ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 159 184
  • Obserwuję935
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 244 537

Burza - Johansen Iris

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Burza - Johansen Iris.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK J Johansen Iris
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 245 osób, 140 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 284 stron)

W ostatnich dniach epoki ryzykowali wszystko, by zdobyć niezwykłą statuetkę: JEAN MARC ANDREAS - cyniczny, błyskotliwy; nie lubi być traktowany jak bohater. Juliette, która zawdzięcza mu życie, wkrótce przekona się, że jego chęć odzyskania złotej statuetki Pegaza nie wynika z chciwości, lecz jest prawdziwą obsesją związaną z marzeniem inspirującym wiele pokoleń rodziny Andreasów. Głęboko skrywana miłość do Juliette stanie się dlań ważniejsza niż pragnienie odzyskania Tańczącego na Wietrze... JULIETTE DE CLEMENT - buntownicza, pełna temperamentu, samotna i zdecydowana w pełni rozwinąć swój talent malarski. Po raz pierwszy ujrzała Tańczącego na Wietrze, gdy jako dziecko przebywała na dworze królowej Marii Antoniny. Niepowtarzalny urok statuetki inspiruje odtąd jej wyobraźnię. Miłość i lojalność narażą ją na wielkie niebezpieczeństwa, a gwałtowna namiętność doprowadzi do burzliwego romansu z człowiekiem owładniętym pasją odzyskania utraconej rodzinnej własności. CATHERINE Y.ASARO - łagodna, dobra i piękna dziedziczka znamie­ nitego rodu Yasaro, platonicznie wielbi czarującego rozpustnika, Philippe'a Andreasa... aż do pewnej nocy, gdy jej świat legnie w gruzach. Odtąd żyje w przeświadczeniu, iż będzie dźwigać swą hańbę aż po grób, dopóki Francois Etchelet nie odkryje przed nią, czym jest prawdziwa miłość i namiętność. łl

IRIS JOHANSEN FRANCOIS ETCHKI-KT - człowiek niebezpiecznie balansujący na kra­ wędzi przepaści. Zakochany w Catherine Yasaro, w głębi serca kryje mroczną tajemnicę, pełen obaw, że prawda może na zawsze zniszczyć uczucie, jakim darzy go ukocłiana kobieta... PHILIPPE A.NDREAS - urodziwy, niebieskooki lekkoduch, który nie może odmówić sobie coraz to nowycli miłostek. Jego nadmierne zainteresowanie płcią nadobną doprowadzi do tego, iż zdradzi dziewczynę, która najbardziej potrzebuje jego pomocy, i pozostawi ją na pastwę losu w czasie nocy ognia i krwi. RAOLL DtptóE - kaleki na ciele i duszy, poprzysięga śmierć Juliette de element i Jeanowi Marcowi Andreasowi... On także pragnie zdobyć legendarną statuetkę Tańczącego na Wietrze, by wykorzystać ją do własnych niegodziwych celów. Wersal, Francja 25 lipca 1779 Łypie na mnie tymi szmaragdowymi oczami, tak jakby dobrze znał wszystkie moje marzenia i smutki, pomyślała Juliette wpatrzona w złocistego konia. Z pyskiem rozwartym jakby w lekkim uśmiechu i filigranowymi skrzydłami rozchylonymi tak, że zdawały się ofiarowywać schronienie. Pegaz stał na wysokim marmurowym postumencie w opustoszałej teraz galerii. Uszu Juliette dobiegał delikatny dźwięk klawikordu i kobiecy śpiew, lecz nie zwracała na to uwagi, bez reszty pochłonięta rozkoszowaniem się widokiem złotego konia. Własne odbicie mignęło jej kolejno w siedemnastu lustrach zdobiących dhigą galerię, kiedy przed chwilą pędziła tutaj, pod opiekuń&ze skrzydła Pegaza. Jak głupio wyglądałam ze łzami spływającymi po policzkach, przemknęło jej przez myśl. Nie lubiła płakać i nie cierpiała własnej bezradności. Ostatnio zorientowała się, że jej płacz sprawia Marguerite przyjemność. Niemłoda ju? niańka potrafiła tak długo drażnić ją i torturować psychicznie, ai' wywoływała załamanie nerwowe i płacz, po czym wyraźnie syciła się widokiem dziecięcych łez. Juliette przysięgła sobie, że kiedy będzie już dojrzałą kobietą, tak jak matka i Marguerite, nie dopuści, by ktokolwiek zobaczył ją bezradną czy przerażoną. Wsunęła się za wysoki postument, obciągnęła cienką koszulkę nocną na drżącym ciele i skulona przysiadła na podłodze. Gwałtownie

//

IKIS JOHANSEN BURZA - Mam zadarty nos i za duże usta. - Mimo to uważam, że jesteś śliczna. Masz piękną cerę i piękne brązowe oczy. lic masz lat, Juliette? - Prawic siedem. - To wspaniały wiek. - Kobieta lekko przycisnęła chusteczkę- do warg Juliette. - Krew ci leci z wargi. Czy ktoś cię uderzył? Juliette odwróciła wzrok. - Nie, po prostu potknęłam się i wpadłam na drzwi. - Jakie drzwi? - Nie... nie pamiętam. Już dawno temu Juliette nauczyła się, że wszystkie sińce i za­ drapania najlepiej wyjaśniać właśnie w ten sposób. Dlaczego ta pani tak się nią interesuje? Doświadczenie podpowiadało Juliette, że dorośli chętnie przyjmują każde kłamstwo, o ile tylko jest dla nich wygodne. - Mniejsza o to. - Pani ponownie wyciągnęła ramiona w za­ praszającym geście. - Czy nigdy nie wyjdziesz zza Tańczącego na Wietrze i nie pozwolisz mi się uścisnąć? Bardzo lubię dzieci. Obiecuję, że nic ci się nie stanie. Ramiona kobiety są białe, pulchne i tak kształtne jak ramiona marmurowych bogiń stojących w ogrodzie, jednak nie mogą się równać ze złocistymi skrzydłami Pegaza, pomyślała Juliette. W jednej chwili te otwarte ramiona zaintrygowały ją tak samo jak statuetka, którą dama nazwała Tańczącym na Wietrze. Wyłoniła się z mroku. - Świetnie. Nareszcie. Kobieta otoczyła Juliette ciepłymi ramionami. Dziewczynkę owio­ nął nagle delikatny zapach fiołków, róż i pudru. Moja mama czasem pachnie fiołkami, pomyślała z rozmarzeniem. Gdyby teraz zamknęła oczy, mogłaby sobie wyobrazić, że obejmująca ją z taką czułością kobieta jest jej matką. Juliette pomyślała, że zaraz ucieknie, ale jeszcze przez chwilę pobędzie w tych ramionach. - Jakież z ciebie słodkie, nieśmiałe dziewczątko... Juliette dobrze wiedziała, że nie jest „słodkim dziewczątkiem". 10 ib Marguerite ciągle nazywała ją przecież diabelskim nasieniem. Ta miła dama wkrótce zorientuje się, że się pomyliła, i odepchnie ją od siebie. Skoro nawet matka nie lubiła spędzać z nią czasu uważając, że jest niedobra, trudno przypuszczać, by Juliette mogła długo oszukiwać nieznajomą. Lustrzane drzwi po lewej stronie statuetki otworzyły się gwałtownie i galeria, do której wkroczyła jakaś strojna kobieta, wypełniła się natychmiast śmiechem i muzyką. - Wasza Wysokość, nie chcemy śpiewać bez waszego uroczego głosu! Matka! Juliette zesztywniała i wtuliła twarz w pachnące kwiatami ramię kobiety. - Zaraz przyjdę, Celeste. Mamy tu drobny problem. - Może mogłabym pomóc? Jaki... Juliette! - Znasz to dziecko? - Litościwa pani wstała, nie wypuszczając ręki Juliette. - Jest czymś bardzo zmartwiona. - Juliette jest moją córką. - Celeste de Clement postąpiła parę kroków: jej pięknie wykrojone wargi zacisnęły się w wąską kreskę. - Proszę jej wybaczyć. Wasza Wysokość, zazwyczaj nie jest tak niegrzeczna i nieposłuszna. Zaraz poślę po niańkę, która zapewne biega teraz po całym pałacu i szuka małej. - Pozwólcie, że ja pójdę. Wasza Wysokość. - Urodziwy mężczyz­ na wstał i skłonił się z uśmiechem. - Możliwość usłużenia wam jest dla mnie najwyższą rozkoszą. Zawsze... - Dziękuję wam, hrabio Fersen. - Na ustach kobiety błąkał się lekki uśmiech, gdy odprowadzała go wzrokiem. Kiedy zniknął z jej pola widzenia, ponownie spojrzała na Juliette. - Myślę, Celeste, że musimy się dowiedzieć, dlaczego twoja córka jest taka nieszczęśliwa. Czemu się ukrywałaś, maleńka? Wasza Wysokość. Więc ta piękna pani jest królową? Juliette z trudem przełknęła ślinę. - Marguerite powiedziała, że zabierze mi moje farby. Maria Antonina spojrzała na nią z niedowierzaniem. 11

IRIS JOHANSEN BURZA \ - Farby? Julictle wyciągnęła gliniany garnek. - Muszę mieć farby. Ona nie może mi ich zabrać. - W oczach Julietlc znów pojawiły się łzy bezradności i gniewu. - Nie pozwolę, żeby to zrobiła. Ucieknę i schowam je w takim miejscu, że nigdy ich nie znajdzie. - Zamilknij! - Głos matki brzmiał ostro, zimno. - Sprawiłaś mi już wystarczająco dużo wstydu swoim zachowaniem. - Odwróciła się w stronę królowej. - Mój ojciec dał jej pędzel do malowania i garnek czerwonej farby, kiedy odwiedziliśmy go w Andorze, i od tej pory to dziecko pokrywa każdy skrawek papieru w naszych apartamentach swoimi bohomazami. Poleciłam Marguerite, żeby zabrała jej farby, bo w przeciwnym razie gotowa jest oszpecić te piękne ściany. - Nigdy tego nie zrobię. - Juliette wpatrzyła się w Marię Antoninę, jakby szukając u niej ratunku. - Chcę malować piękne obrazy. Nie będę marnować farby na te ściany. Maria Antonina wybuchnęła śmiechem. - Kamień spadł mi z serca. - Odkąd przyjechałyśmy do Wersalu przed dwoma tygodniami, cały czas snuje się tylko po pałacu, przyglądając się malowidłom i rzeźbom, - W błękitnofiołkowych oczach Celeste rozbłysły łzy. - Jest bardzo nieposłuszna. Od śmierci Henri wychowuję ją sama i nie starcza mi sił, by właściwie ją nadzorować. Niełatwo jest żyć samotnej kobiecie. ICrólowa współczująco spojrzała na Celeste. - I ja wiem, jak niełatwe zadania stają przed matką. - Ujęła dłoń Celeste w swoje ręce i przytuliła do policzka. - Postaramy się ulżyć twojemu losowi, droga Celeste. - Wasza Wysokość jest dla mnie nadto łaskawa. - Celeste uśmiechnęła się przez łzy. - Wystarczającą satysfakcją jest dla mnie już sama możliwość przebywania w pobliżu waszej osoby. Przecież nie jestem nawet Francuzką. Słyszałam, że Hiszpanie nie są popularni w Wersalu, i nigdy bym nie przypuszczała, że spotka mnie taki zaszczyt. . . . 12 Jakim sposobem matce udawało się cały czas mieć łzy w oczach? Jak to możliwe, że nie staczały się po policzkach? Juliette obser­ wowała to już wiele razy i zawsze ją to fascynowało. - Ja również byłam uważana za cudzoziemkę, kiedy przybyłam tu z Austrii jako panna młoda. I ty, i ja stałyśmy się Francuzkami poprzez małżeństwo. - Maria Antonina z czułością pogładziła dłoń Celeste. - To łączy nas w jeszcze bardziej szczególny sposób. O ileż bogatszy jest nasz dwór dzięki twojej czarującej obecności, Celeste... Jakże smutno byłoby nam tu bez ciebie, gdybyś pozostała w tym okropnym chdteau w Normandii. Obie kobiety wymieniły pełne zrozumienia spojrzenie, po czym królowa uwolniła dłoń Celeste. - A teraz musimy koniecznie zrobić coś, żeby osuszyć łzy twojej córeczki. - Ponownie przyklękła i ująwszy Juliette za ramiona, wpatrywała się w nią z komiczną surowością. - Myślę, że trzeba docenić umiłowanie sztuki, ale twoja mama ma rację. Dziecko może posługiwać się pędzlem tylko pod czujnym okiem dorosłych. Poproszę moją przyjaciółkę, Elizabeth Vigee le Brun, żeby zaczęła udzielać ci lekcji. To wspaniała artystka, a przy tym bardzo miła. Juliette wpatrywała się w królową z niedowierzaniem. - Mogę zatrzymać moje farby? - Przecież nie mogłabyś bez nich malować. Poślę ci jeszcze inne farby i płótno. Jestem pewna, że któregoś dnia namalujesz dla mnie coś wspaniałego. - Królowa zmierzwiła loki Juliette. - Ale to wszystko pod jednym warunkiem. Rozczarowanej Juliette zrobiło się niedobrze. Oczywiście, to nie mogła być prawda. Powinna była wyczuć, że królowa bawi się z nią. Dorośli rzadko traktują dzieci poważnie. Dlaczego ta kobieta miałaby być inna? - Ależ nie bądź taka przerażona - zachichotała Maria Antonina. - Chcę tylko, żebyś mi obiecała, że będziesz moją przyjaciółką. Juliette znieruchomiała. - Twoją... przyjaciółką? - Czy to zbyt trudne zadanie? 13

