ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Czy mamy inne wyjście? - spierała się Kate, z roztargnie¬niem przeczesując loki. -Wpatrywała się
posępnie w drzwi ta¬werny położonej naprzeciwko, nad wodą.
- Utknęliśmy pomiędzy Scyllą a Charybdą.
- Scyllą a Charybdą? - beznamiętnie spytał Julio.
- Dwoma morskimi potworami - odrzekła, obserwując wciąż drzwi baru A1vareza.
Nie rozumiał, czemu Kate odwoływała się zawsze do spraw, o których nie miał pojęcia ..
- Czy Jeffrey powiedziałby, że jesteśmy między młotem a kowadłem?
Przytaknęła.
- Jeśli nie odbijemy Jeffreya z tawerny, skończy w kabinie pilota z nożem przy gardle. Albo spiją
go, tak że zdradzi po¬łożenie cessny.
- O ile wczeniej nie zemdleje - z nadzieją dorzucił Julio. ¬Barman twierdzi, że parę minut temu był
tego bliski.
- Wtedy go ocucą i zaczną na nowo - powiedziała Kate.
Spuściła głowę.
- Musimy się nim zająć. Kiedy już wyrwiemy go ze szponów Desparda, wywieziemy go z
Castellano.
- Jak chcesz się za to zabrać? - spytał Julio, wykrzywiając usta w sceptycznym uśmiechu. - Despard
siedzi teraz sam przy stole z Jeffreyem, ale Simmons i paru innych ludzi cza¬tuje w jednym z pokoi
na zapleczu. Jeśli wykonamy jakikol¬wiek ruch, wysypią się stamtąd i wtedy po nas.
Kate przygryzła dolną wargę.
- Nie wolno nam działać nieostrożnie. Nie powinien się zorientować, że należysz do ludzi Jeffreya.
Kiedy Despard odwiedzał go w baraku, zawsze gdzieś na boku pilnowałeś samolotu. Jesteś
bezpieczny tak długo, dopóki nie wie o twoim istnieniu. Pójdę tam sama.
- Wykluczone, na to nie pozwolę! - stanowczo uciął Julio. Powinien spodziewać się podobnego
obrotu sprawy. Kie¬dy jej na kimś zależało, troszczyła się o niego jak lwica o ma¬łe, a Jeffrey na
pewno się dla niej liczył. Po prostu działała we własnym interesie. Znał ich oboje i obserwował od
czte¬rech lat. Widział, jak pielęgnowała Brendena. Leczyła go z kaca, wyciągała z depresji,
wspierała w kłopotach. Nigdy nie żądała nic w zamian. Kate umiała obdarowywać obiema rę¬kami.
Nie potrafił wymawiać Jeffreyowi, że wszystko od niej przyjmował; wielokrotnie przecież on sam
nie odrzucał jej uczuć i oddania. Mimo to nie mógł zgodzić się na jej samo¬tną wyprawę do baru.
- Jeśli to konieczne, chodźmy razem.
- Czekaj, coś mi przyszło do głowy. - Zmarszczyła w zamyśleniu brwi. - Czy sprawdziłeś, gdzie są
wyłączniki światła?
Skinął głową.
- Na zewnątrz, z tyłu.
- Dobrze. - Zerknęła na zegarek. Właśnie minęła północ. Pójdziesz tam za dziesięć minut. Daj mi
znak krótkim błyś¬nięciem. Wszyscy pomyślą, że to spadek napięcia. Po minu¬cie wyłącz
wszystkie światła i wyciągnij bezpiecznik. Jasne?
- Więc ja się będę bawił korkami, a co z tobą?
- Zajmę Desparda przy stole i wynajdę sposób, by się go pozbyć.
- Zajmiesz? - skrzywił się Julio. - Mam nadzieję, że nie myślimy o tym samym. Nie potrafisz
postępować z kimś takim jak Despard.
- Och, Julio, powiedziałam, że go zajmę, a nie że go uwio¬dę! Nie powinnam mieć większych
trudności, by na dziesięć minut odwrócić jego uwagę. Za każdym razem, gdy odwie¬dzał barak,
przystawiał się do lImie. - Dodała z grymasem: _ Nie dlatego, że jestem wyjątkowa. Po prostu
podrywa każdą kobietę poniżej osiemdziesiątki.
Julio był zdania, że jednak miała w sobie coś wyjątkowe¬go. Taka ciepła, kochająca, uczciwa -
niepodobna do innych kobiet. Myśl, że Despard miałby ją dotknąć, przyprawiła go o mdłości.
- Nie podoba mi się to. Nie powinnaś nawet wchodzić do takiego baru.
- Wiesz dobrze, ile razy tam byłam. Umiem sobie radzić. ¬Po chwili dorzuciła: - Wiesz, że mam
doświadczenie.
"Szczera prawda" - pomyślał z ironią. Jeffrey był marzy¬cielem, zawsze w pogoni za fantazjami;
ona szła w ślad za nim, sprowadzając go na ziemię i pilnując, by nie narażał się na zbyt gwałtowne
upadki.
- Thraz będzie tak samo, Julio, dam sobie radę.
- Chyba powinienem ...
- Nie, Julio ... - ucięła z łagodną stanowczością. - Zrobimy, jak powiedziałam. Jak tylko zgasisz
światła, przebiegniesz do głównych drzwi i wejdziesz do środka. Będę potrzebowała pomocy, żeby
wydostać stamtąd Jeffreya. Nikt nie może cię zobaczyć. - Uśmiechnęła się przekornie, przebiegając
wzro¬kiem po jego potężnych ramionach i imponującym ciele.
- Thkie zadanie powinno ci wystarczyć.
- Kate, to zbyt...
Przerwała mu.
- To nasz jedyny realny plan. - Znów spojrzała na zegarek. ¬Pamiętaj, dziesięć minut.
Nie oglądając się przeszła przez ulicę. Nawet gdyby sprze¬czka trwała całą noc, i tak postawiłaby
na swoim. Powiedzia¬ła mu już, utknęli między Scyllą a Charybdą.
W zatłoczonym barze panował półmrok. Woń whisky i potu mieszała się z drażniącym i słodkim
zapachem marihu¬any. Przystanęła na chwilę przy długim, dębowym barze. Bły¬szczący kontuar
był dumą i radością Hektora Alvareza. Nie¬spokojnym spojrzeniem szukała znajomej, szpakowatej
głowy.
Zauważyła przy narożnym stoliku pociągającą, choć pul¬chną kobietę, której twarz wydawała jej
się znajoma. Być może kiedyś się spotkały. Jeffrey lubił popić w towarzystwie, tym bardziej jeśli
było atrakcyjne
Mężczyzna, który z nią był, choć wyglądał na Amerykani¬.na, nie przypominał Jeffreya. Miał na
sobie czarne dżinsy i trykotową koszulkę z krótkimi rękawkami, czarną czy też granatową; trudno
było dostrzec kolory w przytłumionym świetle. Mogła być pewna jedynie koloru j,ego włosów:
były brązowe i lśniące. Miała właśnie przenieść wzrok w inną stronę sali, kiedy mężczyzna zerknął
na nią, tak jakby poczuł na sobie jej wzrok.
Niebezpieczeństwo. Skąd nagle podobna myśl? Mężczy¬zna miał ładne usta, choć wykrzywione
nonszalancko. Uśmiechał się zuchwale, co z pewnością podobało się sie¬dzącej obok dziewczynie.
Patrząc na Kate, zmrużył oczy. Po¬czuła się niepewnie.
Odwróciła wzrok. Nic nie mogło tłumaczyć tak niemądre¬go zachowania. Przez chwilę lęk przed
nieznajomym zdomi¬nował lęk przed Despardem. Zdaje się, że zszarpane nerwy ukierunkowały jej
wyobraźnię. Wreszcie w oddalonym kącie sali dostrzegła Desparda. "Nie dziw, że nie zauważyłam
Jef¬freya" - pomyślała posępnie. Zgięty w pół opierał głowę na stole. Tego jeszcze brakowało,
Jeffrey był zupełnie nieprzy¬tomny.
Cóż, muszą sobie jakoś poradzić.
- Hektor pozwala mi korzystać z pokoju za barem. ¬Gardłowy głos brunetki brzmiał zachęcająco.
Przesunęła pod stołem dłoń po jego udzie i na śmiałą pieszczotę otrzy¬mała natychmiastową
odpowiedź. W jej oczach pojawił się błysk zadowolenia.
- Widzisz, wiem, że potrafię ci dogodzić.
Beau Lantry nie interesował się tym, co miała do powie¬dzenia. Jak ona się nazywa? Ach tak,
Liane. W sumie słowa nie miały znaczenia. To obfite, krągłe ciało ... i ta podniecają¬co grzeszna
dłoń pod stołem ...
Zostawił Barbarę na Barbados prawie trzy tygodnie temu i od tegu czasu nie miał kobiety. W chwili
gdy pojawił się w tawernie i dziewczyna przy barze uśmiechnęła się zachęcają¬co, zdecYdował, że
oto nastąpił koniec abstynencji. Dziew¬czyna była zgrabna, pociągająca i gotowa na wszystko, jak
obiecywała zachrypniętym szeptem. Tego właśnie szukał dziś wieczorem. Nie wią':'ącego
rozładowania frustracji w zamian za gruby plik banknotów pozostawiony na szafce przy łóżku.
Czegoś lepszego mógł się spodziewać jedynie w mieście, jednak nie miał najmniejszej ochoty, by
tam jechać. Podob¬no wyspiarska republika Castellano stanowi siedlisko poło¬wy światka
przestępczego Karaibów, który skorumpował rząd tak samo, jak i mieszkańców. Beau nie miał
zamiaru spacerować po stolicy wyspy, Maribie, by skończyć gdzieś z nożem w piecach. Thk, ten
bar mu wystarczał. Zostanie w pokoiku Hektora z Liane i rano wróci na Searchera. Powie
Danielowi, żeby wypłynęli i do południa będą w połowie dro¬gi do Trynidadu. Kapitan odetchnie.
Kiedy parę godzin temu dopłynęli do Mariby, Daniel stał się dziwnie ostrożny. Od¬mówił załodze
przepustki i sam został na pokładzie.
Jak zwykle nie przekonywał Beau, by nie opuszczał stat¬ku. Ich stosunki oparte były na zasadzie
bezwzględnej niein¬gerencji. Daniel nigdy nie wyrażał swojego zdania na temat eskapad Beau ...
Raz tylko, gdy sam wrócił z podobnej zaba¬wy, wyraził się o tym przychylnie.
Kobieta wciąż szeptała mu do ucha. Beau pożałował, że nie słucha. Być może mówiła o
pieniądzach, nie chciał jej rozdrażnić ani wyjść na skąpca. Miał przecież przed sobą ca¬łą noc,
nigdzię się nie spieszył. Zachowywał się nieco obojęt¬nie, co mogło ją jedynie zachęcić do
większej aktywności. Niedbale rozejrzał się po zadymionym barze. Przypom~nał mu setki
podobnych miejsc, które odwiedził w ciągu ostat¬nich dwóch lat.
Jasnoniebieskie oczy o głębokim i odważnym spojrzeniu.
Poczuł przedziwny dreszcz, gdy spotkał je w tej sali. Nigdy wcześniej nie widział tak szczerego
spojrzenia, tym bardziej nie spodziewał się go w sali pełnej ciemnookich Latynos toteż zirytowała
go własna reakcja. Przecież właścicielka tych oczu nie była aż tak atrakcyjna. Miała niewiele ponad
dwadzieścia lat i jej rysy nie wyróżniały się niczym specjal¬nym, właśnie poza niezwykłymi
oczami w oprawie ciemnych długich rzęs. Jej usta miały ładny kształt, rysująca się w nich słabość
mogła być pociągająca, zada,rty nos nie pozwalał jed¬nak uznać jej za piękność ..
- Podoba ci się? - spytała ostro Liane, śledząc jego spoj¬rzenie. - Jest za chuda. Zdejmij z niej
ubranie, to zostaną skóra i kości.
- Thk myślisz? - wycedził Beau, przyglądając się kobiecie przy barze.
Była więcej niż przeciętnego wzrostu, ubrana w wypło¬wiałe, jasnobłękitne dżinsy. Męska koszula
nieco ciemniej¬szego niebieskiego koloru zakrywała krągłość jej bioder. Dziewczyna już nie
patrzyła na niego, skupiła uwagę na stole po przeciwnej stronie sali.
- Przecież to luźne ubranie maskuje sylwetkę. Wiesz coś o niej?
Liane wzruszyła ramionami.
- Kate jakaś tam. Parę razy ją tu widziałam. - Pochyliła się do przodu, odsłaniając głębiej bujny
dekolt. - Nie jest tu tak popularna, jak ja. Musiałaby cię wziąć gdzie indziej. Hektor tylko mnie
pozwala korzystać z pokoju.
- Na pewno zasłużyłaś sobie na taki gest.
Zdjął z uda dłoń kobiety. Nagle krągłości Liane wydały mu się śmieszną przesadą, a jej wdzięki
zbyt zwyczajne jak na jego gust.
Dziewczyna imieniem Kate ruszyła w stronę narożnego stołu wdzięcznym i przyjemnym dla oka
krokiem. Miała krótkie, kręcone włosy, których brąz rozjaśniło miejscami słońce. Lśniły
jedwabiście jak dziecięce fryzurki w rekla¬mach szamponu. Uniósł do ust szklankę napoju z
imbirem i zamyślił się nad gładką skórą dziewczyny. Poczuł gwałtowne pragnienie, by jej dotknąć.
1- Więc idziesz ze mną? - spytała Liane, maskując uśmie¬chem nadąsanie.
- Co? - spytał. Odstawił szklankę i wstał. - Może innym razem.
Położył na stole banknot i odszedł za błękitnooką, ponęt¬ną Kate.
Pociągała go jej jedwabista skóra, wyobrażał sobie, jak słodko wyglądałaby bez tego chłopięcego
stroju. Być może była za chuda, jak twierdziła Liane, ale jej mały tyłeczek kusił swą kobiecością.
Nigdy nie odmawiał tak zachęcającym za¬proszeniom.
Niestety dziewczyna wyraźnie miała jakiś cel. Zatrzymała się przy stole zajętym przez dwóch
ciemnowłosych m꿬czyzn. Przed nimi stała opróżniona do połowy butelka bur¬bona. Jeden z nich
był, zdaje się, nieprzytomny. Nie mógł więc stanowić konkure~cji w walce o względy Kate, myślał
Beau. Musiał pozbyć się tego drugiego, który świńskimi ocz¬kami patrzył na Kate, z grymasem
uśmiechu na czarnej, bro¬datej twarzy. Zadecydują pieniądze? Jeśli nie, zapowiadał się ciekawszy
wieczór, niż mógł się spodziewać. Uśmiechnął się i brawurowo przyspieszył kroku. Przeczuwał, że
noc z Ka¬te o jedwabistej skórze warta była lekkiej potyczki.
Mówiła teraz do brodatego mężczyzny, którego ręka nie¬dbale spoczęła na jej pośladkach. Nie
zwracała uwagi na tę poufałość, Beau zaś ten gest rozzłościł. Niecierpliwie wzru¬szył ramionami.
Do diabła, chodziło mu tylko o nie wiążącą przygodę, o dziewczynę na raz. Cóż, do cholery, działo
się z nim?
Mimo to, kiedy zatrzymał się przy stole, wciąż kipiała w nim złość. Kobieta przerwała w pół słowa
i posłała mu zdzi¬wione, błękitne spojrzenie.
Skłonił się z ironią.
- Przykro mi przerywać w połowie negocjacji. Nie zapę¬dzajcie się w rozmowie zbyt daleko, zanim
nie przedstawię własnego zaproszenia czy raczej głosu w licytacji. .
- Spadaj - rzucił brodaty mężczyzna. Wyprostował się wol¬no na krześle. - Pani i ja właśnie
doszliśmy do porozumienia.
- Ale to tylko dlatego, że nie słyszała mojej oferty - prze¬ciągle rzekł Beau i spojrzał na Kate
wzrokiem pełnym obiet¬nic. - Będę bardziej niż hojny. Chodź ze mną, Kate - .powie¬dział
przymilnie. - Nie pożałujesz.
Odwróciła wzrok, zdążył jednak zauważyć błYsk strachu w jej oczach.
- Odejdź - rzekłą gwałtownie. - Ralph jest w porządku, po prostu rozmawiamy.
Mężczyzna nazwany Ralphem zaśmiał się z satysfakcją, pieszczotliwie dotykając pośladków Kate.
- Widzisz, wybiera mnie. - Zerknął na nią. - Prawda, Kate?
- Prawda. Czy możesz w to wątpić, Ralph? zawsze mi powtarzałeś, że byłoby nam bardzo dobrze.
- Nam byłoby lepiej - powiedział łagodnie Beau. - Dam ci co zechcesz. Powiedz tylko co ...
- Proszę ... - Zwilżyła nerwowo usta, po czym uśmiechnęła się do Ralpha.
Boże, jaki miała piękny uśmiech! Rozświetlał całą twarz, przesłaniał niedostatki urody. Bardziej
zabolało go, że ofia¬rowała uśmiech innem u mężczyźnie niż to, że trzymał dłonie na jej
pośladkach. Nie potrafił zrozumieć, czemu tak irracjo¬nalnie się zachowywał. Wiedział, że
powinien dać sobie z nią spokój i wrócić do Liane. ~usiał jednak pokonać rywala i samą Kate, by
zdobyć ją tylko dla siebie. Nie pojmował jej wyboru. W świńskich oczkach faceta czaiły się chytre
błyski. Th oczy przypominały mu kogoś. George;a? Ależ tak! Stary, pazerny żarłok, wuj George!
Poczuł niezrozumiały napływ niechęci. Thcy faceci jak George dostawali wszystko na tym świecie,
niekoniecznie podane na talerzu. Nie pozwoli świń¬skim oczkom sięgnąć po cokolwiek, na co sam
miał ochotę. Z każdą chwilą coraz bardziej pragnął Kate.
Cisza przedłużała się. Kate zerknęła na zegarek na skó¬rzanym pasku i zwróci la się do Beau.
- Proszę, odejdź stąd - rozkazała mu. - Natychmiast! .
- Jeśli pójdziesz ze mną!
Brodaty mężczyzna zdjął rękę z biodra i groźnie spojrzał na Beau.
- Powiedziałem ...
Błysnęło światło, przez twarz Kate przemknął cień napięcia i rozdrażnienia.
_ Do cholery! - Sięgnęła po butelkę burbona stojącą na stole. - Do jasnej cholery! - Z całej siły
uderzyła butelką w głowę Ralpha. - Powiedziałam, żebyś odszedł! - wrzasnęła na Beau, podczas
gdy Ralph z zamglonym wzrokiem osunął się na podłogę.
- Czemu, do cholery, nie posłuchałeś?
Zgasły nagle światła, wywołując popłoch wśród obsługi baru. Głośno przeklinali, potykając się o
krzesła, które prze¬suwane z hałasem nie zdołały jednak zagłuszyć ich głosów.
- Następnym razem będę pamiętał, że zawsze upierasz się, by postawić na swoim - sucho stwierdził
Beau. - Wiesz, że nie musiałaś sama się go pozbywać. Mogłem to za ciebie zrobić. Nie dość, że
wszedł mi w drogę, do tego przypomniał mi wuja George'a.
_ Och, siedź cicho - mruknęła Kate. - O mały włos wszys¬tkiego nie zepsułeś. Uśpiłam jego
czujność, a przez ciebie znowu się najeżył.
Jego wzrok przyzwyczaił się do ciemności. Widział teraz, że Kate ominęła stół i szła w kierunku
szpakowatego m꿬czyzny, który ani na chwilę nie ocknął się z błogiego zamro¬czenia. Cóż, u
diabla, teraz szykowała?
- Kate?
Mocny, męski głos zabrzmiał od drzwi.
_ Tutaj - zawołała. Szarpała krzesło szpakowatego m꿬czyzny. - Prosto i do końca.
- Czy mogę pomóc? - spytał uprzejmie Beau.
- Po prostu zejdź mi z drogi - odpowiedziała Kate zagnie¬wanym tonem. - Wystarczająco już
namieszałeś. Nie mamy czasu. - Pojawił się przy niej ogromny, niezdarny cień.
- Kate? - Zabrzmiał nieco przytłumiony głos od drzwi.
- Jestem tuż przy nim, Julio - z ulgą powiedziała Kate. - Zajęłam się Despardem, ale lada moment
ktoś zapali świa¬tło. Musimy zabrać stąd Jeffreya, zanim Simmons wytoczy ,się z zaplecza.
- Nie martw się. Za chwilę wydostanę go stąd całego i zdrowego - odparł łagodnie Julio z
hiszpańskim akcentem. Pochylił się i wziął na ręce mniejszego mężczyznę.
- Idź przodem i sprawdzaj, czy nikogo przede mną nie ma. o Będę odwracał uwagę - zaproponował
Beau, coraz bardziej zainteresowany. - Pod warunkiem, że nie masz złych zamiarów wobec tego
nieruchomego przedmiotu, który trzy¬masz na rękach. Mam nadzieję, że nie chcesz go napaść ani
zamordować?
Julio, ogromny cień, znieruchomiał.
- Kto to?
- Nikt ważny - odpowiedziała niecierpliwie Kate. - On nie jest groźny, Julio. Wyjdźmy stąd
wreszcie.
- Ależ proszę bardzo! - zgodził się Beau. - Zanim ten jak go tam zwą wytoczy się z zaplecza. -
Odwrócił się i ruszył do wyjścia. o Chodź za mną, Julio.
Nie obejrzał się, by sprawdzić, czy ktoś go słucha. Zwin¬nie i z bezlitosną precyzją usuwał z drogi
przeklinający, kłę¬biący i przepychający się tłum. Doszedł w końcu do drzwi, które Julio zostawił
otwarte. Przeszedł przez próg i zerknął do tyłu. Dostrzegł tuż za sobą olbrzyma z nieporęcznym
ciꬿarem. Oświetliła go częściowo uliczna lampa, Beau aż gwizdnął cichutko. Julio musiał mieć
co najmniej metr dzie¬więćdziesiąt pięć, zbudowany był jak prawdziwy atleta.
- Przecznicę stąd jest uliczka - powiedziała Kate. - Może¬my tam zostać, aż brzeg opustoszeje. ,
Poprowadziła ich na lewo. - Och, pospiesz się, Julio!
- Jesteśmy za tobą - odpowiedział Beau.
_ Nie chodzi o ciebie. - Zniecierpliwiona spojrzała na nie¬go przez ramię. - Idź stąd!
- Nie mogę - rzekł Beau, udając obojętność. - Skąd mam wiedzieć, co macie zamiar zrobić z
naszym przyjacielem. Być może zamierzacie wrzucić go do doku, a wtedy winny będę
współudziału w morderstwie. - Pokręcił głową. - Nie, myślę, . że lepiej będzie, jeśli pójdę z wami i
przypilnuję swoich in¬teresów.
_ Nie mam zamiaru robić nic podobnego - odparła z oburzeniem Kate. - Nie widzisz, że go
ratujemy?
- Doprawdy? - Beau figlarnie uniósł brew. - Niezłe zrobi¬liście zamieszanie. Tylko nasz przyjaciel
Ralph bezsprzecz¬nie wyglądał na ofiarę. - W jego uśmiechu pojawiło się coś drapieżnego. - Choć
nie protestuję przeciwko temu, że się go pozbyliście. Sam miałem podobny zamiar.
- Cóż, zrobiłam to dla ciebie - odpowiedziała Kate, skrę¬cając w zupełnie ciemną uliczkę, cuchnącą
odpadkami i wil¬gotnymi kartonami. - Despard może cię pamiętać, kiedy się ocknie, więc lepiej
będzie, jeśli opuścisz Castellano, zanim wróci do siebie. Nie będzie szczęśliwy, widząc kogoś z nas.
- Co za niefart - mruknął Beau. - Miałem nadzieję na przyjemną znajomość.
Doszli do końca uliczki. Kate gestem rozkazała, by Julio położył swój ładunek we wnęce przy
bocznych drzwiach.
- To cię musi nieźle bawić, nieprawdaż? Mniej byś się cie¬szył, gdyby Despard zorientował się, że
nam pomagałeś. To bardzo niebezpieczny człowiek.
- Muszę przyznać, że twoja gierka ożywiła ten nudny wie¬czór - powiedział spokojnie. - Czy
zechciałabyś mi powie¬dzieć, dlaczego Despard stanowi aż takie zagrożenie?
_ Jest handlarzem narkotyków - odparła Kate. o Jednym z naj~iększych na Karaibach. Ma koneksje
w wysokich sfe¬rach rządowych Castellano. Obywatelstwo amerykańskie może cię ochronić przed
tutejszym rządem, ale nie przed ludźmi Desparda. - Niepewnie przerwała. - JESTEŚ
Amery¬kaninem, prawda? Masz bardzo dziwny akcent.
- Jestem z Virginii. - W jego głosie zabrzmiało lekkie podenerwowanie. - Południowy akcent wcale
nie jest dziw¬ny. Th Jankesi śmiesznie mówią.
- Naprawdę? - spytała, klękając przy mężczyźnie, którego Julio oparł o ścianę wnęki. Poszperała w
kieszeni dżinsów i nagle pojawiło się migotliwe światełko zapalniczki, rozjaś¬niając ciemność. -
Nigdy nie słyszałam południowego akcentu.
Nigdy wcześniej ? Sama mówiła jak rodowita Amerykanka.
- Skąd jesteś?
- Zewsząd - odpowiedziała niejasno, unosząc powiekę nieprzytomnego mężczyzny. - On zupełnie
nie kontaktuje, Julio. Wyniesiemy go z miasta pod warunkiem, że będziesz go niósł. - Przykucnęła.
- Ktoś mógłby nas zobaczyć i donieść Despardowi. Kupił prawie całe miasto.
Julio ukląkł koło niej.
- Co w takim razie zrobimy?
Przycisnęła dłoń do skroni.
- Skąd mam wiedzieć, pozwól mi chwilę pomyśleć.
- Może mógbym co nieco doradzić - powiedział Beau. - Domyślam się, że wasz nieprzytomny
przyjaciel jest jedno¬cześnie poszukiwany przez władze lokalne i Desparda, a wy szukacie miejsca,
by go ukryć do czasu, gdy będziecie mogli wywieźć go z wyspy. Zgadza się? - Kiedy przytaknęła,
ciągnął dalej. - Mam bezpieczne miejsce niecałe dwie przecznice stąd. Mogę też obiecać, że
wywiozę go razem z wami z Ca¬stellano nawet na Trynidad, jeśli zechcecie. - Pytająco uniósł brwi.
- Jesteście zainteresowani?
Po krótkim namyśle przytaknęła.
- Gdzie to jest?
- Mam własny szkuner zacumowany w porcie. Wystarczy jedno twoje słowo i zabierzemy tam
uciekiniera.
Jej błękitne oczy jasno błyszczały w migotliwym ogienku zapalniczki.
- Co to za słowo? - spytała spokojnie. Wykrzywił usta w szyderczym uśmiechu.
- Thk. - powiedział. - Musisz po prostu zgodzić się na pro¬pozycję, którą przedstawiłem ci w barze.
Th chyba nie jest zbyt wysoka cena za bezpieczeństwo twoj~go przyjaciela?
Przez chwilę milczała.
- Nie, nie jest zbyt wysoka. - Odwróciła się, widział teraz jedynie jej profil, gdy z czułością patrzyła
na twarz nieprzy¬tomnego mężczyzny. - Niska, rzeczywiście.
- PropozYcja? - spytał podejrzliwie Julio.
- Nie martw się, Julio - powiedziała spokojnie Kate. - Rozumiemy się z panem.
- Ale jakiego rodzaju ...
- Powiedziałam, że wszystko w porządku - stwierdziła stanowczym głosem. - zapomnij o tym. teraz
mamy ważniejsze problemy. - Napotkała wzrokiem spojrzenie Beau. - Wszy¬stko w porządku,
umowa stoi.
- Dobrze. - Świeżo odniesione zwycięstwo sprawiło, że przebiegł go niezwykły dreszcz
podniecenia.
"Podniecenie - zastanawiał się cynicznie - a może czyste żądze? Być może jedno i drugie".
- Jeśli mamy to już za sobą, nadeszła pora na prezentację. -
Schylił głowę, parodiując ukłon. - Beau Lantry, do usług. - Kate Gilbert. A to Julio Rodriguez.
- A wasz nietrzeźwy przyjaciel?
Kate łagodnie zsunęła prosty kosmyk włosów z czoła nie¬przytomnego mężczyzny.
- Jeffrey Brenden.
- Coś was łączy? - Odczuwał ten sam rodzaj niewytłumaczalnej zazdrości, której zaznał, gdy
uśmiechnęła się do De¬sparda w barze.
zaprzeczyła ruchem głowy:
- Nic, to po prostu przyjaciel.
- No dobrze, proponuję, żebyśmy p-rzenieśli twojego przyjaciela do bezpiecznej i przytulnej koi.
- Julio nie powinien go jeszcze teraz zabierać. Mogliby ich zauważyć - odpowiedziała. - Ale my
możemy już iść. ¬Rzuciła mu chłodne spojrzenie .• Mam jeszcze coś do zro¬bienia, zanim
opuszczę Castellano. Chcę, żebyś mi pomógł.
- Składy? • spytał Julio. - To zbyt niebezpieczne, Kate. Je¬śli ludzie Desparda złapią cię gdzieś w
rejonie, zabiją cię.
Zlekceważyła jego słowa, patrząc wyzywająco na Beau.
- On ma rację, to bardzo niebezpieczne. Powinno cię to ubawić jeszcze bardziej niż zdarzenie w
barze. Idziesz ze mną?
- To nielegalne czy po prostu niemoralne? - spytał Beau z pobłażaniem.
- Nic z tych rzeczy, chyba że na Castellano. Prawdopodob¬nie amerykański Urząd Celny
przyznałby ci za to medal. ¬Uśmiechnęła się delikatnie. - Spalimy kokainę wartą sześć milionów
dolarów.
Beau gwizdnął cicho.
- Cóż, muszę bronić swych inwestycji. Poza tym zawsze interesowały mnie medale. Od lat już
żadnego nie zdobyłem. Nadszedł czas, żebym znów spróbował szcz~cia. - Odwrócił się do Julia. -
Szkuner nazywa się "Searcher". Kapitanem jest Daniel Seifert, powiedz mu po prostu, że przysłał
cię Beau. To go przekona.
Julio zmarszczył niepewnie brwi:
- Nie będzie zadawał żaonych pytań? Beau pokręcił głową.
- Może być trochę zaciekawiony, ale nie będzie się sprze¬ciwiał. Daniel jest przyzwyczajony do
mojego dotych¬czasowego stylu życia.
Jasnoniebieskie spojrzenie znów spoczęło na jego twarzy, tym razem z poważnym pytaniem:
- Takie zdarzenia wcale cię nie dziwią? Lubisz ślizgać się po cienkim lodzie?
