gdy radar umieszczony w dziobowej części okrętu "nie
dowidział" od strony rufy, on zastąpił tę aparaturę, o której opowiadano cuda, ale której sam,
prawdę mówiąc, jeszcze nie widział.
Nadchodził wieczór, cieśnina szarzała z każdą minutą. Newel systematycznie obserwował
horyzont od lewej ku prawej i z powrotem. Bolały go już brwi
26
od przyciskania do gumowych ochraniaczy wizjerów przyrządów optycznych.
Na przemian padał śnieg z deszczem, błąkały się mgły. Okręt miał kołysanie poprzeczne i
utrzymanie wzroku na linii horyzontu nie było łatwe. Minęła godzina 19.00, gdy nagle na
szarym, ciemniejącym tle nieba zobaczył niewielką plamkę. Wzrok wytrenowany podczas
ćwiczeń przekazał natychmiast sygnał do mózgu. Nie mogło być wątpliwości, od północnego
wschodu szedł w ich stronę okręt. Sięgnął po mikrotelefon, który miał tuż pod ręką.
- Halo, tu rufowy posterunek obserwacyjny - Ship bearing green 140 - okręt kąt kursowy
zielone 140...
Nie przestając obserwować ani na chwilę Newel dodał po chwili:
- Dwa okręty, kąt kursowy ten sam.
Oznaczało to ni mniej, ni więcej, że okręty przeciwnika widać z prawej burty pod kątem 140
stopni, licząc od dziobu. Gdyby okręt spostrzeżono z lewej burty, obserwator wykrzyknąłby
zamiast "green", co oznacza zielone, "red", to jest czerwone. Były to umówione sygnały.
Oficerowie nawigacyjni, aby je wbić swoim wychowankom w głowę, używali sposobów
znanych u nas przed wojną z nauki maszerowania (słoma-siano, słoma-siano). W celu
upamiętnienia marynarzom, że "czerwone" oznacza kąt kursowy lewej burty, przypominali
im, że portwejn jest czerwony, a ponieważ "port" oznacza między innymi lewą burtę, wobec
tego trzeba myśleć tylko o portwejnie, a zawsze ma się klucz do rozwiązania zagadki.
Komandor Ellis oraz wszyscy inni, którzy znajdowali się na pomoście nawigacyjnym, rzucili
się ku prawej jego stronie. Wzrokiem starali się przebić strumienie deszczu spadającego z
chmurnego nieba.
27
Tak, to szli Niemcy! Charakterystyczne zwartej "nabite" jakby sylwetki ich okrętów rysowały
się coraz wyraźniej.
Dowódca zarządził alarm, rozległy się trzykrotne uderzenia gongu. Na całym okręcie słychać
było ostry gwizdek bosmański i krzyk: "Enemy in sight- hands to-day action - stations!" o
W korytarzach, przejściach, po drabinkach i trapach wszystko dosłownie fruwało. Kapitan
Ellis powziął błyskawiczną decyzję: jego okręt wykonał zwrot w lewo o 90 stopni, biorąc
kurs na ścianę mgły, która jak zbawienie pokrywała morze od strony Islandii. Przeszedł
szybko na lewą stronę pomostu i wbił wzrok w niemieckie okręty. Szukał na nich błysków
artyleryjskiego ognia. Odległość była niewielka, wszystkiego 140 hektometrów- Kto zdąży
pierwszy - Niemcy trafić, czy on sam schronić się we mgle? Minuty wydawały się godzinami,
wreszcie "Suffolk" dosięgną! linii mgieł, które ścieliły się na wodach cieśniny. Wkrótce
otuliły one okręt tak szczelnie, że nie pomogłyby wrogowi najlepsze zeissowskie szkła. Ale
tutaj, w tej puchowej kołdrze mgieł, czyhały na nich inne niespodzianki, własne pola minowe,
zakładane pracowicie przez bratnie okręty i lotnictwo. Los krążownika spoczywał teraz w
rękach oficera nawigacyjnego. Mała niedokładność w obliczeniu kursu, i mogli powiększyć
listę okrętów ogłaszanych periodycznie z uświęconym tradycją wstępem: "Admiralicja z
żalem stwierdza, że..."
O 19.22 "Suffolk" wysłał radiowy sygnał "W polu widzenia jeden pancernik i jeden
krążownik, namiar. 020 stopni, odległość 7 mil, kurs 240 stopni..."
Kapitan Ellis nie po to skierował swój okręt
• Wróg na horyzoncie, zajmować dzienne stanowiska bojowe!
28
w mgłę, aby wziąć kurs na Islandię czy wręcz Scapa flow. W mgle jego okręt zatoczył
wkrótce koło i począł manewrować między dwoma polami minowymi, które w tym akurat
momencie były tak potrzebne jak dziura w moście, bo i tak specjaliści od nawigacji z
niemieckiej admiralicji mogli rozeznać ich położenie po ukształtowaniu dna. Na błyszczącym
ekranie aparatury umieszczonej w dziobowej części okrętu pojawiły się dwie plamki
zdążające powoli ku lewej krawędzi obrazu. Tutaj w mgle "Suffolk" widział obydwa okręty
niemieckie nie będąc samemu widzianym. Okazywało się nie wiadomo po raz który w tej
wojnie, że mózgi naukowców więcej były warte od koncepcji najtęższych admirałów.
Obserwując ekran radarowy Ellis zauważył w pewnym momencie, że Niemcy minęli go i
oddalili się na tyle, aby - jak mówią lotnicy -? "siąść im na ogon". Gdy jednak krążownik
Wyszedł na chwilę z mgły, stwierdził, że w istocie Niemcy są już w przedzie, ale trochę
za blisko... jak na możliwości ich artylerii głównej. "Suffolk" natychmiast potem ponownie
dał nurka we mgłę i gdy wynurzył się po raz drugi, okręty niemieckie wyprzedzały ich już o
15 mil, co przy słabej widoczności zapewniło krążownikowi względne bezpieczeństwo i .
umożliwiało deptanie Niemcom po piętach,
Bliźniak "Suffoika" krążownik "Norfolk" znajdował się w tym czasie również na wodach
Cieśniny Duńskiej, nieco bardziej wszakże na południowy zachód- Dowódca okrętu,
komandor Phillips, spożywał obiad, który Anglicy jedzą tradycyjnie wieczorem. Poprawiał
właśnie serwetkę, która wysunęła mu się zza sztywnego kołnierzyka, gdy do kabiny wpadł jak
bomba oficer sygnałowy. Z początku komandor
29
Phillips chciał .go skarcić za zbyt gwałtowne wtargnięcie. Wyraz twarzy szefa sygnalistów
powiedział mu jednak wszystko, nim ten wyrzucił z siebie: ""Suffolk" gofem, sir - "Suffolk"
ma ich!"
Z nadaną przez bratni krążownik depeszą w ręku komandor Phillips pospieszył na pomost
nawigacyjny. Wkrótce potem okręt jego gwałtownie zmienił kurs i poszedł na spotkanie
wroga. Po godzinie, podczas której "Norfolk" zrobił ponad 50 kilometrów, krążownik
wyszedł z mgły i dosłownie "nadział się" na obydwóch Niemców, którzy szli z szybkością
prawie 60 kilometrów na godzinę przeciwległym kursem.
- Ster prawo na burt, postawić zasłonę dymną!
Kończąc wydawanie rozkazów kapitan Phillips zobaczył nagle, jak czarna sylwetka
niemieckiego pancernika, widoczna jak na dłoni w odległości 9 kilometrów, zabłysła
oślepiającym blaskiem wystrzałów. Niemcy dostrzegli ich i otworzyli ogień...
Admirał Tovey pod wieczór 23 maja nie mógł opanować niepokoju- Od dwudziestu czterech
godzin znajdował się z głównymi siłami "Home Fleet" na morzu, dążąc na zachód, a o
przeciwniku nie miał żadnych wiadomości. Do ostatniej chwili zwlekał z opuszczeniem
Scapa Flow, ponieważ nie chciał bez potrzeby tracić cennego paliwa, jeśli Niemcy
pozostaliby we fiordzie. Po otrzymaniu jednak ze stacji lotniczej Hatston na Orkneyach
wiadomości, że Niemcy wyszli na morze, nie mógł już dłużej czekać. Wieczorem dnia 22
maja o 22.15 jego flagowy pancernik "King George V" przeszedł przez bramy w sieciach
przeciwtorpedowych i wraz ze świeżo przybyłym lotniskowcem "Victorious" wyszedł w
morze. Nieco później dołączył do nich krążownik
30
liniowy "Repulse" i trzy okręty na czele z "Królem Jerzym V" popłynęły na zachód. Od tego
momentu upłynęła już doba, która doprawdy była niezłą próbą dla nerwów. W tych ciężkich
godzinach wynurzały się coraz nowe pytania, z których jedno wracało uparcie: "A jeśli
Niemcy istotnie wysadzają teraz gdzieś desant na lądzie, podczas gdy my ich szukamy na
morzu?"
Admirał niepokoił się także w głębi ducha o grupę bojową wiceadmirała Hollanda, którą
wysłał przed dwoma dniami na morze w kierunku Islandii. Pancernik "Prince of Wales"
stosunkowo niedawno został oddany do służby i na okręcie przebywały jeszcze grupy
pracowników stoczni, którzy "dokręcali ostatnie śrubki" (a przez "niedokręcone śrubki"
poszedł już na dno niejeden okręt). Admirał niepokoił się także o "Hooda". "Hood" był znany
jako największy okręt bojowy świata, ale posiadał szereg słabości, z których główną było
niedostateczne opancerzenie pokładu. Admirał Tovey widział wyobraźnią obydwa te wielkie i
wspaniałe okręty żłobiące fale w kierunku północno-zachodnim i starał się przedstawić sobie
działania wiceadmirała Hollanda oraz jego plan taktyczny przed spotkaniem z Niemcami.
Tovey znał Hollanda jako dzielnego oficera. Nie wyobrażał sobie też ewentualnego spotkania
z Niemcami inaczej niż w ten sposób, że Holland ze swą flagą admiralską na "Hoodzie"
będzie szedł na czele szyku... Na czele szyku... Na czele szyku..- Tovey sięgnął nagle po
słuchawkę telefonu. "Halo, Paffard.-. tak... tym razem..., tak już nic..-" Sekretarz był co
najmniej zdziwiony tym, że admirał nie dał mu konkretnego polecenia. "To mu się nigdy nie
zdarza - pomyślał. - Cóż takiego mogło się stać?"
Dowódca "Home Fleet" przez chwilę tylko chciał podyktować do wiceadmirała Hollanda
depeszę,
31
w której prosiłby o wysunięcie pancernika "Prince of Wales" na czoło szyku jako
zdecydowanie odporniejszego na ciosy,' a pozostanie z "Hoodem" w tyle-Uświadomił sobie
jednak, że Holland jest tak doświadczonym i wypróbowanym oficerem marynarki, że mógłby
poczuć się urażony, jeśliby admirał wszedł w jego kompetencje... Z zamyślenia wyrwał go
podniecony głos komandora Brinda:
- Depesza od "Norfolka", sir. Jest pod ogniem Niemców, oto ich koordynaty i kurs...
BITWA
Siedemnaście minut po północy sygnaliści pancernika "Prince of Wales" dostrzegli, że
wiceadmirał Holland rozkazał podnieść na "Hoodzie" banderę bojową.
Na okręcie uczyniono to samo. Na szczycie fok-masztu pojawiła się ledwie widoczna w
szarej arktycznej nocy biała bandera z czerwonym krzyżem świętego Jerzego. Okręt wypełnił
się symfonią gwizdków i gongów alarmowych- Obsługi artylerii głównej i średniej zajęły
stanowiska przy działach. Dziobowe wieże "A" i "B" oraz wieże rufowe "X" i "Y" poczęły z
wolna obracać się szukając niewidocznego jeszcze, bo odległego o 120 mil morskich
przeciwnika. Dziesięć potężnych 14-metrowych luf, o kalibrze 356 milimetrów, miarowo
unosiło się, to opadało.
Ożyła także artyleria średnia - 138-milimetro-wa, która w boju morskim odgrywa także
ważką rolę, szczególnie na krótszych dystansach. Na "Księciu Walii" zgrupowana była w
wieżach burtowych po dwa działa w wieży. Mogła ona strzelać kilkakrotnie szybciej niż
artyleria główna, nie dając przeciwnikowi "dojść do siebie". Dowódca okrętu, komandor
Leach, wypróbował po raz ostatni przed bojem mechanizmy swego okrętu. Choć załoga była
dobrana dobrze i chętnie spełniała swe powinności, nie Wszystko wychodziło tak, jak by
sobie tego życzył.
33
Wieże zacinały się przy obrotach, niczym zaniki kiepskich karabinów. Czasem zdarzało się to
nawet I mechanizmom podnoszącym lufy.
Ni z tego, ni z owego blokowały się przewody I elektryczne. Jedynie maszyny napędzające
okręt I pracowały bez zarzutu, ale nie był to przecież je- I dyny tylko czynnik jego sprawności
bojowej-
Komandor Leach klął w duchu konstruktorów nowych czternastocalowych wież, którzy nie
"dopięli | wszystkiego na ostatni guzik", przeklinał Niemców, | którzy wyszli "za wcześnie",
nim okręt przejęto całkowicie od stoczni Cammell Laird. Niestety pancernik buduje się
przynajmniej cztery lata, a stępkę | pod "Prince of Wales" położono pierwszego stycznia l
1937 roku.
Choć Leach był pełen poważania dla dowódcy "Home Fleet", w duchu mówił sobie, że
admirał Jellicoe, dowodzący flotą brytyjską podczas pierwszej wojny światowej, nigdy by nie
wysłał w bój okrętu w takim stanie technicznym. Z drugiej jednak strony, Jellicoe miał pięć
razy tyle pancerników, co aktualnie admirał Tovey, i Niemców ograniczonych do działania na
Morzu Północnym.
Na pomoście nawigacyjnym i obok, w specjalnym pomieszczeniu dla admirała, chwilowo nie
zajętym, ponieważ Holland znajdował się na płynącym na czele szyku "Hoodzie", wszyscy
nakładali ochronne, przeciwogniowe rękawice i kaptury. Jego oficerowie - i pełniący służbę
podoficerowie wyglądali w tych białych, powleczonych warstwą azbestu strojach jak czereda
Ku-Klux-Klanu. Gdyby Nelson, Collingwood czy hrabia St. Vincent wstali z grobu i ujrzeli
Flotę Królewską Anno Domini 1941 gotującą się do walki,, umarliby prawdopodobnie po raz
drugi... i to ze śmiechu. Bohaterom współczesnej wojny morskiej widać było tylko nosy i
oczy.
34
Widok tej przymusowej maskarady odpędził od komandora niewesołe myśli. Na razie
przeciwnika nie było jeszcze widać i do czasu jego spotkania uda się, być może, naprawić to i
owo.
Komandor wpatrywał się z pomostu nawigacyjnego w szarą czerń polarnej nocy. Okręt szedł
na dużej szybkości, fale rozbryzgiwały się od dziobu, czasem przelewały przez relingi
chlastając o podstawę wieży, a wówczas bryzgi wody i piany dolatywały aż po wieżycowaty,
solidnie skonstruowany pomost bojowy, na którego wierzchu znajdował się pomost
nawigacyjny. W górze, ponad pomostem nawigacyjnym, widać było dalocelownik, który za
pomocą wielu skomplikowanych urządzeń określał odległość, kurs i szybkość wroga oraz
inne dane potrzebne do prowadzenia ognia przez własną artylerię.
Komandor Leach spojrzał na zegarek. Nafosforyzowane wskazówki wskazywały wpół do
pierwszej. Hood szedł przed nimi w odległości pięciu kabli *, zostawiając za sobą szeroki
biały ślad wodny. Patrząc na czarną potężną sylwetkę flagowego okrętu Leach odczuwał ulgę.
Okręt flagowy szedł w przedzie. Polecenia wiceadmirała mówiły wyraźnie, że podczas
bitwy "Prince of Wales" ma wykonywać te same manewry, co i "Hood", a więc iść w tzw.
"close order". Uwalniało to Leacha od ciężaru odpowiedzialności za taktyczne posunięcia
podczas bitwy, ale i napawało niepokojem. "Hood" był stworzony do tego, aby w boju
artyleryjskim raczej dawać niż brać...
Wiceadmirał Holland był jedną z najbardziej i popularnych postaci we Flocie Królewskiej.
Wszech-
*Kabel - _ miii morskiej, 185,2 m.
stronnie wykształcony i uzdolniony, w wolnych od służby chwilach pisywał skecze i sztuki
teatralne, uprawiał z zamiłowaniem sporty. Dla jego bogatej natury pełne uzewnętrznienie
osobowości w działaniach organizacyjnych, a do takich należą przecież funkcje wyższych
dowódców, było niemożliwością. Gdy w tym samym 1941 roku w wieku pięćdziesięciu
czterech lat przeniesiony został z dowództwa eskadry krążowników na Morzu Śródziemnym
na dowódcę eskadry krążowników liniowych, składającej się wbrew swej nazwie z
jednego pancernika i jednego krążownika liniowego, zrobiło mu się smutno. Zaszczyt
dowodzenia największym okrętem świata, jakim był ,,Hood", nie mógł zrównoważyć w jego
przekonaniu utraconych okazji prawdziwego działania. Odpowiadając na gratulacje
przesłane mu przez podwładnych stwierdził dosłownie, że/h "z wielu względów żałuję,
iż muszę opuścić eskadrę krążowników. Na krążowniku człowiek jest pewien, że jeśli coś się
dzieje, jest się na pierwszej linii..." Wbrew początkowemu sądowi płynął oto ze swoim
"Hoodem" na spotkanie potężnego wroga. Jego zespół wyszedł w morze o dzień wcześniej od
sił głównych admirała Toveya i miał działać przeciw nieprzyjacielowi, który próbował
przedrzeć się Cieśniną Duńską lub przejściem między Islandią i wyspami Faroer. Gdy jego
obydwa okręty oraz towarzyszące im cztery niszczyciele znalazły się na zachód od Islandii,
kilka minut po godzinie ósmej wieczorem "Hood" przejął depeszę krążownika "Suffolk",
który sygnalizował obecność nieprzyjaciela w odległości 300 mil na północ w Cieśninie
Duńskiej. Od tej pory radiotelegrafiści "Hooda" otrzymywali w swoich niewielkich
kabinach, zatłoczonych aparatami i sieciami przewodów, prawdziwy potok depesz od
krążowni-
36
ków które szły za jednostkami niemieckimi. Admirał od początku nakazał swoim okrętom
ciszę radiową, aby nie zdradzić przeciwnikowi pozycji oraz kursu. Obydwa okręty
posługiwały się przeważnie lampami sygnalizacyjnymi, pogoda była bowiem tak kiepska, a w
dodatku noc, że można było zapomnieć o istnieniu Luftwaffe.
Wpatrzony w czerń morza i nieba, Holland jeszcze raz sprawdzał swój plan. Miał do
dyspozycji okręty o zupełnie różnych cechach taktycznych. "Hood" ze swoimi potężnymi
ośmioma działami 380-milimetro-wymi mógł w pełnej salwie bocznej wyrzucić prawie 8 ton
pocisków na odległość 30 kilometrów. Przyjmowanie boju na tak wielkich odległościach było
dla niego jednak bardzo ryzykowne. Zbudowany prawie przed ćwierćwieczem, miał słabe
opancerzenie poziome. Jego pokład pokrywały płyty pancerne niewielkiej grubości. Na
śródokręciu grubość pancerza wynosiła cal, na dziobie 2 cale, nad magazynami 3 cale, a więc
maksimum 75 milimetrów. Bardzo silnie natomiast przedstawiał się pancerz boczny, którego
grubość wynosiła od 6 do 12 cali, co stwarzało już jaką taką rękojmię bezpieczeństwa. W
takiej sytuacji Holland musiał dążyć do maksymalnego zbliżenia, do walki na krótkich
dystansach, tak jak silny bokser, który może obrywać ciosy po tułowiu, ale boi się o głowę.
Na długich dystansach, gdy tor pocisków przeciwnika wznosił się wysoko, a granaty wroga
spadały prawie pionowo, sytuacja ,,Hooda" nie była łatwa. Słaby pancerz poziomy nie
stanowiłby żadnej przeszkody dla 380-milimetro-wych granatów niemieckich. Sprawą więc
życia i śmierci było nawiązanie kontaktu bojowego z wrogiem w takich warunkach, aby jak
najbardziej zbliżyć się do odległości 12 000 metrów, gdy tor poci-
37
sków przeciwnika będzie już tak płaski, że jego granaty nie przebiją pokładu.