IRIS JOHANSEN - Nie! - Serce zaczęło jej walić tak mocno, że z trudem chwytała oddech. Farby, płótno, przyjaciółka. To za wiele szczęścia naraz. Przez chwilę czuła się tak, jakby unosiła się ku wysoko sklepionemu sufitowi, jednak szybko wróciła na ziemię. - Ale pewnie nie zechcesz, żebym była twoją przyjaciółką na długo. - Dlaczego miałabym nie chcieć? - Bo ja mówię rzeczy, których ludzie nie lubią słuchać. - Dlaczego mówisz takie rzeczy, skoro wiesz, że będą się o to na ciebie gniewać? - Bo nie powinno się kłamać. - Widząc, że królowa przygląda się jej uważnie, Juliette dokończyła z rozpaczliwą determinacją: - Ale będę się starała być taka, żebyś była ze mnie zadowolona. Będę grzeczna, obiecuję. - Nie bój się, to właśnie na szczerości zależy mi najbardziej. - W głosie królowej pojawiło się nagle zmęczenie. - Niewiele mamy jej tu, w Wersalu. - Och, jesteś, Marguerite - zawołała z wyraźną ulgą Celeste. Juliette zadrżała na widok wysokiej, ubranej w czarną suknię Marguerite Duclos, której towarzyszył urodziwy mężczyzna nazywany przez królową Axelem. Celeste chwyciła Juliette za rękę. - Trzeba położyć to dziecko do łóżka. Uprzejmość Waszej Wysokości tak ją podekscytowała, że niespieszno jej do snu. Postaram się wrócić jak najszybciej. Wasza Wysokość. - Nie każ nam zbyt długo czekać. - Maria Antonina pieszczotliwie poklepała Juliette po policzku, lecz rozmarzonym wzrokiem wodziła już za Axelem. - Chciałabym, żebyśmy przed snem zagrali jeszcze w tryktraka. - Doskonały pomysł. - Celeste pociągnęła Juliette w stronę Marguerite, stojącej w stosownej odległości od królowej. Matka wciąż jest zła, pomyślała Juliette. Była jednak tak szczęśliwa, że nie bała się jej złego humoru. Farby, płótno i przyjaciółka! - Ty niezguło - wysyczała Celeste do Marguerite oddając jej Juliette. - Jeśli nie będziesz potrafiła wychować mojej córki tak. 14 BURZA żeby nabrała uległości i dobrych manier, wyślę cię z powrotem do Andory i znajdę na twoje miejsce kogoś, kto będzie umiał sobie z nią poradzić. Na szczupłej, pożółkłej twarzy Marguerite malowało się udręczenie. Robię, co tylko w mojej mocy, ale ona nie jest taką uroczą dziewczynką jaką wy. pani, byłyście jako dziecko - wymamrotała. To wszystko przez te farby. Kiedy chciałam je zabrać, wstąpił w nią istny diabeł. - Musisz teraz pozwolić jej zatrzymać farby, dopóki królowa nie przestanie się nią interesować. Gdybyś należycie spełniała swoje obowiązki, nie znalazłabym się w tak niezręcznej sytuacji. - Ale królowa nie jest wcale zagniewana. Nie mogłam... - Nie życzę sobie słuchać żadnych usprawiedliwień. Masz ją przykładnie ukarać - rozkazała Celeste, odwracając się tak gwałtow­ nie, że fiołkowe brokatowe spódnice jej sukni aż zaflirkotały. - I trzymaj ją z dala od królowej. Całe szczęście, że jest tu dzisiaj hrabia Fersen, który wprawił Jej Wysokość w doskonały humor. Nie chcę, żeby Juliette swoim niesfornym zachowaniem zniweczyła moje szanse zostania ulubienicą królowej. Mam i tak dość kłopotów. Ta piskliwa księżna de Lamballe nie traci żadnej okazji, by przypochlebić się naszej pani. - Urwała, spojrzawszy na Juliette. - Znowu się na mnie gapisz. Czemu ciągle mi się tak przyglądasz? Juliette odwróciła wzrok. Znowu zrobiła coś, co nie spodobało się matce. Zazwyczaj w takich chwilach czuła się bardzo zagubiona, osamotniona, ale teraz mogła przyjąć to spokojniej. Królowa wcale nie uważała, że Juliette jest brzydka i niemiła. Czarujący uśmiech rozjaśnił piękną twarz Celeste, gdy przemie­ rzywszy galerię zbliżyła się do królowej. - Już wszystko w porządku. Wasza Wysokość. Jak mam dziękować za to, co uczyniłyście dla mojego jedynego dziecka? Marguerite, trzymając rękę Juliette w okrutnym kleszczowym uścisku, zmuszała ją do szybszego kroku. - Masz, czego chciałaś, piekielnico. Udało ci się zmartwić twoją dobrą matkę i zakłócić spokój królowej Francji. 15

IRIS JOHANSEN - Wcale jej nie przeszkodziłam. Ona mnie polubiła. Jest moją przyjaciółką. •^ Nie jest żadną twoją przyjaciółką. Jest królową. Juliette nie odezwała się, wciąż czując się bezpiecznie w kokonie szczęścia. Marguerite może sobie mówić, co cłice, a królowa jest naprawdę jej przyjaciółką. Przecież trzymała ją w ramionach i otarła jej Izy. Przecież powiedziała, że jest śliczna i słodka. Przecież chciała, żeby nauczyła się malować piękne obrazy. - Myślisz, że twoja matka naprawdę pozwoli ci zatrzymać te wstrętne farby po tym, jak okazałaś takie nieposłuszeństwo? - Mar­ guerite wydęła wargi. - Nie zasługujesz na prezenty. - Pozwoli mi mieć farby czy zasłużę na to, czy nie. Nie będzie chciała robić przykrości królowej. - Musiała podskakiwać, by dotrzymać kroku Marguerite, zamaszyście przemierzającej Zwier­ ciadlaną Galerię. Rozpłomienionym wzrokiem wodziła za swoim odbiciem w kolejnych siedemnastu lustrach zdobiących rzęsiście oświetloną galerię. Zdumiało ją, że prezentuje się w nich tak niepozornie, gdy tymczasem wewnętrznie czuła się dziś taka silna. Miała wrażenie, że jest równie dorosła jak matka czy Marguerite. To nie w porządku, że lustro nie odzwierciedla tej zmiany. Doszła natomiast do wniosku, że Marguerite prezentuje się bardziej inte­ resująco niż zc^zwyczaj. Jej spowite w czarną suknię chude ciało było przechylone jak jeden z kamiennych garguiców, które Juliette widziała na wspaniałej katedrze Notre Damę. Była bardzo szczęśliwa, gdy matka poleciła stangretowi zboczyć z drogi i pojechać pod katedrę po drodze z Paryża do Wersalu. Może uda się jej namówić madame Vigee le Brun, żeby pokazała, jak namalować Marguerite w postaci gargulca. - Będziesz miała na rękach siniaki przez dwa tygodnie - syknęła z satysfakcją Marguerite. - Nauczę cię, że nie wolno dworować sobie ze mnie. Juliette Spojrzała na dhigie, silne palce Marguerite, zaciśnięte teraz wokół jej dłoni, i poczuła nagły przypływ strachu. Głęboko zaczerp­ nęła tchu i opanowała lęk, nim zdążył ją obezwładnić. Ból szybko 16 BURZA minie, a w czasie jego trwania będzie myśleć tylko o farbach, płótnie I czekających ją lekcjach. Tak, najpierw z całą pewnością namaluje Marguerite jako gargulca. Ile du Lion. Francja 10 czemca 1787 Jean Marc Andreas obchodził postument, uważnie przyglądając się statuetce z każdej strony. Pegaz prezentował się wspaniale. Począwszy od rozwianej grzywy po najdrobniejszy szczegół złotej filigranowej chmury, na której koń zdawał się tańczyć, dzieło było pod każdym względem doskonałe. - Świetnie się spisałeś, Desedero - pochwalił Andreas. - Twoja praca... Rzeźbiarz, którego niektórzy złośliwie nazywali jedynie złotoikiem, / wahaniem pokręcił głową. - Myli się pan, monsieur. Nie stanąłem na wysokości zadania. - Nonsens. Kopia niczym nie różni się od oryginału. - Jest niemal identyczna, łącznie z owym szczególnym szlifem klejnotów - odparł Desedero. - Musiałem wyprawić się aż do Indii, żeby znaleźć szmaragdy tak wielkie i bez skazy, by zrobić z nich oczy Tańczącego na Wietrze, a praca nad samym koniem zajęła mi ponad rok. - A co z napisami wyrytymi na podstawie? Desedero wzruszył ramionami. - Starałem się odtworzyć je z największą precyzją, ale sądzę, że skoro są nieczytelne, to i tak nie ma to większego znaczenia. - Wszystko ma tu ogromne znaczenie. Mój ojciec zna każdy najdrobniejszy szczegół - stwierdził sucho Andreas. - Zapłaciłem ci cztery miliony liwrów za sporządzenie kopii Tańczącego na Wietrze... a nie zwykłem tracić majątku na źle wykonaną usługę. Desedero doskonale zdawał sobie sprawę z prawdziwości tych słów. Jean Marc Andreas był młody, miał nie więcej niż dwadzieścia 17 ś\