Zaśmiał się nagle.
_ Dziwne, że to mówisz. Przez dwa lata nie pomyślałem o łyżwach. - Wykrzywił usta. - Ale muszę
ci przyznać, że cienki lód zdecydowanie urozmaica sprawę. - Podniósł się i podał jej rękę, by
wstała.
- Idziemy? Zobaczymy, czy znajdziemy jakąś ślizgawkę•
ROZDZIAŁ DRUGI
W świetle latarni przy końcu ulicy dostrzegła, że jego oczy nie były naprawdę brązowe, jak
myślała. Były piwne, a dziw¬ne złote plamki wokół źrenic nadawały mu wygląd człowie¬ka,
którego pociąga ryzyko. 'Teraz, kiedy na nią spojrzał, bły¬szczały podnieceniem.
- Czy będę zbyt wścibski, gdy spytam, gdzie są te składy kokainy?
-Tylko parę przecznic stąd. Despard i jego ludzie wyko¬rzystują na skład mały, opuszczony
magazyn nad wodą. Chcieli transportować kokainę morzem, ale nie byli w stanie zdobyć
odpowiedniego jachtu. - Kate rozejrzała się ostroż¬nie, zanim skręciła w prawo, dając Beau znak,
by za nią szedł.
- Dojdziemy tam w piętnaście minut.
- Jeśli nie wpadniemy po drodze w kłopoty. - Z łatwością podporządkował rytm swych długich
kroków do jej krótkich, lecz szybkich kroczków. - Zdaje się, że wymknęliśmy się tej twojej hordzie
kryminalistów, ale to nie znaczy, że nas nie dogonią•
- Nie ma potrzeby, żebyś tracił wszelką nadzieję - powie¬działa, patrząc na niego ze złością. - Być
może ty bawisz się wyśmienicie, ale zapewniam cię, że ja biorę to wszystko se¬rio. - Skrzywiła się.
- Poza tym Despard to wcale nie jest "na¬sza horda". Nie znoszę tego człowieka, to cholerny
bazyli¬szek.
- Co? - spytał niepewnie.
- Bazyliszek - powtórzyła zniecierpliwiona. - Mityczny smok, który zabIjał wzrokiem.
- Ach tak, oczywiście. - Zadrżały mu usta. - Jak mogłem zapomnieć? Proszę, wybacz mi.
naktowanie cię na równi z tym bazyliszkiem byłoby ogromnym nietaktem. Wydawało się już na
pierwszy rzut oka, że stanowicie z Despardem po¬różnioną parę•
_ Nie, Jeffrey nigdy nie bierze wspólników. Pracuje sam. ¬Spojrzała na niego z dumą. - On tak
naprawdę nie jest kry¬minalistą. Nie takim jak te bazyliszki.
_ Naprawdę? Kim w takim razie jest? - spytał beznamięt¬nie Beau. - Domyślam się, że miał
szmuglować tę kokainę do Stanów. O ile dobrze pamiętam, przemyt uważany był ostat¬nio za
przestępstwo. Uważasz, że nie jest przemytnikiem?
_ Nie. - Zrobiła nieszczęśliwą minę. - No tak, może rze¬czywiście trochę jest. Ale on na to tak nie
patrzy. Nigdy nie przemyca narkotyków, ąlkoholu ani niczego, co mogłoby kogoś skrzywdzić.
- Co za pech, że władze nie uważają szmuglowania rzeczy, które nie mogą nikogo skrzywdzić, za
działanie zgodne z prawem.
_ Jeffrey nie pasuje do naszych czasów. Uważa się za ko¬goś w rodzaju Henry'ego Morgana albo
Jeana Laffite'a. ¬Wzruszyła bezradnie ramionami. - naktuje przemyt jako nowoczesną i pełną
przygód rozrywkę dżentelmena.
- Zgadzasz się z nim?
Pokręciła przecząco głową•
_ Nie - odpowiedziała z prostotą. - Wiem jednak, że on w to wierzy i ta pewność mi wystarczy.
- Co za oddanie - zakpił jadowicie. -Twój kochanek musi cię chwalić za wyrozumiałość i
przedsiębiorczość. Często wyciągasz go z takich tarapatów jak dziś wieczorem?
Otworzyła szeroko zdumione oczy.
_ Jeffrey nie jest moim kochankiem. - Nigdy by nie pomy¬ślała, że mógł odnieść takie wrażenie. .
te jednak było, że dla niejasnych powodów nie nie odpowiadała mu taka świadomość.
Spojrzał na nią przelotnie.
- A ten drugi?
- Julio? - Nie mogła powstrzymać śmiechu. - Julio ma tyl¬ko osiemnaście lat.
- Wygląda poważniej. Dałbym mu co najmniej dwadzie¬ścia pięć. - Znów wykrzywił usta. -
Rozumiem, że tak dojrza¬ła dama jak ty nie jest zainteresowana młodszym mężczyzną.
- Julio przez wiele przeszedł, miał bardzo ciężkie życie. ¬Zasmuciła się nagle. - Jesteśmy po prostu
przyjaciółmi. Opiekujemy się sobą nawzajem. - Patrzyła na niego z dzie¬cięcą powagą w
błękitnych oczach. - Nigdy nie przyjaźniłeś się z kobietą?
-Tylko raz. - Skrzywił się. - To była wyjątkowa kobieta, ale ta przyjaźń, niestety, stała się powodem
sześciu lat niewoli. Nie ośmieliłbym się nawet pomyśleć teraz w podobny spo¬sób o jakiejkolwiek
kobiecie. - Uśmiechnął się zmysłowo. ¬Wolę krótsze zniewolenie, które jest przyjemne dla obu
stron. My na przykład ustaliliśmy ostatnio korzystne warunki.
Przytaknęła zamyślona.
- Widzę, że nie znosisz żadnych ograniczeń. - W jego za¬chowaniu i komicznym sposobie
mówienia wyczuła coś dziwnego. Znamionującą obciążenia nerwowość czy nawet wybuchowość. -
Być może jesteś typem człowieka, jakim przez całe życie chciał być Jeffrey. Czy przypadkiem w
twoich
żyłach nie płynie piracka krew?
- Cóż, jeśli pytasz, to w czasie wojny 1812 roku żył korsarz nazwiskiem Lantry - powiedział od
niechcenia. - Domyślam się, że nieźle sobie radził. Zbudował majątek rodziny na łu¬pach
zgarniętych od Brytyjczyków. - Mrugnął okiem. - Oraz Francuzów, Hiszpanów, Holendrów i
wszystkich, którzy po¬jawili się na otwartym oceanie. Wszystko to oczywiście, jak sama
rozumiesz, w imię patriotyzmu.
- Przypadlibyście sobie do gustu z Jeffreyem. Jesteście z pewnością pokrewnymi duszami. -
Uśmiechnęła się nagle do niego. Zaczerpnął głęboko powietrza. Boże; jaki miała wspaniały
uśmiech, stwierdził raz jeszcze. Jak ciepłe promie¬nie słońca w zimowy dzień .. Prawdopodobnie
będzie cię
chciał namówić do współpracy - ciągnęła dalej. - Czy to by cię interesowało?
- Przemyt? - pokręcił głową. - Interesuje mnie tylko jedna jedyna rzecz związana z zajęciami
twojego Jeffreya. Właśnie na nią patrzę. - Utkwił wzrok na krągłościach rysujących się pod
bawełnianą, niebieską koszulą. - Choć w tym momencie niedokładnie na nią.
Kate poczuła falę gorąca emanującą powoli od piersi na całe ciało. Zupełnie jakby rozpiął jej
koszulę i pieścił ją. Od¬powiedź na jego spojrzenie b.yła tak gwałtowna i prymityw¬na, że Kate
poczuła się wzburzona. Jeśli samo spojrzenie tych dziwnych, złocistych oczu mogło tak na nią
zadziałać, co sIałoby się, gdyby jej rzeczywiście dotknął? Z zadowoleniem pomyślała, że ulica
oświetlona jest jedynie ciemną łatarnią• Nie chciała pod żadnym pozorem, by zauważył rumieniec
okrywający jej twarz oraz spostrżegł, że oddycha szybciej. Pospiesznie odwróciła wzrok ..
- Kiedy?
Podniósł ze zdziwieniem brwi:
- Kiedy?
- Kiedy chcesz, żebym poszła z tobą do łóżka? - spytała wprost. - Za którym razem uznasz, że
warunki umowy zosta¬ły spełnione? Jeśli można, chciałabym wiedzieć.
- Nie myślisz o bojaźliwym wycofaniu się, mam nadzieję? ¬powiedział zirytowanym, a zarazem
ubawionym głosem. ¬Chciałabyś, żebym sporządził kontrakt i ustalił dokładnie warunki? - zaśmiał
się nagle. - Th by było bardzo podnieca¬jące! Moglibyśmy wyliczyć wszystkie oczekiwane przez
mnie pozycje, a następnie przystąpić do ...
- Lubię po prostu grać w otwarte karty - przerwała. Czuła, że jej policzki płoną. - Th mnie wcale nie
bawi.
Jej miłe, dziewczęce zakłopotanie wyzwoliło w nim nie¬zwykłą potrzebę opiekuńczej czułości.
- To rzeczywiście nie jest zabawne - powiedział łagodnie. ¬Wiele razy oskarżano mnie o zbyt
frywolne poczucie humoru. Przyzwyczaisz się do tego. A co do twojego upodobania do wykładania
kart na stół, zobaczymy, czy potrafię cię zado¬wolić. - Szelmowsko mrugnął okiem. - Nie
uważałem tego za dwustronne porozumienie. Jeśli już o tym mówimy, pozwól mi obiecać, że
również będziesz miała w tym przyjemność. '!Woje pierwsze pytanie brzmiało: "Kiedy?" - Z jego
twarzy znikł uśmiech, jeszcze raz wyczuła tlącą się w nim zmysło¬wość. - Jak najszybciej.
Wziąłbym cię teraz, jeśli miałbym ta¬ką możliwość. Pragnę cię aż do bólu. - Spojrzał w jej
błysz¬czące oczy. - Mnie też to piekielnie dziwi - stwierdził ponuro. - Nie pamiętam, żebym
kiedykolwiek odczuwał do kogoś ta¬ki pociąg. Szczególnie jeśli kobieta sprzedaje swe ciało za
cenę mego życia. - Rozchmurzył się, przybierając chara¬kterystyczny, kpiący wyraz twarzy. - Nie
martw się o resztę. Nie jestem zbyt pokręcony, nie zrobię niczego, co nie spra¬wiłoby ci
przyjemności. - Dotknął kciukiem jej policzka. _ Wybacz, ale nie ustalę, ile razy będę się z tobą
kochać. Mam przeczucie, że może to potrwać długo, bardzo długo. Może się nawet rozwinąć w
pełnowymiarowy romans. Będę wyma¬gał, byś została ze mną tak długo, jak będę cię pragnął.
Ko¬niec, kropka. Czy twój przyjaciel Jeffrey wart jest takiego poświęcenia? A może moje warunki
zmieniają postać rze¬czy?
Czuła, że pod lekkim dotykiem palą ją policzki i serce za-o czyn a bić gwałtownie. Usiłowała
mówić spokojnym głosem.
- Jest tego wart. - Odsunęła się poza zasięg jego dłoni. ¬Nie, to niczego nie zmienia. Po prostu
chciałam wiedzieć.
- Teraz wiesz. - Wyczuła, że się odprężył i opuszcza go na¬pięcie. - Możemy się zająć małym
zadankiem, które wyzna¬czyłaś, by wypróbować mój temperament. - Skrzywił się. _ Nie powiem,
to rozważne zagranie. Jeśli zabije mnie uroczy dżentelmen, z którym coś cię łączy, nie będziesz
musiała wy_ równywać długów.
- Nie mów tak - odrzekła ostro, jej oczy przepełnił strach. _ Nic ci się nie stanie. Nigdy nie
nalegałabym, byś poszedł ze mną, gdyby naprawdę coś ci groziło. Zabrałam cię ze sobą, ponieważ
potrzebuję czujki. Poradzę sobie sama. - Wzięła głęooki, nerwowy oddech. - Nie masz się o co
martwić. Zaj¬mę się tobą•
Naprawdę tak myślała! Parsknął śmiechem, ale zamilkł, gdy dojrzał w jej oczach dziecięcą
żarliwość. Powinien chyba poczuć się urażony, gdyż uważała, że potrzebuje jej opieki. Jednak nie
odczuwał żadnej urazy. Był poruszony, czuł znów niezrozumiałą czułość.
- Dziękuję - odparł kurtuazyjnie. - Jestem pewien, że wspaniale byś mnie chroniła, ale nigdy nie
odgrywam drugo¬rzędnej roli. Być może znajdę sobie ciekawsze zajęcie.
Otwierała już usta, by zaprotestować, ale dodał szybko:
- Czy jesteśmy blisko składu?
- Jesteśmy prawie na miejscu. To tuż za rogiem, parę kroków stąd. Skład na szczęście stoi
oddzielnie. Nie musimy się obawiać, że cokolwiek innego zajmie się ogniem.
- Jestem pewien, że obywatele Mariby będą ci za to wdzię¬czni - wycedził Beau. - Być może
wystawią ci pomnik w miej¬skim parku. - Oblizał dolną wargę w kpiącej lubieżności. ¬Jeśli
obiecasz mi pozować nago, być może załatwię to wszy¬stko za ciebie.
- Och, zamknij się. - Nie potrafiła pohamować lekkiego uśmiechu, który cisnął się jej na usta. Thn
facet był zupełnie niemożliwy. - 1b nie jest śmieszne, Beau. Inaczej bym tu nie przyszła.
- Nie. Jesteś zła na Desparda, że usiłował poświęcić two¬jego przyjaciela Brendena, i chcesz to
sobie odbić. Nie my¬ślisz, że jest to raczej niebezpieczny rodzaj zemsty?
- Zemsty? - Pokręciła przecząco głową. - Byłabym głupia, narażając się na takie ryzyko dla zemsty.
- Więc dlaczego?
- Z powodu narkotyków - odpowiedziała szczerze. - Nienawidzę ich. Widzialam, co potrafią
uczynić. - W jej oczach pojawiły się dzikie błyski. - Tutaj i w Ameryce Południowej. narkotyki są
tańsze. Handlarze nie osiągają tak wysokich cen, jak w Stanach. Dlatego je eksportują. - Zadrżała. -
Je~li nie udaje im się przewieźć towaru, sprzedają go każdemu, kto zapłaci. Widziałe~
kiedykolwiek dziewięcioletniego ćpu¬na? Ja widziałam i nie mam zamiaru nigdy więcej czegoś
po¬dobnegooglądać. Jeśli mogłabym spalić wszystkie zapasy heroiny i kokainy, jakie tylko można
znaleźć na świecie, zro¬biłabym to.
"Znów przypływ matczynej opiekuńczości" - pomyślał Beąu. Najpierw Brenden, potem on sam, aż
w końcu cały cholerny świat! Znana już czuło~ć powróciła ze zdwojoną si¬łą. Cóż, u diabła, ona z
nim wyczyniała? Z trudem odwrócił wzrok od tych niepokojąco uczciwych oczu.
- Cóż, dziś możemy. choć spróbować. Zacznijmy przedsta¬wienie. Orientujesz się chociaż w
sytuacji, czy też musimy przeprowadzić rozpoznanie?
- Jest tylko dwóch strażników, i obaj są w środku. - Zmar¬szczył brwi. - Chyba że zmienili od
zeszłego tygodnia rozsta¬wienie. Śledziłam Desparda aż do baraku, a potem rozejrza¬łam się na
tyłach. Jest tam duże okno, niestety zamknięte. Sprawdziłam to.
- Są tylne drzwi?
- Tak, ale też ich nie otwierają.
Jeszcze raz przebiegł spojrzeniem po jej obcisłych dżin¬sach i obszernej koszuli.
- Przypuszczam, że nie masz ze sobą czterdziestki piątki ani ręcznego granatu przy pasie? - spytał
uprzejmie. - W jaki sposób miałaś zamiar przeprowadzić uderzenie?
Zawahała się, niezadowolona.
- Coś bym wymyśliła - odparła wykrętnie. - Jestem bardzo zaradna.
- Zauważyłem - powiedział sucho. - Zdaje się też, że dzia¬łasz bardzo impulsywnie. Następnym
razem zostawisz na mojej głowie wszelkie przygotowania, zgoda? Manewry taktyczne udają się
nieporównywalnie lepiej, jeśli ma się jakiś plan.
- Następnym 'razem? Cóż, przygotowałam jedną rzecz ¬mIrzekła triEmfalnie. - Dwa dni temu
ukryłam kanister ben¬zyny w tekturowym pudle w kupie śmieci na tyłach i przykry¬łam je
gazetami.
- To już coś. Pod warunkiem, że nie przejechały tędy śmie¬darki i nie zabrały wszystkiego.
Pokiwała z przekonaniem głową.
- Nie na Castellano. W Maribie nie ma zakładówoczysz• czania miasta. Każdy sam pozbywa się
własnych śmieci.
- Nie dziwne więc, że ta ulica ma nieprzyjemny zapach. ¬W skupieniu zmrużył oczy. - Czy ci
strażnicy wiedzą, kim jesteś?
- Przypuszczam, że widzieli mnie gdzieś w Maribie - od¬powiedziała. - Th nieduże miasto, a
Despardod tygodnia usi¬łował namówić Jeffreya do przewożenia kokainy.
- Może się mimo wszystko uda - powiedział Beau. - Czy tl(dy dostanę się n;l tyły? - Wskazał na
małą uliczkę kilka me¬trów przed nimi. Kiedy przytaknęła, powiedział: - Daj mi tę zapalniczkę, z
której przed chwilą korzystałaś.
Pomyślała z niechęcią, że Beau zachowuje się bardzo apo¬dyktycznie. Nie była do tego
przyzwyczajona. Inni nigdy nie przejmowali inicjatywy, teraz wcale jej się to nie podobało. Jednak
stanowczy ton sprawił, że sięgnęła do kieszeni i po¬dała mu zapalniczkę.
- Co masz zamiar zrobić?
- Coś wymyślę. Jestem bardzo zaradny - powiedział, przedrzeźniając ją złośliwie. - Daj mi
piętnaście minut, po czym zacznij walić we frontowe drzwi. Znajdź sposób, żeby odwrócić uwagę
strażników do czasu, kiedy nie wrócę.
- Powiedziałam ci przecież, że nie ma sposobu na prze¬dostanie się ...
- Pozwól, że ja się będę o to martwił. - Szybko przesuwał się w kierunku przejścia. - Postaraj się po
prostu odwrócić ich uwagę - syknął przez ramię.
- Chyba taką mam rolę tego wieczoru - westchnęła. - Naj¬pierw Despard, a teraz jego nieszczęśni
ludzie.
Przystanął i spojrzał na nią.
- Zauważyłem, jak "odwróciłaś uwagę' Desparda. - za¬brzmiało to jak pogróżka. - Nie zdejmował z
ciebie łap. Th¬raz, kiedy jesteś moja,. nie będę tego tolerował. Seks absolut¬nie nie wchodzi w
rachubę, Kate. Znajdź inny sposób, albo dowiesz się, że jestem tysiące razy trudniejszy we
współżyciu niż Despard.
Zanim zdołała odpowiedzieć, zniknął w przejściu, zostawia¬jąc ją w osłupieniu. Patrzyła za nim z
wściekłością i strachem. zachowała przelotne wspomnienie pierwszego wrażenia, jakie odniosła
dziś wieczorem w barze. Szydercza i cyniczna maska kryła z pewnością niezwykle
skomplikowanego człowieka. Być może był rzeczywiście tak niebezpieczny, jak początko¬wo
myślała. Lojalnie uznała, że jej samej nic z jego strony nie groziło. Jak tylko spłaci dług, nie ujrzy
więcej tego mę~czy¬zny. Stanowili parę nieznajomych, którzy spotkali się dzięki serii
przedziwnych zbiegów okoliczności. Gdy Lantry dosta¬nie to, o co m u chodzi, pozbędzie się jej z
pewnymi oporami. zaborczość zniknie z pewnością wraz z innymi uczuciami. A jeśli chodzi o to,
jakim jest kochankiem ... Ale o tym nie bę¬dzie myśleć. Poczuła dziwny, przejmujący skurcz
żołądka oraz dotkliwe mrowienie między udami. Zmieszała się. zaj¬mie się tym, kiedy zajdzie taka
potrzeba. Thraz musi zasta¬nowić się nad czymś innym.
Zerknęła na zegarek. Jeszcze pięć minut. Cóż, u diabła, Beau miał na myśli? Niedługo się dowie.
Miała jedynie na¬dzieję, że wymyśli coś, co odciągnie od nich strażników.
Przygotował akcję odpowiadającą czy nawet przerastają¬cą jej oczekiwania.
Dwaj latynoscy strażnicy gapili się na nią nieco podejrzli¬wie, ona zaś szlC'c;:hała z autentyzmem,
o jaki się wcześniej nie podejrzewała.
- Musicie wiedzieć, gdzie jest Ralph - krzyczała histerycz¬nie. - U A1vareza powiedzieli mi, że
poszedł w tym kierunku. Powiedział, że jeśli będę go potrzebować, mogę tu przyjść, że się mną
zajmie. - Łzy płynęły jej po policzkach. - Jeffrey mnie uderzył...
Nagle usłyszeli huk rozbijanego szkła oraz roztrzaskiwa¬nego drewna. Nie musiała udawać
osłupienia, kiedy ujrzała śmietnik pokaźnych rozmiarów wpadający przez okno z dru¬giej strony
hali. Thż za nim pojawił się Beau, nurkując głową w dół przez okno, trzymając w obu rękach
pochodnie. Skulił się, chroniąc głowę, i tygrysim skokiem godnym nie lada akrobaty runął na
twardą, drewnianą podłogę. Znalazł się w połowie pomieszczenia. Wyprostował się zgrabnie i
stanął, nie gasząc pochodni.
Strażnicy drgnęli na pierwsze odgłosy, jednak nieco¬dzienne wejście Beau na chwilę zamieniło ich
w dwa słupy soli. Kiedy był od nich o parę kroków, rzucili się do akcji.
- Madre de Dios! - Niski i krępy strażnik rzucił się na¬przód, wyższy sięgnął po rewolwer zatknięty
za paskiem.
Kate zareagowała bezwiednie: skoczyła na sięgającą po broń rękę i uwiesiła się na niej całym
ciężarem. Mężczyzna usiłował się od niej uwolnić. Usłyszał za sobą niski, gardłowy okrzyk, po
czym głuchy odgłos padającego ciała. O wielkie nieba, czy był to Beau?
- Puta! - wrzasnął mężczyzna, do którego ręki uczepiła się jak pijawka.
Uderzył ją z dziką siłą. Poczuła w skroniach oślepiający ból i automatycznie poluźniła uścisk.
Uwolnił się od niej z łatwością, wyrwał jej pistolet i cisnął jednocześnie w Kate beczką. Przez
chwilę czuła jedynie jej ciężar, po czym nie wi¬działa już nic, bo cały pokój zawirował wokół niej.
-Ty sukinsynu! - Zimny głos Beau zabrzmiał tak złowie¬szczo, że ocknęła się na nowo. A więc to
ten drugi upadł, zorientowała się nie całkiem przytomna. Beau stał tuż przy nich. Oczy błyszczały
mu w gniewie, twarz stała się kamien¬na. ltzymał wciąż jedną z pochodni, szybkim ruchem
ogar¬nął płomieniem uzbrojoną rękę strażnika.
Mężczyzna wydał przerażający okrzyk, upuścił pistolet i spazmatycznymi ruchami okładał luźny
rękaw bawełnianej koszuli. Po chwili przestał jęczeć, gdy Beau ciosem karate powalił go na ziemię.
- Nic ci nie jest? - spytał Beau zatroskanym głosem. Wpatrywała się w nieprzytomnego mężczyznę,
który leżał u jej stóp. Oszołomiło ją tempo i brutalność gwałtownej re¬akcji Beau. zauważyła, że
koszula strażnika wciąż się tli. Spytała drżącym głosem:
- Czy nie lepiej to ugasić?
- Powinienem poczekać, aż łotr się spali - odpowiedział z wściekłością. - Zrobił ci krzywdę?
- Nie - skłamała, oblizując usta. Była przekonana, że jeśli odpowie twierdząco, Beau jest w stanie
posunąć się do mor¬derstwa. - Jestem tylko trochę zdenerwowana. za chwilę dojdę do siebie. -
zaśmiała się drżącym głosem. - Widok tlą¬cej się koszulki wcale mi nie pomaga. Proszę, ugaś ją.
Wzruszył ramionami.
- Nie rozumiem, czym się tak przejmujesz. - Schylił się i obojętnie strzepnął resztkę tlących się
iskierek.
- len śmieć byłby pewnie pierwszy, gdyby trzeba było sprzedać narkotyki dzieciakom, o które się
tak martwiłaś.
- Być może. - Spojrzała na krępego mężczyznę leżącego nieprzytomnie na podłodze.
- Widać, że jesteś niezłym karateką. - zauważyła płonącą pochodnię obok zwalistego ciała innego
strażnika. - Jego też oparzyłeś?
- Nie za mocno. Skierowałem na niego pochodnię, kiedy chciał się na mnie rzucić. Uderzyłem go w
pierś i odskoczyłem. - Uśmiechnął się drapieżnie. - Stracił kontrolę na mo¬ment i to wystarczyło,
bym do niego podszedł. To zadziwia¬jące, jak ogień przeraża ludzi. Chyba dlatego, że każdy z nas
miał kiedyś przykre doświadczenia z oparzeniami.
_ Chyba tak. - Wyprostowała się ostrożnie. Jeśli nie wyko¬nywała gwałtownych ruchów głową, nie
czuła bólu.
_To bardzo sprytne, że wykorzystałeś pochodnie jako broń. - Uśmiechnęła się, siląc na swobodę. -
Wyglądałeś im¬ponująco, wskakując przez okno jak akrobata.
_ Starałem się raczej naśladować Burta Lancastera w Kar¬mazyno»-ym Piracie - przeciągle odparł
Beau. Z ulgą stwier¬dziła, że nie wygląda już tak groźnie.
- Karmazynowy Pirat?
_ Klasyka filmów przygodowych. Nie widziałaś? Zaprzeczyła automatycznym ruchem głowy,
czego za chwilę pożałowała, gdyż pociemniało jej w oczach.
_ Nie, nigdy nie widziałam żadnego filmu - odpowiedziała niepewnie. - Ale oczywiście czytałam o
nich. Jeffrey mówi, że wiele nie straciłam.
_ Nigdy nie widziałaś... - Wykrzywił usta w bezczelnym uśmiechu. - Lepiej by było, gdyby twój
Jeffrey zostawił tobie samej ocenę.
_ Tak myślisz? - spytała z roztargnieniem. - len stos pla¬stikowych toreb w kącie to musi być
kokaina. Przedziurawię je, a ty przez ten czas przenieś strażników na zewnątrz. Po¬tem weź
benzynę•
_ Jeśli nalegasz. Chociaż woląłbym zostawić naszego przyjaciela na stosie. - Odłożył pochodnię na
ziemię i z tylnej kieszeni wyciągnął chusteczkę•
_ Odwróć się. - Nie czekał, aż go posłucha, stanął za nią i owinął jej chustkę wokół ust i, twarzy.
Zawiązał ją delikatnie. ¬Z pewnością nie pomyślałaś o tym, że dym z palącej się ko¬kainy może
być szkodliwy, a nawet śmiertelnie trujący?
- A jest?
- Nie mam pojęcia, ale nie będziemy ryzykować. Zobaczę, czy u któregoś ze strażników nie znajdę
czegoś, co mogłoby zastąpić maskę.
Przyklęknął obok zwalistego ciała jednego z nich i prze¬szukał mu kieszenie.
- O, to się może przydać. - Nacisnął przycisk na kieszon¬kowym nożu, który zabrał mężczyźnie.
Pojawiło się groźne ostrze. Podał jej nóż trzonkiem do przodu.
- Zaczynaj. Ja szybko przyniosę benzynę.
Znów ta arogancja! Nie była jednak zdolna do sprzeciwu.
Potulnie wzięła nóż i odeszła. Stąpając ostrożnie przez ma¬gazyn, usłyszała, jak ciągnął ciała
strażników po drewnianej podłodze. Uklękła przy plastikowych torbach i zaczęła je jak najszybciej
przebijać. Drżały jej ręce, toreb były chyba setki. Przez dłuższy czas dziurawiła worki. Czemu, u
diabła, kokai¬na nie może być pakowana w większe torby? Th chyba mie¬ściły kilogram ... Musi
być na pewno wiele kilogramowych paczek, żeby zrobić interes za 6 milionów.
- Gotowe? - Beau stanął za nią z kanistrem benzyny i chu¬steczką obwiązaną wokół nosa i ust.
Przekłuła dwie ostatnie torby, rzuciła na kupę nóż i bar¬dzo ostrożnie wstała.
- Gotowe.
- Na zewnątrz - rozkazał Beau, odwracając ją i popychając lekko w stronę drzwi. - Dołączę do
ciebie za minutę. - Zabrał się do rozlewania benzyny na kokainę.
Odruchowo zrobiła parę kroków do przodu, po czym sta¬nęła jak wryta. Co ona robi!. Th jest jej
robota, nie Beau. Od¬wróciła się i zobaczyła, że Beau odrzucił kanister, podniósł płonącą
pochodnię z podłogi, cofnął się i cisnął ją na stos kokainy. Stos zapłonął. Beau odwrócił się szybko
i rzucił w kierunku drzwi, ciągnąc ją po drodze za,sobą.
- Powiedziałem, żebyś stąd wyszła - ryknął, z trudem ha¬mując wściekłość. - Czemu, do cholery,
tego nie zrobiłaś?
_ To wszystko było moim pomysłem. Nie mogłam cię zo¬stawić sam na sam z moją pracą•
_ Czyżby? - W oczach Beau pojawił się dziwny, pytający błysk. Stanął parę metrów za drzwiami,
by zdjąć jej, potem sobie, maskę. - Nie, chyba nie mogłaś, Kate.
Patrzył na nią tak intensywnie, że poczuła się nieswojo.
- Czy nie lepiej się stąd wydostać, zanim cały budynek wy¬leci w powietrze? To sprowadzi tu
resztę ludzi Desparda.
Odwrócił wzrok.
- Masz rację. - trzymał ją za łokieć, prowadząc od składu. - Chodźmy.
Ciepłe i wilgotne powietrze dotykało jej twarzy jak mo¬kry, tłumiący dywan. Miała nadzieję, że
świeży powiew ożywi jej zdrętwiałe myśli, wprowadzał ją jednak w jeszcze większe otępienie.
- Więc jak się nazywa twój statek?
_ "Searcher" - zmrużył oczy z przyjemnością, patrząc na nią. - Stąd chyba nie jest daleko do
doków?
