ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 158 585
  • Obserwuję935
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 244 225

Colette Sidonie-Gabrielle - Klaudyna 03 - Małżeństwo Klaudyny

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :734.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Colette Sidonie-Gabrielle - Klaudyna 03 - Małżeństwo Klaudyny.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK C Colette Sidonie-Gabrielle - Klaudyna PAKIET
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 173 osób, 134 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 148 stron)

ColetteMałżeństwo Klaudyny Przełożyła Krystyna Dolatowska

Coś w naszym małżeństwie jest nie tak, jak być powinno, to pewne. Renaud nic jeszcze o tym nie wie; skąd mógłby wiedzieć? Przed sześcioma tygodniami wróciliśmy do Paryża. Koniec włóczę­ g i - upłynęło na niej piętnaście miesięcy; rozgorączkowani i rozleniwie­ ni, wędrowaliśmy z ulicy Bassano do Montigny, z Montigny do Bay­ reuth, z Bayreuth do jakiegoś miasteczka badeńskiego; ku wielkiej uciesze Renauda myślałam najpierw, że nazywa się „Forellen-Fische- rei", gdyż olbrzymi napis nad rzeką głosił, że łowi się tam pstrągi, a ja nie znam niemieckiego. Ubiegłej zimy, niechętna temu, na co patrzę, i przytulona do ramienia Renauda, poznałam Morze Śródziemne, sczesywane zimnym wiatrem pod włos i rozjaśnione ostrym słońcem. Nadmiar umbrelek, kapeluszy i twarzy zepsuł mi to fałszowane południe, a już najbardziej dały mi się we znaki nieustające spotkania z przyjaciółmi Renauda, z rozmaitymi jego znajomymi, których zaopatrywał w karty wstępu, z paniami, które zapraszały go na obiady. Ten okropny człowiek jest miły dla wszystkich, a szczególnie dla tych, których najmniej zna, gdyż - jak wyjaśnia z bezwstydną słodyczą-dla innych, dla prawdziwych przyjaciół, nie warto się nadmiernie wysilać, i tak jest się ich pewnym...

Strwożona nieco w mej prostocie ducha, nigdy nie mogłam rozgryźć tych zim na Lazurowym Wybrzeżu, gdzie koronkowe suknie drżą z chłodu pod pelerynkami z soboli! A poza tym, wciąż niesyta Renauda, tak jak on wciąż niesyty był mnie, nadszarpnęłam nerwów i irytowały mnie rozmaite kamyki na drodze. Zadyszana, zgoniona, w tyleż rozkosznym co nieznośnym stanie upoje­ nia i zawrotu głowy, poprosiłam wreszcie o litość, wytchnienie i jakieś definitywne przytulisko. I oto jestem w domu! Czegóż potrzeba mi jeszcze? Czego mi jeszcze brak? Postarajmy się uporządkować nieco ten bigosik wspomnień, świeżych jeszczę, a tak już odległych... Dzień mojego ślubu cóż to była, za dziwaczna komedia! Trzy tygodnie zaręczyn, częsta obecność Renauda, którego kocham do szaleństwa, jego żenujące spojrzenia i gesty żenujące jeszcze bardziej (mimo że powstrzymywane), jego wargi wciąż w poszukiwaniu byle skraweczka mnie, wszystko to sprawiło, że pyszczek miałam w ten czwartek wychudzony jak kotka w marcu. Nie rozumiałam wtedy jego rezerwy, jego powściągliwości! Miałby mnie, gdyby tylko zechciał; czul to dobrze. A jednak, znawca zbyt wytrawny i dbały o swe szczęście - a może i o moje?-narzucił nam obojgu nieznośny rozsądek. Klaudynka, która ledwo już mogła to znieść, rzucała mu nieraz zirytowane spojrzenia, gdy przerywał pocałunek, zanim... zanim miał prawo go przerwać:,, Dzisiaj czy za tydzień, cóż to ostatecznie za różnica? Każe mi pan pościć zupełnie niepotrzebnie, męczy mnie pan straszliwie... " Bez litości dla nas obojga pozostawił mnie, wbrew mej woli, nietkniętą aż do naszego pośpiesznego ślubu. Szczerze zirytowana koniecznością informowania mera i proboszcza o decyzji współżycia z Renaudem, nie chciałam w niczym pomóc tatusiowi ani nikomu. Renaud wykazał przy tej okazji wytrawną cierpliwość, tatuś poświęcenie niesłychane, wściekle i ostentacyjne. Jedna tylko Melania, promieniejąc z uciechy, iż jest świadkiem szczęśliwego rozwią­ zania miłosnej historii, podśpiewywała rozmarzona nad rozżarzonym smutnym podwórzem. Fanszetka (a za nią niezbyt pewny jeszcze na