IRIS JOHANSEN BURZA pięć lat, ale od czasu, gdy przed trzema laty przejął 0(\ ^chorowanego ojca rodzinne interesy związane z budową statków i^jccią banków, zdążył już zyskać sławę jako partner, z którym w św]g^ie finansjery należy się liczyć. Mówiono, że jest niezwykle błyskc^jjwy i wielko­ duszny wobec przyjaciół, lecz bezlitosny w postępow^^^iu z przeciw­ nikami. Desedero uważał go za człowieka o wygórO|y^nycłi wyma- ganiacłi, lecz nie żywił doń z tego powodu urazy. P(.^eciwnie, czuł podświadomie wdzięczność, że zamówienie złożone pfzez młodego człowieka wyzwoliło w nim artystę. Poza tym wzru^^yła go troska Andreasa o ojca. Desedero bardzo kochał swojego ^ica i wolałby raczej ponieść ofiarę, niż sprawić mu zawód, toteż zai^^^ponowała mu gorliwość, z jaką Jean Marc Andreas czuwał nad wyl^^^naniem kopii Tańczącego na Wietrze z myślą o sprawieniu ra^j^ści choremu sędziwemu ojcu. - Przykro mi, ałe chyba tym razem nie był fo dla p^^a najkorzyst­ niejszy interes, monsieur Andreas. - Proszę nie mówić takich rzeczy! - żachnął się andreas. - Ta statuetka to pański wielki sukces. Nasz sukces. Ojci^^, nigdy się nie zorientuje, że nasz Tańczący na Wietrze nie jest tym / Wersalu. Desedero pokręcił głową. - Niech mi pan powie, czy kiedykolwiek widział pe^j, prawdziwego Tańczącego na Wietrze? ' - Nie, nigdy nie byłem w Wersalu. Desedero ponownie przyjrzał się statuetce. - Doskonale pamiętam, kiedy zobaczyłem go po ^z pierwszy... Było to chyba czterdzieści dwa lata temu. Byłem v*'tedy małym chłopcem, nie miałem więcej niż dziesięć lat i ojciec ^^brał mnie do Wersalu, żebym mógł przyjrzeć się skarbom, które budziły zazdrość całego świata. Widziałem Zwierciadlaną Galerię... i -[ańczącego na Wietrze. To było niesamowite przeżycie. Kiedy oko^j^ półtora roku temu wszedł pan do mojej pracowni i zaproponowałj |tii wykonanie kopii Tańczącego na Wietrze, nie mogłem się op\-^c^ wyzwaniu. Sprostanie zamówieniu dałoby mi prawdziwy powódj (Jo dumy. - Przecież wykonał pan zamówienie. I*an mnie nie rozumie. Gdyby kiedykolwiek widział pan oryginał, itd razu spostrzegłby pan różnicę. Tańczący na Wietrze ma... - długo s/iikał słowa - ...duszę. Nie można od niego oderwać wzroku. On pr/yciąga... i nie daje o sobie zapomnieć - uśmiechnął się zamyślony. Ja ciągle, po czterdziestu dwóch latach, widzę go tak, jakby to było wc/oraj. To tak jak mój ojciec - powiedział cicho Andreas. - Widział go tylko raz, we wczesnej młodości, i od tamtej pory pragnie go mieć. Zacisnął pięści. - I, na Boga, będzie go miał. Zabrała mu ws/ystko... ale na pewno będzie miał Tańczącego na Wietrze. Desedero dyskretnie pominął milczeniem tę uwagę, chociaż dobrze wiedział, kogo Andreas miał na myśli. Charlotte, żona Denisa Andreasa, macocha Jeana Marca, nie żyła od pięciu lat, jednak wciąż opowiadano o jej chciwości i podstępnych wybiegach. Desedero westchnął i pokręcił głową. - Może pan ofiarować ojcu jedynie kopię Tańczącego na Wietrze. - Ona niczym nie różni się od oryginału. - W głosie Andreasa pojawiła się nagle zawziętość. - Ojciec nigdy nie będzie miał okazji do porównania obu statuetek. Będzie myślał, że ma Tańczącego na Wietrze, aż do dnia... - Urwał, zaciskając nagle wargi. - Pański ojciec gorzej się miewa? - zapytał ostrożnie Desedero. - Tak. Lekarze mówią, że ma przed sobą najwyżej sześć miesięcy. Zaczął pluć krwią. - Uśmiechnął się blado. - Toteż szczęśliwie się* składa, że skończył pan właśnie pracę nad statuetką i mógł ją przywieźć na Ile du Lion. Desedero miał ochotę położyć dłoń na ramieniu Andreasa w geście pocieszenia, wiedzia* jednak, iż Jean Marc nie należy do ludzi, którzy potrzebują takiego dowodu współczucia, więc ograniczył się jedynie do stwierdzenia: - Bardzo szczęśliwie. Ilj - Proszę spocząć. - Podniósłszy statuetkę, Andreas skierował się ^ l l ^ ^ k u drzwiom salonu. - Zaniosę ją do biblioteki ojca. Tam trzyma ^^Hn\'szystkie najcenniejsze przedmioty. Potem wrócę i powiem, jak ^ ^ ^ w a l e c e mylił się pan w ocenie własnej pracy. 19

IRIS JOHANSEN BURZA - Oby tak było - pokiwał głową Desedero. - Zapewne jedynie oko artysty może dostrzec różnicę. - Usiadł na wyściełanym krześle wskazanym przez gospodarza i rozprostował krótkie nogi. - Proszę się nie śpieszyć, monsieur. Ma pan tutaj piękne dzieła sztuki, którym z radością się przyjrzę. Czy na tamtej ścianie widzę Botticellego? - Tak. Ojciec kupił go kilkanaście lat temu. Bardzo ceni włoskicti mistrzów... Przyślę tu służącego z winem, signor Desedero. Za Andreasem zamknęły się drzwi i Desedero wygodniej rozsiadł się na krześle, z nie widzącym wzrokiem utkwionym w obraz Botticellego. Możliwe, że starszy pan jest już zbyt cłiory, by wykryć oszustwo. Gdyby był w pełni sił, natychmiast dostrzegłby różnicę, ponieważ każdy przedmiot w tym domu świadczył o niezwykłej wrażliwości właściciela i umiłowaniu piękna. Taki człowiek musiał być z całą pewnością równie mocno oczarowany Tańczącym na Wietrze jak i on. Jego własne wspomnienia pierwszej wizyty w Wersalu były spowite mgłą, z której wyłaniał się jedynie Tańczący na Wietrze. Ze względu na Jeana Marca Andreasa miał nadzieję, że wspo­ mnienia jego ojca przyćmiły się wraz ze wzrokiem. A/a drzwiami biblioteki Jeana Marca otoczyła atmosfera harmonii i spokoju. To pomieszczenie było dla jego ojca schronieniem i skarbcem zarazem. Wspaniały kobierzec utrzymany w delikatnych odcieniach różu, kości słoniowej i beżu rozciągał się na wywos­ kowanym parkiecie, zaś jedną ze ścian zdobił gobelin przedstawiający cztery pory roku. W pomieszczeniu stały piękne stylowe meble wykonane u Jacobsa i Boularda. Misterny kryształowy łabędź spoczywał na kredensie zdobionym markieterią z drzewa różanego i chińskiej laki, a bogate rzeźbione biurko wykonane z mahoniu, hebanu i złoconego brązu, inkrustowane macicą perłową, byłoby z pewnością centralnym punktem pokoju, gdyby nie oprawiony w ciężkie ramy olbrzymi portret Charlotte Andreas wiszący nad kominkiem z pirenejskiego marmuru. 20 i Ostatnio Denis Andreas skarżył sie, że jest mu stale zimno, więc choć był koniec czerwca, w palenisku płonął ogień. Sędziwy starzec siedział w rozłożystym fotelu obitym karmazynowym brokatem I oparłszy na podnóżku stopy, grzał się w cieple ognia, pogrążony w lekturze. Zebrawszy całą odwagę, Jean Marc wszedł do pomiesz­ czenia i zamknął drzwi. Przyniosłem ci prezent. Ojciec uniósł wzrok z uśmiechem, który zamarł mu na wargach, ndy ujrzał statuetkę. Jean Marc podszedł do stołu, obok którego stał fotel ojca, i ostrożnie postawił Tańczącego na Wietrze na malachitowym blacie. Czuł, jak napinają mu się wszystkie mięśnie, gdy ojciec zaczął przyglądać się i'egazowi. Zmusił się do uśmiechu. Proszę, powiedz coś, ojcze. Czyżbyś nie był ze mnie zadowolo­ ny? Niełatwo było mi przekonać króla Ludwika do rozstania się ze statuetką. Bardot niemal mieszkał na dworze i przez rok czekał na okazję, by porwać ją w swe szpony. - Musiałeś za nią sowicie zapłacić. Denis Andreas wyciągnął rękę i delikatnie musnął palcem filig­ ranowe skrzydło. Ojciec miał zawsze ręce artysty, pomyślał Jean Marc. Teraz te ręce były niemal przezroczyste, a nabrzmiałe żyły podkreślały jeszcze ich kruchość. Szybko przeniósł wzrok z wychudłych rąk ojca na jego twarz. Była również niezwykle szczupła, o zapadniętych policzkach, lecz oczy wciąż wyrażały łagodność i ciekawość świata. - Nie zapłaciłem więcej, niż mogłem. - Jean Marc usiadł w fotelu naprzeciwko ojca. - A Ludwik potrzebuje pieniędzy, żeby spłacić dług za wojnę amerykańską, która kosztowała Francję, bagatela, dwa miliardy liwrów. - Przynajmniej to było prawdą. Pomoc udzielona przez Ludwika koloniom północnoamerykańskim walczącym z Ang­ likami, a także ekstrawaganckie wydatki postawiły skarb Francji na krawędzi bankructwa. - Gdzie go postawimy? Myślałem o tym piedestale z marmuru kararyjskiego pod oknem. Kiedy słońce oświetli złoto i szmaragdy, Pegaz będzie wyglądał jak żywy. 21

IRISJOHANSEN - Tańczący na Wietrze jest żywy - poprawił go łagodnie ojciec. - Piękno zawsze jest żywe, Jeanie Marcu. - Więc będziemy mogli postawić go koło okna? - Nie. - To gdzie w takim razie? Ojciec spojrzał mu prosto w oczy. - Wcale nie musiałeś tego robić. - Uśmiectinął się. - Ale jestem ci wdzięczny, że zrobiłeś. - Cóż znaczy parę milionów liwrów? - rzucił z pozorną beztroską Jean Marc. - Wiem, jak chciałeś ją mieć. - Nie, ja ją mam. - Denis Andreas dotknął palcem głowy. - Tutaj. Nie potrzebuję tej wspaniałej imitacji, synu. Jean Marc zesztywniał. - Imitacji? Ojciec ponownie przyjrzał się statuetce. - Znakomitej imitacji. Kto ją wykonał? Balzar? Jean Marc dopiero po dłuższej chwili był w stanie wykrztusić chrapliwie: - Desedero. - Ano tak, on wspaniale rzeźbi w złocie. Jestem zdumiony, że przyjął zamówienie. Jean Marc dławił się graniczącym z rozpaczą poczuciem wstydu. - Obawiał się, że rozpoznasz, ojcze, różnicę, ale nie miałem wyboru. Oferowałem królowi sumy wystarczające na kupno tysiąca statuetek, lecz Bardot stwierdził, że Ludwik za żadną cenę nie sprzeda Tańczącego na Wietrze. Jego Wysokość utrzymuje, że to królowa szczególnie upodobała sobie statuetkę. - Zacisnął mocno dłonie na poręczach fotela. - Ale, do diabła, to na jedno wychodzi. Denis Andreas pokręcił głową. - To bardzo dobra kopia, ale widzisz, mój synu. Tańczący na Wietrze jest... - Wzruszył ramionami. - Myślę, że ma duszę. - Najświętsza Panienko, przecież to tylko statuetka! - Nie potrafię tego wyjaśnić. Tańczący na Wietrze widział już tyle wieków, widział, jak tylu członków naszej rodziny rodzi się, 22 r BURZA >vic.,. i umiera. Zapewne stał się przez to czymś więcej niż dziełem s/iiiki, Jeanie Marcu. Myślę, że stał się... marzeniem. Zawiodłem cię, ojcze. Nic - pokręcił głową Denis Andreas. - Twój gest był wspaniały, (o iiyl gest kochającego syna. Zawiodłem cię. Boli mnie świadomość, że nie możesz mieć |c(lynej rzeczy, której tak naprawdę pragniesz. - Jean Marc urwał, próbując opanować drżenie głosu. - Chciałem ofiarować ci coś, co zawsze chciałeś mieć. Przecież właśnie mi ofiarowałeś. Nie rozumiesz? Dałem ci, ojcze, jedynie rozczarowanie i porcję krętactw, a Bóg |c(!cn wie, jak serdecznie miałeś ich dość w swoim życiu. Denis wzdrygnął się, przeszyty nagłym dreszczem. Jean Marc skrzywił sie boleśnie. - Widzisz, nawet ja cię zraniłem. - Zawsze byłeś dla siebie zbyt surowy. Jesteś dobrym i lojalnym synem. - Mówiąc to, patrzył Jeanowi Marcowi prosto w oczy. - A ja uważam swoje życie za udane. Miałem dość środków, by otoczyć się cennymi przedmiotami, i mam syna, który kocha mnie do tego stopnia, że stara się nabrać mnie w tak uroczy sposób. - Skinął głową w stronę statuetki. - Proszę, zabierz ją do salonu i znajdź tam dla niej odpowiednie miejsce. - Nie chcesz, żeby stała tutaj? Denis wolno pokręcił głową. - Spoglądając na nią, sprzeniewierzałbym się mojemu marzeniu. - Przeniósł wzrok na portret Charlotte Andreas. - Nigdy nie mogłeś zrozumieć, dlaczego go zamówiłem, nieprawdaż? Nie rozumiesz marzeń. Wpatrzony w ojca, Jean Marc czuł, jak zalewa go fala żalu i goryczy. - Nie, chyba nie. - Moja wypowiedź zraniła cię. A nie powinna. - Otworzył oprawny w skórę wolumin, który zamknął, gdy Jean Marc wszedł do biblioteki. - Musi istnieć równowaga pomiędzy marzycielami a realis- 23