- Nie, nie jest daleko - odparła niepewnie. - "Searcher" to dziwna nazwa dla statku. Większość nosi
damskie imiona. Nikt nie wie dlaczego. - "Mówię bardzo składnie" - pomyśla¬ła z dumą. -
Większość myśli, że stało się to tradycją, od kiedy starożytni greccy żeglarze uhonorowali Atenę•
- Mam nadzieję, że nie uraziłem twoich feministycznych uczuć - powiedział przeciągle. - W końcu
to może być tak samo damskie, jak i męskie imię.
- Feministyczne? Co to znaczy?
Chciał się uśmiechnąć, ale spoważniał z niedowierzania.
Nie żartowała, naprawdę nie wiedziała.
- Wyjaśnię ci to później - odpowiedział powoli. Przekorny uśmiech rozjaśnił mu twarz. - A może
wtedy będę wolał tego nie robić!
- Mój Boże, jaki on wielki! - Kate otworzyła szeroko zdu¬mione oczy, patrząc na trójmasztowy
szkuner zacumowany w porcie. - Widziałam kiedyś żaglowiec w porcie St. Thomas, ten jest prawie
tak samo duży.
- Lubię wygodę - odparł swobodnie Beau. - Lubię czasami przyjmować gości. .
- Musisz być bardzo bogaty - zauważyła trzeźwo Kate. - To piękny statek, Beau.
- Cuchnę pieniędzmi - stwierdził nieelegancko. - Powie¬działem ci w barze, że będę dla ciebie
bardzo hojny, nie mu¬sisz się o nic martwić.
- Nie martwię się• - Odwróciła wzrok nie chcąc, by dojrzał, jak bardzo zraniły ją te słowa. - Już
terazjesteś bardzo hojny. Jeśli tylko wydobędziesz Jeffreya z Castellano, przyrzekam, że nie będę o
nic więcej prosić.
Pomagał jej przejść przez kładkę, trzymając ją opiekuń¬czo pod rękę• Teraz dopiero zdała sobie
sprawę, że był tro¬skliwy przez całą drogę ze składu na statek. Szli w zupełnej ciszy, jednak Beau
zawsze w porę pomagał jej, gdy napoty¬kali niespodziewane przeszkody na wyłożonej kocimi
łbami drodze. Th instynktowna opiekuńczość była kolejną anoma¬lią w jego skomplikowanej
naturze.
- Być może z czasem zmienisz zdanie - powiedział cynicz¬nie. - Nie będę cię do tego namawiał.
Jestem przyzwyczajo¬ny, by płacić za to, czego pragnę. Mimo to postaram się, że¬byś już teraz
dostała pierwszą zaliczkę. - Wskazał na mężczy¬znę, który leniwie szedł wzdł~ż pokładu w ich
kierunku. _ Powinienem raczej powiedzieć, że zrobi to Daniel. Ma duże doświadczenie w
doprowadzaniu rzeczy do pomyślnego końca. Prawda, Danielu?
- A jakże - zgodził się uprzejmie wysoki mężczyzna. _ Znam najlepsze sposoby na uzyskiwanie
kaucji, wynajdowa¬nie najbliższego ostrego dyżuru w każdym porcie na Karai¬bach, nie mówiąc
już o moim talencie w dziedzinie dawania łapówek i uspokajania rozwścieczonych ojców i braci
oraz wszelkiego rodzaju urzędników lokalnych władz. Co byś beze mnie zrobił, Beau?
- W wolnym czasie jest też kapitanem "Searchera" - rzekł z uśmiechem Beau. - Czasami zapomina
o tym powiedzieć. Daniel Seifert, Kate Gilbert. Kate zostanie z nami przez pe¬wien czas.
Daniel Seifert uścisnął jej dłoń z delikatnością zadziwia¬jącą przy jego ogromnych łapach. Miał
około trzydziestu pięciu lat. Był prawie tak samo postawny i dobrze zbudowa¬ny jak Julio. Ale na
tym kończyło się podobieństwo. Miał modnie podstrzyżone ciemne włosy, niebieskie oczy o
prze¬szywającym spojrzeniu i krótko przyciętą ciemną bródkę. Wszystko to składało się na silnego,
choć nie pozbawionego uroku, mężczyznę. Był znacznie bardziej pociągający niż po¬c?ciwy Julio.
-TWoja wizyta jest dla mnie szczególnie miła - powiedział, mrużąc ciemne oczy. - Mamy już dość
męskich odwiedzin na statku.
- Julio i Jeffrey dotarli bez problemów? - spytała Kate z ulgą•
Seifert przytaknął:
- Mniej więcej półtorej godziny temu. Ulokowałem ich razem z załogą. - Podniósł pytająco brwi i
spojrzał na Beau. ¬W porządku? ,
- Na razie tak - odparł Beau, wzruszając ramionami. - Czy jesteśmy gotowi do drogi?
- Wedle rozkazu. - Daniel błysnął szyderczym uśmiechem. ¬Czy ośmieliłbym się nie zastosować do
twoich poleceń?
Beau żachnął się:
- Zrobisz wszystko, co sprawi ci przyjemność. - Spojrzał na ogromne ręce kapitana wciąż ściskające
dłonie Kate. ¬Puścisz ją wreszcie, czy masz nadzieję, że to cię z nią połą¬czy?
- Bardzo kuszący pomysł. - Seifert z niechęcią puścił ręce Kate. - Ale chyba już zdobyłeś prawo
pierwszeństwa.
- Oczywiście - przytaknął szorstko.
- Przypuszczam w takim razie, że kabina gościnna, którą przygotowałem, nie będzie potrzebna.
odparł obojętnie Seifert. - Wielka szkoda.
- Muszę zobaczyć się z Jeffreyem i Julio, i powiedzieć im, że jestem cała i zdrowa - rzekła Kate z
przejęciem, przygry¬zając dolną wargę. - Julio nie zmruży wcześniej oka.
Beau pokręcił przecząco głową.
- Nie dziś wieczorem. Zobaczysz się z nimi jutro rano. _ Zwrócił się do kapitana. - Zabieram ją do
swojej kabiny. Wpadnij do Rodrigueza i daj mu znać, że Kate jest bezpIe¬czna, dobrze?
Seifert skinął głową.
- W tej chwili. Myślę, że nie będzie to wyjątkowym nieta. ktem, jeśli spytam, przed czym jest
bezpieczna?
- Potem ci powiem. - Popchnął ją delikatnie do przodu. _ Pożałujesz, że to straciłeś.
- Być może - powiedział z wolna kapitan. - lWoi kumple nie są zazwyczaj tak czarujący, jak pani
Gilbert. - Spojrzał na Beau, który otworzył drzwi na dolny pokład. - Nie zapo¬mniałeś o czymś?
Beau spojrzał niecierpliwie przez ramię. - O czym? - Dokąd mamy płynąć? Na 1łynidad?
Beau wzruszył ramionami.
- Po prostu opuść wody terytorialne Castellano. Jutro zadecydujemy, dokąd płyniemy dalej.
ROZDZIAŁ TRZECI
Kabina była zadziwiająco obszerna i wygodna, jak na roz¬miary statku. Duża koja znajdująca się
naprzeciw wejścia pokryta była wesołym, żółtym płótnem, które kontrastowało z eleganckimi
dębowymi boazeriami i brązowo-beżowym tweedowym pokryciem podłogi. Wbudowaną w ścianę
szaf¬kę zamykały drzwiczki rzeźbione w ładny, geometryczny wzór, który nowoczesnemu
pomieszczeniu dodawał ele¬ment przyjemnego, śródziemnomorskiego przepychu.
- Bardzo ładna - powiedziała Kate, przebiegając wzro¬kiem po szafce. - leraz rozumiem, co miałeś
na myśli, mó• wiąc o wygodzie. - Je wszystkie wspaniałe ksiązki.
Przez drzwiczki można było dojrzeć oprawione w skórę opasłe tomy i małe, jasno oprawione
książeczki. Wiele by dała, by spędzić nad nimi tydzień.
Nagle uderzyła ją myśl, że być może ten tydzień nadej¬dzie. Po to przecież trafiła do tej kabiny.
Miała oddać się Beau na koi, którą tak bezosobowo podziwiała. lej nocy. Po¬wiedział,'że chce
dopełnić ich umowy jak najszybciej, właś¬nie dlatego przyprowadził ją do kabiny. Dlaczego nie
dener¬wowała się już tak bardzo, myśląc o nocy z nieznajomym? Czuła jedynie osłabiające
zmęczenie i senność, która przeni¬kała do każdej komórki jej ciała.
- Cieszę się, że ,ci się podoba - powiedział szorstko Beau. Trzymał ją pod rękę i prowadził w stronę
łóżka. - W najbliż¬szej przyszłości będziesz tu spędzać dużo czasu. Usiądź.
Trącił ją łokciem i jego prośba zmieniła się w rozkaz. Kate usiadła na brzegu koi i podniosła na
niego zmęczone oczy. Zanim zdała sobie sprawę z tego, co robi, Beau zdążył jej rozpiąć trzy guziki
od bluzki. Tak szybko? Widać był zbyt niecierpliwy, by dłużej czekać na uiszczenie płatności.
Spojrzała w górę na jego spiętą twarz schylającą się nad nią. Nie próbowała mu przeszkodzić, gdy
zręcznie ją rozbie¬rał. "Miał niezaprzeczalne prawo, by domagać się mego cia¬ła. Kiedy tylko miał
ochotę - pomyślała ze zmęczeniem. Pragnęła jedynie, by wcześniej pozwolił jej nieco odpocząć.
- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałabym wziąć prysznic, zanim to zrobimy - powiedziała
spokojnie. - Pod wieloma względami był to niezwykły wieczór.
Spojrzał na nią z lekkim wyrazem zdziwienia.
- Zanim "to" zrobimy? - W jego głosie słychać było źle hamowaną złość. - Z jakimi ty, do cholery,
sypiałaś mężczy¬znami? Czy zamęczają cię, kiedy jesteś tak wyczerpana i po¬bita, że padasz z
nóg?
Spojrzała zmieszana na wpół rozpiętą bluzkę.
- Dlaczego więc ...
- Mam zamiar cię umyć i położyć do łóżka - przerwał jej ostrym tonem. - I wcale nie chcę "tego"
robić, do cholery! Najpierw muszę spojrzeć na twoją głowę. 'len łajdak uderzył cię bardzo mocno,
wbrew temu co mówiłaś. Chciałem przyj¬rzeć się ranie jeszcze na miejscu, ale myślę, że bez
awantury nie zgodziłabyś się na to. To byłoby dla ciebie gorsze niż spa¬cer na statek.
- Nic mi nie jest, mówiłam ci ...
Rozpiął jej do końca bluzkę i ściągnął ją z ramion, po czym sprawnie zabrał się do odpinania
białego biustonosza.
- Bzdura. Zbyt długo byłem profesjonalnym atletą, żeby się nie zorientować. Przez calą drogę na
statek wlokłaś się, jakbyś za chwilę miała rozpaść się w kawałki.
- Byłeś atletą? - powtórzyła zdziwiona. -leraz rozumiem, dlaczego tak sprawnie przeskoczyłeś przez
okno.
- Przykro mi, że cię rozczaruję, ale nie jestem akrobatą cyrkowym, jak myślałaś - odrzekł z
przekąsem. - Byłem soli¬stą w rewii na lodzie, a potem przez sześć lat trenerem ekipy olimpijskiej.
- A co robisz teraz?
_ W tej chwili odgrywam podwójną rolę: pokojówki i le¬karza okrętowego - rzekł szorstko,
opuszczając paski od jej stanika. - A przede wszystkim jestem słynnym włóczęgą• Mo¬ja sława
pochodzi z pokaźnego, śmierdzącego majątku.
- Rozumiem.
_ Czyżby? - Spojrzał na nią i zmrużył oczy. - Nie dyskwalifikujesz mnie jako nieczułego playboya,
nie starasz się mnie nawrócić ze złej, rozwiązłej drogi?
_ Nie mam do tego prawa - powiedziała poważnie. - Nie wydajesz się aż tak rozwiązły.
_ Być może w porównaniu z twoimi znajomymi. - Zdjął jej stanik, po czym znieruchomiał.
zaczerpnął gwałtownie po¬wietrza. - Liane myliła się. Wcale nie jesteś za chuda. - Do¬tknął
delikatnie jej piersi. - Jesteś zwarta, piękna i idealnie krągła. - Jego oczy pociemniały i zamgliły się.
- I taka jedwa¬bista. - zakreślił palcem krąg wokół ciemno różowej broda¬wki. - Złocisty jedwab.
Boże, nigdy nie widziałem takiej skó¬ry, ciepłej, delikatnej i jedwabistej jak u dziecka. Kiedy cię
po raz pierwszy zobaczyłem w barze, zastanawiałem się, czy właśnie taka będziesz.
_ Thraz wiesz - odpowiedziała niepewnie. Czuła, że jego leniwy palec pali ją i czegoś szuka, sunąc
wzdłuż jej ciała. Nagle zapomniała o zmęczeniu i świdrującym bólu w skro¬niach. Oblizała wargi.
- Czy zmienileś zdanie?
_ Nie - odpowiedział niewyraźnie. - Mój umysł jest wciąż tak samo zdecydowany, tylko moje ciało
się waha. Czy cała jesteś taka opalona?
Przytaknęła.
_ Lubię słońce. W lesie, gdzie trzymamy cessnę, jest mały stawek, czasami tam się opalam.
Palcem dotknął różowej, zwartej piersi.
- Nago? - spytał niskim głosem.
_ Tak. - Ledwie wykrztusiła. - Nigdy tam nikogo nie ma. Miała wyschnięte i napięte gardło, pewna
była, że słyszy bicie swego serca pod delikatnym dotykiem. Nie zdawała sobie wcześniej sprawy,
jak wrażliwa może być jej skóra; że de¬likatna pieszczota potrafi wysyłaś sygnały do całego ciała.
Nie musiała spoglądać w dół, by zorientować się, że jej pierś napęczniała i rozwinęła się dla niego.
zauważyła to w jego ciemniejących oczach. To dziwne, ale czuła, że wszystkie te reakcje są ze sobą
związane.
- Kiedyś to zobaczę - powiedział głosem tak aksamitnie łagodnym, jak dotykające ją palce. - Będę
siedział i patrzył, jak słońce płynie na ciebie jak złoty deszcz, pieszcząc cię i dodając ci blasku. -
Delikatnie ją uszczypnął, poczuła się do¬tkliwie niepełna. - Wtedy do ciebie przyjdę i sprawię, byś
dla mnie błyszczała. P'oczujesz się otwarta, będziesz kwitła i drżała. - Widziała na jego czole
pulsującą szaleńczo żyłkę. ¬Chcę wiedzieć, że wszystko, co dla ciebie robię, rozpali 9ię i roztopi,
sprawi, że odpłyniesz. - zaczerpnął głęboko powie¬trza, po czym potrząsnął głową, jakby chciał się
z czegoś oczyścić. - Chyba oszalałem. Przez chwilę zdawało mi się, że . leżysz tam i czekasz, bym
do ciebie przyszedł. - Opuścił dłoń i cofnął się o krok. - No dobrze, lepiej zaprowadzę cię pod
prysznic, inaczej zapomnę, że chodzi o grę. - Pomógł jej wstać. - Rozbierz się do końca, ja przez
ten czas znajdę ci coś do ubrania. - Podszedł do szaty wbudowanej w ścianę i pchnął drz,wiczki. -
Jutro będziesz musiała się zadowolić moimi szortami i koszulką. Twoje ubranie będzie się prało.
Często chodzisz w jednej koszuli? ,
- Nie, pierwszy raz. - Zrzuciła tenisówki i ściągnęła dżinsy.
Wpatrywała się w plecy Beau, podczas gdy on przeszukiwał szafę• - W rzeczywistości nie
zmieniamy tak często rniejsca. Jeffrey wyznacza akcje i czeka u siebie na klientów. Byliśmy na
Castellano przez mniej więcej cztery lata:
- Mówisz o nim jak o prawniku z jakiegoś przedsiębior¬stwa - zakpił Beau. - Ale z tego co wiem na
temat Castellano, musiał tu mieć wspaniałe pole do popisu w swoim zawodzie; _ Wyciągnął z szafy
niebieski szlafroczek ozdobiony wenecki¬mi wstążkami. - Tak mi się zdawało, że to tu widziałem -
powiedział, patrząc krytycznie na szlafrok. - Barbara musiała to zostawić, kiedy opuściła st?tek na
Barbados. Kolor niebieski powinien pasować do twoich oczu. Masz coś przeciwko no¬szeniu ubrań
innych kobiet?
Barbara? Jak wiele jego kochanek zajmowało tę kabinę i dlaczego myśl o tych kobietach bolała ją
tak bardzo?
- Nie, to mi nie przeszkadza - powiedziała łagodnie. - za¬chowałabym się niewdzięcznie, gdybym
była taka drobiazgo¬wa, prawda?
- Cieszę się, że jesteś na tyle taktowna. Niewiele znam kobiet, które ... - Spojrzał przez ramię i
słowa zamarły mu w gardle. Stała zupełnie naga, patrząc na niego z całkowicie nieskrępowaną,
czystą prostotą. Nie było w niej wstydu, je¬dynie szczera otwartość, która go wcześniej poruszyła.
Miała podkrążone ze zmęczenia oczy i opuszczone ramiona, co nie wpływało na prężność jej
sylwetki. "Chyba się starzeję' - po¬myślał. Nigdy wcześniej nie patrzył na śliczną, nagą
dziew¬czynę, zauważając jedynie, że jest odważna. A ona była ślicz¬na. Piękne, pełne piersi
falowały, miała wysmukłe biodra, a jej nogi były silne i kształtne. Całe ciało pełne było siły i
wdzięku, miała jednak bardzo delikatne kości, przez co wy¬glądała niezwykle bezbronnie. Siła i
bezbronność. Th dwie przeciwne fizyczne cechy widoczne były w jej osobowości, stanowiąc
nadzwyczajną mieszankę. Spojrzał na szlafroczek, który trzymał w ręku i dopiero teraz dostrzegł,
'że jest zupeł¬nie bez gustu. Powiesił go do szafy i wyciągnął własny, biały, aksamitny strój.
- To będzie wygodniejsze - powiedział, szybko zamykając drzwiod szafy i rzucając jej okrycie na
łóżko. - Chodź.
Otworzył drzwi do położonej obok łazienki i stanął na brązowo-beżowych kafelkach. Wyregulował
wodę w pryszni¬cu o matowych ściankach tak, by płynęła łagodnym strumie¬niem. Odsunął się z
figlarnie galanteryjnym gestem.
- Mademoisel1e. Dołączę do ciebie, jak tylko wyskoczę z ciuchów.
Oddzieliły ich matowe drzwi.
Z radością uznała, że nagłe ciepło bijące jej z policzków może być teraz przypisane parze unoszącej
się z wody. Wy¬starczająco peszył ją tajemniczymi spojrzeniami, nie myślała jednak, że się
rozbierze i wejdzie razem z nią pod prysznic. Pod natryskiem było niewiele miejsca dla jednej
osoby, co dopiero dla dwóch. Wzięła głęboki oddech i wydęła policzki. Cóż to za różnica? W końcu
dojdzie między nimi do mniej¬szej czy większej poufąłości. Będzie gotowa, by to zaakcep¬tować.
- Posuń się trochę do przodu, Kate. - Matowe drzwi stały otworem. Instynktownie posłuchała go,
kiedy wszedł pod prysznic i zamknął za sobą drzwi. Poczuła na plecach ciepłą pierś Beau, kiedy
pochylił się, by sięgnąć po mydło. - Pozwól, że usunę z siebie ten smród i wtedy zajmę się tobą.
Przerzu¬canie śmietników i zabawa z benzyną oraz kupami śmieci nieomylnie sprawdza
skuteczność męskiego dezodorantu. _ Czuła, jak ociera się o nią co chwilę, mydląc pierś i tors.
Pa¬trzyła jednak uparcie w kafelki na wprost siebie. - Dobrze się czujesz? Nie masz zawrotów
głowy ani duszności?
- Nie powiedziałam ci, że wszystko w porządku - odparła szybko. Serce biło jej w takim tempie,
jakby chciało wysko¬czyć z piersi. Skóra stała !iię wyczulona na najlżejsze muśnię¬cie, z każdym
jego dotykiem zdawała się piec i palić. - Nie zrobił mi krzywdy.
- Skąd, u diabła! - Złapał ją w pasie i przesunął nieco, tak że teraz cały strumień wody spadał na
niego i zmywał zeń mydło. - Powinienem był spalić tego drania.
- Prawie ci się to udało - powiedziała, tracąc oddech. Do¬tykał jej tylko przez chwilę, jednak wciąż
czuła na sobie jego ręce. - Przez moment bałam się ciebie bardziej niż ich.
- Bałaś się? - Poczuła, że patrzy na nią, sama jednak nie odwróciła wzroku od kafelków. - Nie
wyglądałaś na przestra¬szoną.Jeśli dobrze pamiętam, miałaś zamiar sama stawić im czoła.
- To nie znaczy, że się nie bałam - odpowiedziała z prosto¬tą .. Musiałam to zmbić. Zawsze trzeba
robić to, co konie¬czne, nawet jeśli nie jest się zbyt odważnym. Zapominasz wtedy o wszystkim i
chcesz jak najszybciej zakończyć sprawę.
- Tak jest z tobą? - W jego głosie zabrzmiała dziwnie czuła nuta. - W takim razie rzeczywiście się
myliłem. Ominie cię więc czerwona odznaka za odwagę.
- To była wspaniała książka, prawda? - zapytała żywo. Rozjaśniła się jej twarz. - Znalazłam ją w
angielskiej wersji w antykwariacie parę lat temu w Maracaibo. Zazwyczaj czy¬tam hiszpańskie
albo portugalskie tłumaczenia, ale myślę, że przyjemniej jest poznać książkę w oryginale, nie
uważasz?
- Och, z pewnością - mruknął. - W ilu językach potrafisz czytać?
- Po hiszpańsku i portugalsku - odrzekła. - Mówię trochę po francusku; ale nie potrafię pisać ani
czytać.
- Szkoda- stwierdził łagodnie. - Odwróć się i pozwól, że na ciebie spojrzę. - Położył jej ręce na
ramionach. - Więc je¬steś wielbicielką Stephena Crane'a? Kogo jeszcze lubisz?
- Wszystkich - odpowiedziała z rozmarzonym uśmie¬chem, odwracając do niego posłusznie twarz
.• Szekspira, Samuela Clemensa, Waltera Scotta. - Rozdzielał krótkie mokre kosmyki, które
oblepiały jej twarz. - Szczególnie lu¬bię Szekspira. W jego słowach jest tyle muzyki.
- Masz jakieś zastrzeżenia do dwudziestego wieku? - De¬likatnie dotykał guza na jej głowie,
przybrawszy celowo bez¬osobowy wyraz twarzy.
- Nie, po prostu za granicą łatwiej jest znaleźć klasyków.
- Nie jest źle - powiedział z ulgą. - Nie boli cię głowa? .
Położył jej ręce na karku i zaczął łagodnie masować zmęczo¬ne mięśnie szyi i ramion.
- Nie. - Ze zdziwieniem stwierdziła, że mówi prawdę. Do¬tkliwy ból prawie zniknął. Łagodzący
prysznic i te magiczne palce roztapiały jej mięśnie jak rozgrzane masło. Bezwiednie podsunęła się
do niego, składając mu głowę na ramieniu jak zadowolone dziecko. - Wszystko przeszło.
- Dobrze. - Poczuła, że musnął ją ustami w czoło. - Jaką sztukę Szekspira najbardziej lubisz?
- To Romeo i Julia. Wiem, że uważana jest za najsłynniej¬szą, ale ma coś takiego w sobie, co
zawsze mnie wzrusza. I słowa ... - Roztargnionym ruchem objęła go w pasie. - Są jak słońce,
czyste, jaśniejące i piękne.
- Złoty deszcz? - zasugerował. Ze wspaniałą dokładnością wynalazł na jej szyi napięte ścięgna.
- Hmm ... - Pokiwała z zadowoleniem głową. Poczuła wil¬gotną czuprynę pod policzkiem oraz
zapach mydła i piżma, który go otaczał. - Nigdy tak o tym nie myślałam, ale to ładny sposób, żeby
to opisać. Złoty deszcz słów. - Przysunęła się nieco bliżej. - Lubię jak ... - Przerwała, gdyż kiedy
przytulił się do jej brzucha, wyczuła, że jest podniecony. Otworzyła sze¬roko oczy ze zdziwienia,
kiedy spojrzeniem powędrowała w dół po jego ciele.
Zaśmiał się.
- Czego się spodziewałaś? Th śliczne cycuszki ciągle mnie szturchały, myślałem tylko o tym, by
przytulić ten mały wy¬zywający tyłeczek od chwili, kiedy tu wszedłem. Wiesz, nie jestem z żelaza
...
Cofnęła się.
- PrzepraSzam - zająknęła się zmieszana. - Nie chciałam ...
- Szsz ... - powiedział łagodnie. Zacisnął jej ręce na karku i podniósł jej głowę, by spojrzała mu w
oczy. - Nie jestem z żelaza, ale nie jestem też młodym chłopcem. Oczywiście, że cię pragnę, ale też
nie rzucę cię na podłogę i nie zgwałcę. Wezmę sprawę w swoje ręce. - Spojrzał figlarnie w dół na
siebie i nagle rozjaśniły mu się oczy. - Oczywiście, jeśli obie¬casz, że ty tego nie zrobisz.
"Ten facet jest naprawdę niemożliwy" - pomyślała, uśmie¬chając się do siebie.
- Postaram się jakoś powstrzymać.
Zastanawiała się z zakłopotaniem, że właśnie oto stoi na¬ga jak niemowlę i żartuje z tym
niesamowicie pociągającym mężczyzną. Co dziwniejsze: kiedy minęło pierwsze wrażenie
obezwładniającej nieśmiałości, poczuła się całkowicie natu¬ralnie i swobodnie. On jest takim
dziwnym człowiekiem. Czułość i gwałtowność, dowcip i cynizm, męskie żądze i pra¬wie matczyna
łagodność. Thraz jednak czuła się z nim tak dobrze, jakby znała go od lat.
- Ufam ci - powiedział beztrosko, sięgając po' gałkę, by wyłączyć wodę. - Wykazałaś niezwykle
dużo siły woli w in¬nych dziedzinach. Powinienem uwolnić cię od pokusy. ¬Przeniósł ją szybkim
ruchem spod prysznica i owinął delikat¬nie ręcznikiem, po czym sam wyszedł spod natrysku. -
Bieg¬nij do kabiny, ja się wytrę. Na półce u góry szafy znajdziesz suszarkę. Kontakt jest na ścianie
przy koi. - Poklepał ją przez ręcznik po pośladkach. - I natychmiast się ubierz. Klimaty¬zacja w
kabinie włączona jest na zbyt niską temperaturę, byś mogła wyschnąć.
- Dobrze - odparła oszołomiona, otwierając drzwi od ła¬zienki.
Jego zaborcza opiekuńczość nieustannie wyprowadzała ją z równowagi i przepełniała dziwnym
ciepłem. Przecież to ona zawsze żywiła i chroniła. Dziwnie czuła się w zupełnie odmiennej roli po
tych wszystkich latach. Dziwnie ... i raczej przyjemnie.
Siedziała na koi zawinięta w białe, aksamitne wdzianko i kończyła suszyć włosy, kiedy Beau
wyszedł z łazienki. Był na¬gi, tylko na biodrach miał niedbale zawiązany ręcznik. Miał wciąż
mokre, zaczesane zawadiacko włosy. "Bez ubrania rzeczywiście wygląda na atletę' - pomyślała
rozkojarzona. Na jego szczupłym i muskularnym torsie nie było ani grama tłuszczu. Jego ręce i
nogi były silne, symetryczne i wdzięczne. Musiał być piękny, kiedy jeździł na łyżwach, myślała z
rozma¬rzeniem. Chciałaby go wtedy zobaczyć. -
- Dlaczego rzuciłeś łyżwiarstwo? - spytała spontanicznie.
- Miałem już tego dosyć - powiedział, przechodząc przez kabinę i stając przed nią. Wyciągnął rękę,
tak jakby chciał sprawdzić, czy ma suche włosy, ale zatrzymał, się bawiąc się jednym kosmykiem,
rozwijając go raz po raz. - Przez pewien czas sprawiało mi to przyjemność, ale ja nigdy nie
słynąłem ze stałości. Nie ma sensu trzymać się przy czymś, co straciło urok.
Poczuła nagle niewytłumaczalne ukłucie gdzie w okolicy serca. Nie, Beau Lantry nigdy nie
zainteresowałby się trwa¬łym i stabilnym związk,iem. Nawet już po krótkiej znajomo¬ści powinna
sobie zdać z tego sprawę. Wszystko widać było w zuchwałym wygięciu tych pięknych,
zmysłowych ust oraz w rozbieganych i błyszczących oczach.
- Podobają mi się twoje włosy - powiedział. - Są jak jedwa¬bista, delikatna wełna. Cała jesteś
jedwabista, twoja skóra, twoje włosy .... - Opuścił dłoń i odwrócił się. - Już jesteś su¬cha. Wskakuj
do łóżka, zgaszę światło.
Wyłączyła małą suszarkę i położyła ją na jego wyciągniętej dłoni.
- Po której stronie mam spaćć. Z lewej czy z prawej? ¬spytała uprzejmie.
Wykrzywił usta.
- Pod spodem - odpowiedział. - Albo na górze. - Kiedy podniosła w zdumieniu brwi, mrugnął do
niej. - Nieważne. Thk tylko pomyślałem. Śpij przy ścianie. To mi da wrażenie, że jesteś uwięziona i
bezsilna.
- Bo tak jest - mruknęła, podnosząc przykrycie i wślizgu¬jąc się pod kołdrę. - To nie złudzenie.
Przestał się uśmiechać.
- Tak, to prawda. - Przeszedł przez pokój i niedbale wrzucił suszarkę do szafki. - Głupi jestem, że o
tym zapominam. ¬Zgasił światło, pokój pogrążył się w ciemności.
Patrzyła, jak jego cień zbliża się do koi, zatrzymując się jedynie na chwilę, by zrzucić ręcznik.
Poczuła, jak ugina się pod nim materac, kiedy położył się koło niej. Wzięła głęboki oddech, starając
się rozluźnić.
- Przysuń się, Kate. - Podsunął się bliżej, biorąc ją w ra¬miona z wrodzoną pewnością siebie. -
Chcę cię przytulić. ¬Łagodnie gładził jej plecy. - Jesteś sztywna, jakbyś połknęła kij, kochanie. -
Jego lekki, południowy akcent zabrzmiał nie¬zwykle łagodnie, kiedy przytulił twarz do loczków na
jej skroni. - Po prostu chwila pieszczoty, to wszystko. Odpręż się i pozwól się przez chwilę kochać.