nóżkach Śliniaczek, „piękniejszy niźli syn boga Phtha") obwąchiwała kartonowe pudla, długie rękawiczki, od których zapachu dostawała mdłości, nowiutkie materiały i „wyrabiała ciasto" ugniatając mój welon z białego tiulu. Ten podłużny rubin na cieniutkim złotym łańcuszku na mojej szyi to prezent od Renauda, dostałam go na dwa dni przed ślubem. Pamiętam, pamiętam! Przyglądałam mu się pod światło urzeczona barwą jasnego wina, drugą rękę opierając na ramieniu Renauda, który klęczał obok. - Zezujesz, Klaudynko - roześmiał się w pewnej chwili - całkiem jak Fanszetka, kiedy śledzi wzrokiem muchę. Nie słuchając, co mówi, włożyłam nagle rubin do ust, „bo na pewno się rozpuści i będzie miał taki kwaskowy smak jak malina!". Renaud, zmylony tym nowym sposobem oceny rubinów, przyniósł mi następnego dnia cukierków. Sprawiły mi, daję słowo, nie mniejszą przyjemność niż klejnot. Rankiem pamiętnego dnia obudziłam się poirytowana i naburmuszo­ na, wyrzekałam na merostwo i na kościół, na ciężar sukni z trenem, na za gorącą czekoladę i na Melanię w fioletowych kaszmirach od siódmej rano („Ach! Gołąbeczko moja, zobaczysz ty, posmakujesz!"), na wszys­ tkich, którzy mieli się zjawić: Maugisa i Roberta Parville, świadków Renauda, ciocię Coeur w koronkach chantilly i Marcela, któremu ojciec wybaczył-na złość i dla kpiny, mam wrażenie - i na moich świadków: jakiegoś malakologa, o którym słyszałam po raz pierwszy w życiu, równie bogatego w odznaczenia, co obrośniętego brudem, i pana Maria, gdyż ojciec uznał za zupełnie naturalne to szczególne poświęcenie mego wielbiciela - męczennika. Gotowa przed czasem Klaudynka, z buzią odrobinkę żółtawą pośród tej bieli, w welonie niezbyt pewnie trzyma­ jącym się na głowie - jednak krótkie włosy to nie zawsze wygodna rzecz - przykucnęła naprzeciw koszyka Fanszetki, której prążkowany Ślimaczek masował właśnie brzuszek, i rozmyślała: „Okropność ten ślub. Szczytem marzeń byłoby mieć Renauda tutaj, zjeść obiad we dwoje i zamknąć się w tym pokoiku, gdzie sypiałam śniąc o nim, gdzie śniłam o nim nie śpiąc, i... Ale moje łóżeczko byłoby za małe... "