Odwrotnie miała się sprawa z pancernikiem "Prince of Wales". Jego opancerzenie
przedstawiało się w ten sposób, że najchętniej przyjąłby walkę od najdalszego dystansu do 13
000 metrów, ponieważ jego potężny pancerz ważący w sumie 14 000 ton ochraniał go dobrze
przed wszystkim, co spadało z góry. Budowany był w latach, gdy już dobrze rozwinęło się
lotnictwo bombowe...
Biorąc to wszystko pod uwagę admirał Holland zdecydował się iść z całym zespołem "do
zwarcia" z przeciwnikiem i. rozstrzygnąć walkę na dystansie grubo poniżej 20 kilometrów.
Zapewne nie bez wpływu na jego decyzje pozostały dosyć staroświeckie instrukcje taktyczne,
zalecające trzymanie przez dowódcę wszystkich okrętów "w garści".
Obydwa okręty nurzały się na przemian w śnieżnej zawiei, potokach deszczu, walcząc z
szerokim rozkołysaniem Atlantyku. Tuż po północy radiotelegrafiści "Hooda" poczęli
nerwowo kręcić regulatorami swych odbiorników. Strumień wieści od krążownika "Suffolk"
nagle przestał płynąć: zespół wiceadmirała Hollanda stracił w jednej chwili łączność z
przeciwnikiem. Minął kwadrans, pół godziny, godzina, krążownik "Suffolk" zamilkł, jak by
rozpłynął się gdzieś we mgłach Cieśniny Duńskiej...
Po krótkiej walce wewnętrznej wiceadmirał Holland zdecydował się na zmianę kursu,
pragnąc jak najszybciej napotkać wroga. Obawiał się, że w ciemnościach nocnych rozminie
się po prostu z przeciwnikiem, o którego ruchach nie miał wiadomości, i Niemcy wyjdą na
przestwór Atlantyku, gdzie znaleźć ich będzie znacznie trudniej. Zostawiając pół-
38
kolisty szeroki ślad piany "Hood" wykonał zwrot w prawo i poszedł kursem 295 stopni, a
więc o wiele bardziej na północ, zmniejszając równocześnie szybkość do 24 węzłów. "Prince
of Wales" natychmiast powtórzył jego manewr. Wiceadmirał Holland wyobrażał sobie, że
dzięki temu "Bismarck" mu się już nie wymknie. Przekazał nawet wiadomość do idącego za
nim pancernika, że spodziewa się nawiązania kontaktu bojowego około godziny 1.40, co
kolidowało zresztą z rzeczywistą sytuacją (było bowiem niemożliwe, aby w ciągu półtorej
godziny przeciwnicy przebyli dzielące ich 120 mil). W podnieceniu, które ogarnęło go przed
walką, Holland nie wziął pod uwagę, że w wyniku jego manewru Niemcy mogą wysforować
się do przodu, co przy nawiązaniu kontaktu bojowego ogromnie utrudniłoby zmniejszenie
odległości, niezbędne, jak mówiliśmy wyżej, dla "Hooda".
Minęła godzina 1.40, minęła godzina 2 po północy, a Niemców nie było widać. Sygnaliści
pancernika "Prince of Wales" przekazali parę minut po drugiej komandorowi Leachowi
lakoniczny sygnał z okrętu flagowego:
"Jeżeli do godziny 2.10 nie nawiążemy kontaktu bojowego, zmieniam kurs na południowo-
zachodni..."
Pancernik "Bismarck" i krążownik "Prinz Eugen" nie posiadały urządzeń radarowych z
prawdziwego zdarzenia, które umożliwiałyby na przykład śledzenie przeciwnika we mgle.
Miały natomiast namiastkę tego urządzenia w postaci tzw. "Funkmessgerate", które
uwrażliwione były do pewnego stopnia na impulsy radarowe wysyłane przez okręty przeciw-
nka. Lütjens wiedział przeto, że jednostki angielskie
39
idą za nim. Jedną z nich był według rozpoznania krążownik typu "County", który spotkali
niespodziewanie na krawędzi mgieł ciągnących się od strony Islandii. Salwy oddane w jego
kierunku odkryły wroga, ale nim uszedł im sprzed oczu, nie zauważono wyraźnych śladów
trafień. Anglicy mieli szczęście.
"Funkmessgerat" doniósł następnie, że z tyłu za sobą mają dwa okręty. Drugi zapewne także
nie był okrętem liniowym, gdyż obydwa posuwały się w przyzwoitej odległości i
nie otwierały ognia. Lütjens w pewnym momencie miał ochotę wykonać nagły zwrot o 180
stopni i w krótkim starciu zmasakrować je swoimi 380-milimetrowymi działami, ale
"Handelskrieg über alles", "wojna handlowa ponad wszystko", powiedział sobie w duchu i
próbował wszystkich sposobów, aby "zgubić" Anglików. Możliwości manewru miał co
prawda bardzo ograniczone, ponieważ z prawej strony szedł blisko krawędzi pływających
lodów, a brnąć w nie niewielką miał ochotę, bojąc się uszkodzenia śrub okrętowych. W
pewnym momencie, gdy po północy obydwa okręty zanurzyły się we wściekłej śnieżycy,
wykonał manewr i - nie wiedząc o tym - oderwał się od
prześladowców. .
Skoro minęli Cieśninę Duńską, Lütjens rozkazał krążownikowi "Prinz Eugen" wysunąć się na
czoło szyku. Szli kursem 273 stopnie, a więc prawie dokładnie na zachód. W śnieżycy
"Bismarck" zapalał od czasu do czasu reflektor, czasem nadawał jakiś sygnał lampą Aldisa.
Na chronometrach niemieckich okrętów zbliżała się godzina 4.30. Jaśniało. Kończyła się
ciemnoszara arktyczna noc, wstawał świt. Śnieżyca ustała. Morze wydawało się szaroczarną
taflą, bez granic ciągnącą się jak wieczność.
W tej chwili przez długą morską lornetę Lütjens zobaczył na południowym wschodzie coś, co
wstrzą-
40
snęło nim do głębi. Prosto na nich szedł okręt... a za nim drugi. Obydwie jednostki celowały
dosłownie w jego zespół swymi dziobami. Nie można było rozróżnić ich klasy, ponieważ
były za daleko i prezentowały się "en face". Jedno było pewne - to był wróg!
I: Zespół wiceadmirała Hollanda rwał w kierunku Niemców z największą szybkością, na jaką
było stać jego potężne maszyny. Stalowe kolosy rozwijały 60 kilometrów na godzinę, by
maksymalnie zbliżyć się do nadpływających Niemców. Odległość między I dwoma
ugrupowaniami malała w tempie luxtorpedy: 100 kilometrów na godzinę! Bitwa morska,
której głównymi składnikami (podobnie jak bitwy lądowej) jest ogień i ruch, osiągała tę fazę,
gdy o wszystkim decydują artylerzyści. : Pierwszy oficer artylerii pancernika "Prince of
Wales" był jeszcze młodym, ale wybitnie uzdolnionym człowiekiem. Od razu też pojął, że
dowódca zgrupowania popełnił dwa tragiczne błędy. Oto rozkazał skupić ogień na lewym
okręcie niemieckim, który choć podobny sylwetką do prawego, był wyraźnie jednostką
mniejszą, co najwyżej ciężkim krążownikiem. Ich obowiązkiem było natomiast strzelać do
okrętu, który szedł w tyle i co do którego nie mogło być wątpliwości,* "że był pancernikiem
typu "Bismarck", a więc przeciwnikiem kilkakrotnie groźniejszym, którego przede wszystkim
trzeba było wyeliminować z boju!
- Halo, tu stanowisko dalocelownika. Admirał najwyraźniej wziął okręt czołowy za
pancernik. To pomyłka, sir, proszę o pozwolenie strzelania do okrętu idącego w tyle szyku!
41
- Tak, Mc Gullen, widzę nadbudówki, tak, sylwetka pancernika, zmiana celu, jeden w prawo!
- Możemy strzelać tylko dwiema wieżami, podchodzimy zanadto dziobem!
- Nic na to nie poradzimy, admirał chce skrócić dystans, nie mamy swobody manewru!
W tym momencie spostrzegli, że okręt flagowy otworzył ogień, jego wieże dziobowe zabłysły
pomarańczowym odblaskiem.
Ilekroć porucznik Marstone przez właz i pionową drabinkę dostawał się do środka wieży "A"
pancernika "Prince of Wales", zawsze ogarniał go podziw nad skomplikowaniem
maszynerii i przyrządów zgromadzonych w tym okrągłym pomieszczeniu po to, by działa
mogły dosięgnąć przeciwnika będącego w szybkim ruchu, którego niezmiernie trudno jest
trafić. Milion części mechanizmów dział, przewodów i aparatów! Dźwignie, lewary,
przyciski, guziki, a wszystko to odcięte od świata zewnętrznego półmetrowym prawie
pancerzem. Teraz nie czas był zresztą na refleksje, dostrzeżono już Niemców i cała uwaga
porucznika skupiona była na tarczy przekaźnikowej. W górze, wysoko ponad pomostem
bojowym, tkwił przy dalocelowniku oficer kierujący ogniem, on zaś, Marstone,
otrzymywał stamtąd wszystkie potrzebne dane o przeciwniku. Tak, "Bismarck" szedł z
szybkością 29 węzłów, kursem 254 stopnie. Marstone odczytał na tarczy kąt podniesienia lufy
i kierunek celowania. Wystarczało zgrać strzałki na własnej tarczy ze strzałkami
przekaźnika. i działa wieży uzyskiwały odpowiedni kąt podniesienia i nacelowanie
kierunkowe. Z komór amunicyjnych mieszczących się pod przedziałem bojowym wędrowały
do góry na specjalnych dosyłaczach 800
42
kilogramowe pociski o kalibrze 356 mm i worki
prochem. Hydrauliczne podajniki umieszczały je w komorach nabojowych dział. Marstone
usłyszał lekki zgrzyt metalu, po czym nastąpiła cisza. Nagle rozległy się dwa dzwonki,
niczym w londyńskim autobusie, a potem głuchy odgłos. Lufy rzuciły się do tyłu, po czym
wróciły na swoje miejsce zmuszone do tego przez oporopowrotnik. Cztery pociski
poszybowały z szalonym gwizdem w stronę niemieckiego pancernika...
Kapitan Mc Gullen przy daloeelowniku i dowódca na pomoście bojowym z niecierpliwością
wbili wzrok w niemieckie okręty: gdzie pojawią się kilkudziesięciometrowe fontanny wody,
wskazujące miejsce rozerwania się pocisków... Jeśli nie ukażą się, tym lepiej, oznaczałoby to,
że salwa "weszła" w okręt przeciwnika - ale takie cuda w bitwie morskiej na samym początku
się nie zdarzają.
- Trochę za długa, Mc Gullen!
Nim usłyszał w telefonie głos dowódcy, Mc Gullen zobaczył, że Niemcy oddają salwę po
salwie. Wkrótce ujrzał gejzery wody wylatujące w pobliżu okrętu flagowego. Obydwaj
Niemcy wstrzeliwali się w",, Hooda", który ze swej strony strzelał do niemieckiego
krążownika. Sytuacja stawała się tragiczna. Ośmiu działom 330-milimetrowym
nieprzyjacielskiego pancernika przeciwstawiali 4-dziobowe działa ,,Hooda" i sześć, dział
przednich własnych, z których jedno, jak się okazało, odmawiało posłuszeństwa. Odległość
była dla "Hooda" tragicznie niebezpieczna - -6 000 jardów. Wszystko poszło na opak! Mc
Gul-en przekazywał do wież coraz to nowe dane i w końcu przy piątej czy szóstej salwie
udało mu się "nakryć" Niemca: zobaczył fontanny wody od własnych ścisków, padających za
i przed okrętem wroga. Niemcy wstrzelali się szybciej. "Prinz Eugen",
43
który szedł na czele niemieckiego szyku, osiągnął pierwsze trafienia na "Hoodzie" jeszcze
przed upływem minuty. "Bismarck" wstrzelał się w kilka minut później i jego pociski
poczęły trafiać angielski okręt flagowy. Już w pierwszej minucie boju na największym
okręcie świata zauważono półkolisty pożar na śródokręciu, który po pewnym czasie
przygasł. Gdy po kilku minutach boju wiceadmirał Holland nakazał zmienić nieco kurs, aby
wprowadzić do akcji i tylne wieże artyleryjskie, Mc Gullen zobaczył ze swej opancerzonej
wieżyczki dalocelownika dwa gejzery wody, które wykwitły po obu stronach okrętu
flagowego. To, co zobaczył i usłyszał później, miało go prześladować przez całe życie.
Nad ,,Hoodem" wyrósł potężny słup ognia i dymu, ten ostatni rozwinął się wkrótce do
rozmiarów potwornego czarnego grzyba, który ogarnął w śmiertelnym uścisku ginący w tej
chwili okręt. Komandor Leach głosem pełnym zgrozy wykrztusił: "Ster prawo na
burt!"
Po minucie minęli tę chmurę dymu, w której zniknął rozerwany na dwie części największy
okręt świata. Pływały w tym czarnym piekle jakieś resztki świadczące, że był kiedyś we
Flocie Królewskiej okręt zwany HMS "Hood", dowodzony przez dowódcę "Battle-Cruisers
Sąuadron", wiceadmirała Hollanda...
Historia rzadko się powtarza, ale "Hooda" spotkał los trzech angielskich krążowników
liniowych, które w ten sam sposób zakończyły swój żywot w bitwie pod Skagerrakiem na
dwadzieścia pięć lat przed bitwą w Cieśninie Duńskiej. Do niepisanej tradycji Ploty
Królewskiej przeszło słynne "bon mot" * wic
* Powiedzonko (franc).
44
eadmirała Davida Beatty, który dowodził pod Skaerrakiem zespołem krążowników liniowych.
Gdy zobaczył, że po kolei wylatują w powietrze "Indefatigable" i "Queen Mary", rzekł do
dowódcy swego okrętu flagowego: "Chatfield, zdaje się, że coś się dzieje z naszymi
zasranymi okrętami". Dał w ten sposób upust swojej niechęci do konstruktorów, którzy
zbudowali okręty przypominające beczki z dynamitem. W gruncie rzeczy, do pojawienia się
na morzu Niemców i pierwszej wojny światowej, Flota Królewska nie miała po bitwie pod
Trafalgarem poważnych przeciwników. Gdy na morzu pojawił się rywal mający ambicje
imperialne, i to rywal silny, ambitny, okazało się, że sprawy się komplikują. Mimo że "Hood"
był budowany już po bitwie jutlandzkiej, gdy stało się jasne, że trzeba lepiej opancerzać
pokłady okrętów, zaniedbano tego, zwlekając bez końca z rekonstrukcją okrętu. Gdy więc
oprócz dwóch pocisków tej ostatniej feralnej salwy "Bismarcka", które rozerwały się po
obu burtach okrętu, jeden, dwa, a może trzy pociski wtargnęły w głąb kadłuba i dotarły do
komór amunicyjnych, okręt pękł na pół, przeistaczając się w słup ognia, a prawie półtora
tysiąca ludzi zginęło w jednej sekundzie *.
* Brytyjski historyk morski Michel. Lewis wyraża pogląd, że okręty brytyjskie były budowane słabiej od niemieckich ze
względu na konieczność zapewnienia załodze wygód podczas służb imperialnych na całym globie ziemskim. Niemcy
działając w zasadzie tylko na Morzu Północnym, czasem tylko na Atlantyku, niewiele troszczyli się o załogi, odbywające z
reguły krótkie wyprawy, bez pardonu dzielili swe okręty wodo- i ognioodpornymi przegrodami, w których nie było nawet
przejść. Ponieważ p. Michel Lewis jest wybitnym specjalistą, można bez przesady stwierdzić, że ekspansja kolonialna
kosztowała drogo. Na samym "Hoodzie" głowy 1416 ludzi!
45
Po zatopieniu "Hooda" Niemcy skoncentrowali szybki i celny ogień na pancerniku "Prince of
Wales". Marstone w swojej wieży czuł, jak okręt jego raz po raz drży, ale nie były to drżenia
spowodowane własnymi salwami. Widocznie ich trafiono. Czuł, że zaczyna się pocić, może
tylko z gorąca, które szło od dział i przemywanych po strzale luf, a może z emocji. Przez
swój peryskop widział, jak niemiecki krążownik i pancernik raz po raz błyskają ogniem.
Liczył sekundy lotu .pocisków. Dystans najwyraźniej skracał się; walkę prowadzono już
na odległości około 17 000 metrów, przy czym obie strony zbliżały się do siebie coraz
bardziej. Szanse ich nie wyglądały różowo.
Wydawało się, że ocean burzy się i gotuje wokół okrętu, który pędził naprzód z nie
zmniejszoną szybkością. Na wyrzutni, która znajdowała się na lewej burcie śródokręcia,
szykowano do startu, a właściwie wyrzucenia przy pomocy sprężonego powietrza
wodnosamolotu. Miał on wznieść się ponad walczące okręty i pomóc w ustalaniu celności
własnych salw, wobec pogarszającej się w miarę upływu czasu widoczności. Pilot i
obserwator zajęli już miejsca w kabinie, przyciskając głowy do specjalnych miękkich
poduszek umieszczonych nad siedzeniami. Oficer dowodzący wyrzutnią miał za chwilę
opuścić chorągiewkę, dając sygnał do startu. W tym momencie nadleciał pocisk, który rzucił
go na pokład i wyrwał obydwa skrzydła wodnopłatu, .pozostawiając nienaruszony kadłub, a
w nim... załogę. Widząc, że nie odniósł poważniejszych obrażeń, oficer zerwał się, kazał
wysiąść lotnikom... i wyrzucił czym prędzej w morze kadłub bez skrzydeł, chroniąc okręt
przed wybuchem benzyny.
Komandor Leach raz po raz oceniał położenie, krótko wymieniał opinie z pierwszym
oficerem arty-
46
lerii i oficerem nawigacyjnym. Bardzo pragnęli pomścić śmierć "Hooda", ale w
pojedynkę dokonać tego nie było łatwo. Leach zaciskał pięści w pasji. Nie mógł
odżałować, że Holland nie dał mu swobody manewrowania, że trzymał się ducha i instrukcji
taktycznych, które w tej sytuacji nie miały żadnego sensu. Przecież jego okręt mógł nie iść na
zbliżenie, mógł strzelać z wielkiej odległości ze wszystkich swych wież, osłaniając szarżę
"Hooda". Teraz było za późno. Właśnie otrzymywał kolejny meldunek o odległości dzielącej
ich od Niemców i chciał zadać Mc Gullenowi jeszcze jedno pytanie, gdy nagle straszny cios
rzucił go na podłogę pomostu, tak że stracił przytomność. Gdy począł rozumieć, co się
wokół niego dzieje, zobaczył zabitych i umierających, ściany obryzgane krwią. Pomost był
jedną ruiną i cmentarzem. Potężny 380-milimetrowy pocisk wystrzelony z odległości 15
kilometrów przebił ścianę pancerną, pozostawiając ogłuszonych, ale nie rannych - jego i
oficera sygnałowego. Dziesięciu ludzi padło, drugie tyle było ciężko rannych, czterech lżej.
Jakiś ogromny odłamek pocisku przeleciał przez salon oficerski, rozbił stolik do kawy i
szafkę z winem. Podobnemu losowi uległ radioodbiornik i... noga od pianina.
Leaoh począł wołać o pomoc, ponieważ telefony nie działały. Dopiero wówczas
zorientowano się w górze przy dalocelowniku, że pocisk trafił w pomost...
Dowódca okrętu długo jeszcze potem wspominał ciężko rannego marynarza, który słabym
głosem pocieszał go: "Thafs all right, sir, its all in the for-tunes of war!"*]
• "Wszystko w porządku, sir, takie są losy wojeme!"
47
Można przypuścić, że gdyby krętem dowodził Polak, zwróciłby go teraz w stronę Niemców i
wykonał wspaniałą szarżę. Anglik postąpił odwrotnie. - Zasłona dymna, ster lewo na burt!