- Drażnił się z nią, ciąg¬nąc ustami za jeden z loków. - Kocham twoje włosy. Wciąż mam ochotę,
żeby wpleść w nie ręce i bawić się nimi jak dziecko. Jak wyglądają, kiedy są dłuższe?
- Okropnie - powiedziała cicho. Czuła ciepło jego nagie¬go ciała nawet przez gruby aksamit
wdzianka. - Są takie de¬likatne, że przy najmniejszym podmuchu wiatru zupełnie się plączą.
Dlatego zawsze je ścinam.
- Aha ... - Otarł policzek o jej skroń w geście, który był zarazem zmysłowy i chłopięcy. - Wolałbym
chyba długie. Wy¬glądałabyś trochę dziko i po cygańsku - powiedział. - Choć tak też jest dobrze.
- Cieszę się, że tak myślisz - odrzekła sucho. - Nie mam zamiaru ich zapuszczać.
- Zobaczymy - powiedział rozkojarzonym tonem. Nie¬zadowolony dotykał jej koszuli. - Th ubranie
jest cholernie szorstkie. Chcę się do ciebie dostać. - Westchnął i przysunął ją bliżej siebie, kładąc jej
głowę w załamaniu swego ramie¬nia. - Jesteś zmęczona? Jeśli nie chcę zachować się jak ten łajdak,
który chciał cię pobić, muszę o tym pamiętać, praw¬da? Idź spać, Kate.
- Czy chciałbyś...
- Zrobić "to"? - przerwał jej. - O tak, jak najbardziej. Ale zawsze w takim momencie przeważa we
mnie kodeks rycer¬skiego południowca. - Miał wyraźnie podenerwowany głos. ¬W najbardziej
nieodpowiednich, diabelskich momentach.
- Jestem ci winna ...
- Kate, słodka Kate, zamknij się. - Przeczesywał jej włosy. ¬Zdaję sobie sprawę, że jesteś mi
gotowa podać swoje słodkie ciało na tacy i to wcale nie ułatwia sprawr.
- Dobrze - wyszeptała. Wydarzenia tego wieczoru wraz z uczuciami, które doszły w niej do głosu,
zaczęły brać nad nią górę i prawie im uległa. Powiedziała zmęczonym głosem:
- Czy ci to nie przeszkadza?
- Nie może mi przeszkadzać.
Nagle z sennej mgły wyłoniło się niewyraźne wspomnienie.
- Kto to jest wuj George?
- Słucham? .
- Wuj George - wymamrotała. - Powiedziałeś, ze Despard przypomina ci wuja George'a.
- Ach, to nikt ważny. Po prostu jeden z moich bardziej skąpych krewnych. Nie myślałem o tym
starym łajdaku przez lata aż do chwili, gdy spotkałem Desparda. - zapadła długa cisza i Kate prawie
zasnęła, kiedy Beau zacl'lichotał. - Boże, gdyby Daniel mógł mnie ter.az zObaczyć.
- Daniel? - spytała sennie.
- Nigdy by nie uwierzył. - Był ubawiony, a jednocześnie walczył z rozdrażnieniem. - Rozmawiać o
Szekspirze i Sa¬muelu Ctemensie z nagą kobietą pod prysznicem, po czym położyć się z nią do
łóżka niewinnie jak niemowlę. Nic by go bardziej nie ubawiło.
- Naprawdę? - Ledwie mogła otworzyć oczy. - Jesteście bardzo dobrymi przyjaciółmi, prawda?
- Byliśmy wiele razy w trudnych sytuacjach. To zawsze bardzo zbliża.
- On tak dziwnie wygląda. Inaczej niż Charon, którego widziałam na różnych obrazach.
- Charon?
- Przewoźnik - mruknęła, wtulając głowę głębiej w jego ramię. - Przez rzekę Styks.
_ Ach, ten Charon. - Jego aksamitny głos skrył śmiech. ¬Wybacz, że nie skojar~łem. Rozumiem, że
wody terytorial¬ne Castellano mogą ci się kojarzyć z rzeką zmarłych, jeśli znalazłaś się w takiej
sytuacji, ale nie jestem pewien, czy Da¬nielowi schlebiałoby porównanie do tej akurat mitycznej
postaci. - Owijał jedwabisty lok wokół palca. - Był wściekłym, sinobrodym starcem, jeśli dobrze
pamiętam.
-"Cóż, przynajmniej broda się zgadza. - Powieki jej opa¬dały.
_ Dobrze się orientujesz w mitologii. Uczyłaś się tego w szkole?
Pokręciła głową.
- Nigdy nie chodziłam do szkoły - odpowiedziała zaspana. - Czytałam o tym w encyklopedii.
W jego głosie pojawiło się rozczarowanie:
- Nigdy nie chodziłaś do szkoły?
_ W każdym razie przestałam, kiedy miałam siedem lat. Dużo podróżowałam. - Bardzo chciała,
żeby przestał zada¬wać jej pytania. Marzyła jedynie o tym, by zasnąć. - Jeffrey mówił, że to nie ma
znaczenia. Kiedy miałam osiem lat, kupił mi komplet encyklopedii i kazał mi czytać piętnaście
stron dziennie, aż przeczytałam wszystkie. Mówił, że, to tak samo skuteczne, jak każda inna, stara i
nudna szkoła.
- Och, naprawdę? - Smutek pojawił się teraz w jego głosie na miejscu radości. -1\vój Jeffrey zna
chyba wszelkie recep¬ty, jeśli chodzi o twoje szczęście. - Nic dziwnego, że nie po¬znał jeszcze
nikogo podobnego do niej. - Czy zawsze robisz, co ci radzi?
Ale ona już spała. Oddychała równo i spokojnie, wtulając się w zagłębienie jego ramienia.
Na miłość boską, zestaw encyklopedii! Mitologia, klasycy i miliony faktów bez interpretacji! I
młoda dziewczynka z niezaspokojonym głodem słowa pisanego, z zapałem po¬chłaniająca te fakty
i sięgająca po więcej. Po chwili przyszła mu do głowy inna myśl. Sufrażystki. Nie słyszała o
sufraży¬stkach.
Potrząsnął nią, by się zbudziła.
- Te
encyklopedie, Kate. W którym roku zostały wydane?
- Co? - spytała nieprzytomnie.
- W którym roku zostały wydane? - spytał.
- Ach, tak. - mruknęła. - W 1960. - I znów usnęła.
Wolno opadł na poduszkę, wpatrując się w ciemność.
- No, niech mnie szlag trafi!
Jeffrey Brenden opierał się o nadburcie statku. Jego krę¬cone, szpakowate włosy rozwiewał
poranny wiatr. W zbyt obszernych dżinsach i szarej bluzie, ubraniu, które pożyczył od któregoś z
członków załogi, jego lekko żylaste ciało wy¬glądało bardziej smukle niż zeszłego wieczoru. Gdy
pojawił się Beau, spojrzał na niego bystro i przenikliwie.
- Czyż to mój hojny gospodarz? - Wyciągnął rękę i uśmie¬chnął się ciepł~. - Julio powiedział mi,
że wiele panu za¬wdzięczam. - Skrzywił się. - Obawiam się, że nic nie pamię¬tam. Byłem nieźle
ścięty wczoraj wieczorem.
- Całkiem nieźle - zgodził się Beau. Rozejrzał się po pu¬stym pokładzie. - Gdzie jest twój
przyjaciel Rodriguez?
- Je z kapitanem i załogą śniadanie. - Wykrzywił ponuro usta. - Nie jestem dziś rano w stanie
spojrzeć na kawę. - W zadumie przebiegł oczyma po wysokich masztach. - Th pięk¬ny statek, panie
Lantry. Zawsze chciałem mieć żaglowiec.
- Dlaczego nie kupił pan żadnego? - spytał zjadliwie Be¬au. - Jeśli wierzyć Kate, pasowałby do
pańskiego obrazu bar¬dziej niż samolot. Mówi, że jest pan kimś w rodzaju nowo¬żytnego Sir
Francisa Drake'a.
- Jestem przemytnikiem - rzekł Brenden po prostu. - Kate zawsze usprawiedliwia mnie tym
romantycznym nonsen¬sem, ale ja wiem, kim jestem. - Uśmiechnął się smutno. ¬Ostatnio trudno
tego nie zauważyć. Despard utarł mi nosa.
_ I Kate też - dodał umyślnie Beau. - Uważa pan, że to w porządku mieszać ją w ten brudny interes?
_ Kate nigdy nie była w nic wmieszana - odparł asekura¬cyjnie Brenden. - Zawsze trzymałem ją z
dala od tego.
_ Możesz mieć kłopoty, by przekonać o tym władze. Mo¬gliby ją uznać za współwinną. - Zacisnął
usta. - Jednak mia¬łeś kłopoty, by trzymać ją na dystans, o czym może świadczyć ostatnia noc.
Brenden uśmiechnął się z dumą i lekkim smutkiem.
- Masz rację. Upiera się jak małpka, kiedy chce coś zrobić. Zawsze skacze na główkę w środek
bójki i wszelkiego piekła i ponosi wszystkie tego konsekwencje. - Wspomnienia za¬mgliły mu
oczy. - Pamiętam, kiedy była małą dziewczynką, zachowywała się jak mała mamusia. Mówiła do
mnie: "Nie martw się, Jeffrey, jakoś to będzie. Ja coś poradzę." - Odwró¬cił się, opierając łokcie o
burtę. - I wiesz co? Zazwyczaj się jej udawało.
- Długo się znacie - zauważył Beau. - Powiedziała, że je¬steście przyjaciółmi. Jak się spotkaliście?
- Jej matka była Amerykanką, występowała w nocnym klubie w Rio de Janerio. - Wzruszył
ramionami. - Żyliśmy ze sobą przez mniej więcej rok. Potem Sally zdecydowała prze¬nieść się na
bardziej zielone pastwiska. Po prostu pewnego dnia, kiedy byłem w Santiago, spakowała się i
wyjechała. Przerwał na chwilę. - Zostawiła Kate.
- Urocze - rzucił Beau przez zaciśnięte zęby. Poczuł podo¬bny przypływ złości, jaki póraził go, gdy
ten łajdak uderzył Kate pistoletem. - Przypuszczam, że po prostu o niej zapo¬mniała. Jak o parze
starych butów.
- Sally nie była aż tak zepsuta - powiedział spokojnie Brenden. - Ona po prostu nie nadawała się na
matkę. Nie wiedziała, jak sobie poradzić z siedmiolatką. - Skrzywił się• ¬Ja też nie wiedziałem.
- Więc było ci wszystko jedno - powiedział ponuro Beau. - ' Po prostu wlokłeś ją za sobą przez
południową półkulę do każdej speluny i każdej piekielnej dziury.
- A powinienem zostawić ją w obcym kraju? - spytał Bren¬den. - Miała przynajmniej dach nad
głową. - Spojrzałspokoj¬nie w oczy Beau. - Nigdy nie starałem się zastąpić jej ojca, ale zrobiłem
wszystko co w mojej mocy. Dobrze się nam układało.
- Na miłość boską, nawet jej nie posłałeś do szkoły!
- Były ku temu powody. - Brenden spojrzał wymijająco w bok. - Kate jest bardzo bystra. Wie z
pewnością więcej niż niejeden absolwent uniwersytetu. '
- Nie mam co do tego wątpliwości, jeśli chodzi o tematy sprzed 1960 roku. - Wtrącił się Beau. - Ale
co z wydarzenia¬mi, które miały miejsce od czasu, gdy się urodziła? Wiek kos¬mosu, wojna w
Wietnamie, wyzwolenie kobiet, zabójstwo Kennedy'ego.
- Dużo dowiedziała się na własną rękę - powiedział nie¬pewnie Brenden. - Reszta nie jest dla niej
tak ważna.
- Czy też jej powiedziałeś, że to niepotrzebne?- zaśmiał się z niedowierzaniem Beau. - założę się, że
to zrobiłeś. Co gorsza, z pewnością ci uwierzyła.
- Zrobiłem, co mogłem - upierał się Jeffrey. Wyglądał na nadąsanego. - I, do cholery, czemu się tym
interesujesz? Wy¬świadczyłeś nam przysługę, ale to nie znaczy, że jesteś właści¬cielem Kate.
- Potrzebuje kogoś takiego - odpowiedział szorstko Beau. ¬Nie spytałeś nawet, gdzie jest Kate. Czy
rzeczywiście cię to nie obchodzi?
Brenden zamilkł.
- Obchodzi mnie. - Zmrużył oczy, patrząc na Beau. ¬Gdzie jest Kate?
- Kiedy ją zostawiłem, spała jak suseł - na chwilę celowo zamilkł. - W moim łóżku.
Przez twarz Brendena przebiegł cień, który mógł zdradzić ból, po czym zniknął, nie zostawiając
śladu.
- Rozumiem.
- Czy to wszystko, co masz do powiedzenia? - Beau poczuł, że rozpala się w nim wściekłość i przez
chwilę walczył ze sobą, by nie wybuchnąć. - To tak oczywiste, że nawet nie uniesiesz brwi? Nawet
nie spytasz, czy mi się podobało?
- Nie, nie spytam cię o to - odpowiedział Brenden powoli, odwracając się w stronę morza. - Th
sprawa między wami. Nie mam z tym nie wspólnego.
- Śmieszne, a ja myślałem, że masz bardzo wiele wspólne¬go. Kate była gotowa rzucić się do
mojego łóżka, by wyciąg¬nąć was z tej kołomyi, w którą ją wplątaliście. Oczywiście, tego rodzaju
poświęcenie działa tylko w jedną stronę.
Brenden milczał, wpatrzony w horyzont. Beau zaczerpnął głęboko powietrza.
- Nie rozumiem, czemu, u diabła, ja się tym przejmuję, skoro nawet tak zwani przyjaciele nie
interesują się tym, czy chce zrobić z siebie prostytutkę. Dlaczego ja miałbym to ro¬bić? - Ale
przejmował się i ta świadomość rozwścieczała go jeszcze bardziej.
Brenden rzucił mu lodowate spojrzenie.
- Kate nie jest prostytutką. zanim pierwszy rzucisz w nią kamieniem, pamiętaj, że pierwszy
zechciałeś skorzystać z jej hojności i że z pewnością zrobisz to' znowu przy pierwszej okazji. Julio
rozmawiał z załogą i to, co słyszał o twoim sto¬sunku do kobiet, nie wystawia ci świadectwa
aniołka.
- Nigdy nie składałem żadnych ślubów - powiedział Beau, błyskając oczyma. - Ale też nie jestem
stręczycielem.
- Ja również - odciął się kąśliwie Brenden. - Zresztą i tak bym jej na to nie pozwolił.
- Nie biegniesz jednak do mojej kabiny, by wyciągnąć ją z lubieżnych szponów. - Powiedział
sarkastycznie Beau. ¬Sprawiasz wrażenie zaskakująco zadowolonego z całego in¬teresu.
~ Nie jestem zadowolony - powiedział zmęczonym głosem Brenden. - Ale po raz pierwszy w moim
życiu staram się być praktyczny. Co się stało, to się nie odstanie. To zależy od Kate, gdzie chce
zostać. Jeśli nie będzie chciała, pomogę się jej z tego wydostać.
- Nie podjęła chyba takiej decyzji, kiedy dobijaliśmy targu¬powiedział Beau z sardonicznym
uśmiechem. - Nawet ja znam ją na tyle, by o tym wiedzieć. Co dopiero ty.
- Tak, wiem o tym. - Brenden spojrzał mu w oczy. - Być może chodzi o coś bardziej trwałego.
- Dla ciebie?
Brenden pokiwał przecząco głową.
- Dla niej. - Uśmiechnął się smutno. - Wysilałeś się właś¬nie, by udowodnić mi, jak fatalnym
jestem dla niej opieku¬nem. Może nadszedł czas, bym pozwolił spróbować komuś innemu.
- zadziwiasz mnie - powiedział chłodno Beau. - Nie wi¬działeś mnie nigdy wcześniej, a już jesteś
gotów powierzyć mi Kate. Czy cokolwiek może mnie powstrzymać przed wy¬korzystaniem jej na
wszystkie sposoby oraz przed wyrzuce¬niem jej w pierwszym spbtkanym porcie?
- Nic - odrzekł Brenden. - Poza tym, że od chwili, kiedy się spotkaliśmy, robisz mi karczemną
awanturę, twierdząc, że źle traktuję Kate. Nie wydaje mi się, byś po takim zachowa¬niu sam zrobił
to samo. - Wzruszył ramionami. - Kiedy się nią zmęczysz, myślę, że będziesz hojny. Julio
dowiedział się, że jesteś bogatym człowiekiem. Widzisz więc, jest bezpiecz¬na, dopóki potrafi
sama o siebie zadbać.
- zachowujesz się jak przedstawiciel agencji, dający wolną rękę jakiejś metresie. - Beau pokręcił w
zdumieniu głową. ¬Kate miała rację. Jesteś jak z osiemnastego stulecia.
- Swój swojego zawsze znajdzie. - Brązowe oczy Brendena patrzyły przenikliwie zza
przymkniętych powiek. - Myślę, że pan, panie Lantry, też jest pozostałością dawnej epoki.
Nie¬wielu jest mężczyzn, którzy włóczą się żaglowcami po Karaibach i mieszają w takie sytuacje,
jak wczorajsze zdarzenie w barze Alvareza.
- Niech pan się tym nie sugeruje.
- Już dawno nauczyłem się niczym nie sugerować - powiedział Brenden. - Wciąż jednak trudno
porzucić nadzieję. ¬Wyglądał teraz na znacznie starszego niż był w rzeczywisto¬ści. - Szczególnie
jeśli chodzi o Kate. Ona zawsze wiele daje innym. Chciałbym wierzyć, że gdzieś na tym okrutnym
świecie jest miejsce na sprawiedliwość. - Ścisnął poręcz dłońmi. ¬Z pewnością nie dostanie
zadośćuczynienia od losu tak dłu¬go, jak ze mną będzie. Wczoraj mogli ją zabić. Despard ni¬gdy
się nie patyczkuje. Strzela prosto w tętnicę.
Beau starał się opanować wściekłość. Do cholery, nie bę¬dzie się litował nad tym starym
rozpustnikiem.
- To chyba nie pierwszy raz? Skąd te nagłe wyrzuty sumie¬nia?
- Być może jestem za stary, by wciąż się oszukiwać - rzekł Brenden. - Czas niszczy złudzenia. -
Wykrzywił usta. - Prze¬mienia zuchwałych piratów w roztrzęsionych, małych krymi¬nalistów.
Zdecydowałem się zrezygnować z marzeń - powie¬dział ze smutkiem. - Mam zamiar się zmienić.
Beau zmrużył oczy i podejrzliwie spojrzał na starszego
człowieka.
- Zmienić się?
Brenden potwierdził ruchem głowy.
- Niedaleko stąd, na wyspie Santa Isabella jest miła wdo¬wa, właścicielka plantacji kawy.
Przyjaźnię się z nią z przer¬wami od pięciu lat. - Na jego twarzy pojawił się grymas smut¬ku. -
Ona też nie może pojąć, o co chodzi piratom i przemyt¬nikom. To bardzo praktyczna kobieta,
Marianna. -Twarz mu złagodniała. - I bardzo, bardzo kochająca. Myślę, że wysa¬dzisz mnie po
prostu na Santa Isabella i zorientuję się, czy ciągle jest zainteresowana bardziej trwałym związkiem.
- A co z waszym przyjacielem Julio?
Pokiwał głową.
- On nigdy nie zostawi Kate samej. Ze mną po prostu się ułożył, ale Kate to cały jego świat. Jest tak
od czasu, kiedy cztery lata temu w Salwadorze wydostała go z oddziału par¬tyzantów.
- Partyzantów? - spytał Beau. - Powiedziała, że Julio ma osiemnaście lat. Wtedy musiał mieć tylko
czternaście.
Brenden przytaknął.
- Oddziały penetrują wioski, zbierają wszystkich zdolnych do służby i "wciągają" ich do swojej
armii. - Grymas wykrzy¬wił jego usta. - Niektórzy nie mają nawet jedenastu czy dwu¬nastu lat.
Druga strona wygląda jeszcze gorzej. Julio już wte¬dy był dużym, mocno zbudowanym chłopcem.
Był więc pew¬nym kandydatem. Załatwiał nasze sprawunki, zajmował się nami i gotował nam
przez mniej więcej trzy miesiące. Kate naprawdę go polubiła. Wpadła we wściekłość, kiedy
dowie¬działa się, co mu się przytrafiło.
- Więc po niego poszła. - To było stwierdzenie, nie pyta¬nie. Thkie odruchowe działanie
bezsprzecznie pasowało do Kate.
- Poszliśmy po niego - uściślił Brenden. - Przy okazji o mały włos nie pożegnaliśmy się z życiem.
Skończyło się na tym, że uciekaliśmy w deszczu pocisków z karabinów maszy¬nowych. Kate
obawiała się, że lokalne władze będą próbo¬wać tego samego, nie pozwoliła więc nam zostać w
tym kra¬ju. - Pokiwał głową. - Szkoda, musiałem zapomnieć o inter.e¬sach, które zacząłem
rozkręcać.
- Co za niefart - odrzekł ironicznie Beau. - Domyślam się, że kraje rozdarte rewolucją są
doskonałym terenem dla two¬jej pracy.
- Raczej tak - zgodził się Brenden. - Całe to zamieszanie ... ¬ciągnął dalej, po czym zmienił temat. -
Lepiej poszukam ka¬pitana Seiferta i poproszę go, by wziął kurs na Santa Isabel¬lę. Mówi, że
właśnie opuściliśmy wody terytorialne Castellano, więc jesteśmy tylko o parę godzin od tej wyspy.
- Uniósł brwi. - Oczywiście, jeśli się zgadzasz.
Beau szybko skinął głową, wyrażając zgodę.
- Powiedziałem ci, że zawiozę cię tam, dokąd zechcesz. 1b należy do umowy.
Brenden poczerwieniał.
- Ach, ta umowa. Wyglądasz na człowieka, który dotrzy¬muje słowa. - Ruszył przed siebie, ale po
chwili przystanął, zwracając zadumane spojrzenie ku spienionym falom. Przez chwilę na jego
twarzy pojawił się wyraz rozmarzenia, który szybko zniknął. - Wiedział pan, iż podejrzewa się, że
John Hancock był przemytnikiem, panie Lantry?
ROZDZIAŁ CZWARTY
Kate czuła, że pieką ją oczy pod naporem skrywanych łez, mrugała jednak uparcie, by się ich
pozbyć. Jeffrey wyglądał bardzo samotnie, mimo że zachowywał się beztrosko, kiedy lekko
zeskoczył z pontonu i szybko odszedł nabrzeżem. Po¬czekała, aż schował się za zakrętem przy
końcu doku, po czym odwróciła się do Beau, który stał obok niej przy porę¬czy "Searchera".
- On będzie miał problemy - powiedziała zachrypniętym
głosem.- Myśli, że potrafi osiąść spokojnie w jednym miej¬scu, ale to będzie go tylko irytować.
_ Długo z nim rozmawiała~, zanim tu dotarli~my - zauwa¬żył Beau. - Chyba nie starałaś się go
odwieść od zmiany stylu życia?
_ Oczywiście, że nie - powiedziała Kate, marszcząc czoło. - Marianna to wspaniała kobieta,
zaopiekuje się nim bardzo dobrze. Ale on powinien to zrobić wiele lat temu.
- Więc o co chodzi?
_ Jeffrey zawsze był niezależny. - Przygryzła ze zmartwie¬niem wargę. - Nie będzie mógł znieść
myśli, że jest związany z Marianną dla zysku. - zaostrzyły się jej rysy. - Muszę coś z tym zrobić.
_ Dlaczego nagle poczułem nieprzyjemny dreszcz? - spy¬tał ostrożnie Beau. - Czy mogę wiedzieć,
co masz zamiar zrobić?
_ Nie mogę pozwolić odejść Jeffreyowi, nie mając pewno¬ści, że będzie szczęśliwy. - Jak
przekonać Beau? Jeśli już po¬znał Jeffreya, powinien odnosić się do niego z większą sym¬patią.
Większość ludzi lubiła Jeffreya, nawet jeśli nie wszys¬tkim odpowiadało jego zachowanie. Mimo
to Beau odnosił się wobec niego z zadziwiającym chłodem i rezerwą• - On jest bardzo dumnym
człowiekiem.
- Więc?
- Mniej więcej rok temu mówił o stworzeniu sieci połączeń komunikacyjnych między wyspami.
Nigdy nic z tego nie wyszło, ale jest to zajęcie, w którym Jeffrey byłby dobry. Jest doskonałym
pilotem i potrafi wylądować na dokładnie wyznaczonym miejscu w każdych warunkach.
- Domyślam się, że w tych rejonach zdobył doświadczenie ¬powiedział Beau z ironicznym
uśmiechem. - Do czego ty właściwie zmierzasz?
- Santa Isabella byłaby świetną bazą operacyjną dla takie¬go serwisu czarterowego. Poza bogatymi
plantacjami jest tam luksusowy hotel i ośrodek wypoczynkowy, który otwar¬to niedawno po
drugiej stronie wyspy - mówiła dalej pospie¬sznie. - Jest tylko jedna przeszkoda. Byliśmy zmuszeni
zosta¬wić cessnę na Castellano i będę musiała po nią wrócić.
- Co takiego? -Twarz Beau stawała się coraz bardziej po¬chmurna.
- Żeby otworzyć tę sieć, potrzebuje samolotu. Będę mu¬siała przewieźć cessnę z Castellano na
plantację kawy Ma¬rianny. - Mówiła szybko, starając się na niego nie patrzeć. ¬Th nie powinno
zabrać wiele czasu. Możesz mnie tam wysa¬dzić i potem popłynąć z powrotem na Santa Isabella.
Jak tylko dostarczą samolot, przyjdę do portu i będziesz mógł mi wysłać ponton.
- Ach tak, będę mógł? - odpowiedział Beau ze zwodni¬czym spokojem. - Wszystko zaplanowałaś?
Rozumiem w takim razie, potrafisz prowadzić samolot i wylądować gdziekolwiek, tak jak Jeffrey?
- Jestem niezła - przyznała. - Oczywiście nie tak dobra jak on, ale latam; od kiedy skończyłam
czternaście lat. Julio latał przez ostatnie dwa lata, ale jest niezwykle doświadczony. Odbywał
wielogodzinne loty - wyjaśniła gorliwie. - Jeffrey nigdy nie dopuszcza nas do swoich zajęć, ale
czasem musieliśmy dostarczyć cessnę z miejsca na miejsce.
- Jeśli często popadał w takie stany jak wczoraj wieczo¬rem, mogę zrozumieć dlaczego -
powiedział z uśmiechem Beau.
- Jeffrey nie pił kiedyś tyle - zaprotestowała Kate. - Do¬piero ostatnio ...
- Nic mnie nie obchodzą problemy alkoholowe twoich przyjaciół. - Beau z niemałym wysiłkiem
starał się zachować cierpliwość. - Ani nie.pewne doświadczenie Julia w dziedzi¬nie pilotażu.
Przejmuję się jedynie twoim szalonym pomy¬słem powrotu na Castellano.
- To nie szaleństwo, teraz to najważniejsza sprawa - od¬parła z uporem Kate. - Jeffrey będzie
potrzebował tego sa¬molotu i to naprawdę moja wina, że go nie ma. Powinnam wcześniej
pomyśleć o sposobie wydostania nas z wyspy ces¬sną. - Westchnęła. - Masz rację, jestem zbyt
impulsywna. Po¬winnam to już dawno temu zaplanować.
- A to nie jest impulsywne? - wybuchnął Beau, błyskając oczyma. - Mój Boże, właśnie zniszczyłaś
narkotyki Desparda warte miliony dolarów, a do tego walnęłaś go w głowę butelką burbona.
Mówisz, że Despard ma układy z rządem Ca¬stellano, więc jeśli on cię przypadkiem nie dopadnie,
z pew¬nością zrobią to władze. Mimo to mówisz mi spokojnie, że tam wrócisz po jakąś waszą
straconą własność? Masz, do cholery, rację, to szaleństwo!
- Nie martw się, tym razem cię w to nie wmieszam - po¬wiedziała, chcąc złagodzić nllpięcie. -
Będziesz mnie musiał tylko wysadzić na Castellano i zabrać na Santa Isabella. ¬Spojrzała mu
poważnie w oczy. - Nie staram się wycofać z naszej umowy. Muszę najpierw to po prostu zrobić.
- Zdaje się, że wolałabyś poderżnąć sobie gardło, niż zła¬mać obietnicę - rzucił przez zęby. - Nie
musisz się mną przej¬mować. Możesz być małą mamusią dla Brendena i reszty świata, ale mnie w
to nie mieszaj. Sam sobie poradzę. - Wziął głęboki oddech. - Potrafię się też zająć tobą. Ponieważ
nikt inny nie pasuje do tej roli, wybór pada oczywiście na mnie. Nie ma mowy, bym cię wziął z
powrotem do Mariby. Poja¬wienie się tam byłoby dla ciebie czystym samobójstwem.
- Th nie jest takie niebezpieczne - spierała się zdespero¬wana. - Nie proszę cię przecież, żebyś
wpłynął bezpośrednio do portu w Maribie. Samolot jest ukryty dokładnie po dru¬giej stronie
wyspy. Th część jest prawie nie zamieszkana. Th dżungla i parę rybackich wiosek wzdłuż laguny.
Ukryliśmy cessnę na leśnej polance. - Zrobiła przekorną minę. - Na ta¬kiej wyspie jak Castellano
lepiej, żeby nikt nie wiedział, gdzie jest ukryta. W handlu narkotykami podstawowym środkiem
transportu są samoloty i jachty. Trzymamy ją w ciągłej gotowości do lotu. Będę mogła wyśtartować
w ciągu niecałej godziny po przybyciu na plażę. Wszystko będzie w porządku.
- Jeśli jest to takie bezpieczne, czemu nie wyślemy Julia?¬spytał łagodnie Beau. - Właśnie mi
opowiadałaś, że jest wspaniałym pilotem.
Do diabła, bała się tego pytania.
- Cóż, istnieje pewne ryzyko, że Despard poleci przeszu¬kać wyspę w poszukiwaniu samolotu -
przyznała niechętnie. ¬Prawdopodobnie dowiedział się już, kim jesteś. Niewielu Amerykanów
dociera do Mariby. Połączy jedno z drugim i zorientuje się, że opuściliśmy Castellano statkiem.
Dzięki temu może nie bać się, że ktoś pilnuje cessny. - zamilkła na chwilę• - Jeśli zdoła ją odnaleźć.
- Więc nie możesz narażać Julia na ryzyko, ale jesteś go¬towa podłożyć własną głowę pod topór. -
Jego głos stał się szorstki ze zniecierpliwienia. - Życie ci obrzydło, czy co, u diabła?