IRIS JOHANSEN tami. A na tym świecie siła przydaje się człowiekowi bardziej niż marzenia. Jean Marc wstał z fotela i podszedł do stołu, na którym postawił statuetkę. - Po prostu zabiorę ci ją sprzed oczu. Pora, abyś zażył lekarstwo. Nie zapomnisz go przyjąć? Denis skinął głową, ze wzrokiem utkwionym w stronicę księgi. - Musisz pomóc Catherine, Jeanie Marcu. - Catłierine? - Jest moją wielką pociechą, ale ma dopiero trzynaście lat. Nie powinna być tu obecna, kiedy to się stanie. Jeanowi Marcowi odpowiedź uwięzła w gardle. Po raz pierwszy ojciec dał mu do zrozumienia, iż wie, że koniec jest bliski. - Proszę, zrób to dla Catherine. - Oczywiście. Daję ci słowo - zapewnił solennie. - Doskonale. - Denis uniósł wzrok znad księgi. - Czytam właśnie pamiętniki Sanchii, o Lorenzu Yasaro i jego Catherine. - Znowu? - Jean Marc uniósł statuetkę i ruszył do drzwi. - Czytałeś już te rodzinne pamiętniki chyba ze sto razy. - Pewnie więcej. Nigdy mnie nie nudzą. - Ojciec zamilkł na chwilę i uśmiechnął się. - Nasi przodkowie wierzyli w sny, synu. Jean Marc uśmiechnął się z wysiłkiem. - Tak jak i ty. - Otworzył drzwi. - Nie muszę wracać do Marsylii przed wieczorem. Może chciałbyś zjeść obiad na tarasie? Świeże powietrze i słońce dobrze ci zrobią. Denis nie odpowiedział, ponownie głęboko pogrążony w lekturze. Jean Marc zamknął drzwi i przez chwilę stał nieruchomo, starając się opanować rozdzierający ból. Uwagi ojca nie powinny go ranić, są trafne. Nie jest marzycielem, tylko człowiekiem czynu. Zacisnął dłonie na podstawie statuetki. Ból powoli ustępował, tak jak JUŻ wiele razy. Przeszedł przez szerokie foyer i gwałtownie otworzył drzwi do salonu. Desedero przewiercił go badawczym wzrokiem. - Zorientował się? 24 BURZA Tak. - Jean Marc umieścił statuetkę na postumencie. - Polecę, by mój administrator w Marsylii dał panu akredytywę do naszego biinku w Wenecji na sumę, którą jestem panu jeszcze winien. Nic przyjmę już żadnych pieniędzy - oznajmił Desedero. - Os/ukalcm pana. Nonsens. Zrobił pan to, za co zapłaciłem. - W uśmiechu Jeana Miirca można było dostrzec cień ironii. - Otrzymał pan liwry za Niworzenie statuetki, a nie marzenia. Taak... - Desedero ze zrozumieniem skinął głową. - Marzenie... - Cóż, jestem tylko człowiekiem interesu, który nie rozumie kaprysów idealistów. Skoro duplikat nie wystarcza, będę musiał zdobyć dla ojca prawdziwego Tańczącego na Wietrze. • Co pan ma zamiar uczynić? To, co dawno powinienem był zrobić. Pojechać osobiście do Wersalu i znaleźć sposób przekonania królowej, by sprzedała Tańczącego na Wietrze. Nie chciałem opuszczać ojca... - Urwał, zaciskając dłonie w pięści. - Wiem, że zostało mu niewiele czasu... - Ale jak może pan się spodziewać, że odniesie sukces, skoro królowa nie chce wyrzec się statuetki? - zapytał łagodnie Desedero. - Zasięgnę języka. - Wargi Jeana Marca wykrzywiły się w cynicz­ nym uśmieszku. - Dowiem się, co najbardziej chciałaby mieć, i ofiaruję jej to w zamian za statuetkę. Wynajmę pokój w gospodzie w pobliżu pałacu i jeszcze przed upływem dwóch tygodni będę miał więcej wiadomości na temat dworu i Jej Wysokości niż sam król Ludwik, nawet gdybym musiał przekupić każdego dworzanina i damę dworu w tym pałacu. Desedero wskazał statuetkę. - A co będzie z tym Tańczącym na Wietrze? Idąc do drzwi, Jean Marc unikał spoglądania na Pegaza. - Nie chcę go więcej widzieć. Może pan sprzedać klejnoty i przetopić złoto. - Otworzył drzwi gwahownym szarpnięciem. - Kto wie, być może będę potrzebował więcej złota, żeby nakłonić Ludwika do sprzedania statuetki. Drzwi zamknęły się za nim z głośnym hukiem.

BURZA Okropnie psujesz tego chłopca. - Marguerite z zaciśniętymi wargami przyglądała się Juliette tulącej do piersi jasną główkę Ludwika Karola. - Jego piastunka nie podziękuje ci, że go tak rozpieściłaś, kiedy wrócimy do Wersalu. - Jest chory. - Juliette opiekuńczym gestem otoczyła miękkie, ciepłe ciałko dziecka. On nie jest już niemowlęciem, pomyślała z rozmarzeniem. Drugi syn królowej miał ponad dwa lata, lecz w jej ramionach wydawał się wzruszająco maleńki i jedwabisty. - Trzeba teraz na niego bardzo uważać. Wstrząsy powozu źle wpływają na jego żołądek. - Głupstwa pleciesz. Doktor w Fontainebleau uznał, że stan zdrowia księcia pozwala na odbycie podróży. - To wcale nie znaczy, że jest zupehiie zdrowy. - Juliette rzuciła surowe spojrzenie siedzącej naprzeciwko niej Marguerite. - Zaledwie przed dwoma tygodniami przechodził taką gorączkę, że królowa martwiła się o jego życie. - Odra nie musi wcale powodować śmierci. Ty też byłaś chora i jakoś przeżyłaś. Ludwik Karol poruszył się niespokojnie i coś wymamrotał. Ciepły uśmiech rozjaśnił twarz Juliette. - Cśś, bebe, niedługo będziesz już u swojej maman. Wszystko będzie dobrze. - Że wreszcie wracamy do Wersalu, to rzeczywiście dobrze - /j/.od/iła się cierpko Marguerite - czego nie można powiedzieć o twojej propozycji zostania z dzieckiem w Fontainebleau, kiedy cały ilwor wracał do Wersalu. Wiedziałaś, że będę musiała zostać z tobą, iiuiiu) iż twoja matka zapewne bardzo potrzebowała moich posług. Juliette nie przestawała leciutko kołysać chłopca, pieszczotliwie |)i/cbicrając palcami w jego puszystych, miękkich lokach. Nie ma M-iisu spierać się z Marguerite, pomyślała smutno. Ta kobieta dbała icdynie o wygodę jej matki i tylko przy niej była naprawdę zadowolona. Marguerite nic nie obchodziło to, że królowa niemal iic!i.hodziła od zmysłów, gdy zachorował Ludwik Karol. Córeczka Marii Antoniny, Zofia, zmarła przed zaledwie czterema miesiącami, a delfin Ludwik Józef, następca tronu, który zawsze był słabego zdrowia, zdawał się gasnąć w oczach. Toteż kiedy tak zazwyczaj krzepki najmłodszy syn Jej Wysokości zachorował na odrę, Maria Antonina wpadła w rozpacz. - Połóż go na siedzeniu - rozkazała Marguerite. Juliette potrząsnęła głową. - Jest jeszcze bardzo słaby. Jej Wysokość prosiła, żebym sama decydowała o tym, jakiej jej synek potrzebuje opieki. ~ Opieka nad królewiczem nie jest zajęciem dla czternastoletniej smarkuli. - Nie położę go na siedzeniu. Juliette zacisnęła wargi i unikając wzroku Marguerite spoglądała zza szyby powozu na przesuwające się za oknem widoki. Wiedziała, że milczenie opłaca się jej stokroć bardziej niż spieranie się z niańką, lecz uległość nigdy nie przychodziła jej łatwo. Dzięki Bogu, dojeżdżali już do Wersalu. Postara się nie zwracać uwagi na Marguerite i myśleć tylko o swoim obrazie, znajdującym się w kufi-ze na dachu powozu. Musi jeszcze dopracować kilka szczegółów. Domaluje światło słoneczne przesączające się przez korony drzew i jakby prześwietlające sylwetki. Tak, to da bardzo ciekawy efekt, sym­ bolizujący zakłamanie namalowanych ludzi, leżących w niedbałych pozach na leśnej polanie. 26 27

\ IRIS JOHANSEN - Zawsze ci się wydaje, że wszystko wiesz najlepiej - utyskiwała Marguerite. - Dałaś poznać swój cliarakterek, już kiedy byłaś niewiele starsza niż królewicz. Myślisz, że królowa zaufałaby ci i pozwoliła zostać z Ludwikiem Karolem, gdyby nie to, że jego piastunka zachorowała? Jej Wysokość rychło pozna się na tobie. W tej chwili bawisz ją swoimi malunkami i opowiastkami, ale ona znana jest z tego, że szybko się nudzi i na pewno... A ty mnie, jak zwykle, nie słuchasz. Juliette przeniosła wzrok na gęstwinę drzew i krzewów otaczają­ cych wzgórze, które wyłoniło się zza zakrętu. - Nie. Marzyła o tym, żeby Marguerite zrezygnowała ze swoich kąśliwych uwag i pozwoliła jej cieszyć się trzymaniem małego chłopczyka w ramionach. Nigdy dotąd nie miała się kim zajmować, a w ciągu minionych kilku tygodni czuła się tak, jakby Ludwik Karol należał do niej. Lecz okres rekonwalescencji chłopca dobiegł końca i za kilka godzin będzie musiała oddać go pod opiekę matki i całego dworu królewskiego. Marguerite wymierzyła jej tak siarczysty policzek, że głowa Juliette odskoczyła; dziewczynka mimowolnie rozluźniła uścisk ramion otaczających dziecko. - Na szczęście można cię jeszcze karać za takie zuchwalstwo. - Na twarzy Marguerite zagościł uśmiech pełen złośliwej satysfakcji. - Twoja matka ufa, że uda mi się nauczyć cię moresu, mimo że Jej Wysokość okropnie cię psuje. Juliette mocniej otoczyła ramionami Ludwika Karola. Nie spo­ dziewała się tego policzka. Najwyraźniej nie zorientowała się w rozmiarach złości i rozczarowania, które wzbierały w Marguerite, odkąd polecono jej zostać z Juliette w Fontainebleau. - Nie śmiej mnie bić, kiedy trzymam dziecko. - Całym wysiłkiem woli starała się, żeby w jej głosie nie było słychać złości. - Gdybym go przez ciebie upuściła, mógłby się bardzo potłuc. - Ty mi rozkazujesz? 28 BURZA Myślę, że gdyby Ludwikowi Karolowi stało się coś /r królowa chciałaby poznać przyczynę. Marguerite rzuciła jej złowrogie spojrzenie. Już niedługo przestanie cię chronić to, że opiekujesz się królewiczem. Nie wymknęłabyś się tak spod kontroli, gdyby nie to, /c twoja matka potrzebowała moich posług. Wcale nie chronię się... Przerwał jej kwik śmiertelnie ranionego konia. Powóz gwahownie przechylił się i zatrzymał. Siła wstrząsu rzuciła Juliette na podłogę. Ludwik Karol obudził się i zaczął popłakiwać. Jul... Co się dzieje? - Marguerite wychyliła głowę przez okno. - Ty przeklęty durniu, jak ty powozisz... Ostrze kosy przebiło cienką ściankę i złowieszczo zawisło tuż nad głową Marguerite. Wrzasnęła dziko i odskoczyła od okna. - Co się dzieje? Wciąż skulona na podłodze, Juliette w oshipieniu wpatrywała I się w ostrze kosy. Dobiegały ją bezładne okrzyki, szczęk metalu, f kwik koni. f Nagle kula rozszczepiła drewnianą framugę drzwi. \ - To wieśniacy. Chłopi. Są ich tu setki. Atakują powóz. - Głos Marguerite załamał się. - Zabiją mnie, a to wszystko przez ciebie. ' Gdybyś się tak nie upierała, żeby zostać z tym bachorem, byłabym teraz bezpieczna w Wersalu u boku twojej matki. - Uspokój się. - Juliette starała się opanować paniczny strach. Usiłowała skupić myśli. Opowiadano wiele historii o zamkach i powozach atakowanych przez cierpiących głód chłopów, lecz nigdy lie słyszała, by ośmielono się napaść na królewski powóz, któremu (towarzyszyli gwardziści. - Nic się nam nie stanie. Przecież nie pokonają żołnierzy, którzy... - Ty idiotko. Ich są setki! Juliette doczołgała się do okna, żeby samej ocenić sytuację. I Marguerite przesadziła mówiąc o setkach atakujących, lecz przynaj- |'mniej kilkakrotnie przewyższali liczebnością gwardzistów. Na polu [jiwalki panował kompletny zamęt. Zgrzebnie odziani mężczyźni 29 i