"Prince of Wales" zatoczył koło i począł szybko oddalać się od Niemców. Podczas tego
całego starcia otrzymał cztery trafienia pociskami 380-milimetrowymi i trzema
pociskami 203-milimetrowymi wystrzelonymi przez krążownik "Prinz Eugen".
O godzinie szóstej dwadzieścia cztery z pancernika nadano do krążownika "Suffolk" depeszę:
"..."Hood" został zatopiony. Mój pomost jest zniszczony. Wieża "Y-" czasowo
wyeliminowana z akcji..."
NA WODACH ATLANTYKU
Dowództwo hitlerowskiej "Kriegsmarine" z niepokojem wyczekiwało na wieści od
"Flottenchefa", który gdzieś daleko na północy szedł ze swym zespołem ku szerokim
przestrzeniom oceanu. Kontakt z Lutjensem miała utrzymywać tzw. Gruppenkommando West
z siedzibą w Paryżu, stanowiącą ekspozyturę "Seekriegsleitung" * w Berlinie na zachodni
teatr działań morskich. Prócz niej istniała także Gruppenkommando Ost, pełniąca podobne
funkcje na wschodnim teatrze działań. Jak na 400 000 ton okrętów marynarki wojennej
"Kriegsmarine", organów i dowództw było bez liku, a liczba admirałów i komandorów
wykonujących przeważnie funkcje administracyjne wielokrotnie przewyższała liczbę
posiadających te stopnie oficerów spośród personelu pływającego. Setki tych "wybitnych
strategów i taktyków" wyczekiwało przeto na wieści od jednostek, które miały
zdezorganizować atlantyckie połączenia "przeklętego Alibionu". Gdy więc o godzinie 5.52
Gruppenkommando West otrzymało od Lütjensa sygnał: "Rozpoczynam walkę z dwoma
ciężkimi jednostkami", wrażenie było początkowo minorowe. Nie po to przecież "Bismarck"
został wysłany, żeby wdawać się w walkę z okrętami wojennymi, lecz by niszczyć bez ryzyka
statki handlowe.
*Dosłownie: "Kierownictwo wojną morską".
49
Ale skoro w kilkanaście minut później nadeszła triumfalna depesza o zatopieniu "Hooda",
serca niemieckie w Paryżu i w Berlinie napełniły się tak bezbrzeżną radością, że wątpliwości
poczęły niknąć.
O godzinie 8.02 radiotelegrafiści Gruppenkommando West odebrali w Paryżu dłuższy
meldunek sytuacyjny, w którym Liitjens raportował stan okrętu po spotkaniu z "Hoodem" i
"Prince of Wales":
1. Pomieszczenie maszynowni elektrycznej nr 4 zniszczone.
2. Do lewej kotłowni nr 2 przedostaje się woda. Woda w części dziobowej okrętu.
3. Maksymalna szybkość - 28 węzłów.
4. Rozpoznano dwa nadajniki radarowe.
Piąty i ostatni punkt raportu dotyczącego dalszych zamiarów "Flottenchefa" wynikł po
krótkiej, ale niezwykle ostrej dyskusji między Lütjens em i Lindemanem. Z chwilą bowiem,
gdy "Hood" został zatopiony, a drugi angielski pancernik zatoczył półkole i pod przykryciem
zasłony dymnej począł gwałtownie zwiększać odległość, powstało przed Niemcami pytanie:
co robić dalej?
Lütjens poruszył ten temat pierwszy. Stał obok swego przełożonego na opancerzonym
pomoście nawigacyjnym i wpatrywał się w dziób swego okrętu, który przy nadejściu większej
fali zanurzał się nienormalnie głęboko, jak gdyby jakiś niewidzialny ciężar ciągnął go w dół.
Z tyłu, za rufą pancernika, ścieliła się na wodzie struga ropy, rozchodząca się szeroko w
miarę oddalania się okrętu. Ciężki angielski granat przebił dziobowe zbiorniki ropy, która
poczęła wyciekać na zewnątrz. Okręt nabierał wody, która przedostawała się przy większych
falach do zbiorników.
Lütjens, który nie ochłonął jeszcze z emocji bitwy, analizował w myślach sytuację.
Odniesione zwy-
50
cięstwo nie mogło mu przesłonić jej powagi. Już pod Bergen, po alarmie lotniczym, i
ukazaniu się na niebie zwinnej angielskiej maszyny wiedział, że sprawy nie pójdą gładko.
Pierwszym potwierdzeniem tego była obecność w Cieśninie Duńskiej krążowników, które
przylgnęły do jego zespołu i mimo "straszenia ich" artylerią nie chciały się odłączyć. Potem
przyszło spotkanie z dwoma ciężkimi okrętami, a więc przeciwnikiem, który nie bardzo się
nadawał do prowadzenia z nim wymarzonego w gabinecie Raedera "Handelskriegu".
Lütjens jeszcze raz wracał myślą do owej niedawnej rozmowy z admirałem i zżymał się
wewnętrznie. Ten "doctor honoris causa" uparł się, że mimo późnej majowej pory i krótkich
już stosunkowo nocy muszą iść na Atlantyk i topić dalej te /przeklęte handlowe łajiby, dzięki
którym Anglicy jeszcze zipią. Był tak zafascynowany swoją "naukową" koncepcją, że nie
można było z nim dyskutować. Lütjens znajdował się w dodatku w tej niewygodnej
sytuacji, że zespół miał prowadzić o n s a m i w końcu nie mógł się bardzo sprzeciwiać, by
nie być posądzonym o tchórzostwo - on o tchórzostwo, mein lieber Gott*. Dobrze! Popłynie i
będzie topił tych bezbronnych Anglików, nawet w czerwcu, nawet 24 czerwca, gdy noc jest
najkrótsza w roku. Ale jakiś zły głos wewnętrzny mówił mu wówczas: przecież ten szanowny
starszy pan myśli kategoriami pierwszej wojny światowej, a tu obecnie w epoce lotnictwa
pancernik, ongi szpilka w oceanie, stał się prawdziwym stogiem siana, który pierwszy
lepszy samolot rozpoznawczy może dostrzec z odległości kilkudziesięciu mil...
- Słucham pana, Lindeman, co ma pan do powiedzenia?
*Mój Boże!
- Herr Admirał, jest moim obowiązkiem jako dowódcy okrętu zwrócić uwagę na uszkodzenia
spowodowane przez pociski wroga. Okręt pozostawia za sobą widoczny ślad. Ilość ropy w
zbiornikach dziobowych zmniejsza się, to, co zostanie, nie bardzo będzie się nadawało do
użytku. Uważam, że powinniśmy wracać do kraju.
- O tym, co powinniśmy zrobić, myślę ja sam. Niech pan nie zapomina o tym, Lütjens -
- Ależ to, co robimy obecnie, to samobójstwo. Chce pan wyjść na Atlantyk, a przecież mamy
już na karku te dwa ciężkie krążowniki i pancernik. Na tym przecież się nie skończy, ściągną
tu większe siły.
- Szczerze mówiąc - rzekł Lütjens - uważam to za przesadę. Jak na dowódcę okrętu ma pan
zbyt wiele obaw. Widzę oczywiście tę ropę i biorę to
pod uwagę.
. - Idąc dalej dotychczasowym kursem będziemy defilowali przed Wyspami Brytyjskimi. To
zaś gratka dla ich lotnictwa!
- Czy sądzi pan, że idąc drogą powrotną wokół Islandii sprawy będą się przedstawiały lepiej?
Lindeman, pan nie zdaje sobie sprawy z tego, co pan
mówi.
Lütjens począł tracić cierpliwość. Znajdował się tu ktoś, kto przeciwstawiał się jego
postanowieniom, których, niech się dzieje, co chce, chciał bronić do
końca. Podniósł głos.
- Ja tu dowodzę czy pan? Ja się nie cofnę i cały zespół zrobi to, co ja rozkażę, wypełnię naszą
misję w duchu wytycznych danych dla marynarki wojennej przez f ührera- Zwyciężyć albo
zginąć, oto nasze przeznaczenie! Uważana przeto dyskusję za zakończoną. Proszę
wykonywać moje rozkazy! Zamierzam przy pierwszej nadarzającej się sposobności pozbyć
się Anglików. To na początek. Potem, gdy będę uwa-
52
żał za stosowne, poinformuję pana o dalszych moich zamiarach - zakończył zimno
"Flottenchef" i udał, że nie widzi tragicznego machnięcia ręką, które wykonał dowódca
okrętu.
Lindeman był tak przybity, że mógł już tylko pofilozofować na temat tego, co narodowy
socjalizm zrobił ze "starej dobrej niemieckiej marynarki". "Przecież ten karierowicz zgubi
siebie i nas wszystkich dlatego tylko, że kiedyś führer przywiesił mu na szyi żelazną blaszkę"
- myślał. Ale i jego trzymała w ryzach żelazna pruska dyscyplina. Nie powiedział więc już ani
słowa i udając nagłe zainteresowanie uszkodzeniami okrętu zeszedł z pomostu
nawigacyjnego, przedtem jednak zawiadomił o tym służbiście swego przełożonego.
Sygnały radiowe, które wysyłają okręty biorące udział w działaniach morskich, więcej
czasem mówią niż najwierniejsze opisy. Te, które zostały wysłane w ciągu 24 maja, po rannej
bitwie, dają dosyć ciekawy obraz sytuacji:
Godzina 10.07. Pancernik "Prince of Wales" do admirała Toveya:
...Poważne uszkodzenie pomostu bojowego. Obydwa dziobowe przyrządy do
wysokościowego kierowania artylerią nieczynne. Około 600 tan wody w okręcie, przeważnie
w części rufowej, ma skutek dwóch lub więcej przestrzelin Ra linii wodnej. Oceniana jako
możliwa do rozwinięcia szybkość - 26 węzłów...
Godzina 11.44. Admiralicja do pancernika "Ramillies".
...Iść takim kursem, by nawiązać kontakt z nieprzyjacielem od zachodu, plasujcie przeciwnika
między HMS "Ramillies" a dowódcą Home Fleet...
Godzina 12.35. Dowodzący admirał - Islandia.
...Naniesienia według danych latającej łodzi "Sunderland" potwierdzają prawdziwość danych
co do pozycji krążownika
53
"Norfolk". "Bismarck" zostawia za sobą szeroki ślad ropy. Godzina 12.38. Admiralicja.
Raport sytuacyjny na godz.
11.00.
..."Bismarck" i "Prinz Eugen" na kursie 215 stopni, szybkość 24 węzły. "Bismarck" doznał
pewnych uszkodzeń... Godzina 14.20. "Bismarck" do krążownika "Prinz Eugen".
...Zamierzam pozbyć się przeciwnika, jak następuje: podczas fali deszczu "Bismarck" pójdzie
kursem zachodnim. "Prinz Eugen" ma zachować w ciągu 3 godzin po odejściu "Bismarcka"
dotychczasowy kurs i szybkość aż do momentu, gdyby został zmuszony do jego zmiany.
Następnie ma się zaopatrzyć w paliwo u "Blechen" lub "Lothringen" *, a następnie prowadzić
wojnę krążowniczą samodzielnie. Klucz do szyfru: HOOD.
Godzina 14.40. Admirał Xovey do dowódcy krążownika "Galatea"
...Proszę wziąć lotniskowiec "Victorious" i krążowniki pod Pańskie rozkazy, aby miał osłonę.
Podążać w kierunku "Bismarcka" i zająć możliwie najbliższą pozycję. W odległości 100 mil
wykonać samolotami torpedowymi atak. ,,Victorious" nie powinien być narażony na ogień
nieprzyjacielskiej artylerii. Gdy krążownikom będzie się wyczerpywało paliwo, mają zawinąć
do Reykjaviku. "Victorious" ma utrzymywać kontakt tak długo, jak długo będą pod ręką
samoloty torpedowe lub rozpoznawcze. "King George V" zmienia kurs na bardziej
południowy. Godzina 14.42. "Bismarck" do U-Bootów. ...Okręty w zachodnim sektorze
zbierają się o świcie na niżej podanych pozycjach. Zbliżam się od północy. Zamierzam
ściągnąć ciężkie jednostki nieprzyjaciela idące za mną w ten rejon.
* Błechen" i "Lothringen" - niemieckie zbiornikowce wysiane na Atlantyk, aby zaopatrywać
niemieckie okręty wojenne w paliwo.
54
Po bitwie w Cieśninie Duńskiej zamiary Niemców nie były dla admirała Toveya jasne.
Jakkolwiek znał ich aktualny kurs, ponieważ za zespołem niemieckim szedł "Prince of
Wales" i obydwa ciężkie krążowniki, istniała uzasadniona obawa, że pod osłoną nocy Niemcy
będą próbowali się oderwać od takiej nie bardzo przyjemnej eskorty. Admirał Tovey
wiedział, że trzy okręty angielskie nie stanowiły siły, którą by można przeciwstawić
Niemcom w otwartym boju. Było więc sprawą jak najbardziej zasadniczą wprowadzenie do
walki nowych sił, co przy olbrzymich odległościach na morzu nie jest najłatwiejsze. Admirał
Tovey znajdował się ze swoim zespołem składającym się z pancernika "King George V" oraz
krążownika liniowego "Repulse" i lotniskowca "Victorious" o wiele za daleko na zachód, by
móc doścignąć zespół niemiecki w ciągu niedługiego okresu czasu, gdyby ten chciał iść,
powiedzmy, w kierunku zachodniej Grenlandii. Także jeśliby dowódca niemiecki
zdecydował się na kurs w kierunku portów francuskich, wszystko zależało od tego, kiedy
dokona zmiany kursu na południowy zachód i czy dostatecznie wcześnie, by zespół Toveya
mógł mu zabiec drogę. W wojnie na lądzie problemy podobne w takich rozmiarach nie
istnieją. Odległości z reguły są niewielkie. Przeciwnik przywiązany jest w swoich ruchach
przeważnie do głównych szos i magistrali kolejowych, przez co większe przesunięcia sił
bardzo trudno jest ukryć. W wojnie na morzu drogą, po której można się poruszać, jest cała
powierzchnia morza, a okręty posuwają się z szybkością, której mogą im pozazdrościć
najlepsze czołgi. Dlatego admiralicja brytyjska poczęła zewsząd ściągać na główne możliwe
kierunki ruchu Niemców wszel-
55
kie okręty będące w jej dyspozycji. Z Gibraltaru wyruszyła "Force H" składająca się z
krążownika liniowego "Renown" (okręt podobnej klasy do "Repulse"), lotniskowca "Ark
Royal", krążownika "Sheffield" i sześciu niszczycieli. Pancernik "Rodney", który szedł od
strony Wysp Brytyjskich eskortując statek pasażerski, 24 maja rano pozostawił jako eskortę
jeden niszczyciel, a sam zwiększając szybkość ruszył naprzód, by przeciąć drogę
"Bismarckowi", gdyby ten zechciał wziąć kurs na porty francuskie lub hiszpańskie (ta
ostatnia możliwość nie była wykluczona wobec wyraźnie przyjaznej postawy Franco
względem Niemiec hitlerowskich). Pancernikowi "Revenge", który stał w porcie
kanadyjskim Halifax, Admiralicja poleciła natychmiast podnieść kotwicę i płynąć na
zachód. Także i dwa krążowniki "London" i "Edinburgh" zostały włączone do akcji
pościgu za zespołem niemieckim. Koncentracja sił odbywała się na imponującej
przestrzeni liczącej ponad milion mil kwadratowych. Jakkolwiek mogło to w istocie
wyglądać dość imponująco, każdy z wymienionych okrętów, z wyjątkiem może "Rodneya"
uzbrojonego w działa 406-milimetrowe i silnie opancerzonego, nie mógł w pojedynkę
podejmować walki z potężnym i świetnie do walki przygotowanym Niemcem. Rzeczą istotną
wobec tego stawało się zadanie mu takich ciosów, które skutecznie obniżyłyby jego
sprawność bojową, najlepiej zaś jego szybkość. W sytuacji, która została przed chwilą
opisana, nie mogła tego dokonać żadna brytyjska jednostka pływająca.
Było już pod wieczór, gdy o godzinie wpół do siódmej komandor Ellis i wszyscy, którzy byli
na pomoście nawigacyjnym krążownika "Suffolk", stra-
cili nagle niemiecki pancernik z oczu. Wessał go tuman mgły rozciągający się w odległości
około 25 000 metrów. Gdy nagle "Bismarck" ukazał się ponownie, odległość zmniejszyła się
o pięć kilometrów i wkrótce od strony Niemców nadleciały z wyciem ciężkie pociski. Kapitan
Ellis rzekł spokojnie: - To dla nas, chłopcy! - Po drugiej salwie, która rozerwała się już
niedaleko okrętu, "Suffolk" postawił zasłonę dymną i zrobił ostry skręt w lewo, nie chcąc
dalej skracać dystansu. W ten sposób; nienaumyślnie zresztą, krążownik naprowadzał
Niemców na pancernik "Prince of Wales". Gdy na pancerniku zorientowano się w sytuacji i
dalocelownik wykonał swoją pracę, ryknęły działa, ale ich ogień prowadzony na odległość
prawie 30 000 metrów był niecelny. Niemcy w odpowiedzi zrobili zwrot w prawo oddalając
się od Brytyjczyków. Najwidoczniej ich dowódca nie chciał bawić się w wojnę...
Z zamieszania, wywołanego zresztą celowo przez Niemców, skorzystał krążownik "Prinz
Eugen", który wypełniając rozkaz Lütjensa uszedł pogoni.
Pamiętny dzień 24 maja miał się ku końcowi. Zmierzchało. Niebo poczynało szarzeć,
ciemnieć, Niemców było widać coraz słabiej. Dowódca zespołu angielskiego, kontradmirał
Wake-Walker, wysunął na czoło szyku krążownik "Suffolk", za nim płynął pancernik "Prince
of Wales", w tyle krążownik "Norfolk". "Suffolk" zawdzięczał swoją czołową pozycję
aparaturze radarowej, która jak dotychczas spisywała się znakomicie. Jego też zadaniem
miało być utrzymanie kontaktu z nieprzyjacielem w nocy, gdy widoczność zmniejsza się do
kilkunastu, a podczas krótkich burz deszczowych do kilku kilometrów, we mgle nawet do
kilkudziesięciu metrów.
57
Admirał Tovey nie liczył wiele na ofensywność ugrupowania, które tropiło zespół
niemiecki. Nie miał większych złudzeń co do tego, że uszkodzony "Prince of Wales", okręt,
który właściwie przegrał pierwszą walkę, będzie mógł wiele zdziałać przeciw Niemcom.