-To nie jest obowiązkiem Julia - rzekła uparcie. -Th mój obowiązek. Jeffrey jest moim przyjacielem
i potrzebuje mnie. - Spojrzała mu twardo w oczy. - Pomógł mi, kiedy go potrzebowałam. Mam
wobec niego dług.
Złość znikła, na jego twarzy pojawił się wyraz bezsilności.
- Dług. - Wypowiedział to jak przeklcństwo. - Dlaczego to musi być długiem? - Zwrócił się do
kapitana, który nieco da¬lej na pokładzie opierał się o barierkę, rozmawiając z jakimś marynarzem.
- Daniel! - krzyknął. - Jak tylko wróci ten przeklęty pon¬ton, płyń na Castellano!
Ciemnoniebieskie oc:zy Seiferta nie okazały ani krzty zdu¬mienia, gdy odwrócił się i spojrzał na
nich. - Znowu? - spytał lakonicznie. -'TYm razem nie będę potrzebował mapy.
- Bardzo zabawne - odpowiedział Beau. Zwrócił się do Kate. - Mam nadzieję, że twoja cessna ma
sprawne oprzyrzą¬dowanie. Zanim dotrzemy do Castellano, zapadnie zmrok, chcę, żebyśmy
opuścili wyspę w ciągu godziny.
- żebyśmy? Ale mówiłam ci ...
- żebyśmy - powtórzył, podkreślając to słowo z niebezpiecznymi błyskami w oczach. - Nie
sprzeczałbym się na twoim miejscu. Czuję się nieco rozdrażniony, mówiąc łagodnie. Je¬szcze
chwilka, a poślę wszystko do diabła i każę Danielowi płynąć na TIynidad.
ROZDZIAŁ PIERWSZY - Czy mamy inne wyjście? - spierała się Kate, z roztargnie¬niem przeczesując loki. -Wpatrywała się posępnie w drzwi ta¬werny położonej naprzeciwko, nad wodą. - Utknęliśmy pomiędzy Scyllą a Charybdą. - Scyllą a Charybdą? - beznamiętnie spytał Julio. - Dwoma morskimi potworami - odrzekła, obserwując wciąż drzwi baru A1vareza. Nie rozumiał, czemu Kate odwoływała się zawsze do spraw, o których nie miał pojęcia .. - Czy Jeffrey powiedziałby, że jesteśmy między młotem a kowadłem? Przytaknęła. - Jeśli nie odbijemy Jeffreya z tawerny, skończy w kabinie pilota z nożem przy gardle. Albo spiją go, tak że zdradzi po¬łożenie cessny. - O ile wczeniej nie zemdleje - z nadzieją dorzucił Julio. ¬Barman twierdzi, że parę minut temu był tego bliski. - Wtedy go ocucą i zaczną na nowo - powiedziała Kate. Spuściła głowę. - Musimy się nim zająć. Kiedy już wyrwiemy go ze szponów Desparda, wywieziemy go z Castellano. - Jak chcesz się za to zabrać? - spytał Julio, wykrzywiając usta w sceptycznym uśmiechu. - Despard siedzi teraz sam przy stole z Jeffreyem, ale Simmons i paru innych ludzi cza¬tuje w jednym z pokoi na zapleczu. Jeśli wykonamy jakikol¬wiek ruch, wysypią się stamtąd i wtedy po nas. Kate przygryzła dolną wargę. - Nie wolno nam działać nieostrożnie. Nie powinien się zorientować, że należysz do ludzi Jeffreya. Kiedy Despard odwiedzał go w baraku, zawsze gdzieś na boku pilnowałeś samolotu. Jesteś bezpieczny tak długo, dopóki nie wie o twoim istnieniu. Pójdę tam sama. - Wykluczone, na to nie pozwolę! - stanowczo uciął Julio. Powinien spodziewać się podobnego obrotu sprawy. Kie¬dy jej na kimś zależało, troszczyła się o niego jak lwica o ma¬łe, a Jeffrey na pewno się dla niej liczył. Po prostu działała we własnym interesie. Znał ich oboje i obserwował od czte¬rech lat. Widział, jak pielęgnowała Brendena. Leczyła go z kaca, wyciągała z depresji, wspierała w kłopotach. Nigdy nie żądała nic w zamian. Kate umiała obdarowywać obiema rę¬kami. Nie potrafił wymawiać Jeffreyowi, że wszystko od niej przyjmował; wielokrotnie przecież on sam nie odrzucał jej uczuć i oddania. Mimo to nie mógł zgodzić się na jej samo¬tną wyprawę do baru. - Jeśli to konieczne, chodźmy razem. - Czekaj, coś mi przyszło do głowy. - Zmarszczyła w zamyśleniu brwi. - Czy sprawdziłeś, gdzie są wyłączniki światła? Skinął głową. - Na zewnątrz, z tyłu. - Dobrze. - Zerknęła na zegarek. Właśnie minęła północ. Pójdziesz tam za dziesięć minut. Daj mi znak krótkim błyś¬nięciem. Wszyscy pomyślą, że to spadek napięcia. Po minu¬cie wyłącz wszystkie światła i wyciągnij bezpiecznik. Jasne? - Więc ja się będę bawił korkami, a co z tobą? - Zajmę Desparda przy stole i wynajdę sposób, by się go pozbyć. - Zajmiesz? - skrzywił się Julio. - Mam nadzieję, że nie myślimy o tym samym. Nie potrafisz postępować z kimś takim jak Despard. - Och, Julio, powiedziałam, że go zajmę, a nie że go uwio¬dę! Nie powinnam mieć większych trudności, by na dziesięć minut odwrócić jego uwagę. Za każdym razem, gdy odwie¬dzał barak, przystawiał się do lImie. - Dodała z grymasem: _ Nie dlatego, że jestem wyjątkowa. Po prostu podrywa każdą kobietę poniżej osiemdziesiątki. Julio był zdania, że jednak miała w sobie coś wyjątkowe¬go. Taka ciepła, kochająca, uczciwa - niepodobna do innych kobiet. Myśl, że Despard miałby ją dotknąć, przyprawiła go o mdłości.
- Nie podoba mi się to. Nie powinnaś nawet wchodzić do takiego baru. - Wiesz dobrze, ile razy tam byłam. Umiem sobie radzić. ¬Po chwili dorzuciła: - Wiesz, że mam doświadczenie. "Szczera prawda" - pomyślał z ironią. Jeffrey był marzy¬cielem, zawsze w pogoni za fantazjami; ona szła w ślad za nim, sprowadzając go na ziemię i pilnując, by nie narażał się na zbyt gwałtowne upadki. - Thraz będzie tak samo, Julio, dam sobie radę. - Chyba powinienem ... - Nie, Julio ... - ucięła z łagodną stanowczością. - Zrobimy, jak powiedziałam. Jak tylko zgasisz światła, przebiegniesz do głównych drzwi i wejdziesz do środka. Będę potrzebowała pomocy, żeby wydostać stamtąd Jeffreya. Nikt nie może cię zobaczyć. - Uśmiechnęła się przekornie, przebiegając wzro¬kiem po jego potężnych ramionach i imponującym ciele. - Thkie zadanie powinno ci wystarczyć. - Kate, to zbyt... Przerwała mu. - To nasz jedyny realny plan. - Znów spojrzała na zegarek. ¬Pamiętaj, dziesięć minut. Nie oglądając się przeszła przez ulicę. Nawet gdyby sprze¬czka trwała całą noc, i tak postawiłaby na swoim. Powiedzia¬ła mu już, utknęli między Scyllą a Charybdą. W zatłoczonym barze panował półmrok. Woń whisky i potu mieszała się z drażniącym i słodkim zapachem marihu¬any. Przystanęła na chwilę przy długim, dębowym barze. Bły¬szczący kontuar był dumą i radością Hektora Alvareza. Nie¬spokojnym spojrzeniem szukała znajomej, szpakowatej głowy. Zauważyła przy narożnym stoliku pociągającą, choć pul¬chną kobietę, której twarz wydawała jej się znajoma. Być może kiedyś się spotkały. Jeffrey lubił popić w towarzystwie, tym bardziej jeśli było atrakcyjne Mężczyzna, który z nią był, choć wyglądał na Amerykani¬.na, nie przypominał Jeffreya. Miał na sobie czarne dżinsy i trykotową koszulkę z krótkimi rękawkami, czarną czy też granatową; trudno było dostrzec kolory w przytłumionym świetle. Mogła być pewna jedynie koloru j,ego włosów: były brązowe i lśniące. Miała właśnie przenieść wzrok w inną stronę sali, kiedy mężczyzna zerknął na nią, tak jakby poczuł na sobie jej wzrok. Niebezpieczeństwo. Skąd nagle podobna myśl? Mężczy¬zna miał ładne usta, choć wykrzywione nonszalancko. Uśmiechał się zuchwale, co z pewnością podobało się sie¬dzącej obok dziewczynie. Patrząc na Kate, zmrużył oczy. Po¬czuła się niepewnie. Odwróciła wzrok. Nic nie mogło tłumaczyć tak niemądre¬go zachowania. Przez chwilę lęk przed nieznajomym zdomi¬nował lęk przed Despardem. Zdaje się, że zszarpane nerwy ukierunkowały jej wyobraźnię. Wreszcie w oddalonym kącie sali dostrzegła Desparda. "Nie dziw, że nie zauważyłam Jef¬freya" - pomyślała posępnie. Zgięty w pół opierał głowę na stole. Tego jeszcze brakowało, Jeffrey był zupełnie nieprzy¬tomny. Cóż, muszą sobie jakoś poradzić. - Hektor pozwala mi korzystać z pokoju za barem. ¬Gardłowy głos brunetki brzmiał zachęcająco. Przesunęła pod stołem dłoń po jego udzie i na śmiałą pieszczotę otrzy¬mała natychmiastową odpowiedź. W jej oczach pojawił się błysk zadowolenia. - Widzisz, wiem, że potrafię ci dogodzić. Beau Lantry nie interesował się tym, co miała do powie¬dzenia. Jak ona się nazywa? Ach tak, Liane. W sumie słowa nie miały znaczenia. To obfite, krągłe ciało ... i ta podniecają¬co grzeszna dłoń pod stołem ... Zostawił Barbarę na Barbados prawie trzy tygodnie temu i od tegu czasu nie miał kobiety. W chwili gdy pojawił się w tawernie i dziewczyna przy barze uśmiechnęła się zachęcają¬co, zdecYdował, że oto nastąpił koniec abstynencji. Dziew¬czyna była zgrabna, pociągająca i gotowa na wszystko, jak obiecywała zachrypniętym szeptem. Tego właśnie szukał dziś wieczorem. Nie wią':'ącego rozładowania frustracji w zamian za gruby plik banknotów pozostawiony na szafce przy łóżku.
Czegoś lepszego mógł się spodziewać jedynie w mieście, jednak nie miał najmniejszej ochoty, by tam jechać. Podob¬no wyspiarska republika Castellano stanowi siedlisko poło¬wy światka przestępczego Karaibów, który skorumpował rząd tak samo, jak i mieszkańców. Beau nie miał zamiaru spacerować po stolicy wyspy, Maribie, by skończyć gdzieś z nożem w piecach. Thk, ten bar mu wystarczał. Zostanie w pokoiku Hektora z Liane i rano wróci na Searchera. Powie Danielowi, żeby wypłynęli i do południa będą w połowie dro¬gi do Trynidadu. Kapitan odetchnie. Kiedy parę godzin temu dopłynęli do Mariby, Daniel stał się dziwnie ostrożny. Od¬mówił załodze przepustki i sam został na pokładzie. Jak zwykle nie przekonywał Beau, by nie opuszczał stat¬ku. Ich stosunki oparte były na zasadzie bezwzględnej niein¬gerencji. Daniel nigdy nie wyrażał swojego zdania na temat eskapad Beau ... Raz tylko, gdy sam wrócił z podobnej zaba¬wy, wyraził się o tym przychylnie. Kobieta wciąż szeptała mu do ucha. Beau pożałował, że nie słucha. Być może mówiła o pieniądzach, nie chciał jej rozdrażnić ani wyjść na skąpca. Miał przecież przed sobą ca¬łą noc, nigdzię się nie spieszył. Zachowywał się nieco obojęt¬nie, co mogło ją jedynie zachęcić do większej aktywności. Niedbale rozejrzał się po zadymionym barze. Przypom~nał mu setki podobnych miejsc, które odwiedził w ciągu ostat¬nich dwóch lat. Jasnoniebieskie oczy o głębokim i odważnym spojrzeniu. Poczuł przedziwny dreszcz, gdy spotkał je w tej sali. Nigdy wcześniej nie widział tak szczerego spojrzenia, tym bardziej nie spodziewał się go w sali pełnej ciemnookich Latynos toteż zirytowała go własna reakcja. Przecież właścicielka tych oczu nie była aż tak atrakcyjna. Miała niewiele ponad dwadzieścia lat i jej rysy nie wyróżniały się niczym specjal¬nym, właśnie poza niezwykłymi oczami w oprawie ciemnych długich rzęs. Jej usta miały ładny kształt, rysująca się w nich słabość mogła być pociągająca, zada,rty nos nie pozwalał jed¬nak uznać jej za piękność .. - Podoba ci się? - spytała ostro Liane, śledząc jego spoj¬rzenie. - Jest za chuda. Zdejmij z niej ubranie, to zostaną skóra i kości. - Thk myślisz? - wycedził Beau, przyglądając się kobiecie przy barze. Była więcej niż przeciętnego wzrostu, ubrana w wypło¬wiałe, jasnobłękitne dżinsy. Męska koszula nieco ciemniej¬szego niebieskiego koloru zakrywała krągłość jej bioder. Dziewczyna już nie patrzyła na niego, skupiła uwagę na stole po przeciwnej stronie sali. - Przecież to luźne ubranie maskuje sylwetkę. Wiesz coś o niej? Liane wzruszyła ramionami. - Kate jakaś tam. Parę razy ją tu widziałam. - Pochyliła się do przodu, odsłaniając głębiej bujny dekolt. - Nie jest tu tak popularna, jak ja. Musiałaby cię wziąć gdzie indziej. Hektor tylko mnie pozwala korzystać z pokoju. - Na pewno zasłużyłaś sobie na taki gest. Zdjął z uda dłoń kobiety. Nagle krągłości Liane wydały mu się śmieszną przesadą, a jej wdzięki zbyt zwyczajne jak na jego gust. Dziewczyna imieniem Kate ruszyła w stronę narożnego stołu wdzięcznym i przyjemnym dla oka krokiem. Miała krótkie, kręcone włosy, których brąz rozjaśniło miejscami słońce. Lśniły jedwabiście jak dziecięce fryzurki w rekla¬mach szamponu. Uniósł do ust szklankę napoju z imbirem i zamyślił się nad gładką skórą dziewczyny. Poczuł gwałtowne pragnienie, by jej dotknąć. 1- Więc idziesz ze mną? - spytała Liane, maskując uśmie¬chem nadąsanie. - Co? - spytał. Odstawił szklankę i wstał. - Może innym razem. Położył na stole banknot i odszedł za błękitnooką, ponęt¬ną Kate. Pociągała go jej jedwabista skóra, wyobrażał sobie, jak słodko wyglądałaby bez tego chłopięcego stroju. Być może była za chuda, jak twierdziła Liane, ale jej mały tyłeczek kusił swą kobiecością. Nigdy nie odmawiał tak zachęcającym za¬proszeniom. Niestety dziewczyna wyraźnie miała jakiś cel. Zatrzymała się przy stole zajętym przez dwóch ciemnowłosych m꿬czyzn. Przed nimi stała opróżniona do połowy butelka bur¬bona. Jeden z nich był, zdaje się, nieprzytomny. Nie mógł więc stanowić konkure~cji w walce o względy Kate, myślał Beau. Musiał pozbyć się tego drugiego, który świńskimi ocz¬kami patrzył na Kate, z grymasem uśmiechu na czarnej, bro¬datej twarzy. Zadecydują pieniądze? Jeśli nie, zapowiadał się ciekawszy
wieczór, niż mógł się spodziewać. Uśmiechnął się i brawurowo przyspieszył kroku. Przeczuwał, że noc z Ka¬te o jedwabistej skórze warta była lekkiej potyczki. Mówiła teraz do brodatego mężczyzny, którego ręka nie¬dbale spoczęła na jej pośladkach. Nie zwracała uwagi na tę poufałość, Beau zaś ten gest rozzłościł. Niecierpliwie wzru¬szył ramionami. Do diabła, chodziło mu tylko o nie wiążącą przygodę, o dziewczynę na raz. Cóż, do cholery, działo się z nim? Mimo to, kiedy zatrzymał się przy stole, wciąż kipiała w nim złość. Kobieta przerwała w pół słowa i posłała mu zdzi¬wione, błękitne spojrzenie. Skłonił się z ironią. - Przykro mi przerywać w połowie negocjacji. Nie zapę¬dzajcie się w rozmowie zbyt daleko, zanim nie przedstawię własnego zaproszenia czy raczej głosu w licytacji. . - Spadaj - rzucił brodaty mężczyzna. Wyprostował się wol¬no na krześle. - Pani i ja właśnie doszliśmy do porozumienia. - Ale to tylko dlatego, że nie słyszała mojej oferty - prze¬ciągle rzekł Beau i spojrzał na Kate wzrokiem pełnym obiet¬nic. - Będę bardziej niż hojny. Chodź ze mną, Kate - .powie¬dział przymilnie. - Nie pożałujesz. Odwróciła wzrok, zdążył jednak zauważyć błYsk strachu w jej oczach. - Odejdź - rzekłą gwałtownie. - Ralph jest w porządku, po prostu rozmawiamy. Mężczyzna nazwany Ralphem zaśmiał się z satysfakcją, pieszczotliwie dotykając pośladków Kate. - Widzisz, wybiera mnie. - Zerknął na nią. - Prawda, Kate? - Prawda. Czy możesz w to wątpić, Ralph? zawsze mi powtarzałeś, że byłoby nam bardzo dobrze. - Nam byłoby lepiej - powiedział łagodnie Beau. - Dam ci co zechcesz. Powiedz tylko co ... - Proszę ... - Zwilżyła nerwowo usta, po czym uśmiechnęła się do Ralpha. Boże, jaki miała piękny uśmiech! Rozświetlał całą twarz, przesłaniał niedostatki urody. Bardziej zabolało go, że ofia¬rowała uśmiech innem u mężczyźnie niż to, że trzymał dłonie na jej pośladkach. Nie potrafił zrozumieć, czemu tak irracjo¬nalnie się zachowywał. Wiedział, że powinien dać sobie z nią spokój i wrócić do Liane. ~usiał jednak pokonać rywala i samą Kate, by zdobyć ją tylko dla siebie. Nie pojmował jej wyboru. W świńskich oczkach faceta czaiły się chytre błyski. Th oczy przypominały mu kogoś. George;a? Ależ tak! Stary, pazerny żarłok, wuj George! Poczuł niezrozumiały napływ niechęci. Thcy faceci jak George dostawali wszystko na tym świecie, niekoniecznie podane na talerzu. Nie pozwoli świń¬skim oczkom sięgnąć po cokolwiek, na co sam miał ochotę. Z każdą chwilą coraz bardziej pragnął Kate. Cisza przedłużała się. Kate zerknęła na zegarek na skó¬rzanym pasku i zwróci la się do Beau. - Proszę, odejdź stąd - rozkazała mu. - Natychmiast! . - Jeśli pójdziesz ze mną! Brodaty mężczyzna zdjął rękę z biodra i groźnie spojrzał na Beau. - Powiedziałem ... Błysnęło światło, przez twarz Kate przemknął cień napięcia i rozdrażnienia. _ Do cholery! - Sięgnęła po butelkę burbona stojącą na stole. - Do jasnej cholery! - Z całej siły uderzyła butelką w głowę Ralpha. - Powiedziałam, żebyś odszedł! - wrzasnęła na Beau, podczas gdy Ralph z zamglonym wzrokiem osunął się na podłogę. - Czemu, do cholery, nie posłuchałeś? Zgasły nagle światła, wywołując popłoch wśród obsługi baru. Głośno przeklinali, potykając się o krzesła, które prze¬suwane z hałasem nie zdołały jednak zagłuszyć ich głosów. - Następnym razem będę pamiętał, że zawsze upierasz się, by postawić na swoim - sucho stwierdził Beau. - Wiesz, że nie musiałaś sama się go pozbywać. Mogłem to za ciebie zrobić. Nie dość, że wszedł mi w drogę, do tego przypomniał mi wuja George'a. _ Och, siedź cicho - mruknęła Kate. - O mały włos wszys¬tkiego nie zepsułeś. Uśpiłam jego czujność, a przez ciebie znowu się najeżył. Jego wzrok przyzwyczaił się do ciemności. Widział teraz, że Kate ominęła stół i szła w kierunku szpakowatego m꿬czyzny, który ani na chwilę nie ocknął się z błogiego zamro¬czenia. Cóż, u diabla, teraz szykowała?
- Kate? Mocny, męski głos zabrzmiał od drzwi. _ Tutaj - zawołała. Szarpała krzesło szpakowatego m꿬czyzny. - Prosto i do końca. - Czy mogę pomóc? - spytał uprzejmie Beau. - Po prostu zejdź mi z drogi - odpowiedziała Kate zagnie¬wanym tonem. - Wystarczająco już namieszałeś. Nie mamy czasu. - Pojawił się przy niej ogromny, niezdarny cień. - Kate? - Zabrzmiał nieco przytłumiony głos od drzwi. - Jestem tuż przy nim, Julio - z ulgą powiedziała Kate. - Zajęłam się Despardem, ale lada moment ktoś zapali świa¬tło. Musimy zabrać stąd Jeffreya, zanim Simmons wytoczy ,się z zaplecza. - Nie martw się. Za chwilę wydostanę go stąd całego i zdrowego - odparł łagodnie Julio z hiszpańskim akcentem. Pochylił się i wziął na ręce mniejszego mężczyznę. - Idź przodem i sprawdzaj, czy nikogo przede mną nie ma. o Będę odwracał uwagę - zaproponował Beau, coraz bardziej zainteresowany. - Pod warunkiem, że nie masz złych zamiarów wobec tego nieruchomego przedmiotu, który trzy¬masz na rękach. Mam nadzieję, że nie chcesz go napaść ani zamordować? Julio, ogromny cień, znieruchomiał. - Kto to? - Nikt ważny - odpowiedziała niecierpliwie Kate. - On nie jest groźny, Julio. Wyjdźmy stąd wreszcie. - Ależ proszę bardzo! - zgodził się Beau. - Zanim ten jak go tam zwą wytoczy się z zaplecza. - Odwrócił się i ruszył do wyjścia. o Chodź za mną, Julio. Nie obejrzał się, by sprawdzić, czy ktoś go słucha. Zwin¬nie i z bezlitosną precyzją usuwał z drogi przeklinający, kłę¬biący i przepychający się tłum. Doszedł w końcu do drzwi, które Julio zostawił otwarte. Przeszedł przez próg i zerknął do tyłu. Dostrzegł tuż za sobą olbrzyma z nieporęcznym ciꬿarem. Oświetliła go częściowo uliczna lampa, Beau aż gwizdnął cichutko. Julio musiał mieć co najmniej metr dzie¬więćdziesiąt pięć, zbudowany był jak prawdziwy atleta. - Przecznicę stąd jest uliczka - powiedziała Kate. - Może¬my tam zostać, aż brzeg opustoszeje. , Poprowadziła ich na lewo. - Och, pospiesz się, Julio! - Jesteśmy za tobą - odpowiedział Beau. _ Nie chodzi o ciebie. - Zniecierpliwiona spojrzała na nie¬go przez ramię. - Idź stąd! - Nie mogę - rzekł Beau, udając obojętność. - Skąd mam wiedzieć, co macie zamiar zrobić z naszym przyjacielem. Być może zamierzacie wrzucić go do doku, a wtedy winny będę współudziału w morderstwie. - Pokręcił głową. - Nie, myślę, . że lepiej będzie, jeśli pójdę z wami i przypilnuję swoich in¬teresów. _ Nie mam zamiaru robić nic podobnego - odparła z oburzeniem Kate. - Nie widzisz, że go ratujemy? - Doprawdy? - Beau figlarnie uniósł brew. - Niezłe zrobi¬liście zamieszanie. Tylko nasz przyjaciel Ralph bezsprzecz¬nie wyglądał na ofiarę. - W jego uśmiechu pojawiło się coś drapieżnego. - Choć nie protestuję przeciwko temu, że się go pozbyliście. Sam miałem podobny zamiar. - Cóż, zrobiłam to dla ciebie - odpowiedziała Kate, skrę¬cając w zupełnie ciemną uliczkę, cuchnącą odpadkami i wil¬gotnymi kartonami. - Despard może cię pamiętać, kiedy się ocknie, więc lepiej będzie, jeśli opuścisz Castellano, zanim wróci do siebie. Nie będzie szczęśliwy, widząc kogoś z nas. - Co za niefart - mruknął Beau. - Miałem nadzieję na przyjemną znajomość. Doszli do końca uliczki. Kate gestem rozkazała, by Julio położył swój ładunek we wnęce przy bocznych drzwiach. - To cię musi nieźle bawić, nieprawdaż? Mniej byś się cie¬szył, gdyby Despard zorientował się, że nam pomagałeś. To bardzo niebezpieczny człowiek. - Muszę przyznać, że twoja gierka ożywiła ten nudny wie¬czór - powiedział spokojnie. - Czy zechciałabyś mi powie¬dzieć, dlaczego Despard stanowi aż takie zagrożenie? _ Jest handlarzem narkotyków - odparła Kate. o Jednym z naj~iększych na Karaibach. Ma koneksje w wysokich sfe¬rach rządowych Castellano. Obywatelstwo amerykańskie może cię ochronić przed tutejszym rządem, ale nie przed ludźmi Desparda. - Niepewnie przerwała. - JESTEŚ
Amery¬kaninem, prawda? Masz bardzo dziwny akcent. - Jestem z Virginii. - W jego głosie zabrzmiało lekkie podenerwowanie. - Południowy akcent wcale nie jest dziw¬ny. Th Jankesi śmiesznie mówią. - Naprawdę? - spytała, klękając przy mężczyźnie, którego Julio oparł o ścianę wnęki. Poszperała w kieszeni dżinsów i nagle pojawiło się migotliwe światełko zapalniczki, rozjaś¬niając ciemność. - Nigdy nie słyszałam południowego akcentu. Nigdy wcześniej ? Sama mówiła jak rodowita Amerykanka. - Skąd jesteś? - Zewsząd - odpowiedziała niejasno, unosząc powiekę nieprzytomnego mężczyzny. - On zupełnie nie kontaktuje, Julio. Wyniesiemy go z miasta pod warunkiem, że będziesz go niósł. - Przykucnęła. - Ktoś mógłby nas zobaczyć i donieść Despardowi. Kupił prawie całe miasto. Julio ukląkł koło niej. - Co w takim razie zrobimy? Przycisnęła dłoń do skroni. - Skąd mam wiedzieć, pozwól mi chwilę pomyśleć. - Może mógbym co nieco doradzić - powiedział Beau. - Domyślam się, że wasz nieprzytomny przyjaciel jest jedno¬cześnie poszukiwany przez władze lokalne i Desparda, a wy szukacie miejsca, by go ukryć do czasu, gdy będziecie mogli wywieźć go z wyspy. Zgadza się? - Kiedy przytaknęła, ciągnął dalej. - Mam bezpieczne miejsce niecałe dwie przecznice stąd. Mogę też obiecać, że wywiozę go razem z wami z Ca¬stellano nawet na Trynidad, jeśli zechcecie. - Pytająco uniósł brwi. - Jesteście zainteresowani? Po krótkim namyśle przytaknęła. - Gdzie to jest? - Mam własny szkuner zacumowany w porcie. Wystarczy jedno twoje słowo i zabierzemy tam uciekiniera. Jej błękitne oczy jasno błyszczały w migotliwym ogienku zapalniczki. - Co to za słowo? - spytała spokojnie. Wykrzywił usta w szyderczym uśmiechu. - Thk. - powiedział. - Musisz po prostu zgodzić się na pro¬pozycję, którą przedstawiłem ci w barze. Th chyba nie jest zbyt wysoka cena za bezpieczeństwo twoj~go przyjaciela? Przez chwilę milczała. - Nie, nie jest zbyt wysoka. - Odwróciła się, widział teraz jedynie jej profil, gdy z czułością patrzyła na twarz nieprzy¬tomnego mężczyzny. - Niska, rzeczywiście. - PropozYcja? - spytał podejrzliwie Julio. - Nie martw się, Julio - powiedziała spokojnie Kate. - Rozumiemy się z panem. - Ale jakiego rodzaju ... - Powiedziałam, że wszystko w porządku - stwierdziła stanowczym głosem. - zapomnij o tym. teraz mamy ważniejsze problemy. - Napotkała wzrokiem spojrzenie Beau. - Wszy¬stko w porządku, umowa stoi. - Dobrze. - Świeżo odniesione zwycięstwo sprawiło, że przebiegł go niezwykły dreszcz podniecenia. "Podniecenie - zastanawiał się cynicznie - a może czyste żądze? Być może jedno i drugie". - Jeśli mamy to już za sobą, nadeszła pora na prezentację. - Schylił głowę, parodiując ukłon. - Beau Lantry, do usług. - Kate Gilbert. A to Julio Rodriguez. - A wasz nietrzeźwy przyjaciel? Kate łagodnie zsunęła prosty kosmyk włosów z czoła nie¬przytomnego mężczyzny. - Jeffrey Brenden. - Coś was łączy? - Odczuwał ten sam rodzaj niewytłumaczalnej zazdrości, której zaznał, gdy uśmiechnęła się do De¬sparda w barze. zaprzeczyła ruchem głowy: - Nic, to po prostu przyjaciel. - No dobrze, proponuję, żebyśmy p-rzenieśli twojego przyjaciela do bezpiecznej i przytulnej koi. - Julio nie powinien go jeszcze teraz zabierać. Mogliby ich zauważyć - odpowiedziała. - Ale my
możemy już iść. ¬Rzuciła mu chłodne spojrzenie .• Mam jeszcze coś do zro¬bienia, zanim opuszczę Castellano. Chcę, żebyś mi pomógł. - Składy? • spytał Julio. - To zbyt niebezpieczne, Kate. Je¬śli ludzie Desparda złapią cię gdzieś w rejonie, zabiją cię. Zlekceważyła jego słowa, patrząc wyzywająco na Beau. - On ma rację, to bardzo niebezpieczne. Powinno cię to ubawić jeszcze bardziej niż zdarzenie w barze. Idziesz ze mną? - To nielegalne czy po prostu niemoralne? - spytał Beau z pobłażaniem. - Nic z tych rzeczy, chyba że na Castellano. Prawdopodob¬nie amerykański Urząd Celny przyznałby ci za to medal. ¬Uśmiechnęła się delikatnie. - Spalimy kokainę wartą sześć milionów dolarów. Beau gwizdnął cicho. - Cóż, muszę bronić swych inwestycji. Poza tym zawsze interesowały mnie medale. Od lat już żadnego nie zdobyłem. Nadszedł czas, żebym znów spróbował szcz~cia. - Odwrócił się do Julia. - Szkuner nazywa się "Searcher". Kapitanem jest Daniel Seifert, powiedz mu po prostu, że przysłał cię Beau. To go przekona. Julio zmarszczył niepewnie brwi: - Nie będzie zadawał żaonych pytań? Beau pokręcił głową. - Może być trochę zaciekawiony, ale nie będzie się sprze¬ciwiał. Daniel jest przyzwyczajony do mojego dotych¬czasowego stylu życia. Jasnoniebieskie spojrzenie znów spoczęło na jego twarzy, tym razem z poważnym pytaniem: - Takie zdarzenia wcale cię nie dziwią? Lubisz ślizgać się po cienkim lodzie? Zaśmiał się nagle. _ Dziwne, że to mówisz. Przez dwa lata nie pomyślałem o łyżwach. - Wykrzywił usta. - Ale muszę ci przyznać, że cienki lód zdecydowanie urozmaica sprawę. - Podniósł się i podał jej rękę, by wstała. - Idziemy? Zobaczymy, czy znajdziemy jakąś ślizgawkę• ROZDZIAŁ DRUGI W świetle latarni przy końcu ulicy dostrzegła, że jego oczy nie były naprawdę brązowe, jak myślała. Były piwne, a dziw¬ne złote plamki wokół źrenic nadawały mu wygląd człowie¬ka, którego pociąga ryzyko. 'Teraz, kiedy na nią spojrzał, bły¬szczały podnieceniem. - Czy będę zbyt wścibski, gdy spytam, gdzie są te składy kokainy? -Tylko parę przecznic stąd. Despard i jego ludzie wyko¬rzystują na skład mały, opuszczony magazyn nad wodą. Chcieli transportować kokainę morzem, ale nie byli w stanie zdobyć odpowiedniego jachtu. - Kate rozejrzała się ostroż¬nie, zanim skręciła w prawo, dając Beau znak, by za nią szedł. - Dojdziemy tam w piętnaście minut. - Jeśli nie wpadniemy po drodze w kłopoty. - Z łatwością podporządkował rytm swych długich kroków do jej krótkich, lecz szybkich kroczków. - Zdaje się, że wymknęliśmy się tej twojej hordzie kryminalistów, ale to nie znaczy, że nas nie dogonią• - Nie ma potrzeby, żebyś tracił wszelką nadzieję - powie¬działa, patrząc na niego ze złością. - Być może ty bawisz się wyśmienicie, ale zapewniam cię, że ja biorę to wszystko se¬rio. - Skrzywiła się. - Poza tym Despard to wcale nie jest "na¬sza horda". Nie znoszę tego człowieka, to cholerny bazyli¬szek. - Co? - spytał niepewnie. - Bazyliszek - powtórzyła zniecierpliwiona. - Mityczny smok, który zabIjał wzrokiem. - Ach tak, oczywiście. - Zadrżały mu usta. - Jak mogłem zapomnieć? Proszę, wybacz mi. naktowanie cię na równi z tym bazyliszkiem byłoby ogromnym nietaktem. Wydawało się już na pierwszy rzut oka, że stanowicie z Despardem po¬różnioną parę• _ Nie, Jeffrey nigdy nie bierze wspólników. Pracuje sam. ¬Spojrzała na niego z dumą. - On tak naprawdę nie jest kry¬minalistą. Nie takim jak te bazyliszki.