Nadejście Renauda, lekkie drżenie jego rąk nie odwróciły biegu moich myśli. Wreszcie, na prośby nieprzytomnego z wrażenia pana Maria, trzeba było przywołać tatusia do rzeczywistości, wypłoszyć z jego pieleszy. Zacny mój ojczulek, godny tej niezwykłej chwili i samego siebie, zapomniał po prostu, że to mój ślub; zastano go w szlafroku (za dziesięć dwunasta!) najspokojniej w świecie palącego fajkę. Przyjął biednego Maria pamiętnymi słowami: - No wreszcie, co pan dziś tak się spóźnia i to akurat, kiedy mamy taki ciężki rozdział... A to znowu co za pomysł z tym frakiem, wygląda pan jak kelner! - Ależ, proszę pana... proszę pana... ślub panny Klaudyny... Tylko na pana jeszcze czekamy... - Do kroćset! - odparł tatuś spoglądając na zegarek zamiast do kalendarza - do kroćset! Jest pan zupełnie pewien, że to dzisiaj? A może, gdyby pan zaraz tam poszedł, dałoby się zacząć beze mnie? Robert Parville, ogłupiały jak pudel, który zgubił ślad swojej pani (małej Lizery); Maugis przyobleczony w szyderczą powagę; pan Maria bladziuteńki; ciotka Coeur sztywna, jakby kij połknęła, i Marcel z oficjalną miną - to nie tak wiele, prawda? A mnie się wydawało, że jest ich z pięćdziesięcioro w naszym szczupłym mieszkaniu! Nerwy odma­ wiały mi posłuszeństwa, ponosiły mnie, gdy tak stałam w welonie odosobniona. Moje wrażenia później to jakoby jakiś zagmatwany sen, w czasie którego czujemy, że nogi mamy związane. Fioletowe i różowe promienie światła padające przez szyby witraża na białe rękawiczki; nerwowy śmiech, jaki ogarnął mnie w zakrystii, kiedy tatuś chciał się dwa razy podpisać na tej samej stronie,,, bo pierwszą literę postawiłem za cienką". Dławiące wrażenie czegoś nierealnego; nawet Renaud jakiś odległy i bezwymiarowy... Po powrocie do domu, zaniepokojony moim wymizerowaniem i przygaszoną miną, Renaud wypytywał mnie czule, co mi jest; potrząs­ nęłam głową: „Wcale nie czuję się bardziej mężatką niż rano. A pan?" Wąsy mu zadrżały; wtedy zaczerwieniłam się wzruszając ramionami.

Chciałam oswobodzić się z tej śmiesznej sukni, zostawiono mnie więc na chwilę samą'. Moja najmilsza Fanszetka od razu innym okiem spojrzała na mnie, gdy mnie zobaczyła w batystowej różowej bluzce i spódnicy z białej serży. „Fanszetko, więc mam cię opuścić? To po raz pierwszy... Muszę. Nie chcę tłuc cię pociągami razem z synkiem. " Leciutka chęć do płaczu, nieokreślone skrępowanie, obolałość. Ach! Niechże mój miły weźmie mnie prędko i niech wyzwoli mnie od tej niemądrej obawy, która nie jest ani lękiem, ani wstydem... Jakże późno zapada noc w lipcu i jakże ten biały blask uciska mi skronie!... Z nadejściem zmroku mój mąż-mój mąż!-zabrał mnie do siebie. Pomruk gumowych kół nie głuszył bicia mego serca, a zęby tak miałam zaciśnięte, że pocałunek nie potrafił ich rozewrzeć. Przy ulicy de Bassano, w świetle lamp stojących na stołach, ledwo rzuciłam okiem na to mieszkanie „zbyt przypominające osiemnasto­ wieczne sztychy", do którego nie chciał mnie nigdy przedtem wpuścić. By upoić się jeszcze bardziej, wciągnęłam głęboko zapach jasnego tytoniu i juchtu, jakim przeniknięte są zawsze ubrania Renauda i jego długie wąsy. Wydaje mi się, że to dziś-, widzę to, jestem tam. Jak to, więc to już? Co robić. Błyskawiczna m y ś l - o Łusi. Zdejmuję bezwiednie kapelusz. By dodać sobie odwagi, ujmuję dłoń tego, którego kocham, i spoglądam na niego. Kładzie byle gdzie kapelusz, rękawiczki i przeciąga się leciutko z drżącym westchnieniem. Lubię jego śliczne ciemne oczy, nos z garbkiem i posrebrzone włosy, które przygładził zręczny wiatr. Podchodzę bliżej, lecz on wymyka mi się, niedobry, odsuwa się i wpatruje we mnie tak, że do reszty tracę odwagę. Składam ręce: - Och! Proszę, niech się pan pospieszy! Niestety, nie wiedziałam, że to, co mówię, jest takie śmieszne. Renaud siada. - Chodź, Klaudynko. - Trzyma mnie na kolanach i słyszy mój przy­ spieszony oddech; w jego głosie pojawia się rozczulenie: -Jesteś moja? - Od dawna, wie pan o tym dobrze.