Pewne nadzieje pokładał jednak w towarzyszącym jego zgrupowaniu lotniskowcu
"Victorious", który posiadał na pokładzie samoloty torpedowe. Gdyby udało się dokonać
udanego ataku i wyrzucić z samolotów torpedy, które trafiłyby "Bismarcka" w jakąś
szczególnie wrażliwą część kadłuba, sytuacja mogła się wyjaśnić. Na razie bowiem
niebezpieczeństwo wymknięcia się przeciwnika było bardzo duże. Nadchodziła noc,
pogoda była zdecydowanie zła i wszystko to ułatwiało Niemcom oderwanie się od
prześladowców. O godzinie 22.00 9 dwupłatów typu "Swordfish" pod dowództwem kapitana
E. Esmonde wystartowało z pokładu lotniskowca i wzięło kurs według namiarów podanych
przez zespół kontradmirała Wake-Walkera. O 23.30 byli już o 120 mil od swego pływającego
lotniska. Naprowadzeni przez krążownik "Norfolk", rozpoczęli atak. Niemcy odpowiedzieli
piekielnym ogniem z kilkudziesięciu dział przeciwlotniczych oraz dziesiątków najcięższych
karabinów maszynowych, tworząc prawdziwą ścianę ognia. Samolot Esmonde'a został
ZBIGNIEW FLISOWSKI WMON 1958 Okładkę projektował Janusz Rocki ,,BISMARCK” PIRAT ATLANTYKU
PIRACI Z GOTENHAFEN* Wiceadmirał Günther Lütjens przybywał do Gdyni w dość trudnym do określenia stanie ducha. Widok miasta i portu wywoływał w jego pamięci skojarzenia raczej przyjemne. Tu na wodach Zatoki Gdańskiej zdobywał w 1939 roku swoje ostrogi w nowoczesnej wojnie morskiej jako tak zwany "Führer der Torpedoboote", czyli dowódca torpedowców. Istotnie, nie poskąpiono mu za kampanię polską zaszczytów i odznaczeń- Sam führer zawiesił na jego szyi Ritterkreuz - krzyż rycerski żelaznego krzyża. Było to wówczas wyróżnienie znaczne. Z drugiej strony, cel jego przybycia do Gotenhafen budził w nim wewnętrzny niepokój. Zadanie, które mu zlecono, wydawało się ryzykowne, warte powtórnego przemyślenia i dyskusji. W drodze przeżywał raz" po raz swą rozmowę z naczelnym dowódcą Kriegsmarine admirałem Raederem, a szczególnie jeden jej moment, gdy rozmowa przybrała taki obrót, że jego stanowisko mogłoby zostać zrozumiane opacznie. Wszystkie te myśli, wątpliwości i trwogi pierzchnęły jednak, gdy w majowy dzień wszedł na pokład swego okrętu flagowego. Pancernik dosłownie stał na wodzie, duża, ale krótka fala bałtycka nie udzielała mu swego ruchu. Na pokładzie w karnych szeregach, błyszcząca bielą letnich mundurów, czekała na *Tak Gdynię ochrzcili Niemcy po jej zdobyciu. Lütjens a załoga. Trzykrotne "Heil", które powitało na pokładzie szefa Floty, odbiło się o powierzchnię morza i natychmiast zamilkło... Gdy po skończonej ceremonii i wstępnej odprawie starszych oficerów Lütjens został w salonie admiralskim sam, wyjął z wiśniowego pudełka przedmiot szczególnego swego upodobania - długie, grube cygaro z barwną czerwonozłotą banderolą - i zapalił- Czekało go jeszcze wieczorne przyjęcie dla oficerów, które wydawał na jego cześć dowódca pancernika Kapitan zur See* Lindeman. "To nawet i dobrze - pomyślał Lütjens - będę się mógł bliżej przyjrzeć ludziom". Przesunął wzrokiem po ścianach nieco monumentalnie urządzonego salonu. W tym momencie przypomniało mu się pierwsze jego dowództwo - torpedowiec, którego fotografię nosił zawsze w portfelu, śmieszny okręcik z olbrzymim kominem. Dziś, przy tym potężnym okręcie, wyglądałby jak miniaturowy strach na wróble. Ogrom pancernika zadowalał tę część natury Lütjens a, która skłonna była uwielbiać wielkość, rozmach, potęgę. Równocześnie ta góra stali, wyglądająca z dala jak nieruchoma skała Helgolandu, budziła w nim jednak rodzaj lęku: od ilu ludzi zależne są jej losy, ilu spełni swój obowiązek tak jak on sam, ilu będzie odważnych, ilu stchórzy... Przez chmurkę dymu z cygara Lütjens spostrzegł w głębi salonu portret. Potężny mężczyzna, którego znał każdy Niemiec. Zdawał ,się narzucać swą wolę i obecnie, tak jak narzucał ją uprzednio Niemcom i podbitym przez niego narodom- Bismarck! Okręt nosił jego imię. Był symbolem przeszłości, która podawała rękę teraźniejszości. Lütjens uwielbiał Bismarcka od najwcześniejszej *Komandor 4 młodości. Żelazny kanclerz uosabiał w jego pojęciu wielkość Niemiec, dynamikę ich rozwoju. Jako żołnierzowi morza, imponowała mu zdolność Bismarcka do podejmowania błyskawicznych decyzji, bicia przeciwnika w najbardziej niespodziewanym momencie. Poza tym Bismarck pogardzał wszystkim, co na kontynencie europejskim nie nazywało się Niemcami. A nadto cenił generałów i admirałów, którzy wykonywali jego plany.
Lütjens nie marzył jednak nawet o tym, że w sile wieku obejmie dowództwo nad grupą bojową, w której skład wejdzie najwspanialszy okręt wojenny, jaki miała kiedykolwiek Rzesza Niemiecka. Okręt, który nosi nazwisko wielkiego Niemca... Obszerna mesa oficerska pancernika była wypełniona po brzegi białymi galowymi mundurami-W świetle kandelabrów połyskiwało złoto akselbantów. Stół ustawiony w podkowę jaśniał kryształami i dobrą niemiecką porcelaną. Gdy Lütjens ukazał się na sali, w towarzystwie Lindemana, wszyscy porwali się z miejsc, by pozdrowić admirała, który miał ich poprowadzić do walki. Skoro usiedli i salę wypełnił gwar przyciszonych rozmów, Lütjens począł wypytywać Lindemana o wyniki ostatnich strzelań. Lindeman z dumą opowiadał o ich przebiegu, podkreślając doskonałość zeissowskich przyrządów optycznych i kruppowskiej stali. W strzelaniu do celów ruchomych już przy trzeciej salwie artyleria główna uzyskiwała nakrycie celu, artyleria średnia niewiele odbiegała od tych wyników. Mówiąc, to, Lindeman nie spuszczał oczu z szefa Floty. W duchu myślał: "Do trzech razy sztuka, dwóch już przeżyłem, jaki będzie ten trzeci?" Wyczuł w Lütjensie fanatyzm, i to go lekko zaniepo- 5 koiło. Był na tyle fizjonomistą, żeby dostrzec, że pod tym wielkim czołem gotuje się jak w garnku ambicja i pycha. Szeroki podbródek oznaczał natomiast nieomylnie wolę. To zaś z kolei wskazywało, że w złym czy dobrym trzeba się będzie Lütjensowi podporządkować, - Panie admirale, czy pozwoli pan, że zadam mu jedno pytanie? - Proszę-.. - Czasem wydaje mi się, że jesteśmy przygotowani za dobrze... - Jak mam to rozumieć, Lindeman? W marynarce niemieckiej nie znam takiego pojęcia... - Być może, wyraziłem się nieściśle, a właściwie pozwoliłem sobie na przeskok myślowy. Chodzi mi w istocie o kategorie czasowe, mamy 18 maja i dane kalendarza nautycznego trochę mnie niepokoją. Zdaje się, że straciliśmy handicap długich nocy. To z pewnością nie ułatwi nam zadania. - Komandorze - powiedział surowo Lütjens - w życiu nic nie przychodzi łatwo, a tym bardziej w życiu narodów. Nie potrzebuję chyba panu jako Niemcowi tego powtarzać- Patron tego okrętu dokonał rzeczy niezwykłych na miarę historyczną dzięki temu, że umiał pokonywać przeciwności. Sądzę, że na okręcie żyje jego duch. Lindeman skłonił głowę milcząco. Począł rozumieć, że jego pierwsze wrażenia nie myliły go. Spróbował z innej beczki: - Panie admirale, jakie doświadczenia uważa pan za najcenniejsze w rajdzie "Scharnhorsta" i "Gneisenau"? Lütjens na dźwięk nazw pancerników, z którymi w marcu polował na Atlantyku na angielskie konwoje, rozchmurzył się. Prasa niemiecka dużo pisała o nim w związku .z tą wyprawą, łącząc jego nazwisko 6 z liczbą 115 000 ton zatopionych statków. Obudził się w nim nagle inny człowiek. Lekko przymrużywszy oczy odpowiedział pytaniem na pytanie: - Czytał pan Farrere'a? - W młodości, panie admirale. - A zna pan "La Bataille"? - Tam gdzie końcowe sceny dzieją się podczas bitwy pod Cuszimą? - Tak. - Nie bardzo rozumiem, jak to się łączy z rajdem i jego doświadczeniami?
- Może nie cała książka bezpośrednio, ale jedna jej scena. Ta, gdy Japończyk komandor Yorisaka zastaje angielskiego attache morskiego, komandora Fergana, w garderobie swojej żony i dochodzi między nimi do decydującej rozmowy. Fergan w sytuacji, jakby tu powiedzieć, dosyć trudnej, zmuszony jest do szczerości, co, jak mi się wydaje, nieczęsto się Anglikom zdarza- Na pytanie, gdzie leży tajemnica angielskich zwycięstw na morzu, odpowiada on jednym zdaniem: "Se preparer avec prudence et se jetter avec folie!" "Przygotować się przezornie, rzucać się z wściekłością!" Taka, mein lieber Lindeman, jest tajemnica i nauka mego sukcesu... Lindeman przełknął aluzję do wyrażonych przed chwilą wątpliwości i dodał sobie w duchu: "Do tego, mein lieber Flottenchef, trzeba jeszcze łut szczęścia!" Kończono już przystawki, gdy Lütjens zorientował się, że nie wzniesiono jeszcze toastu. Lekko zadzwonił widelcem o kieliszek, wstał i zaczął mówić: - Panowie, widzę przed sobą kwiat naszej marynarki wojennej, oficerów pancernika "Bismarck" 7 i ciężkiego krążownika "Prinz Eugen", dwóch nowoczesnych jednostek morskich, które śmiało mogą podjąć bój z każdym okrętem wroga. Wychodzimy jutro w morze. Kiedy wrócimy, trudno w tej chwili przewidzieć. Zasięg działania naszych okrętów jest, jak panom wiadomo, nieporównanie większy niż floty cesarskiej. To, co było niemożliwe za czasów admirała Scheera, dowódcy. Hochseeflotte, nie jest problemem we flocie wojennej Wielkich Niemiec. Przestaliśmy w naszych działaniach być ograniczeni do akwenu *" Morza Północnego. Działania pancerników "Scharnhorst" i "Gneisenau", znane panom zapewne z omówień sytuacyjnych, są tego wybitnym dowodem. Niestety, okręty te nie będą mogły nam towarzyszyć - los wojenny chciał inaczej.** Lütjens mówił wolno, ale energicznie, akcentując dobitnie każdy, wyraz. Nie przeciągał samogłosek, jego niemczyzna była zwarta, szczękliwa. Zebranym zdawało się, że to nie mówi człowiek, ale maszyna do przemawiania, dokładna, precyzyjna, ale bez ducha. Ludzie, którzy służyli już pod nim, wiedzieli, że rozkaz jest dla niego najwyższym prawem, że każdego, kto by chciał mu się przeciwstawić, zetrze na proch. - Moi panowie, epoka bitew, gdy dwie floty spotykają się, idą na kursach równoległych i rozstrzygają w ten sposób starcie, należy do przeszłości. Anglia jest wyspą, ale nie zapominajmy o tym, wyspą, która własnymi siłami produkuje żywność, wystarczającą jej najwyżej na cztery miesiące w roku. Jeśli nasze jednostki bojowe pozbawią jej reszty, jeśli odetną przywóz paliwa dla samolotów, Anglia * Akwen - określona część obszaru wód morskich. ** W kwietniu 1941 roku zostały poważnie uszkodzone przez lotnictwo brytyjskie. 8 padnie przed nami na kolana. Ujrzymy przed sobą w poniżeniu tych, którym udało się nas tak haniebnie upokorzyć w 1919 roku. Panowie, my nie zapomnimy nigdy hańby Scapa Flow *. Nie zapomnimy naszej pięknej niemieckiej floty, która spoczęła na dnie u brzegów Anglii. Mamy okręty, które poślą na dno flotę handlową przebiegłego Albionu. Handelskrieg - oto nasze hasło, Handelskrieg - to nasza nowa strategia, Handelskrieg - to nasze przeznaczenie. Pokażemy, że nie gorzej potrafimy topić handlowe okręty wroga niż nasze drapieżniki mórz, dzieir.e U-Boote. - Meine Herren, Atlantyk czeka na nas. Życzę wam dobrego polowania i dobrej zdobyczy! Nazajutrz łodzie rybackie uwijające się koło brzegu Półwyspu Helskiego omal nie wywróciły się od potężnej fali, która nadeszła zupełnie niespodziewanie. Ci, którzy oderwali się od pracy, zobaczyli dwie potężne sylwetki okrętów wojennych płynących na wielkiej szybkości w kierunku północno-zachodnim. Wkrótce znikły one na niebieskim wiosennym horyzoncie
. * Po traktacie wersalskim internowana flota niemiecka zatopiła się 21 czerwca 1919 roku w Scapa Flow. 9 PO DRUGIEJ STRONIE MORZA PÓŁNOCNEGO 21 maja 1941 roku admirał Jack Tovey przybył jak zwykle za pięć dziewiąta do swej "dziennej kabiny", inaczej mówiąc, gabinetu, mieszczącego się na rufie pancernika "King George V". Było to gustownie umeblowane pomieszczenie tuż pod górnym pokładem rufowym. Seledynowa tonacja ścian harmonizowała z lekką grą promieni słonecznych, które odbite od falujących wód zatoki Scapa Flow wpadały przez prostokątne okno. Solidne orzechowe biurko i fotel z wygodnym, wysokim oparciem zapraszały do pracy. Podszedł do biurka, przekręcił rolkę w mechanicznym kalendarzu, otworzył prawą górną szufladę, by sprawdzić, czy nie pozostały z dnia wczorajszego zaległości. Chwilę siedział bez ruchu koncentrując uwagę: jaki główny problem przyjdzie dziś rozwiązać, co jest najpilniejsze, co może jeszcze trochę poczekać? Punktualnie o godzinie 9.00 rozległo się pukanie. Po krótkim "come in" admirała drzwi się otworzyły ukazując postać kapitana A. W. Paffarda. Sekretarzowi admirał Jack Tovey wydawał się zawsze bardzo młody. Istotnie nie wyglądał on na swój wiek i na swoje stanowisko dowódcy "Home Fleet", floty, której zadaniem była morska obrona Wysp Brytyjskich i zwalczanie przeciwników na mo- 10 rzach, a przede wszystkim na Morzu Północnym i na Atlantyku. Paffard podziwiał jego sprężysty chód, postawę oraz giętki umysł, widząc w tym potwierdzenie teorii o pożytku równowagi sił fizycznych i duchowych, szczególnie w okolicznościach wymagających prawidłowej oceny sytuacji i przemyślanych decyzji. Paffard był wrogiem kompleksów i wyczuwał w admirale bratnią duszę. Tego dnia był niezwykle zadowolony, wśród pliku sprawozdań i wiadomości niósł depeszę, która będzie niezłą próbą dla szefa. - Co nowego, Paffard, czym nas obdarzyły Her-mesy Admiralicji? - Wszystko po staremu, sir, plus dwa duże niemieckie okręty w Kattegacie... - Widzę, Paffard, że jest pan w dobrym humorze. Gdzie ma pan tę depeszę? -; Na samym wierzchu, sir. - Hm, czy wiadomość ta została potwierdzona? - Jeszcze nie. Przynajmniej jak dotychczas. Tovey odsunął wszystkie inne papiery i wziął do ręki depeszę, którą przed kilkoma minutami prze-kablowano z Londynu. - Ciekawe, dwa duże okręty wojenne, kurs Morze Północne, za nimi jedenaście statków handlowych. Handlowych, hm, cóż to wszystko ma znaczyć? Admirał odłożył depeszę. - Paffard, proszę mnie połączyć z szefem wywiadu morskiego, a później z wiceadmirałem Phillipsem. Rozmowa z szefem wywiadu i zastępcą szefa sztabu marynarki niewiele przyniosła nowego. Wywiad morski otrzymał swoimi kanałami jednorazowy meldunek o pojawieniu się niemieckich okrętów i na tym koniec. Danych uzupełniających tą samą drogą nie można było otrzymać. 11 Mieszkańcy nadbrzeżnych okolic południowej Anglii zauważyli około godziny dwunastej tego samego dnia dwa samotne Spitfire'y, które na pełnej szybkości skręciły nad Morze Północne i wkrótce stopiły się z jasnym wiosennym morskim niebem. Prawa maszyna wkrótce wzięła kurs bardziej na południe, a lewa odchyliła się nieco bardziej na wschód. Pilot lewej maszyny pomachał na pożegnanie skrzydłami i po kilkunastu minutach skupił całą uwagę na obserwacji morza, które rozciągało się pod nim stalowo
błękitnawą płaszczyzną bez kresu. Choć leciał stosunkowo nisko, nie widział gry powierzchni morza, jej wiecznego ruchu. Działało to usypiająco, pocieszał się jednak, że lot nie potrwa długo. Już wkrótce powinien dolecieć do zasadniczego rejonu, który ma rozpoznać. Daleko na horyzoncie zarysowała się niebieskawa kreska, która poczęła szybko grubieć, aby ostatecznie wystąpić jako poszarpana, skomplikowana linia wybrzeży Norwegii. Zadanie, które zlecono Sucklingowi (takie było nazwisko pilota), brzmiało: rozpoznać zachodnie podejścia do Kattegatu i wybrzeże Norwegii aż po Bergen. Suckling nabrał trochę wysokości, by nie dać się zaskoczyć artylerii przeciwlotniczej. Nie wznosił się jednak za wysoko - jego lotniczy aparat fotograficzny powinien był dać zdjęcia, które powiększone odkryłyby tajemnice "dwóch wielkich okrętów". Spitfire przelatywał nad niezliczoną ilością fiordów i niewielkich zatok (Suckling obiecywał sobie w duchu przyjemną wycieczkę statkiem w te strony po wojnie). Na razie fiordy i zatoczki były puste, wtopione między poszarpane brzegi. Począł się trochę denerwować, jego lot zbliżał się do "półmetka", jak na razie bez rezultatu. W oddali 12 zobaczył Bergen, duży norweski port, krańcowy punkt, do którego miał wykonać rozpoznanie. Gdy w pewnym momencie przeniósł wzrok bliżej, uczuł przyspieszone bicie serca. W niewielkim fiordzie o fantastycznych kształtach przypominających nieco spiralę dojrzał kilka jednostek pływających. Lecąc z szybkością około 500 kilometrów na godzinę o mało nie przeskoczył nad fiordem- Położył .więc czym prędzej maszynę w skręt. Pod nim na czarnym tle wód fiordu widać było w promieniach słońca dwa wielkie podłużne wrzeciona, a obok nich kilka mniejszych kształtów podobnych z góry do "pantofelka", który dzieci oglądają w szkole pod mikroskopem na pierwszej lekcji biologii. Nie było wątpliwości: we fiordzie stały zakotwiczone dwa ciężkie okręty wojenne! Suckling począł manewrować maszyną tak, by dostać je na obiektyw aparatu. Przekręcił włącznik. Na przyrządzie kierującym poczęło błyskać kolorowe światełko kontrolne. Po kilkunastu sekundach przyszła kolej na wyłącznik z napisem "off". Taśma filmowa zabrała fiordowi jego tajemnicę. Po godzinie i trzydziestu minutach Suckling wylądował na lotnisku w Wickfield. Przekonany był, że widział dwa krążowniki. Taki też raport złożył oficerowi, który zajmował się zbieraniem i wartościowaniem danych rozpoznawczych. Zdjęcia natychmiast powędrowały do laboratorium, a o wynikach zawiadomiono dowództwo tzw. "Coastal Command", czyli operując polskimi pojęciami: morskiego lotnictwa- Szef Coastal Command nie chciał jednak opierać się tylko na relacjach ustnych. - Proszę natychmiast dostarczyć mi odbitki! 13 Było już późno po południu, nadchodził wieczór, a więc pora, w której normalnie "Jednostka Rozpoznania Lotniczego" niewiele miała już do roboty. Pod ręką była tylko jedna maszyna oraz jeden pilot, i to w dodatku w takim stanie, w jakim przylecieli z zadania: Suckling i jego Spitfire... Suckling porwał odbitki, wspiął się po skrzydle do kabiny, zasunął owiewkę i w gęstniejącym mroku wystartował. W głowie miał zamęt, który spowodowały norweskie emocje, rozmowa z oficerem wywiadu i niespodziewane polecenie, a właściwie ochotnicze zgłoszenie na lot do dowództwa. Był to kawał drogi i lot w nocy nie bardzo mu się uśmiechał po pracowitym dniu. Niedaleko Nottingham silnik począł o wydawać z siebie odgłosy, które go zaniepokoiły. Nagle zrozumiał wszystko: w piekielnym pośpiechu i zamęcie zapomniano mu zatankować po locie benzynę. Bez paliwa, jak wiadomo, samolot niewiele może dokonać. Nie pozostało mu więc nic innego, jak lądować-Całe szczęście, że akurat okolice Nottingham były mu znane z lat dziecinnych.