IRIS JOHANSEN i kobiety, uzbrojeni w kosy i widły, nacierali z furią na miotającycłi się na koniacłi żołnierzy w pancerzacłi z metalowej siatki. Osaczeni przez tłum, uderzali na oślep szablami kłębiące się ludzkie mrowie. Dwa z czterecti koni ciągnących powóz leżały martwe w kałużach krwi. Czarny Aksamit. Jej wzrok przyciągnęła nagle jedyna na tym krwawym polu nieruchoma postać - wysoki, szczupły mężczyzna w czarnej aksamit­ nej pelerynie i błyszczących czarnych butach do kolan, siedzący na koniu w pewnej odległości od walczących i spoglądający beznamięt­ nym wzrokiem na pole bitwy. Kolejna kula strzaskała drewno tuż obok miejsca, które zajmowała Juliette. Skuliła się odruchowo, zakrywając własnym ciałem szlocha­ jące dziecko. Jeśli zostaniemy w powozie, będzie tylko kwestią czasu, kiedy jedna z kul dosięgnie Ludwika Karola, przemknęło jej przez myśl. Nie, nie może tu zostać i czekać, aż to się stanie. Musi coś zrobić. Walka toczyła się po prawej stronie, co oznaczało, że gwardzistom udało się powstrzymać motłoch przed okrążeniem powozu. Przypomniała sobie gęstwinę otaczającą wzgórze... Mocno przyciskając do siebie Ludwika Karola, przysunęła się do drzwi. - Gdzie leziesz? - warknęła Marguerite. - Chcę uciec do lasku u stóp wzgórza. - Juliette błyskawicznie zerwała chustę okrywającą suknię i obwiązała ją wokół buzi dziecka, by tkanina sthimiła jego łkanie. - Tutaj jest zbyt niebezpiecznie dla Ludwika Karola. - Oszalałaś? Juliette ostrożnie uchyliła drzwi i zerknęła przez szparę. Gęste krzewy były odległe zaledwie o kilka metrów, a w pobliżu nie było nikogo. - Nie idź tam! - Siedź cicho albo chodź z nami. Nie masz wyboru. Juliette mocniej przytuliła do siebie Ludwika Karola i szerzej otworzyła drzwi. Głęboko zaczerpnąwszy tchu, wyskoczyła z powozu BURZA I |)UŚcila się pędem przez pokrytą kurzem drogę w stronę krzewów.< i.ilczie boleśnie chłostały ją po twarzy i wbijały się w ramiona, gdy |ii/cd/icrała się przez gęstwinę. Natychmiast wracaj do powozu! Nie możesz mnie tak zostawić! Nic przerywając gorączkowego biegu, Juliette wymamrotała pod nosem przekleństwo. Nawet wśród bitewnego zgiełku niósł się ostry ulos Marguerite. Skoro Juliette słyszała go tak wyraźnie, trudno było MC łudzić, że nie dobiegł uszu atakujących. Ludwik Karol zakwilił spod chusty i Juliette przytuliła go mocniej. Uicdaczek nic nie rozumiał z tego całego zamieszania. Co prawda, ona sama też nie za bardzo orientowała się w sytuacji, nie mogła icdnak pozwolić, by mordercy zrobili krzywdę dziecku i jej. Stój! Przejęta zimnym dreszczem, odwróciła się przez ramię. ('zarny Aksamit. Człowiek, który z takim spokojem przyglądał się walczącym, przedzierał się teraz w jej stronę przez krzaki, z peleryną powiewającą /ii nim jak skrzydła drapieżnego ptaka. Juliette przyśpieszyła, rozpaczliwie starając się oddalić od odzia­ nego w czarny strój mężczyzny. Ludwik Karol miał policzki mokre od łez. Juliette przeskoczyła przez spróchniałą kłodę drzewa. Omal nie upadła lądując w wykrocie, którego wcześniej nie zauważyła. Z trudem złapała równowagę i pobiegła dalej, czując dokuczliwe kłucie w boku. - Merde, stój! Nie chcę ci... - Mężczyzna urwał, po czym zaklął siarczyście. Szybkie spojrzenie przez ramię wystarczyło Juliette, by zauważyć, że goniący ją przewrócił się w tym samym dole, który o mały włos nic stał się jej zgubą. Poczuła mściwą satysfakcję, Miała nadzieję, że napastnik złamał sobie nogę. Byłoby dobrze, gdyby... Kula, przeleciawszy ze świstem tuż koło jej ucha, utkwiła I w pobliskim drzewie. 30 31

IRIS JOHANSEN - Chłopak! Dawaj chłopca! Gardłowy głos dotarł do niej nie z tyłu, lecz z przodu! Ogromny, tęgi mężczyzna w obdartych spodniach i białej bluzie z jakiejś grubej tkaniny stał zaledwie kilka stóp przed nią, trzymając w dłoni dymiący jeszcze pistolet. Po chwili odrzucił bezużyteczną już broń i zza pasa wyciągnął nóż. Juliette znieruchomiała, rozszerzonymi oczyma wpatrzona w lśniące ostrze. Nie mogła zawrócić, bo tam był człowiek w czerni. Rozpaczliwie szukała innej możliwości ucieczki. W tym momencie dostrzegła gałąź leżącą na ścieżce zaledwie kilka kroków dalej! - Niech pan mi nie robi krzywdy, monsieur. Już daję panu dziecko. - Mówiąc to, położyła Ludwika Karola na ziemi u swych stóp. Olbrzym chrząknął z zadowolenia i postąpił krok naprzód. Juliette błyskawicznie uniosła gałąź i z całej siły ugodziła nią olbrzyma pomiędzy nogi. Wrzasnął przeraźliwie, zwijając się wpół. Juliette porwała Ludwika Karola na ręce i przemknęła obok swej ofiary. Zaledwie parę sekund później usłyszała za sobą stek ordynarnych przekleństw. Wielkolud pędził za nią ogromnymi susami. Jak to możliwe, że tak szybko doszedł do siebie? Wiedziała przecież, jak taki cios potrafi obezwładnić mężczyznę. Zaledwie parę miesięcy wcześniej książę de Gramont... Strumyk! Trzeba go przeskoczyć. Kraj sukni zamoczył się w wodzie. Niemal w tej samej chwili usłyszała plaśnięcie ciężkich butów o wodę. Był tuż-tuż! !\4ięsista dłoń chwyciła ją za ramię, zmuszając do zatrzymania się. - Ty dziwko! Kątem oka dostrzegła błysk metalu - mężczyzna uniósł nóż, gotując się do pchnięcia. 32 BURZA Mutko Przenajświętsza, umrę! Lecz oczekiwany cios nie spadł. / gwałtownym szarpnięciem została odrzucona w bok od ostrza 1 lilopskiego noża z taką siłą, że upadła na ziemię. (.larny Aksamit. ()stupiałym wzrokiem dostrzegła krwawą plamę rozlewającą się iiii ramieniu czamej aksamitnej peleryny okrywającej ramiona mv/c/yzny, który przed chwilą odrzucił ją i przyjął cios na siebie. Jc^) szczupłą twarz wykrzywiał grymas bólu, gdy zagłębiał swój nzlylct w szerokiej piersi przeciwnika. lęgi wieśniak ryknął chrapliwie, po czym runął na ziemię. Mężczyzna w czerni przez chwilę stał, chwiejąc się, po czym nężko oparł się o rosnącą nie opodal sosnę. Zacisnął dłoń na lewym r.imieniu, w którym tkwił nóż. Jego oliwkowa cera przybrała i horobliwie blady odcień, a zaciśnięte z bólu wargi zbielały. Droga mademoiselle de Clement. Muszę... przyznać - głos mu się rwał - że robi pani wszystko, żeby utrudnić mi uratowanie pani. {'opatrzyła na niego rozszerzonymi ze zdumienia oczyma. Uratować? - Gdy tylko usłyszałem o planie zaatakowania powozu, przyprowa­ dziłem posiłki, które miały wesprzeć gwardię. Gdyby pani została w powozie... - Zaciskał raz po raz dłoń opartą na korze drzewa, a twarz ściągnęła mu się z bólu. - Bitwa powinna... być już zakończona. Nie wiedziałam, co się dzieje - jęknęła Juliette. - I komu mam wierzyć. Kim pan jest? Skąd pan się tutaj wziął? - Jean Marc... Andreas. Zatrzymałem się w pobliskiej gospodzie... „Pod Ślepą Sową"... - Przeniósł wzrok na leżącego nie opodal wieśniaka. - To dziwne... Buty... Ze zbielałą twarzą powoli osunął się na ziemię. Proszę się ze mną nie spierać. Musi pan posłać do wioski po lekarza, a ja tymczasem będę potrzebować gorącej wody i czystych płóciennych ręczników. 33

IRJS JOHANSEN BURZA Otworzywszy oczy, Jean Marc ujrzał JuHette de Clement ostro spierającą się z zażywnym, korpulentnym mężczyzną. Z trudem rozpoznał w nim monsieur Guilleme'a, właściciela gospody, w której mieszkał już kilka tygodni. Mężczyzna ów potrząsnął głową. - Ani mi się śni obrażać Jej Wysokość posyłając po lekarza z wioski, o ile monsieur Andreas rzeczywiście ochronił księcia. Musimy poczekać na przyjazd nadwornego lekarza. - Pałac jest za daleko. Chcecie być odpowiedzialni za jego śmierć? Jak przez mgłę do Jeana Marca dotarło, że Juliette jest prawie dzieckiem. Kiedy zobaczył ją po raz pierwszy, gdy biegła przez las, zauważył jedynie smukłą, pełną wdzięku postać, burzę lśniących ciemnych kędziorów i duże, przerażone oczy. Teraz, mimo iż stała wojowniczo wyprostowana, jakby chcąc zrekompensować fakt, że czubek jej głowy sięgał ledwie trzeciego guzika koszuli właściciela gospody, widać było, że szczupłe ciało zdradza dopiero pierwsze ślady nadchodzącej dojrzałości. - Nie widzicie, jak krwawi? Jean Marc poruszył się niespokojnie i zdał sobie sprawę, że jest podtrzymywany w pozycji stojącej przez dwóch żohiierzy w mundurach gwardii szwajcarskiej. Obaj uśmiechali się szeroko, obserwując, jak drobna dziewczyna stawia czoło potężnemu męż­ czyźnie. - To musi być... przygnębiający... widok - wyszeptał. - Mam szczerą nadzieję, że pani nie ma na myśli mnie, mademoiselle. Juliette, odwróciwszy się gwałtownie, spojrzała na Jeana Marca i na jej napiętej dotąd twarzy odmalował się wyraz głębokiej ulgi. - Ocknął ?ię pan. Bałam się... - Zwróciła się do monsieur Guilleme'a. - Czemu tu jeszcze stoicie? Trzeba natychmiast wyjąć mu noz z ramienia Monsieur Guilleme odezwał się kojącym tonem: - Proszę mi wierzyć, najlepszym rozwiązaniem będzie posłanie po nadwornego lekarza. Jest pani zbyt młoda, by zdawać sobie sprawę... Jestem wystarczająco dorosła, żeby zdawać sobie sprawę, że Itiiul/icj boicie się o własną skórę niż o niego - przerwała mu (/Micwnie Juliette. - Ale nie pozwolę, żeby się tu wykrwawił na NiiiiiTĆ. bo wy nie możecie się zdecydować. Ii-an Marc wykrzywił twarz w grymasie. IJytbym wdzięczny, gdybyście przestali wspominać o moim lyihiym zgonie. To... nie dodaje mi sił. Niech pan nic nie mówi. - Juliette ponownie spojrzała na niego iii/pk)mienionym wzrokiem. - Jestem pewna, że nie powinien pan lvii' mówić. Zachowuje się pan równie głupio jak właściciel gospody. Ican Marc szeroko rozwarł oczy ze zdumienia. Tak jest już lepiej. - Skinęła na dwóch żołnierzy podtrzymują­ cych Jeana Marca. - Zabierzcie go do jego izby. Przyjdę tam, jak tylko skończę z właścicielem. I obchodźcie się z nim ostrożnie, bo odpowiecie za to przede mną. (idy tylko gwałtowność dziewczyny zwróciła się przeciwko nim, ^ohiicrze naburmuszyli się. Boże, za chwilę ta złośnica doprowadzi do lego, że rzucą go na ziemię. Jean Marc wzdrygnął się na tę myśl I pośpiesznie zapytał: Co z księciem? Mówiłam, żeby pan nie... - Napotkawszy wzrok Jeana Marca, s/ybko kiwnęła głową. - Jest w bezpiecznym miejscu. Wysłałam go do pałacu z moją niańką i kapitanem gwardzistów. Pomyślałam, że tak będzie dla niego najlepiej. - Dobrze. - Kolana Jeana Marca ugięły się, przymknął powieki i potulnie pozwolił żołnierzom niemal zanieść się na schody. Kolejne minuty okazały się najstraszniejszymi w dotychczasowym życiu Jeana Marca i kiedy w końcu spoczął rozebrany na szerokim łożu w wynajmowanej izbie, był prawie nieprzytomny. - Nie umrze pan. Uniósłszy powieki, ujrzał nad sobą Juliette de Clement - ze iTmarszczonymi brwiami przyglądała mu się uważnie. Wyraz gniew­ nego zatroskania na twarzy dziewczyny działał, o dziwo, pocieszająco. - Mam nadzieję, że pani się nie myli. Nie mam za... 34 35