- Nie boisz się? - Nie, nie boję się. Po pierwsze, ja wiem wszystko! - Co wszystko? Położył mnie na swych kolanach i pochyla się nad mymi ustami. Bez sprzeciwu pozwalam pić mu siebie. Chce mi się płakać. Przynajmniej tak mi się zdaje, że chce mi się płakać. - Wiesz wszystko, moje maleństwo najmilsze, i nie boisz się? Wołam: „Nie!... ", i czepiam się rozpaczliwie jego szyi. Jedną ręką próbuje już rozpiąć mi szmizetkę. Zrywam się: - Nie! Ja sama! Dlaczego? Nie wiedziałam dlaczego. Resztki Klaudynki impulsywnej. Poszłabym nagusieńka prosto w jego ramiona, nie chcę jednak, żeby mnie rozbierał. W pośpiechu i niezręcznie zdejmuję i sieję byle gdzie części ubrania, podrzucam buciki, chwytam palcami od nogi halkę, która się zsunęła, rzucam gorset, nie patrząc na Renauda siedzącego naprzeciw mnie. Zostałam tylko w koszulce i mówię zuchwale: „Proszę!", rozcierając gestem, do którego nawykłam, ślady gorsetu wokół talii. Renaud nie poruszył się. Wysunął tylko głowę do przodu i uchwycił poręcz fotela; i patrzy na mnie. Bohaterska Klaudynka, ogarnięta paniką na widok tego spojrzenia, ucieka w popłochu i rzuca się na łóżko... na nie posłane łóżko! Renaud podąża za mną. Tuli mnie tak naprężony, że czuję drżenie jego mięśni. Zupełnie ubrany całuje mnie, trzyma-Boże, na cóż on czeka, dlaczego się nie rozbiera? - i choć jego ciało nie dotyka mego, dłonie i usta zagarniają mnie od pierwszego wzdrygnięcia buntu aż po nieprzy­ tomne przyzwolenie, wstydliwy jęk rozkoszy, który chciałabym po­ wstrzymać przez dumę. Później, dopiero później zrzuca ubranie, tak jak ja zrzuciłam, i śmieje się, bezlitosny, by do reszty pognębić Klaudynkę, zdumioną i upokorzoną. Lecz nie chce ode mnie nic, nic prócz tego, by wolno mu było pieścić mnie tak długo, aż o świcie zasypiam wreszcie, na łóżku wciąż jeszcze nie rozesłanym. Byłam mu wdzięczna, byłam mu bardzo wdzięczna za powściągliwość tak aktywną, za cierpliwość tak po stoicku przedłużaną. Wynagrodzi­

lam go za nią czyhając potem chciwie - obłaskawiona już i ciekawa - na chwilę, kiedy ujrzę, jak jego oczy zamierają z rozkoszy, tak samo jak on wpatrywał się w napięciu, jak zamierają moje. Przez długi czas zresztą, a mówiąc prawdę to po dziś dzień jeszcze nie wyzbyłam się pewnego lęku przed... jakby tu powiedzieć? - to się nazywa, zdaje się, „obowiązek małżeński". Zawsze nasuwa mi się przez analogię myśl o wielkiej Anais, która usiłowała wepchnąć wielką dłoń w za ciasną rękawiczkę. Poza tym jednak wszystko mi się podoba; trochę za bardzo nawet. Dobrze jest nie wiedzieć najpierw i uczyć się potem, śmiać się nerwowo, krzyczeć nawet i wydawać zduszone jęki podkurczając duże palce u nóg. Jest piękny, jest piękny, wierzcie mi! Skórę ma smagłą, gładką, miłą w dotyku. Ramiona krągłe jak kobieta; nocą, ranem, kładę tam głowę, na długo. I te włosy koloru piór perkoza, te wąskie kolana i ta najmilsza pierś wznoszona powolnym oddechem, z dwoma ciemnymi punkcikami, całe to rosłe ciało będące dla mnie źródłem tylu pasjonujących odkryć! Mówię mu często: „Jaki ty jesteś śliczny!" Tuli mnie wówczas: „Klaudynko, Klaudynko, jestem stary!" I oczy ciemnieją mu żalem tak dojmującym, iż patrzę na niego i nie rozumiem. - Ach, Klaudynko, gdybym poznał cię dziesięć lat temu! - Zawarłbyś jednocześnie znajomość z kratkami! A poza tym, czym byłeś wtedy? Paskudnym gołowąsem, przez których płaczą kobiety, a ja... - Ty nie byłabyś poznała Łusi. - Myślisz, że żałuję jej może? - W tej chwili nie... nie zamykaj oczu, błagam cię, zabraniam ci... Ich omdlałość do mnie należy... - Jak ja cała! Ja cała? Nie! Tu właśnie kryje się ta rysa. Zasłaniałam się przed tą pewnością tak długo, jak tylko mogłam. Pragnęłam gorąco, by wola Renauda spętała moją wolę, by jego stanowczość poskromiła moje niesforne wybryki, słowem, by okazał się taki, jak jego wzrok, nawykły rozkazywać i uwodzić. Wola, stanowczość Renauda!... Bardziej jest giętki niż płomień, jak on piekący i lekki,