Po omacku, kierując się raczej wyczuciem niż realną orientacją, wylądował... i wylądował szczęśliwie. Radość jednak wkrótce minęła bo podstawowy problem nie został rozwiązany. Do dowództwa było jeszcze przynajmniej dwadzieścia minut lotu. Dwadzieścia minut lotu równa się czterem godzinom jazdy pociągiem i też nie jest powiedziane, że pociąg akurat będzie czekał na pierwszego lepszego oficera RAF, choćby nawet ten wiózł ważne wiadomości. Zostawił maszynę na polu i brnąc w spulchnionej deszczem ziemi począł iść w kierunku miasta. Było ciemno i cicho; przejeżdżający z przyćmionymi świa- 14 tłami samochód wskazał mu prawidłowy kierunek i nasunął genialny pomysł. - Bob! Tylko on może tu coś pomóc! W pół godziny później Suckling znalazł się w samochodzie przyjaciela, pędzącym z szybkością 60 mil w stronę dowództwa Coastal Command. Mimo że w powietrzu przyzwyczaił się latać z szybkością sześciokrotnie wyższą, w tym sportowym Austinie cały czas trzymał się prawą ręką za drzwiczki... Nad ranem 22 maja Coastal Command, a wkrótce potem Admiralicja i dowódca Home Fleet wiedzieli już na pewno: w Grimstadt Fiord czają się nie dwa krążowniki, ale pancernik typu "Bismarck" i ciężki krążownik typu "Admirał Hipper". Od tej strony przynajmniej sytuacja była wyjaśniona. Na flagowym pancerniku admirała Toveya wszystko pozornie szło swoim trybem. Marynarze zjedli około siódmej śniadanie. Do 10.20 odbywały się prace porządkowe, czyszczenie i konserwacja dział oraz szkolenie. O jedenastej rozległ się gwizdek i archaiczny okrzyk: "Up spirits", który zawiadamiał marynarzy Jego Królewskiej Mości, że należy wydelegować umyślnych do pobrania rumu. Rum pobierany był ze specjalnego magazynu. Nalewano go troskliwie, wymierzając porcje z lekko przypłaszczonych drewnianych beczułek. Na pokładzie trunek wlewano do kadzi z napisem "Boże, błogosław króla", co nasunąć może myśl, że pierwszy władca Anglii, który przed wiekami ten zwyczaj wprowadził, nie był złym propagandystą. Następnie do rumu dolewano wody i rozdzielano między poszczególne sekcje, przy czym na głowę wypadało tej 15 mieszaniny 1/5 pinty, czyli zrozumiałej mówiąc aktualnym naszym językiem żołnierskim - "sto gram". Kto rezygnował z picia rumu, otrzymywał trzy pensy dziennie. Nie wadzi przyznać, że dwie trzecie załogi "King George'a" rezygnowało z błogosławienia króla i brało pieniądze... Około drugiej półtora tysięczna z górą załoga "Króla Jerzego V" spożywała obiad, przeważnie składający się z rostbefu i zupy. Zupa była dobra, jeśli była gęsta, tak przynajmniej uważano na pancerniku (są podstawy, aby twierdzić, że cała Królewska Flota przepadała za gęstymi zupami, widząc w nich - i słusznie - jedną z esencji życia na morzu). O ile załoga nie przeczuwała zupełnie nadchodzących wydarzeń, o tyle admirał Tovey ciężko przeżył ten pamiętny dzień 21 maja. Już przed otrzymaniem wiadomości z Coastal Command był prawie pewien, że jednym z okrętów zauważonych w Kattegacie był "Bismarck"; "Scharnhorst" i "Gneisenau" nie wchodziły w rachubę, ponieważ po ostatnim nalocie lotnictwo meldowało je w Breście. Dane wywiadu morskiego stwierdziły już uprzednio, że na Bałtyku znajdują się dwa nowe pancerniki, przy czym "Tirpitz" nie miał być jeszcze gotowy do wyjścia w morze. Na poważniejsze przedsięwzięcie trudno posyłać same krążowniki, a więc mógł to być tylko "Bismarck" i zapewne ciężki krążownik albo pancernik kieszonkowy. Jakiś "pocket battleship"..- Tego samego dnia admirał Tovey odbył rozmowę ze swymi dwoma najbliższymi współpracownikami, szefem sztabu komandorem Brindem i oficerem operacyjnym komandorem W. J. C. Robertsonem. Problem był istotnie niełatwy. Choć flota angielska w
tym czasie górowała ilością jednostek nawodnych nad flotą Niemiec hitlerowskich przeszło czterokrotnie, to jednak, z racji pełnienia służb na ogromnych 16 przestrzeniach morskich, występowała niejako w rozsypce. Znaczna część okrętów angielskich (wśród nich kilka pancerników) operowała w rejonie Morza Śródziemnego, ochraniając konwoje i walcząc z flotą włoską. Szereg ciężkich jednostek wydzielonych w tak zwaną "Force H" stacjonowało w Gibraltarze strzegąc wejść na Morze Śródziemne u legendarnych słupów Herkulesa. Pewna ilość okrętów znajdowała się na Dalekim Wschodzie, w Singapurze, wobec nie wyjaśnionej postawy Japończyków. Setki jednostek lekkich i średnich, a nawet pancerniki i lotniskowce ochraniały konwoje przewożące z Kanady i Stanów Zjednoczonych oraz dominiów surowce, żywność i broń. Niemieckie pancerniki występujące "en masse" nie stanowiły dla floty brytyjskiej wielkiego niebezpieczeństwa, gdyby zostały zmuszone do walki w otwartym, spotkaniowym boju, w stylu bitwy pod Cuszimą czy pod Skagerrakiem. Ale pojedynczy "rajder" pancernik-korsarz mógł narobić niesamowitego bigosu na liniach dowozowych, osłanianych raczej na wypadek ataku okrętów podwodnych niż pancerników. Zresztą Wielka Brytania miała piętnaście pancerników i ani jednego więcej, a konwojów bywało równocześnie na morzu kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt! Uwaga admirała Toveya i jego najbliższych współpracowników skupiła się na kluczowym zagadnieniu, które musi rozwiązać każdy sztabowiec: czego chce przeciwnik. Jakie są jego zamiary- operacyjne? Na biurku admirała Toveya leżała dalej na honorowym miejscu poranna depesza. Kolejno brali ją do ręki wszyscy trzej dyskutanci i każdy wypowiadał swoje uwagi. 2 - Bismarck - pirat Atlantyku 17 - Wydaje mi się, że jeśli wziąć pod uwagę obecność tych jedenastu statków handlowych, może wchodzić w rachubę desant albo na Islandii, albo na wyspach Faroer, raczej na Islandii, ponieważ Faroery leżą zbyt blisko naszych własnych baz. , - Nie wykluczona jest też Grenlandia - wtrącił Robertson- - Desant na Grenlandii skomplikowałby znacznie naszą sytuację, a jego zwalczanie przez nasze jednostki lądowe już tam stacjonowane byłoby bardzo trudne wobec specyficznego ukształtowania powierzchni... - Gentlemen - zabrał głos admirał Tovey - a jeśli Niemcy nie myślą o desancie? Musimy przecież brać pod uwagę i tę okoliczność. Jeśli chcą wydostać się na Atlantyk, tak jak to zrobił Lütjens w marcu, to co wtedy? Wydaje mi się, że problem polega na tym, jak zabezpieczyć się przeciw obydwu możliwościom. - W takim wypadku musimy wyeliminować z góry kanał La Manche - rzekł Br ind. - Niemcy nie zechcą ryzykować ze względu na miny i lotnictwo torpedowe... W tym momencie rozległo się ciche pukanie i do kabiny wszedł oficer nawigacyjny sztabu admirała- - Jakie wiadomości, John? - Pilna depesza z Coastal Command, sir. W Grimstadt Fjord pod Bergen odkryto dwa duże okręty wojenne. Zdjęcia są jeszcze w laboratorium. - John, proszę przynieść mapy, nie zaszkodzi trochę przypomnieć geografię... Obydwaj oficerowie roześmieli się. Admirał najwyraźniej poweselał - sytuacja zaczęła się konkretyzować. Po chwili wielki rulon map znalazł się na specjalnie do tego celu przeznaczonym stole i przed czwórką oficerów rozwinęła się niebieska płaszczyzna Morza Północnego, Oceanu Lodowatego i za- 18
chodniej części Oceanu Atlantyckiego. U góry, w niewielkiej odległości od zielonej plamy Grenlandii, leżała Islandia, niżej wyspy Faroer, Szetlandy, a wreszcie ich własne Orkneye, jeszcze niżej czerwonawe góry Szkocji. - Proszę o odległości, John - admirał zwracał się do swego nawigacyjnego oficera z pewną dozą poufałości. Oficer nawigacyjny wyjął z pudełka duży cyrkiel i rozpoczął leciutko kreślić koncentryczne półkola. Wojna morska w tym stadium wyglądała jak rozwiązywanie zadań w szóstej klasie szkoły podstawowej. - Bergen - Orkneye: 270 mil, Bergen - Szetlandy: 200 mil,. Bergen - Faroery: 400 mil, Bergen - Cieśnina Duńska: 900 mil. - Komandorze Robertson, co mówi ostatecznie nasz wywiad? Jaką szybkość może rozwinąć pancernik typu "Bismarck"? - Około 30 węzłów. - Hm, w takim razie za sześć, siedem godzin możemy ich mieć u siebie z wizytą. Całe szczęście, że nie znajdzie się szalony, który by jednostkami morskimi atakował nie najgorzej uzbrojone bazy! Fakt pozostaje faktem, gentlemen, że za osiem godzin Niemcy mogą nas minąć przejściem między Orkneyami i Wyspami Szetlandzkimi, po dziesięciu godzinach mogą być między Islandią i wyspami Faroer. Doba i sześć godzin wystarczy im do przedostania się w rejon Cieśniny Duńskiej... A więc cztery przejścia. Co pan na to Robertson, ile mamy konwojów "en route"? * - W sumie jedenaście na morzu i w portach tuż przed wyruszeniem. Można przyjąć, że gdy Niemcy • W drodze (franc). 19 wyjdą na morze, będziemy ich mieli na Atlantyku nie mniej niż jedenaście- Dwa ochraniane są przez pancerniki. - Niewielka pociecha, jeden "Rodney" wart jest typu "Bismarcka". Nie zapominajmy zresztą o tym drugim, o krążowniku. Niemcy ładnie sobie to wszystko planują. "Bismarck" zwiąże eskortę, a krążownik uderzy z drugiej strony... Tovey zamyślił się. ? - Komandorze Robertson, nie pozostaje nam nic innego, tylko trzymać się starej angielskiej zasady - uderzajmy na przeciwnika, nim zdoła zrealizować swoje plany. - A więc lotnictwo, sir? - zapytał Brind. - Nie widzę innego wyjścia, nie mamy chwili czasu do stracenia-.. Poza 'tym zrobimy wszystko, co do nas należy. Ubezpieczymy wszystkie cztery przejścia własnymi siłami. Ci, którzy mówią, że Japończycy wymyślili coś nowego w nowoczesnej wojnie morskiej uderzając znienacka na flotę przeciwnika w jej własnych bazach, mylą się bardzo. Anglia obawiając się Rosji jako mocarstwa kontynentalnego była współtwórcą floty wojennej Nipponu i współtwórcą konfliktu japońsko-rosyjskiego. Anglicy nauczyli Japończyków morskiej mądrości taktycznej, która polega przede wszystkim na tym, aby uprzedzić cios przeciwnika. Jedynym japońskim dodatkiem do tej taktyki było to, że lirycznie opisywany "kraj wschodzącego słońca" wprowadził piękny obyczaj wypowiadania wojny w sześć godzin po własnym ataku... Tovey w trudnych momentach sięgał pamięcią w przeszłość. Cała Anglia sięga zresztą w przeszłość. 20 Admirał zadał sobie pytanie: "Co zrobiłby Nelson na moim miejscu? Oczywiście atakowałby! Tak, ale za czasów Nelsona nie było samolotów. Największe pancerniki bez osłony lotniczej stanowią u brzegów przeciwnika cel ćwiczebny i nic więcej! A więc niech atakuje własne
lotnictwo! Jeśli będzie pogoda" - podpowiedział "advocatus diaboli". W podświadomości admirała nurtowała czasem myśl, którą odpędzał jak mógł od siebie. Wewnętrzny głos szeptał mu w takich chwilach uparcie: "Doświadczenia historii niewiele ci pomogą, w decydującej chwili zostaniesz sam, oko w oko z przeciwnikiem, który chce tak samo wygrać jak i ty. Przeciwnik jest groźny, nowocześnie uzbrojony i nic. na to nie można poradzić..." Trzej oficerowie już dawno opuścili jego kabinę, promienie słoneczne przestały beztrosko pląsać po seledynowych ścianach. Szare chmury pokryły niebo nad Scapa Flow. Tovey prowadził dalej wewnętrzny monolog: "Jaka jest wartość mojego doświadczenia bojowego? Jakże w sumie jest ono niewielkie". Przed oczami przesunął mu się obraz majowego dnia i majowej nocy 1918 roku. - To już 25 lat - westchnął głośno- - Cóż za dziwna zbieżność dat. Za dziewięć dni ćwierćwiecze bitwy jutlandzkiej! Pamiętał te chwile, jak by upłynęło od nich nie dwadzieścia pięć lat, ale dwadzieścia pięć minut. Fale Morza Północnego oświetlały wybuchy pocisków. Kolumny pancernikowi szły na kursach równoległych. Między dwiema ścianami stale pojawiały się torpedowce szybkie jak psy myśliwskie. Doskakiwały do przeciwnika, wyrzucały torpedy, zawracały błyskawicznie i ginęły w mrokach nocy. Stał wówczas na pomoście bojowym KMS "Onslow". W pewnym momencie okręt jego został trafiony. Niewidzialna siła rzuciła go na opancerzoną ścianę. 21 Poczuł zmieszany zapach siarki, dymu, a wreszcie zobaczył własną krew. Ciężko uszkodzony torpedowiec wykonał jeszcze jeden atak. Nie ustąpił z placu boju. dopóki nie wystrzelił resztę torped- Okręt, on sam, cała załoga dali ze siebie wszystko, ale bitwa? Mój Boże, obydwie strony wróciły do swych baz i omal nie odśpiewały wzorem opisywanym przez Woltera "Te deum laudamus". I Scheer, i Jellicoe uważali bitwę za wygraną dla własnych sił. Pisano potem, że bitwę wygrali... giełdziarze, którzy na przelanej krwi porobili majątki fabrykując fałszywą wieść o jej wyniku... Co za fatum, w bitwie po stronie niemieckiej brał udział Lütjens, obecny "Flottenchef", który tak się wymknął w marcu... Był wtedy jak- i on dowódcą torpedowca-.. Jeśli na łowy idzie >,Bismarck", to na jego pokładzie niechybnie musi być Lütjens! Tovey otrząsnął się ze wspomnień, przystanął, potem energicznie podszedł do biurka, wyjął maleńki srebrny kluczyk: otworzył nim kasę pancerną. W jego rękach znalazła się niewielka teczka z napisem ,;Naval Ordnance - Home Fleet". Teczka mogła stanowić obiekt marzeń każdego obcego wywiadu, zawierała bowiem wszystkie aktualne dane o flocie admirała Toveya. W dziesięć minut później w kabinie kapitana Paffarda zadzwonił emaliowany na biało aparat telefoniczny. KU MORSKIM PRZEZNACZENIOM - Cieśnina Duńska, pas morza rozciągający się między Islandią i Grenlandią, ma urok właściwy wodom północy. Morze zwykle odbija barwę nieba, dlatego Adriatyk posiada tak intensywne niebieskie odcienie, a wody arktyczne - szare, ciemne, pod wieczór prawie czarne. Nazwa cieśniny niezupełnie pasuje do tego obszaru, gdzie spotykają się wody Atlantyku i Morza Północnego. Szeroka na mil dwieście, jest miejscami rozleglejsza od naszego Bałtyku. Fala sztormowa nie dociera tu do brzegów Grenlandii; pływający lód tłumi falowanie. Lata wojny jeszcze bardziej zmniejszyły tor wodny, którym mogły przepływać okręty. Pola minowe, postawione u północnych brzegów Islandii, stanowiły rodzaj nieprzebytej zapory: kto w nią wpadł, leciał ku niebu nie zdążywszy wyszeptać imion najbliższych- W maju 1941 roku wolny pas wód rozciągał się w sumie na 60 mil morskich, a może i mniej.
Dowódca ciężkiego krążownika "Suffolk" zdawał sobie sprawę z tego, jak ważne było jego zadanie. Gdy wieczorem poprzedniego dnia otrzymał rozkaz skierowania się do Cieśniny Duńskiej, odczuł emocję, której doznaje myśliwy ruszający w pojedynkę na grubego zwierza, z wątpliwościami w sercu, czy jego jednorurka da radę... słoniowi. Komandor Ellis wiedział wprawdzie, że w cieśninie patroluje już inny 23 ciężki krążownik - "Norfolk" pod kapitanem Phillipsem, ale nie stanowiło to wielkiej pociechy. Obydwa okręty były jednakowo uzbrojone w działa o kalibrze 203 milimetry, śmieszne zabawki w porównaniu z uzbrojeniem niemieckiego pancernika, który dysponował działami o kalibrze 380 milimetrów, wyrzucającymi 8OO-kiłogramowe pociski. W przypadku niespodziewanego spotkania dałoby to w efekcie zabawę w kota i myszkę - ta ostatnia nie zdążyłaby przy tym na pewno pisnąć..- Admirał Tovey wysyłając krążownik "Suffolk" na wody Cieśniny Duńskiej nie miał też zamiaru czynić z tej jednostki równego partnera dla niemieckiego pancernika. Ten okręt o nieco staromodnej, wysokiej sylwetce miał poważny atut, jakim była szybkość - rozwijał on o kilka węzłów więcej od niemieckich okrętów i wyposażony był od niedawna w urządzenie radarowe. Nawet w nocy czy podczas burz śnieżnych tak częstych w cieśninie mógł w bezpiecznej odległości iść trop w trop za wrogiem albo, jak mówią Anglicy, "shadow the enemy". 23 maja pogoda była dość niezwykła. Oczom komandora * i jego sztabu ukazała się daleko na północy panorama śnieżnych górskich szczytów Grenlandii. Na południu, gdzie zwykle widać było potężny, poszarpany masyw Islandii, stała. ściana mgieł nie do przebicia wzrokiem. Ellis postanowił patrolować od linii, gdzie pływające lody tworzyły trudną do przebycia przeszkodę, do pasa mgieł. Krążownik począł wykonywać ruch tkackiego czółenka na osi, która wykreślona na ma- • Odpowiednikiem angielskiego stopnia captaim w marynarce wojennej jest właściwie komandor. Anglicy mają jednak jeszcze jeden stopień w hierarchii morskiej, wyższy od cąptain, niższy od rear-admiral, czyli kontradmirała: commodore. 24 pie, dałaby kierunek z północnego wschodu ku południowemu zachodowi- Minęło już dawno południe, słońce poczęło się chylić ku morzu, na uszczelnionym i ogrzanym pomoście nawigacyjnym było ciepło. Ellis, jego zastępca, oficer nawigacyjny i podoficerowie funkcyjni czuli, 'że ogarnia ich po pełnej napięcia nocy poprzedniej pragnienie snu i odpoczynku. - Graham, jak pan sądzi, czy Niemcy pójdą na MM? - Trudno powiedzieć, sir, w każdym razie dotychczas używali przeważnie tej trasy, może im jednak coś innego strzelić do głowy... - Co wtedy? - Mgła już nieraz zbawiła Anglię, jak gęsi Rzym. Myślę, że dobra islandzka mgła nie jest gorsza od angielskiej..- Ellis roześmiał się i wyciągnął paczkę "Navy Cut tytoniu, który, jak głosiły ogłoszenia prasowe, miał wzmagać tężyznę morską. - Graham, czy nie uważa pan, że gdy idziemy w kierunku południowo-zachodnim, należałoby wzmocnić obserwację do tyłu, od strony rufy, przecież ten piekielny aparat, którym uszczęśliwiła nas Admiralicja, "widzi" tylko do przodu. Jeśli ów "Bismarck" czy "Tirpitz" wyskoczy nam nagle od rufy i nasi dzielni marynarze przypadkiem się zagapią, co nieraz już się zdarzało, to wyznaczam panu rendez-vous na dnie Cieśniny Duńskiej albo... w sądzie wojennym. Graham nachylił się nad wylotem rury głosowej i przekazał kilka odpowiednich poleceń.