IRIS JOHANSEN - Nie, nie, nad niczym. - Proszę, powiedz mi. ' - Po prostu nie wydaje mi się możliwe, żeby jakikolwiek człowiek był w stanie stworzyć takie piękno - wyznała wreszcie. - To więcej niż piękno, to... - Ja dokończę - przerwał jej Jean Marc. - To marzenie. Przytaknęła. - Więc go pan widział. W takim razie może pan myśleć o Tań­ czącym na Wietrze. Z wysiłkiem pokręcił głową. . - Żałuję, ale nigdy nie widziałem twojego Tańczącego na Wietrze. Na twarzy Juliette odmalowało się wyraźne rozczarowanie. - Cóż, monsieur, widzę, że jest pan przytomny. - Lekarz stanął u wezgłowia łoża, uśmiectiając się przymilnie. - Nazywam się Gaston St. Leure i zaraz wyciągnę to żelastwo z pańskiego ramienia. - Przysunął się bliżej. - Proszę się przygotować, a ja w tym czasie... - Niech pan go nie shicha - wybuchnęła Juliette. - Niech pan patrzy na mnie. Jean Marc jak zahipnotyzowany chłonął wzrokiem drobną twarzy­ czkę Juliette, emanującą niezwykłą energią. Jej brązowe oczy skrzyły się ożywieniem. Zarumienione policzki wyglądały jak płatki róż na tle mlecznej cery, a sieć drobniutkich niebieskich żyłek na skroni pulsowała pod wpływem emocji. - Musi pan pomyśleć o czymś pięknym - przynagliła. - Co jest dla pana najpiękniejszą rzeczą na świecie? - Morze. - W takim razie proszę myśleć o morzu. - Otoczyła teraz delikatnie dłońmi jego nadgarstki. - Proszę mnie mocno chwycić za ręce i opowiedzieć mi o morzu. Proszę mi powiedzieć, jakim je pan zapamiętał. - Pamiętam, że było niespokojne... Pamiętam jego ogromną siłę... Fale zalewały statek. Szaroniebieska woda migotała w... Ból! Potworny, przeszywający! 38 \ BURZA Mówił pan o morzu - wyszeptała Juliette, wpatrzona w jego iiili(;czoną bólem twarz. - Proszę sobie przypomnieć morze. Jeszcze jedno szarpnięcie - oznajmił wciąż jednakowo uśmiech- iMi,'iy lekarz, obejmując dłonią rękojeść noża. Spokojnie. - Juliette nie spuszczała wzroku z twarzy Jeana M.ircu. - Proszę mi jeszcze coś opowiedzieć o morzu. W słoneczny, spokojny dzień wyglądało tak... jakbyśmy płynęli j)i) gigantycznym szafirze... Koziskrzone brązowe oczy nie pozwalały, by ból przeniknął do Jego świadomości. Zwilżył suche wargi językiem: A kiedy statek dopływa do brzegu... .Icj policzki były jak płatki róż pływające w misie mleka. ...woda przybiera kolor... szmaragdowy. Nigdy nie wiadomo... nól!!! Jean Marc wygiął ciało w łuk. Już po wszystkim. - Lekarz odwrócił się od łóżka, trzymając w ręku zakrwawiony nóż. - Teraz oczyszczę i zabandażuję ranę. ,lcan Marc opadł na łoże, ciężko dysząc. Pokój zdawał się liiMczyć i wirować. Czuł, jak krew wypływa z rany i ścieka po iiiinieniu. Musi mnie pan puścić - stwierdziła Juliette. Przyglądał się jej, nic nie rozumiejąc. Szarpnęła nadgarstki. Nie będę mogła pomóc doktorowi, jeśli mnie pan nie uwolni. Nie zdawał sobie sprawy, że wciąż trzyma jej ręce w kleszczowym I uścisku. Powoli rozluźnił dłonie. Przysiadła na piętach. Z westchnieniem ulgi zaczęła szybko roz- |masowywać lewy nadgarstek. - No, już lepiej. Najgorsze za nami. - Naprawdę? - Poczuł się nagle bardzo osamotniony bez uścisku [dziewczęcych rąk i bardzo pragnął ująć je ponownie. To dziwne. Nie [przypominał sobie, by kiedykolwiek doznał pociechy ze strony [kobiety. - To dobrze. Nawet nie chce mi się myśleć, co by było, 39 / )

IRIS JOHANSEN BURZA gdyby najgorsze miało dopiero nastąpić. Mówiłem ci już, że nie nadaję się na boliatera. - Niewielu mężczyzn zniosłoby taki ból bez krzyku. Blady uśmiecli błąkał się na jego wargacti, gdy powoli zamykał oczy. - Dlaczego miałbym ryczeć jak wół? Myślałem o... o czymś pięknym. Juliette wyprostowała się na krześle, wyginając kręgosłup w łuk, by pozbyć się nieznośnego uczucia zesztywnienia. Ten zabieg przyniósł jednak niewielką ulgę po wielu godzinach trwania nieru­ chomo w jednej pozycji. Powinna wstać i przejść się po izbie, lecz nie chciała obudzić leżącego na łóżku mężczyzny. Po wyjściu lekarza, kilka godzin temu, Andreas zapadł w niespokojny sen. Wodziła wzrokiem po obszernej izbie, starając się wypatrzyć coś, co choć na chwilę przyciągnęłoby jej uwagę. Jak na wiejską gospodę, wnętrza były wyposażone luksusowo, a izba, w której teraz siedziała, była zapewne najwytworniej szą z oferowanych przez monsieur Guilleme'a, lecz nie znalazła w niej nic godnego szczególnej uwagi. Ponownie przeniosła wzrok na twarz Andreasa, studiując ją z takim samym zafascynowaniem jak wtedy, gdy po raz pierwszy, owładnięta panicznym strachem przed niebezpieczeństwem, ujrzała ją z okna powozu. Mon Dieu, jak bardzo chciałaby móc ją namalować. Podekscytowanie, które ogarnęło ją na myśl o takiej możliwości, odegnało na chwilę zmęczenie. Żałowała, że nie ma przy sobie szkicownika. Ostatnio zaniechała malowania ludzi tak, żeby byli do siebie podobni, ponieważ najczęściej kończyło się to obrazą modeli. Doszła do wniosku, że nie warto się trudzić malowaniem portretów. Była jednak pewna, że ma przed sobą mężczyznę, który niezależnie od tego, jak brutalnie szczere byłyby pociągnięcia jej pędzla, nie miałby do niej pretensji. Nie potrzebował pochlebstw, ponieważ dobrze wiedział, kim jest i jaką ma pozycję, i nie obchodziło go to, co myślą o nim inni. Ir^o smagła twarz była nieco za długa, kości policzkowe zbyt wytimnc, usta nazbyt wyraźnie zarysowane, ciemne oczy patrzyły im/liyi ostro spod prostych kruczoczarnych brwi i ciężkich powiek. Hii/|)iilrując tę twarz szczegół po szczególe można było w niej iliisii/cc wiele niedoskonałości, lecz wszystkie te elementy razem iwiii/yly intrygującą całość przyciągającą znacznie bardziej niż iwitiy doskonale piękna. Iiikiin niesłychanym wyzwaniem byłoby namalowanie tej twarzy, IHIIUCIC jej z maski cynizmu i dotarcie do tego, co leżało w głębi, io/wii|/anie tajemnic kryjących się w tych czarnych oczach. Ma się iK/iiinicć, nie od razu byłby skłonny ujawnić wszystkie sekrety, irilimk po pewnym czasie z pewnością miałaby szansę namalowania I /łowicka, nie maski. A jeśli nie będzie takiej szansy? Każda głęboka rana wiąże się / wielkim ryzykiem i chory może zostać zabrany z tego świata, /iiiiini... ( iężkie powieki uniosły się odsłaniając czarne oczy, rozbudzone iu/ I czujne. O czym myślisz? Zaskoczona, wypaliła: Miałam nadzieję, że pan nie umrze, zanim będę miała okazję pana namalować. Wzruszający dowód życzliwości. Lepiej połóż się spać. Zesztywniała, lecz zaraz zmusiła się do opanowania. Niech pan nie będzie nierozsądny. Lekarz mówił, że może wystąpić gorączka. Myśli pan, że pozwolę panu umrzeć z powodu braku opieki, skoro już zadałam sobie tyle trudu, żeby pana uratować? Na jego twarzy pojawił się blady uśmiech. Najgoręcej przepraszam. Postaram się powstrzymać od opusz- e/.enia tego padołu łez i w ten sposób zaoszczędzić ci poczucia straty c/asu. - Nie miałam na myśli... - Przygryzła dolną wargę. - Często /darzą mi się powiedzieć coś nie tak, jak trzeba. Marguerite mówi, że mam język jak żądło skorpiona. 40 41

iR/S JOHANSEN - Kto to jest Miirguerite? - Margucritc Duclos, moja niańlca. No nie, tak naprawdę to nie jest już moJ4 niank;(. Teraz częściej usługuje mojej matce. - 1 tej Margucritc najwyraźniej nie podoba się twoja bezceremo- nialność? - Tak. - Zmarszczyła brwi. - Powinniśmy skończyć tę rozmowę, a pan powinien zasnąć. - Wcale mi się nie cłice spać. - Uważnie studiował wzrokiem jej twarz. - Dlaczego mnie nie zabawiasz? Popatrzyła na niego zdumiona. • Ł - Jak mam pana zabawiać? •)>, Zachicliotał, lecz natychmiast wykrzywił się z bólu. - Lepiej mnie jednak nie zabawiaj. Żarty są teraz dla mnie wyjątkowo bolesne. - Skoro nie chce pan spać, może odpowie pan na parę moich pytań. Skąd pan się dowiedział o planowanym napadzie? Kto to panu powiedział? Jean Marc poruszył się na łóżku, ostrożnie przesuwając ramię. - Sługa pałacowy. - Jak sługa pałacowy mógł wiedzieć o ataku mającym nastąpić tak daleko od Wersalu? - Interesujące pytanie. Można by również zapytać, dlaczego niektórzy ludzie w tłumie byli uzbrojeni w pistolety, a nie w widły. - Wykrzywił wargi. - I dlaczego biedny głodujący chłopina, który zatopił nóż w moim ramieniu, był lepiej odżywiony i miał buty z lepszej skóry niż ja. A więc stąd się wzięły tajemnicze słowa, które wypowiedział przed omdleniem, pomyślała Juliette. - I dlaczego sługa zwrócił się z tą informacją do pana, a nie do Jego Wysokości. - W tym akurat nie ma nic dziwnego. Stoją za tym pieniądze. - Jean Marc uśmiechnął się wymownie. - Król Ludwik za taki dowód lojalności przyznaje medale i składa wyrazy dozgonnej wdzięczności. A ja zadbałem o to, by wiedziano, że daję sute nagrody za interesujące 42 BURZA inlormacje dotyczące rodziny królewskiej. Pieniądze pozwalają na wygodniejsze życie i na kupno rączego konia, a ten uwozi iiilcirmatora tam, gdzie nie zagrażają mu już sztylety ludzi, których /(liadził. 1 ten sługa nie powiedział panu, kto organizuje napaść? Człowiek zajmujący wysokie stanowisko. Dowiedziałem się lylko, że powóz wiozący księcia i mademoiselle de Clement zostanie /aiilakowany w drodze do Wersalu. Zgromadziłem oddział najem­ ników i jak dzielny rycerz wyruszyłem na ratunek. Tilnie wpatrywała się w jego twarz. Czy pan nigdy nie mówi serio? Uratował pan życie księcia... I IIIOJC. Bynajmniej nie z powodu mojej niezwykłej szlachetności. - l'(ist;ił jej chłodne spojrzenie. - Jestem człowiekiem interesu i nie podejmuję działania, jeśli nie łączy się ono z obietnicą nagrody. Mus/c przyznać, że byłem wściekły, kiedy przez ciebie moje zadanie •iliilo się trudniejsze, niż się spodziewałem. A jakiej nagrody oczekuje pan w zamian za uratowanie życia księciu? Głębokiej wdzięczności królowej i dobrej woli z jej strony. Mędę chciał ją poprosić o wyświadczenie mi pewnej grzeczności. I'r/ez chwilę przyglądała mu się w milczeniu. Myślę, że nie jest pan tak twardy, za jakiego próbuje uchodzić w moich oczach. Przecież naprawdę martwił się pan o Ludwika Karola, chociaż był pan prawie nieprzytomny z bólu. Nie gustuję w dzieciobójcach. 1 przyjął pan pchnięcie nożem przeznaczone dla mnie. Czy tak piKiępuje człowiek, który nigdy nie robi niczego bezinteresownie? Skrzywił się. Nie, tak postępuje ktoś, kto działa pod wpływem impulsu. I /ostał za to surowo ukarany. - Pokręcił głową. - Proszę nie |u»pelniać błędu i nie brać mnie za kogoś, kim nie jestem. Nie jestem jini żołnierzem, ani bohaterem. Będę myślała, co mi się podoba. - Zmrużyła oczy, przyglądając 43