_ Naprawdę? Kim w takim razie jest? - spytał beznamięt¬nie Beau. - Domyślam się, że miał szmuglować tę kokainę do Stanów. O ile dobrze pamiętam, przemyt uważany był ostat¬nio za przestępstwo. Uważasz, że nie jest przemytnikiem? _ Nie. - Zrobiła nieszczęśliwą minę. - No tak, może rze¬czywiście trochę jest. Ale on na to tak nie patrzy. Nigdy nie przemyca narkotyków, ąlkoholu ani niczego, co mogłoby kogoś skrzywdzić. - Co za pech, że władze nie uważają szmuglowania rzeczy, które nie mogą nikogo skrzywdzić, za działanie zgodne z prawem. _ Jeffrey nie pasuje do naszych czasów. Uważa się za ko¬goś w rodzaju Henry'ego Morgana albo Jeana Laffite'a. ¬Wzruszyła bezradnie ramionami. - naktuje przemyt jako nowoczesną i pełną przygód rozrywkę dżentelmena. - Zgadzasz się z nim? Pokręciła przecząco głową• _ Nie - odpowiedziała z prostotą. - Wiem jednak, że on w to wierzy i ta pewność mi wystarczy. - Co za oddanie - zakpił jadowicie. -Twój kochanek musi cię chwalić za wyrozumiałość i przedsiębiorczość. Często wyciągasz go z takich tarapatów jak dziś wieczorem? Otworzyła szeroko zdumione oczy. _ Jeffrey nie jest moim kochankiem. - Nigdy by nie pomy¬ślała, że mógł odnieść takie wrażenie. . te jednak było, że dla niejasnych powodów nie nie odpowiadała mu taka świadomość. Spojrzał na nią przelotnie. - A ten drugi? - Julio? - Nie mogła powstrzymać śmiechu. - Julio ma tyl¬ko osiemnaście lat. - Wygląda poważniej. Dałbym mu co najmniej dwadzie¬ścia pięć. - Znów wykrzywił usta. - Rozumiem, że tak dojrza¬ła dama jak ty nie jest zainteresowana młodszym mężczyzną. - Julio przez wiele przeszedł, miał bardzo ciężkie życie. ¬Zasmuciła się nagle. - Jesteśmy po prostu przyjaciółmi. Opiekujemy się sobą nawzajem. - Patrzyła na niego z dzie¬cięcą powagą w błękitnych oczach. - Nigdy nie przyjaźniłeś się z kobietą? -Tylko raz. - Skrzywił się. - To była wyjątkowa kobieta, ale ta przyjaźń, niestety, stała się powodem sześciu lat niewoli. Nie ośmieliłbym się nawet pomyśleć teraz w podobny spo¬sób o jakiejkolwiek kobiecie. - Uśmiechnął się zmysłowo. ¬Wolę krótsze zniewolenie, które jest przyjemne dla obu stron. My na przykład ustaliliśmy ostatnio korzystne warunki. Przytaknęła zamyślona. - Widzę, że nie znosisz żadnych ograniczeń. - W jego za¬chowaniu i komicznym sposobie mówienia wyczuła coś dziwnego. Znamionującą obciążenia nerwowość czy nawet wybuchowość. - Być może jesteś typem człowieka, jakim przez całe życie chciał być Jeffrey. Czy przypadkiem w twoich żyłach nie płynie piracka krew? - Cóż, jeśli pytasz, to w czasie wojny 1812 roku żył korsarz nazwiskiem Lantry - powiedział od niechcenia. - Domyślam się, że nieźle sobie radził. Zbudował majątek rodziny na łu¬pach zgarniętych od Brytyjczyków. - Mrugnął okiem. - Oraz Francuzów, Hiszpanów, Holendrów i wszystkich, którzy po¬jawili się na otwartym oceanie. Wszystko to oczywiście, jak sama rozumiesz, w imię patriotyzmu. - Przypadlibyście sobie do gustu z Jeffreyem. Jesteście z pewnością pokrewnymi duszami. - Uśmiechnęła się nagle do niego. Zaczerpnął głęboko powietrza. Boże; jaki miała wspaniały uśmiech, stwierdził raz jeszcze. Jak ciepłe promie¬nie słońca w zimowy dzień .. Prawdopodobnie będzie cię chciał namówić do współpracy - ciągnęła dalej. - Czy to by cię interesowało? - Przemyt? - pokręcił głową. - Interesuje mnie tylko jedna jedyna rzecz związana z zajęciami twojego Jeffreya. Właśnie na nią patrzę. - Utkwił wzrok na krągłościach rysujących się pod bawełnianą, niebieską koszulą. - Choć w tym momencie niedokładnie na nią. Kate poczuła falę gorąca emanującą powoli od piersi na całe ciało. Zupełnie jakby rozpiął jej koszulę i pieścił ją. Od¬powiedź na jego spojrzenie b.yła tak gwałtowna i prymityw¬na, że Kate poczuła się wzburzona. Jeśli samo spojrzenie tych dziwnych, złocistych oczu mogło tak na nią
zadziałać, co sIałoby się, gdyby jej rzeczywiście dotknął? Z zadowoleniem pomyślała, że ulica oświetlona jest jedynie ciemną łatarnią• Nie chciała pod żadnym pozorem, by zauważył rumieniec okrywający jej twarz oraz spostrżegł, że oddycha szybciej. Pospiesznie odwróciła wzrok .. - Kiedy? Podniósł ze zdziwieniem brwi: - Kiedy? - Kiedy chcesz, żebym poszła z tobą do łóżka? - spytała wprost. - Za którym razem uznasz, że warunki umowy zosta¬ły spełnione? Jeśli można, chciałabym wiedzieć. - Nie myślisz o bojaźliwym wycofaniu się, mam nadzieję? ¬powiedział zirytowanym, a zarazem ubawionym głosem. ¬Chciałabyś, żebym sporządził kontrakt i ustalił dokładnie warunki? - zaśmiał się nagle. - Th by było bardzo podnieca¬jące! Moglibyśmy wyliczyć wszystkie oczekiwane przez mnie pozycje, a następnie przystąpić do ... - Lubię po prostu grać w otwarte karty - przerwała. Czuła, że jej policzki płoną. - Th mnie wcale nie bawi. Jej miłe, dziewczęce zakłopotanie wyzwoliło w nim nie¬zwykłą potrzebę opiekuńczej czułości. - To rzeczywiście nie jest zabawne - powiedział łagodnie. ¬Wiele razy oskarżano mnie o zbyt frywolne poczucie humoru. Przyzwyczaisz się do tego. A co do twojego upodobania do wykładania kart na stół, zobaczymy, czy potrafię cię zado¬wolić. - Szelmowsko mrugnął okiem. - Nie uważałem tego za dwustronne porozumienie. Jeśli już o tym mówimy, pozwól mi obiecać, że również będziesz miała w tym przyjemność. '!Woje pierwsze pytanie brzmiało: "Kiedy?" - Z jego twarzy znikł uśmiech, jeszcze raz wyczuła tlącą się w nim zmysło¬wość. - Jak najszybciej. Wziąłbym cię teraz, jeśli miałbym ta¬ką możliwość. Pragnę cię aż do bólu. - Spojrzał w jej błysz¬czące oczy. - Mnie też to piekielnie dziwi - stwierdził ponuro. - Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek odczuwał do kogoś ta¬ki pociąg. Szczególnie jeśli kobieta sprzedaje swe ciało za cenę mego życia. - Rozchmurzył się, przybierając chara¬kterystyczny, kpiący wyraz twarzy. - Nie martw się o resztę. Nie jestem zbyt pokręcony, nie zrobię niczego, co nie spra¬wiłoby ci przyjemności. - Dotknął kciukiem jej policzka. _ Wybacz, ale nie ustalę, ile razy będę się z tobą kochać. Mam przeczucie, że może to potrwać długo, bardzo długo. Może się nawet rozwinąć w pełnowymiarowy romans. Będę wyma¬gał, byś została ze mną tak długo, jak będę cię pragnął. Ko¬niec, kropka. Czy twój przyjaciel Jeffrey wart jest takiego poświęcenia? A może moje warunki zmieniają postać rze¬czy? Czuła, że pod lekkim dotykiem palą ją policzki i serce za-o czyn a bić gwałtownie. Usiłowała mówić spokojnym głosem. - Jest tego wart. - Odsunęła się poza zasięg jego dłoni. ¬Nie, to niczego nie zmienia. Po prostu chciałam wiedzieć. - Teraz wiesz. - Wyczuła, że się odprężył i opuszcza go na¬pięcie. - Możemy się zająć małym zadankiem, które wyzna¬czyłaś, by wypróbować mój temperament. - Skrzywił się. _ Nie powiem, to rozważne zagranie. Jeśli zabije mnie uroczy dżentelmen, z którym coś cię łączy, nie będziesz musiała wy_ równywać długów. - Nie mów tak - odrzekła ostro, jej oczy przepełnił strach. _ Nic ci się nie stanie. Nigdy nie nalegałabym, byś poszedł ze mną, gdyby naprawdę coś ci groziło. Zabrałam cię ze sobą, ponieważ potrzebuję czujki. Poradzę sobie sama. - Wzięła głęooki, nerwowy oddech. - Nie masz się o co martwić. Zaj¬mę się tobą• Naprawdę tak myślała! Parsknął śmiechem, ale zamilkł, gdy dojrzał w jej oczach dziecięcą żarliwość. Powinien chyba poczuć się urażony, gdyż uważała, że potrzebuje jej opieki. Jednak nie odczuwał żadnej urazy. Był poruszony, czuł znów niezrozumiałą czułość. - Dziękuję - odparł kurtuazyjnie. - Jestem pewien, że wspaniale byś mnie chroniła, ale nigdy nie odgrywam drugo¬rzędnej roli. Być może znajdę sobie ciekawsze zajęcie. Otwierała już usta, by zaprotestować, ale dodał szybko: - Czy jesteśmy blisko składu? - Jesteśmy prawie na miejscu. To tuż za rogiem, parę kroków stąd. Skład na szczęście stoi oddzielnie. Nie musimy się obawiać, że cokolwiek innego zajmie się ogniem.
- Jestem pewien, że obywatele Mariby będą ci za to wdzię¬czni - wycedził Beau. - Być może wystawią ci pomnik w miej¬skim parku. - Oblizał dolną wargę w kpiącej lubieżności. ¬Jeśli obiecasz mi pozować nago, być może załatwię to wszy¬stko za ciebie. - Och, zamknij się. - Nie potrafiła pohamować lekkiego uśmiechu, który cisnął się jej na usta. Thn facet był zupełnie niemożliwy. - 1b nie jest śmieszne, Beau. Inaczej bym tu nie przyszła. - Nie. Jesteś zła na Desparda, że usiłował poświęcić two¬jego przyjaciela Brendena, i chcesz to sobie odbić. Nie my¬ślisz, że jest to raczej niebezpieczny rodzaj zemsty? - Zemsty? - Pokręciła przecząco głową. - Byłabym głupia, narażając się na takie ryzyko dla zemsty. - Więc dlaczego? - Z powodu narkotyków - odpowiedziała szczerze. - Nienawidzę ich. Widzialam, co potrafią uczynić. - W jej oczach pojawiły się dzikie błyski. - Tutaj i w Ameryce Południowej. narkotyki są tańsze. Handlarze nie osiągają tak wysokich cen, jak w Stanach. Dlatego je eksportują. - Zadrżała. - Je~li nie udaje im się przewieźć towaru, sprzedają go każdemu, kto zapłaci. Widziałe~ kiedykolwiek dziewięcioletniego ćpu¬na? Ja widziałam i nie mam zamiaru nigdy więcej czegoś po¬dobnegooglądać. Jeśli mogłabym spalić wszystkie zapasy heroiny i kokainy, jakie tylko można znaleźć na świecie, zro¬biłabym to. "Znów przypływ matczynej opiekuńczości" - pomyślał Beąu. Najpierw Brenden, potem on sam, aż w końcu cały cholerny świat! Znana już czuło~ć powróciła ze zdwojoną si¬łą. Cóż, u diabła, ona z nim wyczyniała? Z trudem odwrócił wzrok od tych niepokojąco uczciwych oczu. - Cóż, dziś możemy. choć spróbować. Zacznijmy przedsta¬wienie. Orientujesz się chociaż w sytuacji, czy też musimy przeprowadzić rozpoznanie? - Jest tylko dwóch strażników, i obaj są w środku. - Zmar¬szczył brwi. - Chyba że zmienili od zeszłego tygodnia rozsta¬wienie. Śledziłam Desparda aż do baraku, a potem rozejrza¬łam się na tyłach. Jest tam duże okno, niestety zamknięte. Sprawdziłam to. - Są tylne drzwi? - Tak, ale też ich nie otwierają. Jeszcze raz przebiegł spojrzeniem po jej obcisłych dżin¬sach i obszernej koszuli. - Przypuszczam, że nie masz ze sobą czterdziestki piątki ani ręcznego granatu przy pasie? - spytał uprzejmie. - W jaki sposób miałaś zamiar przeprowadzić uderzenie? Zawahała się, niezadowolona. - Coś bym wymyśliła - odparła wykrętnie. - Jestem bardzo zaradna. - Zauważyłem - powiedział sucho. - Zdaje się też, że dzia¬łasz bardzo impulsywnie. Następnym razem zostawisz na mojej głowie wszelkie przygotowania, zgoda? Manewry taktyczne udają się nieporównywalnie lepiej, jeśli ma się jakiś plan. - Następnym 'razem? Cóż, przygotowałam jedną rzecz ¬mIrzekła triEmfalnie. - Dwa dni temu ukryłam kanister ben¬zyny w tekturowym pudle w kupie śmieci na tyłach i przykry¬łam je gazetami. - To już coś. Pod warunkiem, że nie przejechały tędy śmie¬darki i nie zabrały wszystkiego. Pokiwała z przekonaniem głową. - Nie na Castellano. W Maribie nie ma zakładówoczysz• czania miasta. Każdy sam pozbywa się własnych śmieci. - Nie dziwne więc, że ta ulica ma nieprzyjemny zapach. ¬W skupieniu zmrużył oczy. - Czy ci strażnicy wiedzą, kim jesteś? - Przypuszczam, że widzieli mnie gdzieś w Maribie - od¬powiedziała. - Th nieduże miasto, a Despardod tygodnia usi¬łował namówić Jeffreya do przewożenia kokainy. - Może się mimo wszystko uda - powiedział Beau. - Czy tl(dy dostanę się n;l tyły? - Wskazał na małą uliczkę kilka me¬trów przed nimi. Kiedy przytaknęła, powiedział: - Daj mi tę zapalniczkę, z której przed chwilą korzystałaś. Pomyślała z niechęcią, że Beau zachowuje się bardzo apo¬dyktycznie. Nie była do tego przyzwyczajona. Inni nigdy nie przejmowali inicjatywy, teraz wcale jej się to nie podobało. Jednak stanowczy ton sprawił, że sięgnęła do kieszeni i po¬dała mu zapalniczkę. - Co masz zamiar zrobić?
- Coś wymyślę. Jestem bardzo zaradny - powiedział, przedrzeźniając ją złośliwie. - Daj mi piętnaście minut, po czym zacznij walić we frontowe drzwi. Znajdź sposób, żeby odwrócić uwagę strażników do czasu, kiedy nie wrócę. - Powiedziałam ci przecież, że nie ma sposobu na prze¬dostanie się ... - Pozwól, że ja się będę o to martwił. - Szybko przesuwał się w kierunku przejścia. - Postaraj się po prostu odwrócić ich uwagę - syknął przez ramię. - Chyba taką mam rolę tego wieczoru - westchnęła. - Naj¬pierw Despard, a teraz jego nieszczęśni ludzie. Przystanął i spojrzał na nią. - Zauważyłem, jak "odwróciłaś uwagę' Desparda. - za¬brzmiało to jak pogróżka. - Nie zdejmował z ciebie łap. Th¬raz, kiedy jesteś moja,. nie będę tego tolerował. Seks absolut¬nie nie wchodzi w rachubę, Kate. Znajdź inny sposób, albo dowiesz się, że jestem tysiące razy trudniejszy we współżyciu niż Despard. Zanim zdołała odpowiedzieć, zniknął w przejściu, zostawia¬jąc ją w osłupieniu. Patrzyła za nim z wściekłością i strachem. zachowała przelotne wspomnienie pierwszego wrażenia, jakie odniosła dziś wieczorem w barze. Szydercza i cyniczna maska kryła z pewnością niezwykle skomplikowanego człowieka. Być może był rzeczywiście tak niebezpieczny, jak początko¬wo myślała. Lojalnie uznała, że jej samej nic z jego strony nie groziło. Jak tylko spłaci dług, nie ujrzy więcej tego mę~czy¬zny. Stanowili parę nieznajomych, którzy spotkali się dzięki serii przedziwnych zbiegów okoliczności. Gdy Lantry dosta¬nie to, o co m u chodzi, pozbędzie się jej z pewnymi oporami. zaborczość zniknie z pewnością wraz z innymi uczuciami. A jeśli chodzi o to, jakim jest kochankiem ... Ale o tym nie bę¬dzie myśleć. Poczuła dziwny, przejmujący skurcz żołądka oraz dotkliwe mrowienie między udami. Zmieszała się. zaj¬mie się tym, kiedy zajdzie taka potrzeba. Thraz musi zasta¬nowić się nad czymś innym. Zerknęła na zegarek. Jeszcze pięć minut. Cóż, u diabła, Beau miał na myśli? Niedługo się dowie. Miała jedynie na¬dzieję, że wymyśli coś, co odciągnie od nich strażników. Przygotował akcję odpowiadającą czy nawet przerastają¬cą jej oczekiwania. Dwaj latynoscy strażnicy gapili się na nią nieco podejrzli¬wie, ona zaś szlC'c;:hała z autentyzmem, o jaki się wcześniej nie podejrzewała. - Musicie wiedzieć, gdzie jest Ralph - krzyczała histerycz¬nie. - U A1vareza powiedzieli mi, że poszedł w tym kierunku. Powiedział, że jeśli będę go potrzebować, mogę tu przyjść, że się mną zajmie. - Łzy płynęły jej po policzkach. - Jeffrey mnie uderzył... Nagle usłyszeli huk rozbijanego szkła oraz roztrzaskiwa¬nego drewna. Nie musiała udawać osłupienia, kiedy ujrzała śmietnik pokaźnych rozmiarów wpadający przez okno z dru¬giej strony hali. Thż za nim pojawił się Beau, nurkując głową w dół przez okno, trzymając w obu rękach pochodnie. Skulił się, chroniąc głowę, i tygrysim skokiem godnym nie lada akrobaty runął na twardą, drewnianą podłogę. Znalazł się w połowie pomieszczenia. Wyprostował się zgrabnie i stanął, nie gasząc pochodni. Strażnicy drgnęli na pierwsze odgłosy, jednak nieco¬dzienne wejście Beau na chwilę zamieniło ich w dwa słupy soli. Kiedy był od nich o parę kroków, rzucili się do akcji. - Madre de Dios! - Niski i krępy strażnik rzucił się na¬przód, wyższy sięgnął po rewolwer zatknięty za paskiem. Kate zareagowała bezwiednie: skoczyła na sięgającą po broń rękę i uwiesiła się na niej całym ciężarem. Mężczyzna usiłował się od niej uwolnić. Usłyszał za sobą niski, gardłowy okrzyk, po czym głuchy odgłos padającego ciała. O wielkie nieba, czy był to Beau? - Puta! - wrzasnął mężczyzna, do którego ręki uczepiła się jak pijawka. Uderzył ją z dziką siłą. Poczuła w skroniach oślepiający ból i automatycznie poluźniła uścisk. Uwolnił się od niej z łatwością, wyrwał jej pistolet i cisnął jednocześnie w Kate beczką. Przez chwilę czuła jedynie jej ciężar, po czym nie wi¬działa już nic, bo cały pokój zawirował wokół niej.
-Ty sukinsynu! - Zimny głos Beau zabrzmiał tak złowie¬szczo, że ocknęła się na nowo. A więc to ten drugi upadł, zorientowała się nie całkiem przytomna. Beau stał tuż przy nich. Oczy błyszczały mu w gniewie, twarz stała się kamien¬na. ltzymał wciąż jedną z pochodni, szybkim ruchem ogar¬nął płomieniem uzbrojoną rękę strażnika. Mężczyzna wydał przerażający okrzyk, upuścił pistolet i spazmatycznymi ruchami okładał luźny rękaw bawełnianej koszuli. Po chwili przestał jęczeć, gdy Beau ciosem karate powalił go na ziemię. - Nic ci nie jest? - spytał Beau zatroskanym głosem. Wpatrywała się w nieprzytomnego mężczyznę, który leżał u jej stóp. Oszołomiło ją tempo i brutalność gwałtownej re¬akcji Beau. zauważyła, że koszula strażnika wciąż się tli. Spytała drżącym głosem: - Czy nie lepiej to ugasić? - Powinienem poczekać, aż łotr się spali - odpowiedział z wściekłością. - Zrobił ci krzywdę? - Nie - skłamała, oblizując usta. Była przekonana, że jeśli odpowie twierdząco, Beau jest w stanie posunąć się do mor¬derstwa. - Jestem tylko trochę zdenerwowana. za chwilę dojdę do siebie. - zaśmiała się drżącym głosem. - Widok tlą¬cej się koszulki wcale mi nie pomaga. Proszę, ugaś ją. Wzruszył ramionami. - Nie rozumiem, czym się tak przejmujesz. - Schylił się i obojętnie strzepnął resztkę tlących się iskierek. - len śmieć byłby pewnie pierwszy, gdyby trzeba było sprzedać narkotyki dzieciakom, o które się tak martwiłaś. - Być może. - Spojrzała na krępego mężczyznę leżącego nieprzytomnie na podłodze. - Widać, że jesteś niezłym karateką. - zauważyła płonącą pochodnię obok zwalistego ciała innego strażnika. - Jego też oparzyłeś? - Nie za mocno. Skierowałem na niego pochodnię, kiedy chciał się na mnie rzucić. Uderzyłem go w pierś i odskoczyłem. - Uśmiechnął się drapieżnie. - Stracił kontrolę na mo¬ment i to wystarczyło, bym do niego podszedł. To zadziwia¬jące, jak ogień przeraża ludzi. Chyba dlatego, że każdy z nas miał kiedyś przykre doświadczenia z oparzeniami. _ Chyba tak. - Wyprostowała się ostrożnie. Jeśli nie wyko¬nywała gwałtownych ruchów głową, nie czuła bólu. _To bardzo sprytne, że wykorzystałeś pochodnie jako broń. - Uśmiechnęła się, siląc na swobodę. - Wyglądałeś im¬ponująco, wskakując przez okno jak akrobata. _ Starałem się raczej naśladować Burta Lancastera w Kar¬mazyno»-ym Piracie - przeciągle odparł Beau. Z ulgą stwier¬dziła, że nie wygląda już tak groźnie. - Karmazynowy Pirat? _ Klasyka filmów przygodowych. Nie widziałaś? Zaprzeczyła automatycznym ruchem głowy, czego za chwilę pożałowała, gdyż pociemniało jej w oczach. _ Nie, nigdy nie widziałam żadnego filmu - odpowiedziała niepewnie. - Ale oczywiście czytałam o nich. Jeffrey mówi, że wiele nie straciłam. _ Nigdy nie widziałaś... - Wykrzywił usta w bezczelnym uśmiechu. - Lepiej by było, gdyby twój Jeffrey zostawił tobie samej ocenę. _ Tak myślisz? - spytała z roztargnieniem. - len stos pla¬stikowych toreb w kącie to musi być kokaina. Przedziurawię je, a ty przez ten czas przenieś strażników na zewnątrz. Po¬tem weź benzynę• _ Jeśli nalegasz. Chociaż woląłbym zostawić naszego przyjaciela na stosie. - Odłożył pochodnię na ziemię i z tylnej kieszeni wyciągnął chusteczkę• _ Odwróć się. - Nie czekał, aż go posłucha, stanął za nią i owinął jej chustkę wokół ust i, twarzy. Zawiązał ją delikatnie. ¬Z pewnością nie pomyślałaś o tym, że dym z palącej się ko¬kainy może być szkodliwy, a nawet śmiertelnie trujący? - A jest? - Nie mam pojęcia, ale nie będziemy ryzykować. Zobaczę, czy u któregoś ze strażników nie znajdę czegoś, co mogłoby zastąpić maskę. Przyklęknął obok zwalistego ciała jednego z nich i prze¬szukał mu kieszenie. - O, to się może przydać. - Nacisnął przycisk na kieszon¬kowym nożu, który zabrał mężczyźnie.