Godziny wlokły się im niesłychanie powoli- Nie ma nudniejszej roboty na morzu niż patrolowanie łub łowienie min. W tym drugim jednak przypadku istnieje zawsze potencjalna szansa... wylecenia w po- 25 wietrze, co tej dziedzinie działań bojowych dodaje niewątpliwie emocji. Natomiast patrolowanie jakiejś usianej pływającym lodem cieśniny doprawdy nie należy do przyjemności. Gdy dzień miał się ku końcowi, wszyscy na pomoście byli już w takim stanie ducha, że ich jedynym pragnieniem było tylko to, aby się coś wreszcie zaczęło dziać... Marynarz Newel podczas kursu północno-wschodniego miał niewiele do roboty. Wiedział zresztą, że aparat radarowy umieszczony w nadbudówkach pomostu bojowego jest pewniejszym środkiem obserwacji od ludzkiego oka- Od czasu do czasu wyciąga! nawet z kieszeni list, który napisał do Jenny podczas postoju w Scapa, a który zapomniał wysłać. Mieli z nią, podobnie jak i inni marynarze angielscy, tajny szyfr "sercowy", dzięki któremu dziewczyna zawsze wiedziała, gdzie przebywa jego okręt. Jeśli na przykład pisał: "Kocham Cię i wierzę Ci" - wiedziała, że jest w Gibraltarze. Jeżeli w liście pojawiło się zdanie: "Lepiej na ustach niż na papierze" - Jenny w mig orientowała się, że najdroższy jest w Afryce. O ile natomiast Newel przebywał na morzu, "zaklejał list długim pocałunkiem". W rezultacie lekarz okrętowy, który pełnił funkcję cenzora, puszczał oczywiście tak niewinne wiadomości. Gdy okręt dokonywał zwrotu o 180 stopni i poczynał iść kursem południowo-zachodnim, Newel chował list do kieszeni, przestawał myśleć o Jenny i cały zamieniał się we wzrok. Ostatecznie po to był tutaj, aby gdy radar umieszczony w dziobowej części okrętu "nie dowidział" od strony rufy, on zastąpił tę aparaturę, o której opowiadano cuda, ale której sam, prawdę mówiąc, jeszcze nie widział. Nadchodził wieczór, cieśnina szarzała z każdą minutą. Newel systematycznie obserwował horyzont od lewej ku prawej i z powrotem. Bolały go już brwi 26 od przyciskania do gumowych ochraniaczy wizjerów przyrządów optycznych. Na przemian padał śnieg z deszczem, błąkały się mgły. Okręt miał kołysanie poprzeczne i utrzymanie wzroku na linii horyzontu nie było łatwe. Minęła godzina 19.00, gdy nagle na szarym, ciemniejącym tle nieba zobaczył niewielką plamkę. Wzrok wytrenowany podczas ćwiczeń przekazał natychmiast sygnał do mózgu. Nie mogło być wątpliwości, od północnego wschodu szedł w ich stronę okręt. Sięgnął po mikrotelefon, który miał tuż pod ręką. - Halo, tu rufowy posterunek obserwacyjny - Ship bearing green 140 - okręt kąt kursowy zielone 140... Nie przestając obserwować ani na chwilę Newel dodał po chwili: - Dwa okręty, kąt kursowy ten sam. Oznaczało to ni mniej, ni więcej, że okręty przeciwnika widać z prawej burty pod kątem 140 stopni, licząc od dziobu. Gdyby okręt spostrzeżono z lewej burty, obserwator wykrzyknąłby zamiast "green", co oznacza zielone, "red", to jest czerwone. Były to umówione sygnały. Oficerowie nawigacyjni, aby je wbić swoim wychowankom w głowę, używali sposobów znanych u nas przed wojną z nauki maszerowania (słoma-siano, słoma-siano). W celu upamiętnienia marynarzom, że "czerwone" oznacza kąt kursowy lewej burty, przypominali im, że portwejn jest czerwony, a ponieważ "port" oznacza między innymi lewą burtę, wobec tego trzeba myśleć tylko o portwejnie, a zawsze ma się klucz do rozwiązania zagadki. Komandor Ellis oraz wszyscy inni, którzy znajdowali się na pomoście nawigacyjnym, rzucili się ku prawej jego stronie. Wzrokiem starali się przebić strumienie deszczu spadającego z chmurnego nieba. 27
Tak, to szli Niemcy! Charakterystyczne zwartej "nabite" jakby sylwetki ich okrętów rysowały się coraz wyraźniej. Dowódca zarządził alarm, rozległy się trzykrotne uderzenia gongu. Na całym okręcie słychać było ostry gwizdek bosmański i krzyk: "Enemy in sight- hands to-day action - stations!" o W korytarzach, przejściach, po drabinkach i trapach wszystko dosłownie fruwało. Kapitan Ellis powziął błyskawiczną decyzję: jego okręt wykonał zwrot w lewo o 90 stopni, biorąc kurs na ścianę mgły, która jak zbawienie pokrywała morze od strony Islandii. Przeszedł szybko na lewą stronę pomostu i wbił wzrok w niemieckie okręty. Szukał na nich błysków artyleryjskiego ognia. Odległość była niewielka, wszystkiego 140 hektometrów- Kto zdąży pierwszy - Niemcy trafić, czy on sam schronić się we mgle? Minuty wydawały się godzinami, wreszcie "Suffolk" dosięgną! linii mgieł, które ścieliły się na wodach cieśniny. Wkrótce otuliły one okręt tak szczelnie, że nie pomogłyby wrogowi najlepsze zeissowskie szkła. Ale tutaj, w tej puchowej kołdrze mgieł, czyhały na nich inne niespodzianki, własne pola minowe, zakładane pracowicie przez bratnie okręty i lotnictwo. Los krążownika spoczywał teraz w rękach oficera nawigacyjnego. Mała niedokładność w obliczeniu kursu, i mogli powiększyć listę okrętów ogłaszanych periodycznie z uświęconym tradycją wstępem: "Admiralicja z żalem stwierdza, że..." O 19.22 "Suffolk" wysłał radiowy sygnał "W polu widzenia jeden pancernik i jeden krążownik, namiar. 020 stopni, odległość 7 mil, kurs 240 stopni..." Kapitan Ellis nie po to skierował swój okręt • Wróg na horyzoncie, zajmować dzienne stanowiska bojowe! 28 w mgłę, aby wziąć kurs na Islandię czy wręcz Scapa flow. W mgle jego okręt zatoczył wkrótce koło i począł manewrować między dwoma polami minowymi, które w tym akurat momencie były tak potrzebne jak dziura w moście, bo i tak specjaliści od nawigacji z niemieckiej admiralicji mogli rozeznać ich położenie po ukształtowaniu dna. Na błyszczącym ekranie aparatury umieszczonej w dziobowej części okrętu pojawiły się dwie plamki zdążające powoli ku lewej krawędzi obrazu. Tutaj w mgle "Suffolk" widział obydwa okręty niemieckie nie będąc samemu widzianym. Okazywało się nie wiadomo po raz który w tej wojnie, że mózgi naukowców więcej były warte od koncepcji najtęższych admirałów. Obserwując ekran radarowy Ellis zauważył w pewnym momencie, że Niemcy minęli go i oddalili się na tyle, aby - jak mówią lotnicy -? "siąść im na ogon". Gdy jednak krążownik Wyszedł na chwilę z mgły, stwierdził, że w istocie Niemcy są już w przedzie, ale trochę za blisko... jak na możliwości ich artylerii głównej. "Suffolk" natychmiast potem ponownie dał nurka we mgłę i gdy wynurzył się po raz drugi, okręty niemieckie wyprzedzały ich już o 15 mil, co przy słabej widoczności zapewniło krążownikowi względne bezpieczeństwo i . umożliwiało deptanie Niemcom po piętach, Bliźniak "Suffoika" krążownik "Norfolk" znajdował się w tym czasie również na wodach Cieśniny Duńskiej, nieco bardziej wszakże na południowy zachód- Dowódca okrętu, komandor Phillips, spożywał obiad, który Anglicy jedzą tradycyjnie wieczorem. Poprawiał właśnie serwetkę, która wysunęła mu się zza sztywnego kołnierzyka, gdy do kabiny wpadł jak bomba oficer sygnałowy. Z początku komandor 29 Phillips chciał .go skarcić za zbyt gwałtowne wtargnięcie. Wyraz twarzy szefa sygnalistów powiedział mu jednak wszystko, nim ten wyrzucił z siebie: ""Suffolk" gofem, sir - "Suffolk" ma ich!" Z nadaną przez bratni krążownik depeszą w ręku komandor Phillips pospieszył na pomost nawigacyjny. Wkrótce potem okręt jego gwałtownie zmienił kurs i poszedł na spotkanie wroga. Po godzinie, podczas której "Norfolk" zrobił ponad 50 kilometrów, krążownik
wyszedł z mgły i dosłownie "nadział się" na obydwóch Niemców, którzy szli z szybkością prawie 60 kilometrów na godzinę przeciwległym kursem. - Ster prawo na burt, postawić zasłonę dymną! Kończąc wydawanie rozkazów kapitan Phillips zobaczył nagle, jak czarna sylwetka niemieckiego pancernika, widoczna jak na dłoni w odległości 9 kilometrów, zabłysła oślepiającym blaskiem wystrzałów. Niemcy dostrzegli ich i otworzyli ogień... Admirał Tovey pod wieczór 23 maja nie mógł opanować niepokoju- Od dwudziestu czterech godzin znajdował się z głównymi siłami "Home Fleet" na morzu, dążąc na zachód, a o przeciwniku nie miał żadnych wiadomości. Do ostatniej chwili zwlekał z opuszczeniem Scapa Flow, ponieważ nie chciał bez potrzeby tracić cennego paliwa, jeśli Niemcy pozostaliby we fiordzie. Po otrzymaniu jednak ze stacji lotniczej Hatston na Orkneyach wiadomości, że Niemcy wyszli na morze, nie mógł już dłużej czekać. Wieczorem dnia 22 maja o 22.15 jego flagowy pancernik "King George V" przeszedł przez bramy w sieciach przeciwtorpedowych i wraz ze świeżo przybyłym lotniskowcem "Victorious" wyszedł w morze. Nieco później dołączył do nich krążownik 30 liniowy "Repulse" i trzy okręty na czele z "Królem Jerzym V" popłynęły na zachód. Od tego momentu upłynęła już doba, która doprawdy była niezłą próbą dla nerwów. W tych ciężkich godzinach wynurzały się coraz nowe pytania, z których jedno wracało uparcie: "A jeśli Niemcy istotnie wysadzają teraz gdzieś desant na lądzie, podczas gdy my ich szukamy na morzu?" Admirał niepokoił się także w głębi ducha o grupę bojową wiceadmirała Hollanda, którą wysłał przed dwoma dniami na morze w kierunku Islandii. Pancernik "Prince of Wales" stosunkowo niedawno został oddany do służby i na okręcie przebywały jeszcze grupy pracowników stoczni, którzy "dokręcali ostatnie śrubki" (a przez "niedokręcone śrubki" poszedł już na dno niejeden okręt). Admirał niepokoił się także o "Hooda". "Hood" był znany jako największy okręt bojowy świata, ale posiadał szereg słabości, z których główną było niedostateczne opancerzenie pokładu. Admirał Tovey widział wyobraźnią obydwa te wielkie i wspaniałe okręty żłobiące fale w kierunku północno-zachodnim i starał się przedstawić sobie działania wiceadmirała Hollanda oraz jego plan taktyczny przed spotkaniem z Niemcami. Tovey znał Hollanda jako dzielnego oficera. Nie wyobrażał sobie też ewentualnego spotkania z Niemcami inaczej niż w ten sposób, że Holland ze swą flagą admiralską na "Hoodzie" będzie szedł na czele szyku... Na czele szyku... Na czele szyku..- Tovey sięgnął nagle po słuchawkę telefonu. "Halo, Paffard.-. tak... tym razem..., tak już nic..-" Sekretarz był co najmniej zdziwiony tym, że admirał nie dał mu konkretnego polecenia. "To mu się nigdy nie zdarza - pomyślał. - Cóż takiego mogło się stać?" Dowódca "Home Fleet" przez chwilę tylko chciał podyktować do wiceadmirała Hollanda depeszę, 31 w której prosiłby o wysunięcie pancernika "Prince of Wales" na czoło szyku jako zdecydowanie odporniejszego na ciosy,' a pozostanie z "Hoodem" w tyle-Uświadomił sobie jednak, że Holland jest tak doświadczonym i wypróbowanym oficerem marynarki, że mógłby poczuć się urażony, jeśliby admirał wszedł w jego kompetencje... Z zamyślenia wyrwał go podniecony głos komandora Brinda: - Depesza od "Norfolka", sir. Jest pod ogniem Niemców, oto ich koordynaty i kurs... BITWA Siedemnaście minut po północy sygnaliści pancernika "Prince of Wales" dostrzegli, że wiceadmirał Holland rozkazał podnieść na "Hoodzie" banderę bojową.
Na okręcie uczyniono to samo. Na szczycie fok-masztu pojawiła się ledwie widoczna w szarej arktycznej nocy biała bandera z czerwonym krzyżem świętego Jerzego. Okręt wypełnił się symfonią gwizdków i gongów alarmowych- Obsługi artylerii głównej i średniej zajęły stanowiska przy działach. Dziobowe wieże "A" i "B" oraz wieże rufowe "X" i "Y" poczęły z wolna obracać się szukając niewidocznego jeszcze, bo odległego o 120 mil morskich przeciwnika. Dziesięć potężnych 14-metrowych luf, o kalibrze 356 milimetrów, miarowo unosiło się, to opadało. Ożyła także artyleria średnia - 138-milimetro-wa, która w boju morskim odgrywa także ważką rolę, szczególnie na krótszych dystansach. Na "Księciu Walii" zgrupowana była w wieżach burtowych po dwa działa w wieży. Mogła ona strzelać kilkakrotnie szybciej niż artyleria główna, nie dając przeciwnikowi "dojść do siebie". Dowódca okrętu, komandor Leach, wypróbował po raz ostatni przed bojem mechanizmy swego okrętu. Choć załoga była dobrana dobrze i chętnie spełniała swe powinności, nie Wszystko wychodziło tak, jak by sobie tego życzył. 33 Wieże zacinały się przy obrotach, niczym zaniki kiepskich karabinów. Czasem zdarzało się to nawet I mechanizmom podnoszącym lufy. Ni z tego, ni z owego blokowały się przewody I elektryczne. Jedynie maszyny napędzające okręt I pracowały bez zarzutu, ale nie był to przecież je- I dyny tylko czynnik jego sprawności bojowej- Komandor Leach klął w duchu konstruktorów nowych czternastocalowych wież, którzy nie "dopięli | wszystkiego na ostatni guzik", przeklinał Niemców, | którzy wyszli "za wcześnie", nim okręt przejęto całkowicie od stoczni Cammell Laird. Niestety pancernik buduje się przynajmniej cztery lata, a stępkę | pod "Prince of Wales" położono pierwszego stycznia l 1937 roku. Choć Leach był pełen poważania dla dowódcy "Home Fleet", w duchu mówił sobie, że admirał Jellicoe, dowodzący flotą brytyjską podczas pierwszej wojny światowej, nigdy by nie wysłał w bój okrętu w takim stanie technicznym. Z drugiej jednak strony, Jellicoe miał pięć razy tyle pancerników, co aktualnie admirał Tovey, i Niemców ograniczonych do działania na Morzu Północnym. Na pomoście nawigacyjnym i obok, w specjalnym pomieszczeniu dla admirała, chwilowo nie zajętym, ponieważ Holland znajdował się na płynącym na czele szyku "Hoodzie", wszyscy nakładali ochronne, przeciwogniowe rękawice i kaptury. Jego oficerowie - i pełniący służbę podoficerowie wyglądali w tych białych, powleczonych warstwą azbestu strojach jak czereda Ku-Klux-Klanu. Gdyby Nelson, Collingwood czy hrabia St. Vincent wstali z grobu i ujrzeli Flotę Królewską Anno Domini 1941 gotującą się do walki,, umarliby prawdopodobnie po raz drugi... i to ze śmiechu. Bohaterom współczesnej wojny morskiej widać było tylko nosy i oczy. 34 Widok tej przymusowej maskarady odpędził od komandora niewesołe myśli. Na razie przeciwnika nie było jeszcze widać i do czasu jego spotkania uda się, być może, naprawić to i owo. Komandor wpatrywał się z pomostu nawigacyjnego w szarą czerń polarnej nocy. Okręt szedł na dużej szybkości, fale rozbryzgiwały się od dziobu, czasem przelewały przez relingi chlastając o podstawę wieży, a wówczas bryzgi wody i piany dolatywały aż po wieżycowaty, solidnie skonstruowany pomost bojowy, na którego wierzchu znajdował się pomost nawigacyjny. W górze, ponad pomostem nawigacyjnym, widać było dalocelownik, który za pomocą wielu skomplikowanych urządzeń określał odległość, kurs i szybkość wroga oraz inne dane potrzebne do prowadzenia ognia przez własną artylerię.