IRIS JOHANSEN BURZA się jego twarzy. - Ale tak naprawdę to nie potrafię pana rozszyfrować. Nie wiem, co pan właściwie myśli. - I to cię niepokoi? Skinęła głową. - Zwykle nie mam z tym problemu. Większość ludzi jest bardzo łatwa do rozszyfrowania. A ja muszę wiedzieć, co naprawdę kryje się w człowieku. - Dlaczego? - Ponieważ mam zamiar zostać wielką artystką - odparła z pro­ stotą. Roześmiał się, lecz szybko urwał, napotkawszy jej surowy, poważny wzrok. - Przypominam sobie, że kiedy się obudziłem, mówiłaś coś o cłięci namalowania mnie. Clicesz zostać artystką? - Jestem artystką. A mam zamiar zostać wielką artystką. Chcę uczyć się i pracować tak długo, dopóki nie stanę się tak dobra jak da Vinci czy del Sarto. - Podziwiam twoją pewność siebie. Nagły uśmiech rozjaśnił jej twarz. - Uważa pan, że brakuje mi skromności. Artyści nie mogą być skromni, bo wtedy ginie ich talent. Mężczyźni uważają, że kobiety powinny malować tylko słodkie kicze. A ja nie... Czemu pan mi się tak dziwnie przygląda? - Zastanawiałem się, ile masz lat. Zmarszczyła czoło. - Czternaście. A jakie to ma znaczenie? - To może mieć ogromne znaczenie. Przymknął powieki. - Co pan ma na myśli? - Myślę, że uda mi się teraz zasnąć. Biegnij do swojej izby. Juliette nie poruszyła się. Otworzył oczy. - Powiedziałem, żebyś sobie poszła. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli jutro rano wyjedziesz do pałacu. Tl/y gasła. Pan chce, żebym odjechała? Tak - rzucił szorstko. - Nic tu po tobie. Wysunęła podbródek. Ale przecież pan mnie potrzebuje. Jest pan słaby jak dziecko I /iic/yna mówić od rzeczy. Nie, nie mogę pana opuścić. Myśli pan, /(• chcę żyć ze świadomością, że choć uratował mi pan życie, |i(i/woliłam panu umrzeć, zanim mogłam to jakoś odpłacić? Nie lOMlcm taka jak moja matka. Nie chcę tylko brać, nie dając nic w zamian. Utkwił wzrok w jej twarzy. Twoja matka? Potrząsnęła głową ze zniecierpliwieniem. Nie chciałam jej wspominać. Moja matka nie ma z tym nic wspólnego. - Uniosła głowę. - Pan zrobił dla mnie tak wiele. W takim razie ja muszę coś zrobić dla pana. Kazałam już powiadomić królową, że zostanę tutaj, dopóki nie poczuje się pan na tyle dobrze, hy pojechać do Wersalu i odebrać należne podziękowania. Wkrótce pożahije pani, że tu została. Nie jestem wdzięcznym pacjentem. Nie cierpię chorować. - A ja nie cierpię krnąbrnych pacjentów. Będę równie nieznośna lak pan, toteż szybko pan wyzdrowieje, żeby móc zrezygnować / mojej opieki. Niepewny uśmiech pojawił się na jego wargach. - Hmm, jest coś w tym, co mówisz. - Nagle się poddał. - Dobrze, /ostań, skoro chcesz. Właściwie dlaczego miałbym odmówić propo­ zycji troskliwej opieki ze strony delikatnej panienki, za którą przelałem krew? - Nie jestem zbyt delikatna, ale w żadnym wypadku nie pozwolę |ianu umrzeć. - Wyprostowała się na krześle, ożywiona. - Oczywiście opiekując się panem nie mogę zaniedbać malowania. Myślę, że ustawię sztalugi w tym rogu przy oknie. Tak, tam będzie najlepsze światło. - Uśmiechnęła się. - Jestem pewna, że nie będziemy sobie przeszkadzać, i bardzo się cieszę, że odzyskał pan rozsądek. 44 45

IRIS JOHANSEN BURZA - Jak już ci mówiłem, należę do ludzi, którzy rzadko poświęcają się z rycerskicłi pobudek. - Ułożył się wygodniej, powoli zamykając zmęczone oczy. - Za parę lat nie omieszkam ci przypomnieć, że próbowałem cię odesłać. - Za parę lat? - Potrząsnęła głową. - Będzie pan zdrowy najdalej za dwa tygodnie, a wtedy się rozstaniemy. Nie będzie żadnego „za parę lat". - Masz rację. Chyba zaczyna mi się mącić w głowie. Pewnie mam gorączkę. - Naprawdę? - Pionowa zmarszczka przecięła czoło Juliette, gdy z niepokojem dotykała jego głowy. Odetchnęła z ulgą. - Nie, jeszcze nie. - Nie? Nie otworzył oczu, lecz Juliette zauważyła, że uśmiechnął się jakoś dziwnie. - Jeszcze nie - wyszeptał. - Za parę lat... Jr óźnym wieczorem Jean Marc dostał wysokiej gorączki. Juliette robiła mu zimne okłady i rozpaczliwie starała się go powstrzymać od rzucania się na łóżku i spadnięcia na podłogę. W środku nocy gorączka opadła, lecz zastąpiły ją dreszcze, które konwulsyjnie wstrząsały ciałem chorego i niepokoiły dziewczynę bardziej niż gorączka. - To... mi... się... nie podoba - wycedził Jean Marc przez zaciśnięte zęby, starając się nimi nie szczękać. - To powinna być dla mnie nauczka, żebym nigdy już tak głupio... - Urwał, wstrząsany kolejnymi dreszczami. - Podaj mi... jeszcze jeden koc. - Ma pan już trzy. - Juliette błyskawicznie podjęła decyzję. Wstała. - Proszę się posunąć. - Co? Spojrzał na nią nieprzytomnym wzrokiem. Odsunąwszy nakrycie, położyła się obok Jeana Marca i objęła go ramionami. Proszę się nie bać - rzuciła niecierpliwie, czując, jak cały |i(iivwiiic|c pod wpływem jej dotyku. - Szukam tylko sposobu, żeby Ittiiiii ojjr/ać. Często trzymałam tak Ludwika Karola, kiedy miał limy dreszcze. NIC jestem dwuletnim dzieckiem. Ale jest pan słaby jak kwilące niemowlę. Co za różnica? Myślę, że wiele osób z radością wymieniłoby... różnicę. W takim razie nikt się o tym nie dowie. Jest panu cieplej, kiedy 'liii.il Ic/ę? luk, o wiele cieplej. lo dobrze. - Z ulgą poczuła, że dreszcze niemal zupełnie iiMiily. - Będę pana tulić, dopóki pan nie zaśnie. - Zaczęła delikatnie HJiid/ić go po włosach, tak jak wiele razy pieściła Ludwika Karola. Tli dłuższej chwili stwierdziła ze zniecierpliwieniem: - Wcale się |imi nic rozluźnił. W ten sposób nigdy pan nie zaśnie. To naprawdę niezwykłe. Prawdopodobnie nie jestem przy­ zwyczajony do kobiet wślizgujących się do mojego łóżka tylko po to, l>v mnie rozluźnić. Jak pan zauważył, sytuacja jest niezwykła. - Juliette oparła się iiii łokciu i surowo spojrzała na Jeana Marca. - Nie wolno panu myśleć o mnie jako o kobiecie. To niekorzystne dla pana. Uniósł brwi. " Dołożę wszelkich starań, żeby wyłączyć twoją płeć ze swoich myśli. Będę myślał o tobie jako o gorącej szkandeli albo o grubym wełnianym kocu. Skinęła głową i ponownie położyła się obok niego. - O właśnie. - Albo o mocno pachnącym dywaniku z owczej skóry. - Chyba niczym nie śmierdzę. - Zaniepokoiła się. - Albo o koniu okrytym pianą po długim biegu. - Czy znowu ma pan gorączkę? - Nie, starałem się tylko nieco rozwinąć temat. Teraz jest mi przy lobie znacznie lepiej. - Śmieje się pan z bardzo dziwnych rzeczy. 46 47

IRJS JOHANSEN - Jesteś najbardziej osobliwą kob... przepraszam, najbardziej osobliwym dywanikiem z owczej skóry. - Pan ma gorączkę. - To możliwe. Lecz gdy dotknęła dłonią jego czoła, okazało się ono tylko trochę zbyt ciepłe, a drżenie ciała ustało prawie zupełnie. - Proszę zasnąć - wyszeptała. - Jestem przy panu. Wszystko będzie dobrze. W chwilę później poczuła, że się rozluźnił, a jego oddech stawał się coraz spokojniejszy i głębszy, aż zmorzył go sen. IMalujesz już wystarczająco długo. Chodź tutaj i zagraj ze mną W faraona. Juliette nie spojrzała nawet na Jeana Marca, zajęta dodawaniem ł<')łtej farby do zieleni drzew na obrazie, który rozpościerał się przed nią na sztalugach. Co pan mówi? - Zagraj ze mną w karty. Spojrzała przez ramię na leżącego na łóżku Jeana Marca. Jestem zajęta. - Jesteś zajęta od wielu godzin - stwierdził sucho Jean Marc. - |l prawdopodobnie spędziłabyś przy sztaludze co najmniej cztery lastępne, gdybym nie zaczął domagać się swoich praw. Jakich praw? Praw znudzonego, poirytowanego pacjenta, zaniedbywanego na orzyść twoich cennych farb i płócien. - Jeszcze chwilka. Zdawała sobie sprawę, że wpatruje się w nią uporczywie. - Powiedz mi, jak ty to odczuwasz - poprosił nagle. - Co? - Malowanie. Obserwowałem twoją twarz. Miała niezwykły wyraz. Nagle zniknęła całą koncentracja Juliette, ustępując miejsca poczuciu skrępowania. Więc leżał na tym łóżku i obserwował ją 49