Pojawiło się groźne ostrze. Podał jej nóż trzonkiem do przodu. - Zaczynaj. Ja szybko przyniosę benzynę. Znów ta arogancja! Nie była jednak zdolna do sprzeciwu. Potulnie wzięła nóż i odeszła. Stąpając ostrożnie przez ma¬gazyn, usłyszała, jak ciągnął ciała strażników po drewnianej podłodze. Uklękła przy plastikowych torbach i zaczęła je jak najszybciej przebijać. Drżały jej ręce, toreb były chyba setki. Przez dłuższy czas dziurawiła worki. Czemu, u diabła, kokai¬na nie może być pakowana w większe torby? Th chyba mie¬ściły kilogram ... Musi być na pewno wiele kilogramowych paczek, żeby zrobić interes za 6 milionów. - Gotowe? - Beau stanął za nią z kanistrem benzyny i chu¬steczką obwiązaną wokół nosa i ust. Przekłuła dwie ostatnie torby, rzuciła na kupę nóż i bar¬dzo ostrożnie wstała. - Gotowe. - Na zewnątrz - rozkazał Beau, odwracając ją i popychając lekko w stronę drzwi. - Dołączę do ciebie za minutę. - Zabrał się do rozlewania benzyny na kokainę. Odruchowo zrobiła parę kroków do przodu, po czym sta¬nęła jak wryta. Co ona robi!. Th jest jej robota, nie Beau. Od¬wróciła się i zobaczyła, że Beau odrzucił kanister, podniósł płonącą pochodnię z podłogi, cofnął się i cisnął ją na stos kokainy. Stos zapłonął. Beau odwrócił się szybko i rzucił w kierunku drzwi, ciągnąc ją po drodze za,sobą. - Powiedziałem, żebyś stąd wyszła - ryknął, z trudem ha¬mując wściekłość. - Czemu, do cholery, tego nie zrobiłaś? _ To wszystko było moim pomysłem. Nie mogłam cię zo¬stawić sam na sam z moją pracą• _ Czyżby? - W oczach Beau pojawił się dziwny, pytający błysk. Stanął parę metrów za drzwiami, by zdjąć jej, potem sobie, maskę. - Nie, chyba nie mogłaś, Kate. Patrzył na nią tak intensywnie, że poczuła się nieswojo. - Czy nie lepiej się stąd wydostać, zanim cały budynek wy¬leci w powietrze? To sprowadzi tu resztę ludzi Desparda. Odwrócił wzrok. - Masz rację. - trzymał ją za łokieć, prowadząc od składu. - Chodźmy. Ciepłe i wilgotne powietrze dotykało jej twarzy jak mo¬kry, tłumiący dywan. Miała nadzieję, że świeży powiew ożywi jej zdrętwiałe myśli, wprowadzał ją jednak w jeszcze większe otępienie. - Więc jak się nazywa twój statek? _ "Searcher" - zmrużył oczy z przyjemnością, patrząc na nią. - Stąd chyba nie jest daleko do doków? - Nie, nie jest daleko - odparła niepewnie. - "Searcher" to dziwna nazwa dla statku. Większość nosi damskie imiona. Nikt nie wie dlaczego. - "Mówię bardzo składnie" - pomyśla¬ła z dumą. - Większość myśli, że stało się to tradycją, od kiedy starożytni greccy żeglarze uhonorowali Atenę• - Mam nadzieję, że nie uraziłem twoich feministycznych uczuć - powiedział przeciągle. - W końcu to może być tak samo damskie, jak i męskie imię. - Feministyczne? Co to znaczy? Chciał się uśmiechnąć, ale spoważniał z niedowierzania. Nie żartowała, naprawdę nie wiedziała. - Wyjaśnię ci to później - odpowiedział powoli. Przekorny uśmiech rozjaśnił mu twarz. - A może wtedy będę wolał tego nie robić! - Mój Boże, jaki on wielki! - Kate otworzyła szeroko zdu¬mione oczy, patrząc na trójmasztowy szkuner zacumowany w porcie. - Widziałam kiedyś żaglowiec w porcie St. Thomas, ten jest prawie tak samo duży. - Lubię wygodę - odparł swobodnie Beau. - Lubię czasami przyjmować gości. . - Musisz być bardzo bogaty - zauważyła trzeźwo Kate. - To piękny statek, Beau. - Cuchnę pieniędzmi - stwierdził nieelegancko. - Powie¬działem ci w barze, że będę dla ciebie bardzo hojny, nie mu¬sisz się o nic martwić. - Nie martwię się• - Odwróciła wzrok nie chcąc, by dojrzał, jak bardzo zraniły ją te słowa. - Już terazjesteś bardzo hojny. Jeśli tylko wydobędziesz Jeffreya z Castellano, przyrzekam, że nie będę o
nic więcej prosić. Pomagał jej przejść przez kładkę, trzymając ją opiekuń¬czo pod rękę• Teraz dopiero zdała sobie sprawę, że był tro¬skliwy przez całą drogę ze składu na statek. Szli w zupełnej ciszy, jednak Beau zawsze w porę pomagał jej, gdy napoty¬kali niespodziewane przeszkody na wyłożonej kocimi łbami drodze. Th instynktowna opiekuńczość była kolejną anoma¬lią w jego skomplikowanej naturze. - Być może z czasem zmienisz zdanie - powiedział cynicz¬nie. - Nie będę cię do tego namawiał. Jestem przyzwyczajo¬ny, by płacić za to, czego pragnę. Mimo to postaram się, że¬byś już teraz dostała pierwszą zaliczkę. - Wskazał na mężczy¬znę, który leniwie szedł wzdł~ż pokładu w ich kierunku. _ Powinienem raczej powiedzieć, że zrobi to Daniel. Ma duże doświadczenie w doprowadzaniu rzeczy do pomyślnego końca. Prawda, Danielu? - A jakże - zgodził się uprzejmie wysoki mężczyzna. _ Znam najlepsze sposoby na uzyskiwanie kaucji, wynajdowa¬nie najbliższego ostrego dyżuru w każdym porcie na Karai¬bach, nie mówiąc już o moim talencie w dziedzinie dawania łapówek i uspokajania rozwścieczonych ojców i braci oraz wszelkiego rodzaju urzędników lokalnych władz. Co byś beze mnie zrobił, Beau? - W wolnym czasie jest też kapitanem "Searchera" - rzekł z uśmiechem Beau. - Czasami zapomina o tym powiedzieć. Daniel Seifert, Kate Gilbert. Kate zostanie z nami przez pe¬wien czas. Daniel Seifert uścisnął jej dłoń z delikatnością zadziwia¬jącą przy jego ogromnych łapach. Miał około trzydziestu pięciu lat. Był prawie tak samo postawny i dobrze zbudowa¬ny jak Julio. Ale na tym kończyło się podobieństwo. Miał modnie podstrzyżone ciemne włosy, niebieskie oczy o prze¬szywającym spojrzeniu i krótko przyciętą ciemną bródkę. Wszystko to składało się na silnego, choć nie pozbawionego uroku, mężczyznę. Był znacznie bardziej pociągający niż po¬c?ciwy Julio. -TWoja wizyta jest dla mnie szczególnie miła - powiedział, mrużąc ciemne oczy. - Mamy już dość męskich odwiedzin na statku. - Julio i Jeffrey dotarli bez problemów? - spytała Kate z ulgą• Seifert przytaknął: - Mniej więcej półtorej godziny temu. Ulokowałem ich razem z załogą. - Podniósł pytająco brwi i spojrzał na Beau. ¬W porządku? , - Na razie tak - odparł Beau, wzruszając ramionami. - Czy jesteśmy gotowi do drogi? - Wedle rozkazu. - Daniel błysnął szyderczym uśmiechem. ¬Czy ośmieliłbym się nie zastosować do twoich poleceń? Beau żachnął się: - Zrobisz wszystko, co sprawi ci przyjemność. - Spojrzał na ogromne ręce kapitana wciąż ściskające dłonie Kate. ¬Puścisz ją wreszcie, czy masz nadzieję, że to cię z nią połą¬czy? - Bardzo kuszący pomysł. - Seifert z niechęcią puścił ręce Kate. - Ale chyba już zdobyłeś prawo pierwszeństwa. - Oczywiście - przytaknął szorstko. - Przypuszczam w takim razie, że kabina gościnna, którą przygotowałem, nie będzie potrzebna. odparł obojętnie Seifert. - Wielka szkoda. - Muszę zobaczyć się z Jeffreyem i Julio, i powiedzieć im, że jestem cała i zdrowa - rzekła Kate z przejęciem, przygry¬zając dolną wargę. - Julio nie zmruży wcześniej oka. Beau pokręcił przecząco głową. - Nie dziś wieczorem. Zobaczysz się z nimi jutro rano. _ Zwrócił się do kapitana. - Zabieram ją do swojej kabiny. Wpadnij do Rodrigueza i daj mu znać, że Kate jest bezpIe¬czna, dobrze? Seifert skinął głową. - W tej chwili. Myślę, że nie będzie to wyjątkowym nieta. ktem, jeśli spytam, przed czym jest bezpieczna? - Potem ci powiem. - Popchnął ją delikatnie do przodu. _ Pożałujesz, że to straciłeś. - Być może - powiedział z wolna kapitan. - lWoi kumple nie są zazwyczaj tak czarujący, jak pani Gilbert. - Spojrzał na Beau, który otworzył drzwi na dolny pokład. - Nie zapo¬mniałeś o czymś? Beau spojrzał niecierpliwie przez ramię. - O czym? - Dokąd mamy płynąć? Na 1łynidad? Beau wzruszył ramionami.
- Po prostu opuść wody terytorialne Castellano. Jutro zadecydujemy, dokąd płyniemy dalej. ROZDZIAŁ TRZECI Kabina była zadziwiająco obszerna i wygodna, jak na roz¬miary statku. Duża koja znajdująca się naprzeciw wejścia pokryta była wesołym, żółtym płótnem, które kontrastowało z eleganckimi dębowymi boazeriami i brązowo-beżowym tweedowym pokryciem podłogi. Wbudowaną w ścianę szaf¬kę zamykały drzwiczki rzeźbione w ładny, geometryczny wzór, który nowoczesnemu pomieszczeniu dodawał ele¬ment przyjemnego, śródziemnomorskiego przepychu. - Bardzo ładna - powiedziała Kate, przebiegając wzro¬kiem po szafce. - leraz rozumiem, co miałeś na myśli, mó• wiąc o wygodzie. - Je wszystkie wspaniałe ksiązki. Przez drzwiczki można było dojrzeć oprawione w skórę opasłe tomy i małe, jasno oprawione książeczki. Wiele by dała, by spędzić nad nimi tydzień. Nagle uderzyła ją myśl, że być może ten tydzień nadej¬dzie. Po to przecież trafiła do tej kabiny. Miała oddać się Beau na koi, którą tak bezosobowo podziwiała. lej nocy. Po¬wiedział,'że chce dopełnić ich umowy jak najszybciej, właś¬nie dlatego przyprowadził ją do kabiny. Dlaczego nie dener¬wowała się już tak bardzo, myśląc o nocy z nieznajomym? Czuła jedynie osłabiające zmęczenie i senność, która przeni¬kała do każdej komórki jej ciała. - Cieszę się, że ,ci się podoba - powiedział szorstko Beau. Trzymał ją pod rękę i prowadził w stronę łóżka. - W najbliż¬szej przyszłości będziesz tu spędzać dużo czasu. Usiądź. Trącił ją łokciem i jego prośba zmieniła się w rozkaz. Kate usiadła na brzegu koi i podniosła na niego zmęczone oczy. Zanim zdała sobie sprawę z tego, co robi, Beau zdążył jej rozpiąć trzy guziki od bluzki. Tak szybko? Widać był zbyt niecierpliwy, by dłużej czekać na uiszczenie płatności. Spojrzała w górę na jego spiętą twarz schylającą się nad nią. Nie próbowała mu przeszkodzić, gdy zręcznie ją rozbie¬rał. "Miał niezaprzeczalne prawo, by domagać się mego cia¬ła. Kiedy tylko miał ochotę - pomyślała ze zmęczeniem. Pragnęła jedynie, by wcześniej pozwolił jej nieco odpocząć. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałabym wziąć prysznic, zanim to zrobimy - powiedziała spokojnie. - Pod wieloma względami był to niezwykły wieczór. Spojrzał na nią z lekkim wyrazem zdziwienia. - Zanim "to" zrobimy? - W jego głosie słychać było źle hamowaną złość. - Z jakimi ty, do cholery, sypiałaś mężczy¬znami? Czy zamęczają cię, kiedy jesteś tak wyczerpana i po¬bita, że padasz z nóg? Spojrzała zmieszana na wpół rozpiętą bluzkę. - Dlaczego więc ... - Mam zamiar cię umyć i położyć do łóżka - przerwał jej ostrym tonem. - I wcale nie chcę "tego" robić, do cholery! Najpierw muszę spojrzeć na twoją głowę. 'len łajdak uderzył cię bardzo mocno, wbrew temu co mówiłaś. Chciałem przyj¬rzeć się ranie jeszcze na miejscu, ale myślę, że bez awantury nie zgodziłabyś się na to. To byłoby dla ciebie gorsze niż spa¬cer na statek. - Nic mi nie jest, mówiłam ci ... Rozpiął jej do końca bluzkę i ściągnął ją z ramion, po czym sprawnie zabrał się do odpinania białego biustonosza. - Bzdura. Zbyt długo byłem profesjonalnym atletą, żeby się nie zorientować. Przez calą drogę na statek wlokłaś się, jakbyś za chwilę miała rozpaść się w kawałki. - Byłeś atletą? - powtórzyła zdziwiona. -leraz rozumiem, dlaczego tak sprawnie przeskoczyłeś przez okno. - Przykro mi, że cię rozczaruję, ale nie jestem akrobatą cyrkowym, jak myślałaś - odrzekł z przekąsem. - Byłem soli¬stą w rewii na lodzie, a potem przez sześć lat trenerem ekipy olimpijskiej. - A co robisz teraz? _ W tej chwili odgrywam podwójną rolę: pokojówki i le¬karza okrętowego - rzekł szorstko, opuszczając paski od jej stanika. - A przede wszystkim jestem słynnym włóczęgą• Mo¬ja sława pochodzi z pokaźnego, śmierdzącego majątku. - Rozumiem. _ Czyżby? - Spojrzał na nią i zmrużył oczy. - Nie dyskwalifikujesz mnie jako nieczułego playboya,
nie starasz się mnie nawrócić ze złej, rozwiązłej drogi? _ Nie mam do tego prawa - powiedziała poważnie. - Nie wydajesz się aż tak rozwiązły. _ Być może w porównaniu z twoimi znajomymi. - Zdjął jej stanik, po czym znieruchomiał. zaczerpnął gwałtownie po¬wietrza. - Liane myliła się. Wcale nie jesteś za chuda. - Do¬tknął delikatnie jej piersi. - Jesteś zwarta, piękna i idealnie krągła. - Jego oczy pociemniały i zamgliły się. - I taka jedwa¬bista. - zakreślił palcem krąg wokół ciemno różowej broda¬wki. - Złocisty jedwab. Boże, nigdy nie widziałem takiej skó¬ry, ciepłej, delikatnej i jedwabistej jak u dziecka. Kiedy cię po raz pierwszy zobaczyłem w barze, zastanawiałem się, czy właśnie taka będziesz. _ Thraz wiesz - odpowiedziała niepewnie. Czuła, że jego leniwy palec pali ją i czegoś szuka, sunąc wzdłuż jej ciała. Nagle zapomniała o zmęczeniu i świdrującym bólu w skro¬niach. Oblizała wargi. - Czy zmienileś zdanie? _ Nie - odpowiedział niewyraźnie. - Mój umysł jest wciąż tak samo zdecydowany, tylko moje ciało się waha. Czy cała jesteś taka opalona? Przytaknęła. _ Lubię słońce. W lesie, gdzie trzymamy cessnę, jest mały stawek, czasami tam się opalam. Palcem dotknął różowej, zwartej piersi. - Nago? - spytał niskim głosem. _ Tak. - Ledwie wykrztusiła. - Nigdy tam nikogo nie ma. Miała wyschnięte i napięte gardło, pewna była, że słyszy bicie swego serca pod delikatnym dotykiem. Nie zdawała sobie wcześniej sprawy, jak wrażliwa może być jej skóra; że de¬likatna pieszczota potrafi wysyłaś sygnały do całego ciała. Nie musiała spoglądać w dół, by zorientować się, że jej pierś napęczniała i rozwinęła się dla niego. zauważyła to w jego ciemniejących oczach. To dziwne, ale czuła, że wszystkie te reakcje są ze sobą związane. - Kiedyś to zobaczę - powiedział głosem tak aksamitnie łagodnym, jak dotykające ją palce. - Będę siedział i patrzył, jak słońce płynie na ciebie jak złoty deszcz, pieszcząc cię i dodając ci blasku. - Delikatnie ją uszczypnął, poczuła się do¬tkliwie niepełna. - Wtedy do ciebie przyjdę i sprawię, byś dla mnie błyszczała. P'oczujesz się otwarta, będziesz kwitła i drżała. - Widziała na jego czole pulsującą szaleńczo żyłkę. ¬Chcę wiedzieć, że wszystko, co dla ciebie robię, rozpali 9ię i roztopi, sprawi, że odpłyniesz. - zaczerpnął głęboko powie¬trza, po czym potrząsnął głową, jakby chciał się z czegoś oczyścić. - Chyba oszalałem. Przez chwilę zdawało mi się, że . leżysz tam i czekasz, bym do ciebie przyszedł. - Opuścił dłoń i cofnął się o krok. - No dobrze, lepiej zaprowadzę cię pod prysznic, inaczej zapomnę, że chodzi o grę. - Pomógł jej wstać. - Rozbierz się do końca, ja przez ten czas znajdę ci coś do ubrania. - Podszedł do szaty wbudowanej w ścianę i pchnął drz,wiczki. - Jutro będziesz musiała się zadowolić moimi szortami i koszulką. Twoje ubranie będzie się prało. Często chodzisz w jednej koszuli? , - Nie, pierwszy raz. - Zrzuciła tenisówki i ściągnęła dżinsy. Wpatrywała się w plecy Beau, podczas gdy on przeszukiwał szafę• - W rzeczywistości nie zmieniamy tak często rniejsca. Jeffrey wyznacza akcje i czeka u siebie na klientów. Byliśmy na Castellano przez mniej więcej cztery lata: - Mówisz o nim jak o prawniku z jakiegoś przedsiębior¬stwa - zakpił Beau. - Ale z tego co wiem na temat Castellano, musiał tu mieć wspaniałe pole do popisu w swoim zawodzie; _ Wyciągnął z szafy niebieski szlafroczek ozdobiony wenecki¬mi wstążkami. - Tak mi się zdawało, że to tu widziałem - powiedział, patrząc krytycznie na szlafrok. - Barbara musiała to zostawić, kiedy opuściła st?tek na Barbados. Kolor niebieski powinien pasować do twoich oczu. Masz coś przeciwko no¬szeniu ubrań innych kobiet? Barbara? Jak wiele jego kochanek zajmowało tę kabinę i dlaczego myśl o tych kobietach bolała ją tak bardzo? - Nie, to mi nie przeszkadza - powiedziała łagodnie. - za¬chowałabym się niewdzięcznie, gdybym była taka drobiazgo¬wa, prawda? - Cieszę się, że jesteś na tyle taktowna. Niewiele znam kobiet, które ... - Spojrzał przez ramię i słowa zamarły mu w gardle. Stała zupełnie naga, patrząc na niego z całkowicie nieskrępowaną, czystą prostotą. Nie było w niej wstydu, je¬dynie szczera otwartość, która go wcześniej poruszyła.
Miała podkrążone ze zmęczenia oczy i opuszczone ramiona, co nie wpływało na prężność jej sylwetki. "Chyba się starzeję' - po¬myślał. Nigdy wcześniej nie patrzył na śliczną, nagą dziew¬czynę, zauważając jedynie, że jest odważna. A ona była ślicz¬na. Piękne, pełne piersi falowały, miała wysmukłe biodra, a jej nogi były silne i kształtne. Całe ciało pełne było siły i wdzięku, miała jednak bardzo delikatne kości, przez co wy¬glądała niezwykle bezbronnie. Siła i bezbronność. Th dwie przeciwne fizyczne cechy widoczne były w jej osobowości, stanowiąc nadzwyczajną mieszankę. Spojrzał na szlafroczek, który trzymał w ręku i dopiero teraz dostrzegł, 'że jest zupeł¬nie bez gustu. Powiesił go do szafy i wyciągnął własny, biały, aksamitny strój. - To będzie wygodniejsze - powiedział, szybko zamykając drzwiod szafy i rzucając jej okrycie na łóżko. - Chodź. Otworzył drzwi do położonej obok łazienki i stanął na brązowo-beżowych kafelkach. Wyregulował wodę w pryszni¬cu o matowych ściankach tak, by płynęła łagodnym strumie¬niem. Odsunął się z figlarnie galanteryjnym gestem. - Mademoisel1e. Dołączę do ciebie, jak tylko wyskoczę z ciuchów. Oddzieliły ich matowe drzwi. Z radością uznała, że nagłe ciepło bijące jej z policzków może być teraz przypisane parze unoszącej się z wody. Wy¬starczająco peszył ją tajemniczymi spojrzeniami, nie myślała jednak, że się rozbierze i wejdzie razem z nią pod prysznic. Pod natryskiem było niewiele miejsca dla jednej osoby, co dopiero dla dwóch. Wzięła głęboki oddech i wydęła policzki. Cóż to za różnica? W końcu dojdzie między nimi do mniej¬szej czy większej poufąłości. Będzie gotowa, by to zaakcep¬tować. - Posuń się trochę do przodu, Kate. - Matowe drzwi stały otworem. Instynktownie posłuchała go, kiedy wszedł pod prysznic i zamknął za sobą drzwi. Poczuła na plecach ciepłą pierś Beau, kiedy pochylił się, by sięgnąć po mydło. - Pozwól, że usunę z siebie ten smród i wtedy zajmę się tobą. Przerzu¬canie śmietników i zabawa z benzyną oraz kupami śmieci nieomylnie sprawdza skuteczność męskiego dezodorantu. _ Czuła, jak ociera się o nią co chwilę, mydląc pierś i tors. Pa¬trzyła jednak uparcie w kafelki na wprost siebie. - Dobrze się czujesz? Nie masz zawrotów głowy ani duszności? - Nie powiedziałam ci, że wszystko w porządku - odparła szybko. Serce biło jej w takim tempie, jakby chciało wysko¬czyć z piersi. Skóra stała !iię wyczulona na najlżejsze muśnię¬cie, z każdym jego dotykiem zdawała się piec i palić. - Nie zrobił mi krzywdy. - Skąd, u diabła! - Złapał ją w pasie i przesunął nieco, tak że teraz cały strumień wody spadał na niego i zmywał zeń mydło. - Powinienem był spalić tego drania. - Prawie ci się to udało - powiedziała, tracąc oddech. Do¬tykał jej tylko przez chwilę, jednak wciąż czuła na sobie jego ręce. - Przez moment bałam się ciebie bardziej niż ich. - Bałaś się? - Poczuła, że patrzy na nią, sama jednak nie odwróciła wzroku od kafelków. - Nie wyglądałaś na przestra¬szoną.Jeśli dobrze pamiętam, miałaś zamiar sama stawić im czoła. - To nie znaczy, że się nie bałam - odpowiedziała z prosto¬tą .. Musiałam to zmbić. Zawsze trzeba robić to, co konie¬czne, nawet jeśli nie jest się zbyt odważnym. Zapominasz wtedy o wszystkim i chcesz jak najszybciej zakończyć sprawę. - Tak jest z tobą? - W jego głosie zabrzmiała dziwnie czuła nuta. - W takim razie rzeczywiście się myliłem. Ominie cię więc czerwona odznaka za odwagę. - To była wspaniała książka, prawda? - zapytała żywo. Rozjaśniła się jej twarz. - Znalazłam ją w angielskiej wersji w antykwariacie parę lat temu w Maracaibo. Zazwyczaj czy¬tam hiszpańskie albo portugalskie tłumaczenia, ale myślę, że przyjemniej jest poznać książkę w oryginale, nie uważasz? - Och, z pewnością - mruknął. - W ilu językach potrafisz czytać? - Po hiszpańsku i portugalsku - odrzekła. - Mówię trochę po francusku; ale nie potrafię pisać ani czytać. - Szkoda- stwierdził łagodnie. - Odwróć się i pozwól, że na ciebie spojrzę. - Położył jej ręce na ramionach. - Więc je¬steś wielbicielką Stephena Crane'a? Kogo jeszcze lubisz? - Wszystkich - odpowiedziała z rozmarzonym uśmie¬chem, odwracając do niego posłusznie twarz .• Szekspira, Samuela Clemensa, Waltera Scotta. - Rozdzielał krótkie mokre kosmyki, które
oblepiały jej twarz. - Szczególnie lu¬bię Szekspira. W jego słowach jest tyle muzyki. - Masz jakieś zastrzeżenia do dwudziestego wieku? - De¬likatnie dotykał guza na jej głowie, przybrawszy celowo bez¬osobowy wyraz twarzy. - Nie, po prostu za granicą łatwiej jest znaleźć klasyków. - Nie jest źle - powiedział z ulgą. - Nie boli cię głowa? . Położył jej ręce na karku i zaczął łagodnie masować zmęczo¬ne mięśnie szyi i ramion. - Nie. - Ze zdziwieniem stwierdziła, że mówi prawdę. Do¬tkliwy ból prawie zniknął. Łagodzący prysznic i te magiczne palce roztapiały jej mięśnie jak rozgrzane masło. Bezwiednie podsunęła się do niego, składając mu głowę na ramieniu jak zadowolone dziecko. - Wszystko przeszło. - Dobrze. - Poczuła, że musnął ją ustami w czoło. - Jaką sztukę Szekspira najbardziej lubisz? - To Romeo i Julia. Wiem, że uważana jest za najsłynniej¬szą, ale ma coś takiego w sobie, co zawsze mnie wzrusza. I słowa ... - Roztargnionym ruchem objęła go w pasie. - Są jak słońce, czyste, jaśniejące i piękne. - Złoty deszcz? - zasugerował. Ze wspaniałą dokładnością wynalazł na jej szyi napięte ścięgna. - Hmm ... - Pokiwała z zadowoleniem głową. Poczuła wil¬gotną czuprynę pod policzkiem oraz zapach mydła i piżma, który go otaczał. - Nigdy tak o tym nie myślałam, ale to ładny sposób, żeby to opisać. Złoty deszcz słów. - Przysunęła się nieco bliżej. - Lubię jak ... - Przerwała, gdyż kiedy przytulił się do jej brzucha, wyczuła, że jest podniecony. Otworzyła sze¬roko oczy ze zdziwienia, kiedy spojrzeniem powędrowała w dół po jego ciele. Zaśmiał się. - Czego się spodziewałaś? Th śliczne cycuszki ciągle mnie szturchały, myślałem tylko o tym, by przytulić ten mały wy¬zywający tyłeczek od chwili, kiedy tu wszedłem. Wiesz, nie jestem z żelaza ... Cofnęła się. - PrzepraSzam - zająknęła się zmieszana. - Nie chciałam ... - Szsz ... - powiedział łagodnie. Zacisnął jej ręce na karku i podniósł jej głowę, by spojrzała mu w oczy. - Nie jestem z żelaza, ale nie jestem też młodym chłopcem. Oczywiście, że cię pragnę, ale też nie rzucę cię na podłogę i nie zgwałcę. Wezmę sprawę w swoje ręce. - Spojrzał figlarnie w dół na siebie i nagle rozjaśniły mu się oczy. - Oczywiście, jeśli obie¬casz, że ty tego nie zrobisz. "Ten facet jest naprawdę niemożliwy" - pomyślała, uśmie¬chając się do siebie. - Postaram się jakoś powstrzymać. Zastanawiała się z zakłopotaniem, że właśnie oto stoi na¬ga jak niemowlę i żartuje z tym niesamowicie pociągającym mężczyzną. Co dziwniejsze: kiedy minęło pierwsze wrażenie obezwładniającej nieśmiałości, poczuła się całkowicie natu¬ralnie i swobodnie. On jest takim dziwnym człowiekiem. Czułość i gwałtowność, dowcip i cynizm, męskie żądze i pra¬wie matczyna łagodność. Thraz jednak czuła się z nim tak dobrze, jakby znała go od lat. - Ufam ci - powiedział beztrosko, sięgając po' gałkę, by wyłączyć wodę. - Wykazałaś niezwykle dużo siły woli w in¬nych dziedzinach. Powinienem uwolnić cię od pokusy. ¬Przeniósł ją szybkim ruchem spod prysznica i owinął delikat¬nie ręcznikiem, po czym sam wyszedł spod natrysku. - Bieg¬nij do kabiny, ja się wytrę. Na półce u góry szafy znajdziesz suszarkę. Kontakt jest na ścianie przy koi. - Poklepał ją przez ręcznik po pośladkach. - I natychmiast się ubierz. Klimaty¬zacja w kabinie włączona jest na zbyt niską temperaturę, byś mogła wyschnąć. - Dobrze - odparła oszołomiona, otwierając drzwi od ła¬zienki. Jego zaborcza opiekuńczość nieustannie wyprowadzała ją z równowagi i przepełniała dziwnym ciepłem. Przecież to ona zawsze żywiła i chroniła. Dziwnie czuła się w zupełnie odmiennej roli po tych wszystkich latach. Dziwnie ... i raczej przyjemnie. Siedziała na koi zawinięta w białe, aksamitne wdzianko i kończyła suszyć włosy, kiedy Beau wyszedł z łazienki. Był na¬gi, tylko na biodrach miał niedbale zawiązany ręcznik. Miał wciąż mokre, zaczesane zawadiacko włosy. "Bez ubrania rzeczywiście wygląda na atletę' - pomyślała rozkojarzona. Na jego szczupłym i muskularnym torsie nie było ani grama tłuszczu. Jego ręce i nogi były silne, symetryczne i wdzięczne. Musiał być piękny, kiedy jeździł na łyżwach, myślała z rozma¬rzeniem. Chciałaby go wtedy zobaczyć. -
- Dlaczego rzuciłeś łyżwiarstwo? - spytała spontanicznie. - Miałem już tego dosyć - powiedział, przechodząc przez kabinę i stając przed nią. Wyciągnął rękę, tak jakby chciał sprawdzić, czy ma suche włosy, ale zatrzymał, się bawiąc się jednym kosmykiem, rozwijając go raz po raz. - Przez pewien czas sprawiało mi to przyjemność, ale ja nigdy nie słynąłem ze stałości. Nie ma sensu trzymać się przy czymś, co straciło urok. Poczuła nagle niewytłumaczalne ukłucie gdzie w okolicy serca. Nie, Beau Lantry nigdy nie zainteresowałby się trwa¬łym i stabilnym związk,iem. Nawet już po krótkiej znajomo¬ści powinna sobie zdać z tego sprawę. Wszystko widać było w zuchwałym wygięciu tych pięknych, zmysłowych ust oraz w rozbieganych i błyszczących oczach. - Podobają mi się twoje włosy - powiedział. - Są jak jedwa¬bista, delikatna wełna. Cała jesteś jedwabista, twoja skóra, twoje włosy .... - Opuścił dłoń i odwrócił się. - Już jesteś su¬cha. Wskakuj do łóżka, zgaszę światło. Wyłączyła małą suszarkę i położyła ją na jego wyciągniętej dłoni. - Po której stronie mam spaćć. Z lewej czy z prawej? ¬spytała uprzejmie. Wykrzywił usta. - Pod spodem - odpowiedział. - Albo na górze. - Kiedy podniosła w zdumieniu brwi, mrugnął do niej. - Nieważne. Thk tylko pomyślałem. Śpij przy ścianie. To mi da wrażenie, że jesteś uwięziona i bezsilna. - Bo tak jest - mruknęła, podnosząc przykrycie i wślizgu¬jąc się pod kołdrę. - To nie złudzenie. Przestał się uśmiechać. - Tak, to prawda. - Przeszedł przez pokój i niedbale wrzucił suszarkę do szafki. - Głupi jestem, że o tym zapominam. ¬Zgasił światło, pokój pogrążył się w ciemności. Patrzyła, jak jego cień zbliża się do koi, zatrzymując się jedynie na chwilę, by zrzucić ręcznik. Poczuła, jak ugina się pod nim materac, kiedy położył się koło niej. Wzięła głęboki oddech, starając się rozluźnić. - Przysuń się, Kate. - Podsunął się bliżej, biorąc ją w ra¬miona z wrodzoną pewnością siebie. - Chcę cię przytulić. ¬Łagodnie gładził jej plecy. - Jesteś sztywna, jakbyś połknęła kij, kochanie. - Jego lekki, południowy akcent zabrzmiał nie¬zwykle łagodnie, kiedy przytulił twarz do loczków na jej skroni. - Po prostu chwila pieszczoty, to wszystko. Odpręż się i pozwól się przez chwilę kochać. - Drażnił się z nią, ciąg¬nąc ustami za jeden z loków. - Kocham twoje włosy. Wciąż mam ochotę, żeby wpleść w nie ręce i bawić się nimi jak dziecko. Jak wyglądają, kiedy są dłuższe? - Okropnie - powiedziała cicho. Czuła ciepło jego nagie¬go ciała nawet przez gruby aksamit wdzianka. - Są takie de¬likatne, że przy najmniejszym podmuchu wiatru zupełnie się plączą. Dlatego zawsze je ścinam. - Aha ... - Otarł policzek o jej skroń w geście, który był zarazem zmysłowy i chłopięcy. - Wolałbym chyba długie. Wy¬glądałabyś trochę dziko i po cygańsku - powiedział. - Choć tak też jest dobrze. - Cieszę się, że tak myślisz - odrzekła sucho. - Nie mam zamiaru ich zapuszczać. - Zobaczymy - powiedział rozkojarzonym tonem. Nie¬zadowolony dotykał jej koszuli. - Th ubranie jest cholernie szorstkie. Chcę się do ciebie dostać. - Westchnął i przysunął ją bliżej siebie, kładąc jej głowę w załamaniu swego ramie¬nia. - Jesteś zmęczona? Jeśli nie chcę zachować się jak ten łajdak, który chciał cię pobić, muszę o tym pamiętać, praw¬da? Idź spać, Kate. - Czy chciałbyś... - Zrobić "to"? - przerwał jej. - O tak, jak najbardziej. Ale zawsze w takim momencie przeważa we mnie kodeks rycer¬skiego południowca. - Miał wyraźnie podenerwowany głos. ¬W najbardziej nieodpowiednich, diabelskich momentach. - Jestem ci winna ... - Kate, słodka Kate, zamknij się. - Przeczesywał jej włosy. ¬Zdaję sobie sprawę, że jesteś mi gotowa podać swoje słodkie ciało na tacy i to wcale nie ułatwia sprawr. - Dobrze - wyszeptała. Wydarzenia tego wieczoru wraz z uczuciami, które doszły w niej do głosu, zaczęły brać nad nią górę i prawie im uległa. Powiedziała zmęczonym głosem: - Czy ci to nie przeszkadza? - Nie może mi przeszkadzać.