Komandor Leach spojrzał na zegarek. Nafosforyzowane wskazówki wskazywały wpół do pierwszej. Hood szedł przed nimi w odległości pięciu kabli *, zostawiając za sobą szeroki biały ślad wodny. Patrząc na czarną potężną sylwetkę flagowego okrętu Leach odczuwał ulgę. Okręt flagowy szedł w przedzie. Polecenia wiceadmirała mówiły wyraźnie, że podczas bitwy "Prince of Wales" ma wykonywać te same manewry, co i "Hood", a więc iść w tzw. "close order". Uwalniało to Leacha od ciężaru odpowiedzialności za taktyczne posunięcia podczas bitwy, ale i napawało niepokojem. "Hood" był stworzony do tego, aby w boju artyleryjskim raczej dawać niż brać... Wiceadmirał Holland był jedną z najbardziej i popularnych postaci we Flocie Królewskiej. Wszech- *Kabel - _ miii morskiej, 185,2 m. stronnie wykształcony i uzdolniony, w wolnych od służby chwilach pisywał skecze i sztuki teatralne, uprawiał z zamiłowaniem sporty. Dla jego bogatej natury pełne uzewnętrznienie osobowości w działaniach organizacyjnych, a do takich należą przecież funkcje wyższych dowódców, było niemożliwością. Gdy w tym samym 1941 roku w wieku pięćdziesięciu czterech lat przeniesiony został z dowództwa eskadry krążowników na Morzu Śródziemnym na dowódcę eskadry krążowników liniowych, składającej się wbrew swej nazwie z jednego pancernika i jednego krążownika liniowego, zrobiło mu się smutno. Zaszczyt dowodzenia największym okrętem świata, jakim był ,,Hood", nie mógł zrównoważyć w jego przekonaniu utraconych okazji prawdziwego działania. Odpowiadając na gratulacje przesłane mu przez podwładnych stwierdził dosłownie, że/h "z wielu względów żałuję, iż muszę opuścić eskadrę krążowników. Na krążowniku człowiek jest pewien, że jeśli coś się dzieje, jest się na pierwszej linii..." Wbrew początkowemu sądowi płynął oto ze swoim "Hoodem" na spotkanie potężnego wroga. Jego zespół wyszedł w morze o dzień wcześniej od sił głównych admirała Toveya i miał działać przeciw nieprzyjacielowi, który próbował przedrzeć się Cieśniną Duńską lub przejściem między Islandią i wyspami Faroer. Gdy jego obydwa okręty oraz towarzyszące im cztery niszczyciele znalazły się na zachód od Islandii, kilka minut po godzinie ósmej wieczorem "Hood" przejął depeszę krążownika "Suffolk", który sygnalizował obecność nieprzyjaciela w odległości 300 mil na północ w Cieśninie Duńskiej. Od tej pory radiotelegrafiści "Hooda" otrzymywali w swoich niewielkich kabinach, zatłoczonych aparatami i sieciami przewodów, prawdziwy potok depesz od krążowni- 36 ków które szły za jednostkami niemieckimi. Admirał od początku nakazał swoim okrętom ciszę radiową, aby nie zdradzić przeciwnikowi pozycji oraz kursu. Obydwa okręty posługiwały się przeważnie lampami sygnalizacyjnymi, pogoda była bowiem tak kiepska, a w dodatku noc, że można było zapomnieć o istnieniu Luftwaffe. Wpatrzony w czerń morza i nieba, Holland jeszcze raz sprawdzał swój plan. Miał do dyspozycji okręty o zupełnie różnych cechach taktycznych. "Hood" ze swoimi potężnymi ośmioma działami 380-milimetro-wymi mógł w pełnej salwie bocznej wyrzucić prawie 8 ton pocisków na odległość 30 kilometrów. Przyjmowanie boju na tak wielkich odległościach było dla niego jednak bardzo ryzykowne. Zbudowany prawie przed ćwierćwieczem, miał słabe opancerzenie poziome. Jego pokład pokrywały płyty pancerne niewielkiej grubości. Na śródokręciu grubość pancerza wynosiła cal, na dziobie 2 cale, nad magazynami 3 cale, a więc maksimum 75 milimetrów. Bardzo silnie natomiast przedstawiał się pancerz boczny, którego grubość wynosiła od 6 do 12 cali, co stwarzało już jaką taką rękojmię bezpieczeństwa. W takiej sytuacji Holland musiał dążyć do maksymalnego zbliżenia, do walki na krótkich dystansach, tak jak silny bokser, który może obrywać ciosy po tułowiu, ale boi się o głowę. Na długich dystansach, gdy tor pocisków przeciwnika wznosił się wysoko, a granaty wroga
spadały prawie pionowo, sytuacja ,,Hooda" nie była łatwa. Słaby pancerz poziomy nie stanowiłby żadnej przeszkody dla 380-milimetro-wych granatów niemieckich. Sprawą więc życia i śmierci było nawiązanie kontaktu bojowego z wrogiem w takich warunkach, aby jak najbardziej zbliżyć się do odległości 12 000 metrów, gdy tor poci- 37 sków przeciwnika będzie już tak płaski, że jego granaty nie przebiją pokładu. Odwrotnie miała się sprawa z pancernikiem "Prince of Wales". Jego opancerzenie przedstawiało się w ten sposób, że najchętniej przyjąłby walkę od najdalszego dystansu do 13 000 metrów, ponieważ jego potężny pancerz ważący w sumie 14 000 ton ochraniał go dobrze przed wszystkim, co spadało z góry. Budowany był w latach, gdy już dobrze rozwinęło się lotnictwo bombowe... Biorąc to wszystko pod uwagę admirał Holland zdecydował się iść z całym zespołem "do zwarcia" z przeciwnikiem i. rozstrzygnąć walkę na dystansie grubo poniżej 20 kilometrów. Zapewne nie bez wpływu na jego decyzje pozostały dosyć staroświeckie instrukcje taktyczne, zalecające trzymanie przez dowódcę wszystkich okrętów "w garści". Obydwa okręty nurzały się na przemian w śnieżnej zawiei, potokach deszczu, walcząc z szerokim rozkołysaniem Atlantyku. Tuż po północy radiotelegrafiści "Hooda" poczęli nerwowo kręcić regulatorami swych odbiorników. Strumień wieści od krążownika "Suffolk" nagle przestał płynąć: zespół wiceadmirała Hollanda stracił w jednej chwili łączność z przeciwnikiem. Minął kwadrans, pół godziny, godzina, krążownik "Suffolk" zamilkł, jak by rozpłynął się gdzieś we mgłach Cieśniny Duńskiej... Po krótkiej walce wewnętrznej wiceadmirał Holland zdecydował się na zmianę kursu, pragnąc jak najszybciej napotkać wroga. Obawiał się, że w ciemnościach nocnych rozminie się po prostu z przeciwnikiem, o którego ruchach nie miał wiadomości, i Niemcy wyjdą na przestwór Atlantyku, gdzie znaleźć ich będzie znacznie trudniej. Zostawiając pół- 38 kolisty szeroki ślad piany "Hood" wykonał zwrot w prawo i poszedł kursem 295 stopni, a więc o wiele bardziej na północ, zmniejszając równocześnie szybkość do 24 węzłów. "Prince of Wales" natychmiast powtórzył jego manewr. Wiceadmirał Holland wyobrażał sobie, że dzięki temu "Bismarck" mu się już nie wymknie. Przekazał nawet wiadomość do idącego za nim pancernika, że spodziewa się nawiązania kontaktu bojowego około godziny 1.40, co kolidowało zresztą z rzeczywistą sytuacją (było bowiem niemożliwe, aby w ciągu półtorej godziny przeciwnicy przebyli dzielące ich 120 mil). W podnieceniu, które ogarnęło go przed walką, Holland nie wziął pod uwagę, że w wyniku jego manewru Niemcy mogą wysforować się do przodu, co przy nawiązaniu kontaktu bojowego ogromnie utrudniłoby zmniejszenie odległości, niezbędne, jak mówiliśmy wyżej, dla "Hooda". Minęła godzina 1.40, minęła godzina 2 po północy, a Niemców nie było widać. Sygnaliści pancernika "Prince of Wales" przekazali parę minut po drugiej komandorowi Leachowi lakoniczny sygnał z okrętu flagowego: "Jeżeli do godziny 2.10 nie nawiążemy kontaktu bojowego, zmieniam kurs na południowo- zachodni..." Pancernik "Bismarck" i krążownik "Prinz Eugen" nie posiadały urządzeń radarowych z prawdziwego zdarzenia, które umożliwiałyby na przykład śledzenie przeciwnika we mgle. Miały natomiast namiastkę tego urządzenia w postaci tzw. "Funkmessgerate", które uwrażliwione były do pewnego stopnia na impulsy radarowe wysyłane przez okręty przeciw- nka. Lütjens wiedział przeto, że jednostki angielskie 39 idą za nim. Jedną z nich był według rozpoznania krążownik typu "County", który spotkali niespodziewanie na krawędzi mgieł ciągnących się od strony Islandii. Salwy oddane w jego
kierunku odkryły wroga, ale nim uszedł im sprzed oczu, nie zauważono wyraźnych śladów trafień. Anglicy mieli szczęście. "Funkmessgerat" doniósł następnie, że z tyłu za sobą mają dwa okręty. Drugi zapewne także nie był okrętem liniowym, gdyż obydwa posuwały się w przyzwoitej odległości i nie otwierały ognia. Lütjens w pewnym momencie miał ochotę wykonać nagły zwrot o 180 stopni i w krótkim starciu zmasakrować je swoimi 380-milimetrowymi działami, ale "Handelskrieg über alles", "wojna handlowa ponad wszystko", powiedział sobie w duchu i próbował wszystkich sposobów, aby "zgubić" Anglików. Możliwości manewru miał co prawda bardzo ograniczone, ponieważ z prawej strony szedł blisko krawędzi pływających lodów, a brnąć w nie niewielką miał ochotę, bojąc się uszkodzenia śrub okrętowych. W pewnym momencie, gdy po północy obydwa okręty zanurzyły się we wściekłej śnieżycy, wykonał manewr i - nie wiedząc o tym - oderwał się od prześladowców. . Skoro minęli Cieśninę Duńską, Lütjens rozkazał krążownikowi "Prinz Eugen" wysunąć się na czoło szyku. Szli kursem 273 stopnie, a więc prawie dokładnie na zachód. W śnieżycy "Bismarck" zapalał od czasu do czasu reflektor, czasem nadawał jakiś sygnał lampą Aldisa. Na chronometrach niemieckich okrętów zbliżała się godzina 4.30. Jaśniało. Kończyła się ciemnoszara arktyczna noc, wstawał świt. Śnieżyca ustała. Morze wydawało się szaroczarną taflą, bez granic ciągnącą się jak wieczność. W tej chwili przez długą morską lornetę Lütjens zobaczył na południowym wschodzie coś, co wstrzą- 40 snęło nim do głębi. Prosto na nich szedł okręt... a za nim drugi. Obydwie jednostki celowały dosłownie w jego zespół swymi dziobami. Nie można było rozróżnić ich klasy, ponieważ były za daleko i prezentowały się "en face". Jedno było pewne - to był wróg! I: Zespół wiceadmirała Hollanda rwał w kierunku Niemców z największą szybkością, na jaką było stać jego potężne maszyny. Stalowe kolosy rozwijały 60 kilometrów na godzinę, by maksymalnie zbliżyć się do nadpływających Niemców. Odległość między I dwoma ugrupowaniami malała w tempie luxtorpedy: 100 kilometrów na godzinę! Bitwa morska, której głównymi składnikami (podobnie jak bitwy lądowej) jest ogień i ruch, osiągała tę fazę, gdy o wszystkim decydują artylerzyści. : Pierwszy oficer artylerii pancernika "Prince of Wales" był jeszcze młodym, ale wybitnie uzdolnionym człowiekiem. Od razu też pojął, że dowódca zgrupowania popełnił dwa tragiczne błędy. Oto rozkazał skupić ogień na lewym okręcie niemieckim, który choć podobny sylwetką do prawego, był wyraźnie jednostką mniejszą, co najwyżej ciężkim krążownikiem. Ich obowiązkiem było natomiast strzelać do okrętu, który szedł w tyle i co do którego nie mogło być wątpliwości,* "że był pancernikiem typu "Bismarck", a więc przeciwnikiem kilkakrotnie groźniejszym, którego przede wszystkim trzeba było wyeliminować z boju! - Halo, tu stanowisko dalocelownika. Admirał najwyraźniej wziął okręt czołowy za pancernik. To pomyłka, sir, proszę o pozwolenie strzelania do okrętu idącego w tyle szyku! 41 - Tak, Mc Gullen, widzę nadbudówki, tak, sylwetka pancernika, zmiana celu, jeden w prawo! - Możemy strzelać tylko dwiema wieżami, podchodzimy zanadto dziobem! - Nic na to nie poradzimy, admirał chce skrócić dystans, nie mamy swobody manewru! W tym momencie spostrzegli, że okręt flagowy otworzył ogień, jego wieże dziobowe zabłysły pomarańczowym odblaskiem. Ilekroć porucznik Marstone przez właz i pionową drabinkę dostawał się do środka wieży "A" pancernika "Prince of Wales", zawsze ogarniał go podziw nad skomplikowaniem maszynerii i przyrządów zgromadzonych w tym okrągłym pomieszczeniu po to, by działa mogły dosięgnąć przeciwnika będącego w szybkim ruchu, którego niezmiernie trudno jest
trafić. Milion części mechanizmów dział, przewodów i aparatów! Dźwignie, lewary, przyciski, guziki, a wszystko to odcięte od świata zewnętrznego półmetrowym prawie pancerzem. Teraz nie czas był zresztą na refleksje, dostrzeżono już Niemców i cała uwaga porucznika skupiona była na tarczy przekaźnikowej. W górze, wysoko ponad pomostem bojowym, tkwił przy dalocelowniku oficer kierujący ogniem, on zaś, Marstone, otrzymywał stamtąd wszystkie potrzebne dane o przeciwniku. Tak, "Bismarck" szedł z szybkością 29 węzłów, kursem 254 stopnie. Marstone odczytał na tarczy kąt podniesienia lufy i kierunek celowania. Wystarczało zgrać strzałki na własnej tarczy ze strzałkami przekaźnika. i działa wieży uzyskiwały odpowiedni kąt podniesienia i nacelowanie kierunkowe. Z komór amunicyjnych mieszczących się pod przedziałem bojowym wędrowały do góry na specjalnych dosyłaczach 800 42 kilogramowe pociski o kalibrze 356 mm i worki prochem. Hydrauliczne podajniki umieszczały je w komorach nabojowych dział. Marstone usłyszał lekki zgrzyt metalu, po czym nastąpiła cisza. Nagle rozległy się dwa dzwonki, niczym w londyńskim autobusie, a potem głuchy odgłos. Lufy rzuciły się do tyłu, po czym wróciły na swoje miejsce zmuszone do tego przez oporopowrotnik. Cztery pociski poszybowały z szalonym gwizdem w stronę niemieckiego pancernika... Kapitan Mc Gullen przy daloeelowniku i dowódca na pomoście bojowym z niecierpliwością wbili wzrok w niemieckie okręty: gdzie pojawią się kilkudziesięciometrowe fontanny wody, wskazujące miejsce rozerwania się pocisków... Jeśli nie ukażą się, tym lepiej, oznaczałoby to, że salwa "weszła" w okręt przeciwnika - ale takie cuda w bitwie morskiej na samym początku się nie zdarzają. - Trochę za długa, Mc Gullen! Nim usłyszał w telefonie głos dowódcy, Mc Gullen zobaczył, że Niemcy oddają salwę po salwie. Wkrótce ujrzał gejzery wody wylatujące w pobliżu okrętu flagowego. Obydwaj Niemcy wstrzeliwali się w",, Hooda", który ze swej strony strzelał do niemieckiego krążownika. Sytuacja stawała się tragiczna. Ośmiu działom 330-milimetrowym nieprzyjacielskiego pancernika przeciwstawiali 4-dziobowe działa ,,Hooda" i sześć, dział przednich własnych, z których jedno, jak się okazało, odmawiało posłuszeństwa. Odległość była dla "Hooda" tragicznie niebezpieczna - -6 000 jardów. Wszystko poszło na opak! Mc Gul-en przekazywał do wież coraz to nowe dane i w końcu przy piątej czy szóstej salwie udało mu się "nakryć" Niemca: zobaczył fontanny wody od własnych ścisków, padających za i przed okrętem wroga. Niemcy wstrzelali się szybciej. "Prinz Eugen", 43 który szedł na czele niemieckiego szyku, osiągnął pierwsze trafienia na "Hoodzie" jeszcze przed upływem minuty. "Bismarck" wstrzelał się w kilka minut później i jego pociski poczęły trafiać angielski okręt flagowy. Już w pierwszej minucie boju na największym okręcie świata zauważono półkolisty pożar na śródokręciu, który po pewnym czasie przygasł. Gdy po kilku minutach boju wiceadmirał Holland nakazał zmienić nieco kurs, aby wprowadzić do akcji i tylne wieże artyleryjskie, Mc Gullen zobaczył ze swej opancerzonej wieżyczki dalocelownika dwa gejzery wody, które wykwitły po obu stronach okrętu flagowego. To, co zobaczył i usłyszał później, miało go prześladować przez całe życie. Nad ,,Hoodem" wyrósł potężny słup ognia i dymu, ten ostatni rozwinął się wkrótce do rozmiarów potwornego czarnego grzyba, który ogarnął w śmiertelnym uścisku ginący w tej chwili okręt. Komandor Leach głosem pełnym zgrozy wykrztusił: "Ster prawo na burt!" Po minucie minęli tę chmurę dymu, w której zniknął rozerwany na dwie części największy okręt świata. Pływały w tym czarnym piekle jakieś resztki świadczące, że był kiedyś we
Flocie Królewskiej okręt zwany HMS "Hood", dowodzony przez dowódcę "Battle-Cruisers Sąuadron", wiceadmirała Hollanda... Historia rzadko się powtarza, ale "Hooda" spotkał los trzech angielskich krążowników liniowych, które w ten sam sposób zakończyły swój żywot w bitwie pod Skagerrakiem na dwadzieścia pięć lat przed bitwą w Cieśninie Duńskiej. Do niepisanej tradycji Ploty Królewskiej przeszło słynne "bon mot" * wic * Powiedzonko (franc). 44 eadmirała Davida Beatty, który dowodził pod Skaerrakiem zespołem krążowników liniowych. Gdy zobaczył, że po kolei wylatują w powietrze "Indefatigable" i "Queen Mary", rzekł do dowódcy swego okrętu flagowego: "Chatfield, zdaje się, że coś się dzieje z naszymi zasranymi okrętami". Dał w ten sposób upust swojej niechęci do konstruktorów, którzy zbudowali okręty przypominające beczki z dynamitem. W gruncie rzeczy, do pojawienia się na morzu Niemców i pierwszej wojny światowej, Flota Królewska nie miała po bitwie pod Trafalgarem poważnych przeciwników. Gdy na morzu pojawił się rywal mający ambicje imperialne, i to rywal silny, ambitny, okazało się, że sprawy się komplikują. Mimo że "Hood" był budowany już po bitwie jutlandzkiej, gdy stało się jasne, że trzeba lepiej opancerzać pokłady okrętów, zaniedbano tego, zwlekając bez końca z rekonstrukcją okrętu. Gdy więc oprócz dwóch pocisków tej ostatniej feralnej salwy "Bismarcka", które rozerwały się po obu burtach okrętu, jeden, dwa, a może trzy pociski wtargnęły w głąb kadłuba i dotarły do komór amunicyjnych, okręt pękł na pół, przeistaczając się w słup ognia, a prawie półtora tysiąca ludzi zginęło w jednej sekundzie *. * Brytyjski historyk morski Michel. Lewis wyraża pogląd, że okręty brytyjskie były budowane słabiej od niemieckich ze względu na konieczność zapewnienia załodze wygód podczas służb imperialnych na całym globie ziemskim. Niemcy działając w zasadzie tylko na Morzu Północnym, czasem tylko na Atlantyku, niewiele troszczyli się o załogi, odbywające z reguły krótkie wyprawy, bez pardonu dzielili swe okręty wodo- i ognioodpornymi przegrodami, w których nie było nawet przejść. Ponieważ p. Michel Lewis jest wybitnym specjalistą, można bez przesady stwierdzić, że ekspansja kolonialna kosztowała drogo. Na samym "Hoodzie" głowy 1416 ludzi! 45 Po zatopieniu "Hooda" Niemcy skoncentrowali szybki i celny ogień na pancerniku "Prince of Wales". Marstone w swojej wieży czuł, jak okręt jego raz po raz drży, ale nie były to drżenia spowodowane własnymi salwami. Widocznie ich trafiono. Czuł, że zaczyna się pocić, może tylko z gorąca, które szło od dział i przemywanych po strzale luf, a może z emocji. Przez swój peryskop widział, jak niemiecki krążownik i pancernik raz po raz błyskają ogniem. Liczył sekundy lotu .pocisków. Dystans najwyraźniej skracał się; walkę prowadzono już na odległości około 17 000 metrów, przy czym obie strony zbliżały się do siebie coraz bardziej. Szanse ich nie wyglądały różowo. Wydawało się, że ocean burzy się i gotuje wokół okrętu, który pędził naprzód z nie zmniejszoną szybkością. Na wyrzutni, która znajdowała się na lewej burcie śródokręcia, szykowano do startu, a właściwie wyrzucenia przy pomocy sprężonego powietrza wodnosamolotu. Miał on wznieść się ponad walczące okręty i pomóc w ustalaniu celności własnych salw, wobec pogarszającej się w miarę upływu czasu widoczności. Pilot i obserwator zajęli już miejsca w kabinie, przyciskając głowy do specjalnych miękkich poduszek umieszczonych nad siedzeniami. Oficer dowodzący wyrzutnią miał za chwilę opuścić chorągiewkę, dając sygnał do startu. W tym momencie nadleciał pocisk, który rzucił go na pokład i wyrwał obydwa skrzydła wodnopłatu, .pozostawiając nienaruszony kadłub, a w nim... załogę. Widząc, że nie odniósł poważniejszych obrażeń, oficer zerwał się, kazał wysiąść lotnikom... i wyrzucił czym prędzej w morze kadłub bez skrzydeł, chroniąc okręt przed wybuchem benzyny.