IRJS JOHANSEN BURZA godzinami, cliociaż nigdy dotąd nie wygłosił żadnego komentarza. Malowanie było całkowicie pochłaniającą ją pasją, cząstką niej samej, i świadomość, że ktoś obserwuje emocje towarzyszące jej pracy sprawiła, że poczuła się nagle jak obnażona. - Malowanie jest... przyjemne. Roześmiał się ciepło. - Nie wydaje mi się, żeby to było właściwe określenie. Miałaś tak triumfujący wyraz twarzy jak święty wstępujący do nieba. Nie spojrzała w jego stronę. - To blużnierstwo. Nie może pan przecież wiedzieć, jak czuje się święty. - A ty wiesz? - przekomarzał się. - Proszę, powiedz mi. Milczała dobrą chwilę. Nigdy jeszcze nie próbowała nikomu opowiedzieć o swojej pracy, teraz jednak poczuła przemożną potrzebę podzielenia się z nim swoimi odczuciami. - To jest tak, jakbym była skąpana w świetle księżyca i słońca... chłonąc tęczę i upajając się wszystkimi barwami świata. Czasami wszystko układa się cudownie, a doznania są tak intensywne, że aż bolą. - Nie odrywała wzroku od obrazu, w obawie, że na twarzy Jeana Marca dojrzy rozbawienie. - A czasami nic mi nie wychodzi i to również jest bardzo bolesne. - Wygląda na to, że twoje ulubione zajęcie przysparza ci wielu cierpień. Czy warto w takim razie tak się poświęcać? Przytaknęła głową. ,:^ - O, tak, z pewnością warto. - Czy jest w tym coś pięknego? - spytał miękko. Ośmieliwszy się nań spojrzeć, nie znalazła na jego skupionej twarzy śladów rozbawienia. Skinęła głową. - Piękna jest już sama walka o stworzenie czegoś pięknego. Promienny uśmiech rozjaśnił jego szczupłą smagłą twarz i Juliette znów wpatrzyła się w nią, zafascynowana. Gęste czarne włosy Jeana Marca były rozczochrane, z rozchylonej prawie do pasa białej płóciennej koszuli wyzierał pokryty bujnym włosem tors. Pomimo tego nieładu Jeana Marca wciąż otaczała atmosfera elegancji. Boże, 50 )>A Hiiusznie chciałaby namalować tego mężczyznę. Od chwili, kiedy NiNii |i'go zdrowia zaczął się polepszać, usilnie namawiała go, by |ni/w()iil jej się naszkicować, a on niezmiennie stanowczo odmawiał. Ilnim, czuję się w obowiązku uwolnić cię od tego przykrego I Niecili - stwierdził. - Przyjdź tu i zagraj ze mną w faraona. Momencik. Chciałabym tylko skończyć tę... Chodź tu w tej chwili. Ma pan szczęście, że w ogóle mam ochotę z panem grać. W ostatnich dniach zachowuje się pan jak rozkapryszone dziecko. Tiiiwdę mówiąc, myślę, że pan w ogóle jest zanadto rozpieszczony. Rozpieszczony? - Jean Marc uniósł się z wysiłkiem i oparł (1 wezgłowie łoża. - Nie jestem faworytem królowej. Jak taki nifs/częsny człowiek interesu może być rozpieszczony? Ja też nie jestem ulubienicą królowej. Jest dla mnie miła, ale to IVI1M) ze względu na moją matkę - wyznała Juliette. - A monsieur (iiiiiieme twierdzi, że niewielu jest we Francji ludzi szlachetnie feUi«»il/onych, którzy są tak bogaci jak pan. Nie powinnaś dawać wiary plotkom. Dlaczego nie? Przecież pan mi nic o sobie nie mówi. Jest pan |iik lustro w Zwierciadlanej Galerii w Wersalu. Można się w nim iłi/cjrzeć, ale nie można go przeniknąć. A zadaniem twoim, jako artystki, jest dotarcie do mojej duszy? Znowu się pan ze mnie śmieje. - Pochyliła się nad obrazem. - I to najprawdziwsza prawda. A poza tym dowiedziałam się już paru Zeczy o panu. Taak? - Uśmiech zamarł mu na ustach. - Jestem bardzo ciekaw, kkiej natury spostrzeżenia poczyniłaś. - Jest pan zepsuty. - Przysięgam, że się zmienię. - Nie chce pan, żeby ktoś zobaczył, jaki jest pan teraz słaby I bezradny. To takie dziwne? - Nie. ja jestem podobna pod tym względem. I nie jest pan wcale ki twardy, za jakiego chciałby pan uchodzić. 51

IRIS JOHANSEN BURZA - To już mówiłaś. - Skrzywił się. - Ostrzegam, że niebezpieczne jest robienie tego typu uwag na mój temat. Potrząsnęła głową. - Wczoraj pytał pan monsieur Guilleme'a o sytuację okolicznych chłopów i wręczył mu pan sakiewkę pełną złota, żeby rozdał najbardziej potrzebującym. Żachnął się. - Niektórzy z tych nieszczęśników atakujących powóz przypomi­ nali żywe szkielety. Nie ulega wątpliwości, że dali się komuś wciągnąć w to szaleństwo. Wyliczała dalej. - I znosi pan ból znacznie lepiej niż nudę. - Z tym się mogę zgodzić. Chodź, zagraj ze mną w karty. Miał piękny uśmiech, który natychmiast odganiał z twarzy całą surowość i rozświetlał ją rzadkim urokiem. Z trudem oderwała od niego wzrok i spojrzała na płótno. - Dlaczego miałabym teraz z panem grać, skoro mam ochotę malować? - Ponieważ tego właśnie sobie życzę, a ty jesteś samą łagodnością i obowiązkowością. - Nie jestem obowią... - Urwała zauważywszy ostrzegaw­ cze uniesienie brwi. - Lekarz powiedział, że jutro będzie pan mógł na chwilę wstać. Niedhigo będzie sobie pan doskonale dawał radę beze mnie. - A ty wrócisz do Wersalu? Przytaknęła ochoczo. - I będę bardzo szczęśliwa żegnając się z panem. Śmieje się pan ze mnie. Odrywa mnie od pracy. Zmusza mnie do zabawiania siebie, jakbym była... - Sama zdecydowałaś się zostać - przypomniał. - Uprzedzałem, że mogę być trudnym pacjentem. - Wcale pan nie przesadził. - Przepraszam, że tak okrutnie cierpisz w mojej obecności. Teraz rozumiem, że każda chwila musi cię męczyć i dłużyć ci się w nieskończoność. Wslrcciuch, doskonale wie, że to nieprawda, pomyślała rozgoryczo- hm lulictte. To nie w porządku, że Jean Marc tak łatwo potrafi ją mi/H/ylrować, podczas gdy ona tak niewiele może dostrzec przez 'l/i/oiiią skorupę, którą odgradzał się od świata. Wiedział dobrze, że itnii lubi zarówno przekomarzanie się, jak i kojącą ciszę. Przebywanie w 11-^1) obecności ekscytowało ją w szczególny sposób. Nigdy nie iimniii być pewna, jak ją potraktuje. Czasami drażnił się z nią, jakby liylii inatym dzieckiem, kiedy indziej znowu zdawał się zapominać, że tl/irh ich duża różnica wieku i rozmawiał z nią tak, jakby była ilii|i/alą kobietą. Jego towarzystwo cieszyło ją tak samo, jak radowała |i| perspektywa oddania się pasji malarskiej; wiedziała, że da się jej i iilkowicie pochłonąć, a jednak odczuwała potrzebę ciągłych zmagań / ii| ogromną siłą. Teraz traktował ją z tym nieznośnym pobłażliwym jro/hawieniem. Nagle poczuła ochotę zaskoczenia go. Nic skończyłam jeszcze wymieniać wszystkich rzeczy, jakie III panu wiem. - Zamilkła na chwilę, po czym wyrzuciła z siebie Lwahownie: - Wiem, że cudzołożył pan z tą dziewką, która podaje I nam posiłki. Kozbawienie natychmiast znikło z jego twarzy. Z Germaine? Tak ma na imię? Mówię o tej z piersiami okazałymi jak |u liinony. Zasępił się. Dobrze wychowane panienki nie rozmawiają o cudzołożeniu, |M |IIŻ na pewno nie poruszają tego tematu przy mężczyznach. Wiem. - Drżącą dłonią nałożyła na pędzel trochę bieli. - Aleja |chcc o tym mówić. Cudzołożył pan? - Dlaczego myślisz, że to robiłem? - Bo ona patrzy na pana tak, jakby miała ochotę pana zjeść. - Spójrz na mnie, Juliette. - Jestem zajęta. - Spójrz na mnie. Odwróciła się przez ramię i widząc wyraz jego twarzy, gwałtownie lodctchnęła. 52 53

IRIS JOHANSEN BURZA - Juliette, przestań - powiedział miękko, lecz dobitnie. - Sama źle się czujesz posuwając się tą ścieżką. Nie będziemy o tym mówić, chyba że zecłicesz dokładnie się dowiedzieć, co robiłem z Germaine. Poczuła, że płoną jej policzki. - Tylko się zastanawiałam. Nie cłicę żadnych opisów. - Opisów? Nie miałem na myśli używania słów. Juliette odwróciła wzrok. - Znów się pan ze mną drażni. - Tak myślisz? - Tak. - Rozjaśniła bielą błękit nieba na obrazie, rozpaczliwie szukając sposobu zmiany tematu. - Jeśli moja obecność tak pana nuży, poproszę Marguerite, żeby panu usłużyła. - Nie będziesz chyba taka okrutna. Jak możesz w ogóle znosić towarzystwo tej ponurej wiedźmy? Łazi po gospodzie jak szukająca żeru wrona. Czy ta kobieta nigdy się nie uśmiecha? Znów powrócił do żartobliwego tonu i Juliette odetchnęła z ulgą. - Uśmiecha się do mojej matki. Była jej niańką od urodzenia i jest do niej bardzo przywiązana. Kiedy jesteśmy w pałacu, prawie jej nie widuję. Marguerite jest bardzo niezadowolona, że musi przebywać teraz ze mną, ale królowa uznała, że piastunka powinna być tutaj obecna, kiedy będę się panem opiekować, więc posłała Marguerite z powrotem do gospody, jako przyzwoitkę. - Postąpiła właściwie, ale to zbytek środków ostrożności. Jesteś jeszcze prawie dzieckiem. Juliette nie spierała się z nim, chociaż dawno już czuła się dorosła, a i on sam jeszcze przed chwilą patrzył na nią wcale nie jak na dziecko. - Królowa jest bardzo ostrożna. Jean Marc uniósł brwi z niedowierzaniem. - To prawda - zapewniła go Juliette. - Nie powinien pan wierzyć w to, co wypisują na jej temat ci wszyscy pamflecisci. Królowa jest bardzo miła. Jest dobrą matką i jest... - Nieznośnie ekstrawagancka i płocha. ~ Ona nie rozumie spraw finansowych. . * Więc powinna się z nimi zapoznać. Kraj stoi na krawędzi bankructwa, a ona wciąż bawi się w pastereczkę w swoim baśniowym ogrodzie w Wersalu. I'i/cznaczyła duże sumy ze swoich funduszy na pomoc głodują- iin III lulictte zdecydowanym ruchem odłożyła pędzel i spojrzała na Ijniiiii Marca. - Pan jej nie zna. Dała mi farby i przydzieliła lliiiiił /ycicikę. Jest bardzo dobra, naprawdę. Nu- będziemy się o to spierać. - Jean Marc z zainteresowaniem |Hprzyglądał się okrytej rumieńcem twarzyczce Juliette. - Mam mn/rnic, Że jeśli tylko coś jeszcze powiem na temat Jej Wysokości, |l1Hi/cs/ chwycić nóż i zagłębić go w moim zdrowym ramieniu. Najlepiej sam się pan przekona po przyjeździe do Wersalu - |w/iiis/yla ramionami. - Królowa wcale nie jest taka, za jaką się ją luwii/a. Dla ciebie... pewnie nie - Jean Marc uniósł rękę, widząc, że lulidte otwiera usta, by zaprotestować. - Zresztą, jak powiedziałaś, »mii to ocenię, kiedy będę miał zaszczyt stanąć przed szlachetnym iiIiJK/cm królowej. lulictte groźnie zmarszczyła czoło, wciąż niezadowolona z jego |i)«l|iowiedzi. Ona nie rozumie pewnych rzeczy. Jest jak barwny motyl, który jlliilc mieszka w ogrodzie pehiym kwiatów. Trudno spodziewać się m motylu, że pojmie, dlaczego... Motyl nie powinien być królową wielkiego europejskiego jjiiiistwa - przerwał jej łagodnie Jean Marc. A jednak nie powstrzymuje to pana, tak samo zresztą jak reszty świata, od zamiaru skorzystania z jej łaskawości. Ciekawa estem, co chce pan od niej otrzymać. Szlachectwo? Wielki majątek? Tańczącego na Wietrze. Na twarzy Juliette odmalowało się bezgraniczne zdumienie. - Ależ ona nigdy go panu nie da! - Zobaczymy. - Szybko zmienił temat. - Chcę ci powiedzieć, że |lie masz szans spełnienia swojej groźby powierzenia mnie opiece łarguerite. Kazałem posłać po moją kuzynkę, Catherine Yasaro. 54 55