Nagle z sennej mgły wyłoniło się niewyraźne wspomnienie. - Kto to jest wuj George? - Słucham? . - Wuj George - wymamrotała. - Powiedziałeś, ze Despard przypomina ci wuja George'a. - Ach, to nikt ważny. Po prostu jeden z moich bardziej skąpych krewnych. Nie myślałem o tym starym łajdaku przez lata aż do chwili, gdy spotkałem Desparda. - zapadła długa cisza i Kate prawie zasnęła, kiedy Beau zacl'lichotał. - Boże, gdyby Daniel mógł mnie ter.az zObaczyć. - Daniel? - spytała sennie. - Nigdy by nie uwierzył. - Był ubawiony, a jednocześnie walczył z rozdrażnieniem. - Rozmawiać o Szekspirze i Sa¬muelu Ctemensie z nagą kobietą pod prysznicem, po czym położyć się z nią do łóżka niewinnie jak niemowlę. Nic by go bardziej nie ubawiło. - Naprawdę? - Ledwie mogła otworzyć oczy. - Jesteście bardzo dobrymi przyjaciółmi, prawda? - Byliśmy wiele razy w trudnych sytuacjach. To zawsze bardzo zbliża. - On tak dziwnie wygląda. Inaczej niż Charon, którego widziałam na różnych obrazach. - Charon? - Przewoźnik - mruknęła, wtulając głowę głębiej w jego ramię. - Przez rzekę Styks. _ Ach, ten Charon. - Jego aksamitny głos skrył śmiech. ¬Wybacz, że nie skojar~łem. Rozumiem, że wody terytorial¬ne Castellano mogą ci się kojarzyć z rzeką zmarłych, jeśli znalazłaś się w takiej sytuacji, ale nie jestem pewien, czy Da¬nielowi schlebiałoby porównanie do tej akurat mitycznej postaci. - Owijał jedwabisty lok wokół palca. - Był wściekłym, sinobrodym starcem, jeśli dobrze pamiętam. -"Cóż, przynajmniej broda się zgadza. - Powieki jej opa¬dały. _ Dobrze się orientujesz w mitologii. Uczyłaś się tego w szkole? Pokręciła głową. - Nigdy nie chodziłam do szkoły - odpowiedziała zaspana. - Czytałam o tym w encyklopedii. W jego głosie pojawiło się rozczarowanie: - Nigdy nie chodziłaś do szkoły? _ W każdym razie przestałam, kiedy miałam siedem lat. Dużo podróżowałam. - Bardzo chciała, żeby przestał zada¬wać jej pytania. Marzyła jedynie o tym, by zasnąć. - Jeffrey mówił, że to nie ma znaczenia. Kiedy miałam osiem lat, kupił mi komplet encyklopedii i kazał mi czytać piętnaście stron dziennie, aż przeczytałam wszystkie. Mówił, że, to tak samo skuteczne, jak każda inna, stara i nudna szkoła. - Och, naprawdę? - Smutek pojawił się teraz w jego głosie na miejscu radości. -1\vój Jeffrey zna chyba wszelkie recep¬ty, jeśli chodzi o twoje szczęście. - Nic dziwnego, że nie po¬znał jeszcze nikogo podobnego do niej. - Czy zawsze robisz, co ci radzi? Ale ona już spała. Oddychała równo i spokojnie, wtulając się w zagłębienie jego ramienia. Na miłość boską, zestaw encyklopedii! Mitologia, klasycy i miliony faktów bez interpretacji! I młoda dziewczynka z niezaspokojonym głodem słowa pisanego, z zapałem po¬chłaniająca te fakty i sięgająca po więcej. Po chwili przyszła mu do głowy inna myśl. Sufrażystki. Nie słyszała o sufraży¬stkach. Potrząsnął nią, by się zbudziła. - Te encyklopedie, Kate. W którym roku zostały wydane? - Co? - spytała nieprzytomnie. - W którym roku zostały wydane? - spytał. - Ach, tak. - mruknęła. - W 1960. - I znów usnęła. Wolno opadł na poduszkę, wpatrując się w ciemność. - No, niech mnie szlag trafi! Jeffrey Brenden opierał się o nadburcie statku. Jego krę¬cone, szpakowate włosy rozwiewał poranny wiatr. W zbyt obszernych dżinsach i szarej bluzie, ubraniu, które pożyczył od któregoś z członków załogi, jego lekko żylaste ciało wy¬glądało bardziej smukle niż zeszłego wieczoru. Gdy
pojawił się Beau, spojrzał na niego bystro i przenikliwie. - Czyż to mój hojny gospodarz? - Wyciągnął rękę i uśmie¬chnął się ciepł~. - Julio powiedział mi, że wiele panu za¬wdzięczam. - Skrzywił się. - Obawiam się, że nic nie pamię¬tam. Byłem nieźle ścięty wczoraj wieczorem. - Całkiem nieźle - zgodził się Beau. Rozejrzał się po pu¬stym pokładzie. - Gdzie jest twój przyjaciel Rodriguez? - Je z kapitanem i załogą śniadanie. - Wykrzywił ponuro usta. - Nie jestem dziś rano w stanie spojrzeć na kawę. - W zadumie przebiegł oczyma po wysokich masztach. - Th pięk¬ny statek, panie Lantry. Zawsze chciałem mieć żaglowiec. - Dlaczego nie kupił pan żadnego? - spytał zjadliwie Be¬au. - Jeśli wierzyć Kate, pasowałby do pańskiego obrazu bar¬dziej niż samolot. Mówi, że jest pan kimś w rodzaju nowo¬żytnego Sir Francisa Drake'a. - Jestem przemytnikiem - rzekł Brenden po prostu. - Kate zawsze usprawiedliwia mnie tym romantycznym nonsen¬sem, ale ja wiem, kim jestem. - Uśmiechnął się smutno. ¬Ostatnio trudno tego nie zauważyć. Despard utarł mi nosa. _ I Kate też - dodał umyślnie Beau. - Uważa pan, że to w porządku mieszać ją w ten brudny interes? _ Kate nigdy nie była w nic wmieszana - odparł asekura¬cyjnie Brenden. - Zawsze trzymałem ją z dala od tego. _ Możesz mieć kłopoty, by przekonać o tym władze. Mo¬gliby ją uznać za współwinną. - Zacisnął usta. - Jednak mia¬łeś kłopoty, by trzymać ją na dystans, o czym może świadczyć ostatnia noc. Brenden uśmiechnął się z dumą i lekkim smutkiem. - Masz rację. Upiera się jak małpka, kiedy chce coś zrobić. Zawsze skacze na główkę w środek bójki i wszelkiego piekła i ponosi wszystkie tego konsekwencje. - Wspomnienia za¬mgliły mu oczy. - Pamiętam, kiedy była małą dziewczynką, zachowywała się jak mała mamusia. Mówiła do mnie: "Nie martw się, Jeffrey, jakoś to będzie. Ja coś poradzę." - Odwró¬cił się, opierając łokcie o burtę. - I wiesz co? Zazwyczaj się jej udawało. - Długo się znacie - zauważył Beau. - Powiedziała, że je¬steście przyjaciółmi. Jak się spotkaliście? - Jej matka była Amerykanką, występowała w nocnym klubie w Rio de Janerio. - Wzruszył ramionami. - Żyliśmy ze sobą przez mniej więcej rok. Potem Sally zdecydowała prze¬nieść się na bardziej zielone pastwiska. Po prostu pewnego dnia, kiedy byłem w Santiago, spakowała się i wyjechała. Przerwał na chwilę. - Zostawiła Kate. - Urocze - rzucił Beau przez zaciśnięte zęby. Poczuł podo¬bny przypływ złości, jaki póraził go, gdy ten łajdak uderzył Kate pistoletem. - Przypuszczam, że po prostu o niej zapo¬mniała. Jak o parze starych butów. - Sally nie była aż tak zepsuta - powiedział spokojnie Brenden. - Ona po prostu nie nadawała się na matkę. Nie wiedziała, jak sobie poradzić z siedmiolatką. - Skrzywił się• ¬Ja też nie wiedziałem. - Więc było ci wszystko jedno - powiedział ponuro Beau. - ' Po prostu wlokłeś ją za sobą przez południową półkulę do każdej speluny i każdej piekielnej dziury. - A powinienem zostawić ją w obcym kraju? - spytał Bren¬den. - Miała przynajmniej dach nad głową. - Spojrzałspokoj¬nie w oczy Beau. - Nigdy nie starałem się zastąpić jej ojca, ale zrobiłem wszystko co w mojej mocy. Dobrze się nam układało. - Na miłość boską, nawet jej nie posłałeś do szkoły! - Były ku temu powody. - Brenden spojrzał wymijająco w bok. - Kate jest bardzo bystra. Wie z pewnością więcej niż niejeden absolwent uniwersytetu. ' - Nie mam co do tego wątpliwości, jeśli chodzi o tematy sprzed 1960 roku. - Wtrącił się Beau. - Ale co z wydarzenia¬mi, które miały miejsce od czasu, gdy się urodziła? Wiek kos¬mosu, wojna w Wietnamie, wyzwolenie kobiet, zabójstwo Kennedy'ego. - Dużo dowiedziała się na własną rękę - powiedział nie¬pewnie Brenden. - Reszta nie jest dla niej tak ważna. - Czy też jej powiedziałeś, że to niepotrzebne?- zaśmiał się z niedowierzaniem Beau. - założę się, że to zrobiłeś. Co gorsza, z pewnością ci uwierzyła. - Zrobiłem, co mogłem - upierał się Jeffrey. Wyglądał na nadąsanego. - I, do cholery, czemu się tym
interesujesz? Wy¬świadczyłeś nam przysługę, ale to nie znaczy, że jesteś właści¬cielem Kate. - Potrzebuje kogoś takiego - odpowiedział szorstko Beau. ¬Nie spytałeś nawet, gdzie jest Kate. Czy rzeczywiście cię to nie obchodzi? Brenden zamilkł. - Obchodzi mnie. - Zmrużył oczy, patrząc na Beau. ¬Gdzie jest Kate? - Kiedy ją zostawiłem, spała jak suseł - na chwilę celowo zamilkł. - W moim łóżku. Przez twarz Brendena przebiegł cień, który mógł zdradzić ból, po czym zniknął, nie zostawiając śladu. - Rozumiem. - Czy to wszystko, co masz do powiedzenia? - Beau poczuł, że rozpala się w nim wściekłość i przez chwilę walczył ze sobą, by nie wybuchnąć. - To tak oczywiste, że nawet nie uniesiesz brwi? Nawet nie spytasz, czy mi się podobało? - Nie, nie spytam cię o to - odpowiedział Brenden powoli, odwracając się w stronę morza. - Th sprawa między wami. Nie mam z tym nie wspólnego. - Śmieszne, a ja myślałem, że masz bardzo wiele wspólne¬go. Kate była gotowa rzucić się do mojego łóżka, by wyciąg¬nąć was z tej kołomyi, w którą ją wplątaliście. Oczywiście, tego rodzaju poświęcenie działa tylko w jedną stronę. Brenden milczał, wpatrzony w horyzont. Beau zaczerpnął głęboko powietrza. - Nie rozumiem, czemu, u diabła, ja się tym przejmuję, skoro nawet tak zwani przyjaciele nie interesują się tym, czy chce zrobić z siebie prostytutkę. Dlaczego ja miałbym to ro¬bić? - Ale przejmował się i ta świadomość rozwścieczała go jeszcze bardziej. Brenden rzucił mu lodowate spojrzenie. - Kate nie jest prostytutką. zanim pierwszy rzucisz w nią kamieniem, pamiętaj, że pierwszy zechciałeś skorzystać z jej hojności i że z pewnością zrobisz to' znowu przy pierwszej okazji. Julio rozmawiał z załogą i to, co słyszał o twoim sto¬sunku do kobiet, nie wystawia ci świadectwa aniołka. - Nigdy nie składałem żadnych ślubów - powiedział Beau, błyskając oczyma. - Ale też nie jestem stręczycielem. - Ja również - odciął się kąśliwie Brenden. - Zresztą i tak bym jej na to nie pozwolił. - Nie biegniesz jednak do mojej kabiny, by wyciągnąć ją z lubieżnych szponów. - Powiedział sarkastycznie Beau. ¬Sprawiasz wrażenie zaskakująco zadowolonego z całego in¬teresu. ~ Nie jestem zadowolony - powiedział zmęczonym głosem Brenden. - Ale po raz pierwszy w moim życiu staram się być praktyczny. Co się stało, to się nie odstanie. To zależy od Kate, gdzie chce zostać. Jeśli nie będzie chciała, pomogę się jej z tego wydostać. - Nie podjęła chyba takiej decyzji, kiedy dobijaliśmy targu¬powiedział Beau z sardonicznym uśmiechem. - Nawet ja znam ją na tyle, by o tym wiedzieć. Co dopiero ty. - Tak, wiem o tym. - Brenden spojrzał mu w oczy. - Być może chodzi o coś bardziej trwałego. - Dla ciebie? Brenden pokiwał przecząco głową. - Dla niej. - Uśmiechnął się smutno. - Wysilałeś się właś¬nie, by udowodnić mi, jak fatalnym jestem dla niej opieku¬nem. Może nadszedł czas, bym pozwolił spróbować komuś innemu. - zadziwiasz mnie - powiedział chłodno Beau. - Nie wi¬działeś mnie nigdy wcześniej, a już jesteś gotów powierzyć mi Kate. Czy cokolwiek może mnie powstrzymać przed wy¬korzystaniem jej na wszystkie sposoby oraz przed wyrzuce¬niem jej w pierwszym spbtkanym porcie? - Nic - odrzekł Brenden. - Poza tym, że od chwili, kiedy się spotkaliśmy, robisz mi karczemną awanturę, twierdząc, że źle traktuję Kate. Nie wydaje mi się, byś po takim zachowa¬niu sam zrobił to samo. - Wzruszył ramionami. - Kiedy się nią zmęczysz, myślę, że będziesz hojny. Julio dowiedział się, że jesteś bogatym człowiekiem. Widzisz więc, jest bezpiecz¬na, dopóki potrafi sama o siebie zadbać. - zachowujesz się jak przedstawiciel agencji, dający wolną rękę jakiejś metresie. - Beau pokręcił w zdumieniu głową. ¬Kate miała rację. Jesteś jak z osiemnastego stulecia. - Swój swojego zawsze znajdzie. - Brązowe oczy Brendena patrzyły przenikliwie zza
przymkniętych powiek. - Myślę, że pan, panie Lantry, też jest pozostałością dawnej epoki. Nie¬wielu jest mężczyzn, którzy włóczą się żaglowcami po Karaibach i mieszają w takie sytuacje, jak wczorajsze zdarzenie w barze Alvareza. - Niech pan się tym nie sugeruje. - Już dawno nauczyłem się niczym nie sugerować - powiedział Brenden. - Wciąż jednak trudno porzucić nadzieję. ¬Wyglądał teraz na znacznie starszego niż był w rzeczywisto¬ści. - Szczególnie jeśli chodzi o Kate. Ona zawsze wiele daje innym. Chciałbym wierzyć, że gdzieś na tym okrutnym świecie jest miejsce na sprawiedliwość. - Ścisnął poręcz dłońmi. ¬Z pewnością nie dostanie zadośćuczynienia od losu tak dłu¬go, jak ze mną będzie. Wczoraj mogli ją zabić. Despard ni¬gdy się nie patyczkuje. Strzela prosto w tętnicę. Beau starał się opanować wściekłość. Do cholery, nie bę¬dzie się litował nad tym starym rozpustnikiem. - To chyba nie pierwszy raz? Skąd te nagłe wyrzuty sumie¬nia? - Być może jestem za stary, by wciąż się oszukiwać - rzekł Brenden. - Czas niszczy złudzenia. - Wykrzywił usta. - Prze¬mienia zuchwałych piratów w roztrzęsionych, małych krymi¬nalistów. Zdecydowałem się zrezygnować z marzeń - powie¬dział ze smutkiem. - Mam zamiar się zmienić. Beau zmrużył oczy i podejrzliwie spojrzał na starszego człowieka. - Zmienić się? Brenden potwierdził ruchem głowy. - Niedaleko stąd, na wyspie Santa Isabella jest miła wdo¬wa, właścicielka plantacji kawy. Przyjaźnię się z nią z przer¬wami od pięciu lat. - Na jego twarzy pojawił się grymas smut¬ku. - Ona też nie może pojąć, o co chodzi piratom i przemyt¬nikom. To bardzo praktyczna kobieta, Marianna. -Twarz mu złagodniała. - I bardzo, bardzo kochająca. Myślę, że wysa¬dzisz mnie po prostu na Santa Isabella i zorientuję się, czy ciągle jest zainteresowana bardziej trwałym związkiem. - A co z waszym przyjacielem Julio? Pokiwał głową. - On nigdy nie zostawi Kate samej. Ze mną po prostu się ułożył, ale Kate to cały jego świat. Jest tak od czasu, kiedy cztery lata temu w Salwadorze wydostała go z oddziału par¬tyzantów. - Partyzantów? - spytał Beau. - Powiedziała, że Julio ma osiemnaście lat. Wtedy musiał mieć tylko czternaście. Brenden przytaknął. - Oddziały penetrują wioski, zbierają wszystkich zdolnych do służby i "wciągają" ich do swojej armii. - Grymas wykrzy¬wił jego usta. - Niektórzy nie mają nawet jedenastu czy dwu¬nastu lat. Druga strona wygląda jeszcze gorzej. Julio już wte¬dy był dużym, mocno zbudowanym chłopcem. Był więc pew¬nym kandydatem. Załatwiał nasze sprawunki, zajmował się nami i gotował nam przez mniej więcej trzy miesiące. Kate naprawdę go polubiła. Wpadła we wściekłość, kiedy dowie¬działa się, co mu się przytrafiło. - Więc po niego poszła. - To było stwierdzenie, nie pyta¬nie. Thkie odruchowe działanie bezsprzecznie pasowało do Kate. - Poszliśmy po niego - uściślił Brenden. - Przy okazji o mały włos nie pożegnaliśmy się z życiem. Skończyło się na tym, że uciekaliśmy w deszczu pocisków z karabinów maszy¬nowych. Kate obawiała się, że lokalne władze będą próbo¬wać tego samego, nie pozwoliła więc nam zostać w tym kra¬ju. - Pokiwał głową. - Szkoda, musiałem zapomnieć o inter.e¬sach, które zacząłem rozkręcać. - Co za niefart - odrzekł ironicznie Beau. - Domyślam się, że kraje rozdarte rewolucją są doskonałym terenem dla two¬jej pracy. - Raczej tak - zgodził się Brenden. - Całe to zamieszanie ... ¬ciągnął dalej, po czym zmienił temat. - Lepiej poszukam ka¬pitana Seiferta i poproszę go, by wziął kurs na Santa Isabel¬lę. Mówi, że właśnie opuściliśmy wody terytorialne Castellano, więc jesteśmy tylko o parę godzin od tej wyspy. - Uniósł brwi. - Oczywiście, jeśli się zgadzasz. Beau szybko skinął głową, wyrażając zgodę.
- Powiedziałem ci, że zawiozę cię tam, dokąd zechcesz. 1b należy do umowy. Brenden poczerwieniał. - Ach, ta umowa. Wyglądasz na człowieka, który dotrzy¬muje słowa. - Ruszył przed siebie, ale po chwili przystanął, zwracając zadumane spojrzenie ku spienionym falom. Przez chwilę na jego twarzy pojawił się wyraz rozmarzenia, który szybko zniknął. - Wiedział pan, iż podejrzewa się, że John Hancock był przemytnikiem, panie Lantry? ROZDZIAŁ CZWARTY Kate czuła, że pieką ją oczy pod naporem skrywanych łez, mrugała jednak uparcie, by się ich pozbyć. Jeffrey wyglądał bardzo samotnie, mimo że zachowywał się beztrosko, kiedy lekko zeskoczył z pontonu i szybko odszedł nabrzeżem. Po¬czekała, aż schował się za zakrętem przy końcu doku, po czym odwróciła się do Beau, który stał obok niej przy porę¬czy "Searchera". - On będzie miał problemy - powiedziała zachrypniętym głosem.- Myśli, że potrafi osiąść spokojnie w jednym miej¬scu, ale to będzie go tylko irytować. _ Długo z nim rozmawiała~, zanim tu dotarli~my - zauwa¬żył Beau. - Chyba nie starałaś się go odwieść od zmiany stylu życia? _ Oczywiście, że nie - powiedziała Kate, marszcząc czoło. - Marianna to wspaniała kobieta, zaopiekuje się nim bardzo dobrze. Ale on powinien to zrobić wiele lat temu. - Więc o co chodzi? _ Jeffrey zawsze był niezależny. - Przygryzła ze zmartwie¬niem wargę. - Nie będzie mógł znieść myśli, że jest związany z Marianną dla zysku. - zaostrzyły się jej rysy. - Muszę coś z tym zrobić. _ Dlaczego nagle poczułem nieprzyjemny dreszcz? - spy¬tał ostrożnie Beau. - Czy mogę wiedzieć, co masz zamiar zrobić? _ Nie mogę pozwolić odejść Jeffreyowi, nie mając pewno¬ści, że będzie szczęśliwy. - Jak przekonać Beau? Jeśli już po¬znał Jeffreya, powinien odnosić się do niego z większą sym¬patią. Większość ludzi lubiła Jeffreya, nawet jeśli nie wszys¬tkim odpowiadało jego zachowanie. Mimo to Beau odnosił się wobec niego z zadziwiającym chłodem i rezerwą• - On jest bardzo dumnym człowiekiem. - Więc? - Mniej więcej rok temu mówił o stworzeniu sieci połączeń komunikacyjnych między wyspami. Nigdy nic z tego nie wyszło, ale jest to zajęcie, w którym Jeffrey byłby dobry. Jest doskonałym pilotem i potrafi wylądować na dokładnie wyznaczonym miejscu w każdych warunkach. - Domyślam się, że w tych rejonach zdobył doświadczenie ¬powiedział Beau z ironicznym uśmiechem. - Do czego ty właściwie zmierzasz? - Santa Isabella byłaby świetną bazą operacyjną dla takie¬go serwisu czarterowego. Poza bogatymi plantacjami jest tam luksusowy hotel i ośrodek wypoczynkowy, który otwar¬to niedawno po drugiej stronie wyspy - mówiła dalej pospie¬sznie. - Jest tylko jedna przeszkoda. Byliśmy zmuszeni zosta¬wić cessnę na Castellano i będę musiała po nią wrócić. - Co takiego? -Twarz Beau stawała się coraz bardziej po¬chmurna. - Żeby otworzyć tę sieć, potrzebuje samolotu. Będę mu¬siała przewieźć cessnę z Castellano na plantację kawy Ma¬rianny. - Mówiła szybko, starając się na niego nie patrzeć. ¬Th nie powinno zabrać wiele czasu. Możesz mnie tam wysa¬dzić i potem popłynąć z powrotem na Santa Isabella. Jak tylko dostarczą samolot, przyjdę do portu i będziesz mógł mi wysłać ponton. - Ach tak, będę mógł? - odpowiedział Beau ze zwodni¬czym spokojem. - Wszystko zaplanowałaś? Rozumiem w takim razie, potrafisz prowadzić samolot i wylądować gdziekolwiek, tak jak Jeffrey? - Jestem niezła - przyznała. - Oczywiście nie tak dobra jak on, ale latam; od kiedy skończyłam czternaście lat. Julio latał przez ostatnie dwa lata, ale jest niezwykle doświadczony. Odbywał wielogodzinne loty - wyjaśniła gorliwie. - Jeffrey nigdy nie dopuszcza nas do swoich zajęć, ale czasem musieliśmy dostarczyć cessnę z miejsca na miejsce. - Jeśli często popadał w takie stany jak wczoraj wieczo¬rem, mogę zrozumieć dlaczego - powiedział z uśmiechem Beau. - Jeffrey nie pił kiedyś tyle - zaprotestowała Kate. - Do¬piero ostatnio ...
- Nic mnie nie obchodzą problemy alkoholowe twoich przyjaciół. - Beau z niemałym wysiłkiem starał się zachować cierpliwość. - Ani nie.pewne doświadczenie Julia w dziedzi¬nie pilotażu. Przejmuję się jedynie twoim szalonym pomy¬słem powrotu na Castellano. - To nie szaleństwo, teraz to najważniejsza sprawa - od¬parła z uporem Kate. - Jeffrey będzie potrzebował tego sa¬molotu i to naprawdę moja wina, że go nie ma. Powinnam wcześniej pomyśleć o sposobie wydostania nas z wyspy ces¬sną. - Westchnęła. - Masz rację, jestem zbyt impulsywna. Po¬winnam to już dawno temu zaplanować. - A to nie jest impulsywne? - wybuchnął Beau, błyskając oczyma. - Mój Boże, właśnie zniszczyłaś narkotyki Desparda warte miliony dolarów, a do tego walnęłaś go w głowę butelką burbona. Mówisz, że Despard ma układy z rządem Ca¬stellano, więc jeśli on cię przypadkiem nie dopadnie, z pew¬nością zrobią to władze. Mimo to mówisz mi spokojnie, że tam wrócisz po jakąś waszą straconą własność? Masz, do cholery, rację, to szaleństwo! - Nie martw się, tym razem cię w to nie wmieszam - po¬wiedziała, chcąc złagodzić nllpięcie. - Będziesz mnie musiał tylko wysadzić na Castellano i zabrać na Santa Isabella. ¬Spojrzała mu poważnie w oczy. - Nie staram się wycofać z naszej umowy. Muszę najpierw to po prostu zrobić. - Zdaje się, że wolałabyś poderżnąć sobie gardło, niż zła¬mać obietnicę - rzucił przez zęby. - Nie musisz się mną przej¬mować. Możesz być małą mamusią dla Brendena i reszty świata, ale mnie w to nie mieszaj. Sam sobie poradzę. - Wziął głęboki oddech. - Potrafię się też zająć tobą. Ponieważ nikt inny nie pasuje do tej roli, wybór pada oczywiście na mnie. Nie ma mowy, bym cię wziął z powrotem do Mariby. Poja¬wienie się tam byłoby dla ciebie czystym samobójstwem. - Th nie jest takie niebezpieczne - spierała się zdespero¬wana. - Nie proszę cię przecież, żebyś wpłynął bezpośrednio do portu w Maribie. Samolot jest ukryty dokładnie po dru¬giej stronie wyspy. Th część jest prawie nie zamieszkana. Th dżungla i parę rybackich wiosek wzdłuż laguny. Ukryliśmy cessnę na leśnej polance. - Zrobiła przekorną minę. - Na ta¬kiej wyspie jak Castellano lepiej, żeby nikt nie wiedział, gdzie jest ukryta. W handlu narkotykami podstawowym środkiem transportu są samoloty i jachty. Trzymamy ją w ciągłej gotowości do lotu. Będę mogła wyśtartować w ciągu niecałej godziny po przybyciu na plażę. Wszystko będzie w porządku. - Jeśli jest to takie bezpieczne, czemu nie wyślemy Julia?¬spytał łagodnie Beau. - Właśnie mi opowiadałaś, że jest wspaniałym pilotem. Do diabła, bała się tego pytania. - Cóż, istnieje pewne ryzyko, że Despard poleci przeszu¬kać wyspę w poszukiwaniu samolotu - przyznała niechętnie. ¬Prawdopodobnie dowiedział się już, kim jesteś. Niewielu Amerykanów dociera do Mariby. Połączy jedno z drugim i zorientuje się, że opuściliśmy Castellano statkiem. Dzięki temu może nie bać się, że ktoś pilnuje cessny. - zamilkła na chwilę• - Jeśli zdoła ją odnaleźć. - Więc nie możesz narażać Julia na ryzyko, ale jesteś go¬towa podłożyć własną głowę pod topór. - Jego głos stał się szorstki ze zniecierpliwienia. - Życie ci obrzydło, czy co, u diabła? -To nie jest obowiązkiem Julia - rzekła uparcie. -Th mój obowiązek. Jeffrey jest moim przyjacielem i potrzebuje mnie. - Spojrzała mu twardo w oczy. - Pomógł mi, kiedy go potrzebowałam. Mam wobec niego dług. Złość znikła, na jego twarzy pojawił się wyraz bezsilności. - Dług. - Wypowiedział to jak przeklcństwo. - Dlaczego to musi być długiem? - Zwrócił się do kapitana, który nieco da¬lej na pokładzie opierał się o barierkę, rozmawiając z jakimś marynarzem. - Daniel! - krzyknął. - Jak tylko wróci ten przeklęty pon¬ton, płyń na Castellano! Ciemnoniebieskie oc:zy Seiferta nie okazały ani krzty zdu¬mienia, gdy odwrócił się i spojrzał na nich. - Znowu? - spytał lakonicznie. -'TYm razem nie będę potrzebował mapy. - Bardzo zabawne - odpowiedział Beau. Zwrócił się do Kate. - Mam nadzieję, że twoja cessna ma sprawne oprzyrzą¬dowanie. Zanim dotrzemy do Castellano, zapadnie zmrok, chcę, żebyśmy opuścili wyspę w ciągu godziny. - żebyśmy? Ale mówiłam ci ... - żebyśmy - powtórzył, podkreślając to słowo z niebezpiecznymi błyskami w oczach. - Nie sprzeczałbym się na twoim miejscu. Czuję się nieco rozdrażniony, mówiąc łagodnie. Je¬szcze chwilka, a poślę wszystko do diabła i każę Danielowi płynąć na TIynidad.