Komandor Leach raz po raz oceniał położenie, krótko wymieniał opinie z pierwszym oficerem arty- 46 lerii i oficerem nawigacyjnym. Bardzo pragnęli pomścić śmierć "Hooda", ale w pojedynkę dokonać tego nie było łatwo. Leach zaciskał pięści w pasji. Nie mógł odżałować, że Holland nie dał mu swobody manewrowania, że trzymał się ducha i instrukcji taktycznych, które w tej sytuacji nie miały żadnego sensu. Przecież jego okręt mógł nie iść na zbliżenie, mógł strzelać z wielkiej odległości ze wszystkich swych wież, osłaniając szarżę "Hooda". Teraz było za późno. Właśnie otrzymywał kolejny meldunek o odległości dzielącej ich od Niemców i chciał zadać Mc Gullenowi jeszcze jedno pytanie, gdy nagle straszny cios rzucił go na podłogę pomostu, tak że stracił przytomność. Gdy począł rozumieć, co się wokół niego dzieje, zobaczył zabitych i umierających, ściany obryzgane krwią. Pomost był jedną ruiną i cmentarzem. Potężny 380-milimetrowy pocisk wystrzelony z odległości 15 kilometrów przebił ścianę pancerną, pozostawiając ogłuszonych, ale nie rannych - jego i oficera sygnałowego. Dziesięciu ludzi padło, drugie tyle było ciężko rannych, czterech lżej. Jakiś ogromny odłamek pocisku przeleciał przez salon oficerski, rozbił stolik do kawy i szafkę z winem. Podobnemu losowi uległ radioodbiornik i... noga od pianina. Leaoh począł wołać o pomoc, ponieważ telefony nie działały. Dopiero wówczas zorientowano się w górze przy dalocelowniku, że pocisk trafił w pomost... Dowódca okrętu długo jeszcze potem wspominał ciężko rannego marynarza, który słabym głosem pocieszał go: "Thafs all right, sir, its all in the for-tunes of war!"*] • "Wszystko w porządku, sir, takie są losy wojeme!" 47 Można przypuścić, że gdyby krętem dowodził Polak, zwróciłby go teraz w stronę Niemców i wykonał wspaniałą szarżę. Anglik postąpił odwrotnie. - Zasłona dymna, ster lewo na burt! "Prince of Wales" zatoczył koło i począł szybko oddalać się od Niemców. Podczas tego całego starcia otrzymał cztery trafienia pociskami 380-milimetrowymi i trzema pociskami 203-milimetrowymi wystrzelonymi przez krążownik "Prinz Eugen". O godzinie szóstej dwadzieścia cztery z pancernika nadano do krążownika "Suffolk" depeszę: "..."Hood" został zatopiony. Mój pomost jest zniszczony. Wieża "Y-" czasowo wyeliminowana z akcji..." NA WODACH ATLANTYKU Dowództwo hitlerowskiej "Kriegsmarine" z niepokojem wyczekiwało na wieści od "Flottenchefa", który gdzieś daleko na północy szedł ze swym zespołem ku szerokim przestrzeniom oceanu. Kontakt z Lutjensem miała utrzymywać tzw. Gruppenkommando West z siedzibą w Paryżu, stanowiącą ekspozyturę "Seekriegsleitung" * w Berlinie na zachodni teatr działań morskich. Prócz niej istniała także Gruppenkommando Ost, pełniąca podobne funkcje na wschodnim teatrze działań. Jak na 400 000 ton okrętów marynarki wojennej "Kriegsmarine", organów i dowództw było bez liku, a liczba admirałów i komandorów wykonujących przeważnie funkcje administracyjne wielokrotnie przewyższała liczbę posiadających te stopnie oficerów spośród personelu pływającego. Setki tych "wybitnych strategów i taktyków" wyczekiwało przeto na wieści od jednostek, które miały zdezorganizować atlantyckie połączenia "przeklętego Alibionu". Gdy więc o godzinie 5.52 Gruppenkommando West otrzymało od Lütjensa sygnał: "Rozpoczynam walkę z dwoma ciężkimi jednostkami", wrażenie było początkowo minorowe. Nie po to przecież "Bismarck" został wysłany, żeby wdawać się w walkę z okrętami wojennymi, lecz by niszczyć bez ryzyka statki handlowe.
*Dosłownie: "Kierownictwo wojną morską". 49 Ale skoro w kilkanaście minut później nadeszła triumfalna depesza o zatopieniu "Hooda", serca niemieckie w Paryżu i w Berlinie napełniły się tak bezbrzeżną radością, że wątpliwości poczęły niknąć. O godzinie 8.02 radiotelegrafiści Gruppenkommando West odebrali w Paryżu dłuższy meldunek sytuacyjny, w którym Liitjens raportował stan okrętu po spotkaniu z "Hoodem" i "Prince of Wales": 1. Pomieszczenie maszynowni elektrycznej nr 4 zniszczone. 2. Do lewej kotłowni nr 2 przedostaje się woda. Woda w części dziobowej okrętu. 3. Maksymalna szybkość - 28 węzłów. 4. Rozpoznano dwa nadajniki radarowe. Piąty i ostatni punkt raportu dotyczącego dalszych zamiarów "Flottenchefa" wynikł po krótkiej, ale niezwykle ostrej dyskusji między Lütjens em i Lindemanem. Z chwilą bowiem, gdy "Hood" został zatopiony, a drugi angielski pancernik zatoczył półkole i pod przykryciem zasłony dymnej począł gwałtownie zwiększać odległość, powstało przed Niemcami pytanie: co robić dalej? Lütjens poruszył ten temat pierwszy. Stał obok swego przełożonego na opancerzonym pomoście nawigacyjnym i wpatrywał się w dziób swego okrętu, który przy nadejściu większej fali zanurzał się nienormalnie głęboko, jak gdyby jakiś niewidzialny ciężar ciągnął go w dół. Z tyłu, za rufą pancernika, ścieliła się na wodzie struga ropy, rozchodząca się szeroko w miarę oddalania się okrętu. Ciężki angielski granat przebił dziobowe zbiorniki ropy, która poczęła wyciekać na zewnątrz. Okręt nabierał wody, która przedostawała się przy większych falach do zbiorników. Lütjens, który nie ochłonął jeszcze z emocji bitwy, analizował w myślach sytuację. Odniesione zwy- 50 cięstwo nie mogło mu przesłonić jej powagi. Już pod Bergen, po alarmie lotniczym, i ukazaniu się na niebie zwinnej angielskiej maszyny wiedział, że sprawy nie pójdą gładko. Pierwszym potwierdzeniem tego była obecność w Cieśninie Duńskiej krążowników, które przylgnęły do jego zespołu i mimo "straszenia ich" artylerią nie chciały się odłączyć. Potem przyszło spotkanie z dwoma ciężkimi okrętami, a więc przeciwnikiem, który nie bardzo się nadawał do prowadzenia z nim wymarzonego w gabinecie Raedera "Handelskriegu". Lütjens jeszcze raz wracał myślą do owej niedawnej rozmowy z admirałem i zżymał się wewnętrznie. Ten "doctor honoris causa" uparł się, że mimo późnej majowej pory i krótkich już stosunkowo nocy muszą iść na Atlantyk i topić dalej te /przeklęte handlowe łajiby, dzięki którym Anglicy jeszcze zipią. Był tak zafascynowany swoją "naukową" koncepcją, że nie można było z nim dyskutować. Lütjens znajdował się w dodatku w tej niewygodnej sytuacji, że zespół miał prowadzić o n s a m i w końcu nie mógł się bardzo sprzeciwiać, by nie być posądzonym o tchórzostwo - on o tchórzostwo, mein lieber Gott*. Dobrze! Popłynie i będzie topił tych bezbronnych Anglików, nawet w czerwcu, nawet 24 czerwca, gdy noc jest najkrótsza w roku. Ale jakiś zły głos wewnętrzny mówił mu wówczas: przecież ten szanowny starszy pan myśli kategoriami pierwszej wojny światowej, a tu obecnie w epoce lotnictwa pancernik, ongi szpilka w oceanie, stał się prawdziwym stogiem siana, który pierwszy lepszy samolot rozpoznawczy może dostrzec z odległości kilkudziesięciu mil... - Słucham pana, Lindeman, co ma pan do powiedzenia? *Mój Boże!
- Herr Admirał, jest moim obowiązkiem jako dowódcy okrętu zwrócić uwagę na uszkodzenia spowodowane przez pociski wroga. Okręt pozostawia za sobą widoczny ślad. Ilość ropy w zbiornikach dziobowych zmniejsza się, to, co zostanie, nie bardzo będzie się nadawało do użytku. Uważam, że powinniśmy wracać do kraju. - O tym, co powinniśmy zrobić, myślę ja sam. Niech pan nie zapomina o tym, Lütjens - - Ależ to, co robimy obecnie, to samobójstwo. Chce pan wyjść na Atlantyk, a przecież mamy już na karku te dwa ciężkie krążowniki i pancernik. Na tym przecież się nie skończy, ściągną tu większe siły. - Szczerze mówiąc - rzekł Lütjens - uważam to za przesadę. Jak na dowódcę okrętu ma pan zbyt wiele obaw. Widzę oczywiście tę ropę i biorę to pod uwagę. . - Idąc dalej dotychczasowym kursem będziemy defilowali przed Wyspami Brytyjskimi. To zaś gratka dla ich lotnictwa! - Czy sądzi pan, że idąc drogą powrotną wokół Islandii sprawy będą się przedstawiały lepiej? Lindeman, pan nie zdaje sobie sprawy z tego, co pan mówi. Lütjens począł tracić cierpliwość. Znajdował się tu ktoś, kto przeciwstawiał się jego postanowieniom, których, niech się dzieje, co chce, chciał bronić do końca. Podniósł głos. - Ja tu dowodzę czy pan? Ja się nie cofnę i cały zespół zrobi to, co ja rozkażę, wypełnię naszą misję w duchu wytycznych danych dla marynarki wojennej przez f ührera- Zwyciężyć albo zginąć, oto nasze przeznaczenie! Uważana przeto dyskusję za zakończoną. Proszę wykonywać moje rozkazy! Zamierzam przy pierwszej nadarzającej się sposobności pozbyć się Anglików. To na początek. Potem, gdy będę uwa- 52 żał za stosowne, poinformuję pana o dalszych moich zamiarach - zakończył zimno "Flottenchef" i udał, że nie widzi tragicznego machnięcia ręką, które wykonał dowódca okrętu. Lindeman był tak przybity, że mógł już tylko pofilozofować na temat tego, co narodowy socjalizm zrobił ze "starej dobrej niemieckiej marynarki". "Przecież ten karierowicz zgubi siebie i nas wszystkich dlatego tylko, że kiedyś führer przywiesił mu na szyi żelazną blaszkę" - myślał. Ale i jego trzymała w ryzach żelazna pruska dyscyplina. Nie powiedział więc już ani słowa i udając nagłe zainteresowanie uszkodzeniami okrętu zeszedł z pomostu nawigacyjnego, przedtem jednak zawiadomił o tym służbiście swego przełożonego. Sygnały radiowe, które wysyłają okręty biorące udział w działaniach morskich, więcej czasem mówią niż najwierniejsze opisy. Te, które zostały wysłane w ciągu 24 maja, po rannej bitwie, dają dosyć ciekawy obraz sytuacji: Godzina 10.07. Pancernik "Prince of Wales" do admirała Toveya: ...Poważne uszkodzenie pomostu bojowego. Obydwa dziobowe przyrządy do wysokościowego kierowania artylerią nieczynne. Około 600 tan wody w okręcie, przeważnie w części rufowej, ma skutek dwóch lub więcej przestrzelin Ra linii wodnej. Oceniana jako możliwa do rozwinięcia szybkość - 26 węzłów... Godzina 11.44. Admiralicja do pancernika "Ramillies". ...Iść takim kursem, by nawiązać kontakt z nieprzyjacielem od zachodu, plasujcie przeciwnika między HMS "Ramillies" a dowódcą Home Fleet... Godzina 12.35. Dowodzący admirał - Islandia. ...Naniesienia według danych latającej łodzi "Sunderland" potwierdzają prawdziwość danych co do pozycji krążownika 53
"Norfolk". "Bismarck" zostawia za sobą szeroki ślad ropy. Godzina 12.38. Admiralicja. Raport sytuacyjny na godz. 11.00. ..."Bismarck" i "Prinz Eugen" na kursie 215 stopni, szybkość 24 węzły. "Bismarck" doznał pewnych uszkodzeń... Godzina 14.20. "Bismarck" do krążownika "Prinz Eugen". ...Zamierzam pozbyć się przeciwnika, jak następuje: podczas fali deszczu "Bismarck" pójdzie kursem zachodnim. "Prinz Eugen" ma zachować w ciągu 3 godzin po odejściu "Bismarcka" dotychczasowy kurs i szybkość aż do momentu, gdyby został zmuszony do jego zmiany. Następnie ma się zaopatrzyć w paliwo u "Blechen" lub "Lothringen" *, a następnie prowadzić wojnę krążowniczą samodzielnie. Klucz do szyfru: HOOD. Godzina 14.40. Admirał Xovey do dowódcy krążownika "Galatea" ...Proszę wziąć lotniskowiec "Victorious" i krążowniki pod Pańskie rozkazy, aby miał osłonę. Podążać w kierunku "Bismarcka" i zająć możliwie najbliższą pozycję. W odległości 100 mil wykonać samolotami torpedowymi atak. ,,Victorious" nie powinien być narażony na ogień nieprzyjacielskiej artylerii. Gdy krążownikom będzie się wyczerpywało paliwo, mają zawinąć do Reykjaviku. "Victorious" ma utrzymywać kontakt tak długo, jak długo będą pod ręką samoloty torpedowe lub rozpoznawcze. "King George V" zmienia kurs na bardziej południowy. Godzina 14.42. "Bismarck" do U-Bootów. ...Okręty w zachodnim sektorze zbierają się o świcie na niżej podanych pozycjach. Zbliżam się od północy. Zamierzam ściągnąć ciężkie jednostki nieprzyjaciela idące za mną w ten rejon. * Błechen" i "Lothringen" - niemieckie zbiornikowce wysiane na Atlantyk, aby zaopatrywać niemieckie okręty wojenne w paliwo. 54 Po bitwie w Cieśninie Duńskiej zamiary Niemców nie były dla admirała Toveya jasne. Jakkolwiek znał ich aktualny kurs, ponieważ za zespołem niemieckim szedł "Prince of Wales" i obydwa ciężkie krążowniki, istniała uzasadniona obawa, że pod osłoną nocy Niemcy będą próbowali się oderwać od takiej nie bardzo przyjemnej eskorty. Admirał Tovey wiedział, że trzy okręty angielskie nie stanowiły siły, którą by można przeciwstawić Niemcom w otwartym boju. Było więc sprawą jak najbardziej zasadniczą wprowadzenie do walki nowych sił, co przy olbrzymich odległościach na morzu nie jest najłatwiejsze. Admirał Tovey znajdował się ze swoim zespołem składającym się z pancernika "King George V" oraz krążownika liniowego "Repulse" i lotniskowca "Victorious" o wiele za daleko na zachód, by móc doścignąć zespół niemiecki w ciągu niedługiego okresu czasu, gdyby ten chciał iść, powiedzmy, w kierunku zachodniej Grenlandii. Także jeśliby dowódca niemiecki zdecydował się na kurs w kierunku portów francuskich, wszystko zależało od tego, kiedy dokona zmiany kursu na południowy zachód i czy dostatecznie wcześnie, by zespół Toveya mógł mu zabiec drogę. W wojnie na lądzie problemy podobne w takich rozmiarach nie istnieją. Odległości z reguły są niewielkie. Przeciwnik przywiązany jest w swoich ruchach przeważnie do głównych szos i magistrali kolejowych, przez co większe przesunięcia sił bardzo trudno jest ukryć. W wojnie na morzu drogą, po której można się poruszać, jest cała powierzchnia morza, a okręty posuwają się z szybkością, której mogą im pozazdrościć najlepsze czołgi. Dlatego admiralicja brytyjska poczęła zewsząd ściągać na główne możliwe kierunki ruchu Niemców wszel- 55 kie okręty będące w jej dyspozycji. Z Gibraltaru wyruszyła "Force H" składająca się z krążownika liniowego "Renown" (okręt podobnej klasy do "Repulse"), lotniskowca "Ark Royal", krążownika "Sheffield" i sześciu niszczycieli. Pancernik "Rodney", który szedł od strony Wysp Brytyjskich eskortując statek pasażerski, 24 maja rano pozostawił jako eskortę jeden niszczyciel, a sam zwiększając szybkość ruszył naprzód, by przeciąć drogę "Bismarckowi", gdyby ten zechciał wziąć kurs na porty francuskie lub hiszpańskie (ta
ostatnia możliwość nie była wykluczona wobec wyraźnie przyjaznej postawy Franco względem Niemiec hitlerowskich). Pancernikowi "Revenge", który stał w porcie kanadyjskim Halifax, Admiralicja poleciła natychmiast podnieść kotwicę i płynąć na zachód. Także i dwa krążowniki "London" i "Edinburgh" zostały włączone do akcji pościgu za zespołem niemieckim. Koncentracja sił odbywała się na imponującej przestrzeni liczącej ponad milion mil kwadratowych. Jakkolwiek mogło to w istocie wyglądać dość imponująco, każdy z wymienionych okrętów, z wyjątkiem może "Rodneya" uzbrojonego w działa 406-milimetrowe i silnie opancerzonego, nie mógł w pojedynkę podejmować walki z potężnym i świetnie do walki przygotowanym Niemcem. Rzeczą istotną wobec tego stawało się zadanie mu takich ciosów, które skutecznie obniżyłyby jego sprawność bojową, najlepiej zaś jego szybkość. W sytuacji, która została przed chwilą opisana, nie mogła tego dokonać żadna brytyjska jednostka pływająca. Było już pod wieczór, gdy o godzinie wpół do siódmej komandor Ellis i wszyscy, którzy byli na pomoście nawigacyjnym krążownika "Suffolk", stra- cili nagle niemiecki pancernik z oczu. Wessał go tuman mgły rozciągający się w odległości około 25 000 metrów. Gdy nagle "Bismarck" ukazał się ponownie, odległość zmniejszyła się o pięć kilometrów i wkrótce od strony Niemców nadleciały z wyciem ciężkie pociski. Kapitan Ellis rzekł spokojnie: - To dla nas, chłopcy! - Po drugiej salwie, która rozerwała się już niedaleko okrętu, "Suffolk" postawił zasłonę dymną i zrobił ostry skręt w lewo, nie chcąc dalej skracać dystansu. W ten sposób; nienaumyślnie zresztą, krążownik naprowadzał Niemców na pancernik "Prince of Wales". Gdy na pancerniku zorientowano się w sytuacji i dalocelownik wykonał swoją pracę, ryknęły działa, ale ich ogień prowadzony na odległość prawie 30 000 metrów był niecelny. Niemcy w odpowiedzi zrobili zwrot w prawo oddalając się od Brytyjczyków. Najwidoczniej ich dowódca nie chciał bawić się w wojnę... Z zamieszania, wywołanego zresztą celowo przez Niemców, skorzystał krążownik "Prinz Eugen", który wypełniając rozkaz Lütjensa uszedł pogoni. Pamiętny dzień 24 maja miał się ku końcowi. Zmierzchało. Niebo poczynało szarzeć, ciemnieć, Niemców było widać coraz słabiej. Dowódca zespołu angielskiego, kontradmirał Wake-Walker, wysunął na czoło szyku krążownik "Suffolk", za nim płynął pancernik "Prince of Wales", w tyle krążownik "Norfolk". "Suffolk" zawdzięczał swoją czołową pozycję aparaturze radarowej, która jak dotychczas spisywała się znakomicie. Jego też zadaniem miało być utrzymanie kontaktu z nieprzyjacielem w nocy, gdy widoczność zmniejsza się do kilkunastu, a podczas krótkich burz deszczowych do kilku kilometrów, we mgle nawet do kilkudziesięciu metrów. 57 Admirał Tovey nie liczył wiele na ofensywność ugrupowania, które tropiło zespół niemiecki. Nie miał większych złudzeń co do tego, że uszkodzony "Prince of Wales", okręt, który właściwie przegrał pierwszą walkę, będzie mógł wiele zdziałać przeciw Niemcom. Pewne nadzieje pokładał jednak w towarzyszącym jego zgrupowaniu lotniskowcu "Victorious", który posiadał na pokładzie samoloty torpedowe. Gdyby udało się dokonać udanego ataku i wyrzucić z samolotów torpedy, które trafiłyby "Bismarcka" w jakąś szczególnie wrażliwą część kadłuba, sytuacja mogła się wyjaśnić. Na razie bowiem niebezpieczeństwo wymknięcia się przeciwnika było bardzo duże. Nadchodziła noc, pogoda była zdecydowanie zła i wszystko to ułatwiało Niemcom oderwanie się od prześladowców. O godzinie 22.00 9 dwupłatów typu "Swordfish" pod dowództwem kapitana E. Esmonde wystartowało z pokładu lotniskowca i wzięło kurs według namiarów podanych przez zespół kontradmirała Wake-Walkera. O 23.30 byli już o 120 mil od swego pływającego lotniska. Naprowadzeni przez krążownik "Norfolk", rozpoczęli atak. Niemcy odpowiedzieli piekielnym ogniem z kilkudziesięciu dział przeciwlotniczych oraz dziesiątków najcięższych karabinów maszynowych, tworząc prawdziwą ścianę ognia. Samolot Esmonde'a został