wchłania mnie, lecz mną nie włada. Niestety, Klaudynko! Widać pisane ci jest zostać na zawsze panią samej siebie. A jednak potrafił przecież wziąć w jasyr moje ciało szczupłe i złote, jędrne, tak iż skóra nie poddaje się, gdy ją naciskać, moją głowę dziewczęcą o fryzurze chłopaka... Dlaczegóż więc musi być tak, że kłamstwem są jego władcze oczy i uparty nos, ładna broda, którą goli i odsłania kokieteryjnie jak kobieta? Jestem uległa wobec niego i robię się malutka; zginam pod dotknię­ ciem jego ust posłuszny kark, nie pytam o nic i unikam dyskusji w roztropnej obawie, iż ustąpi mi natychmiast i wyciągnie ku mnie swe słodkie wargi zbyt skore do przyzwoleń... Władczy jest tylko w piesz­ czotach. To też już coś, przyznaję. Opowiedziałam mu o Łusi wszystko, wszystko, niemal że w nadziei, że zmarszczy nos, zniecierpliwi się, zacznie sondować mnie z pasją... Otóż nie, wcale nie. Nawet wprost przeciwnie. Wypytywał mnie, i owszem, ale wcale nie z pasją. Przerwałam zaraz te wypytywania, bo przyszedł mi na myśl Marcel (i zirytowało mnie wspomnienie natrętnych pytań, jakimi tamten także dręczył mnie kiedyś), ale broń Boże, nie przez nieufność; bo wprawdzie nie znalazłam w Renaudzie pana i władcy, ale za to znalazłam przyjaciela i sprzymierzeńca. Na cały ten liryczny klopsik tatuś, mający w pogardzie psychologiczne łamańce córki, która roztrząsa, docieka i bawi się w osobę skompliko­ waną, odpowiedziałby: - Uczepiła się głupstw jak rzep psiego ogona! Niezwykły ojciec! Za mało od czasu mego zamążpójścia myślałam o nim i o Fanszetce. Te kilkanaście miesięcy zbyt jednak wypełnione były miłością, podróżowaniem, coraz to nowymi pejzażami, ciągła zmianą miejsca, coraz to nowym niebem i nieznanymi miastami... Renaud uśmiechał się często ze zdziwieniem, widząc, iż w głębszą zadumę potrafi wprawić mnie krajobraz niż dzieło sztuki, w większy entuzjazm drzewo niż muzeum i strumyk niż klejnot. Wielu rzeczy musiałam się dopiero od niego dowiedzieć i wielu się dowiedziałam.

Rozkosz objawiła mi się jako coś druzgocącego i niemalże ponurego. Kiedy Renaud, zatrwożony mym bezruchem i powagą, dopytywał się, co mi jest, czerwieniłam się i odpowiadałam nie patrząc na niego: „Nie mogę ci powiedzieć... " I przychodziło mi tłumaczyć się bez słów przed tym niebezpiecznym rozmówcą, który pasł się moim widokiem, czyhał na najdrobniejszy ślad rozkosznego wstydu na mojej twarzy... Można by rzec, iż dla niego - i czuję, że to właśnie nas dzieli - rozkosz to pożądanie, perwersja, rozbawiona ciekawość i rozpustne naleganie. Jest mu łaskawa, radosna i łatwa, gdy tymczasem mnie powala, spycha w tajemniczą otchłań rozpaczy, upragnioną i przerażającą. Gdy Renaud, dysząc i wypuściwszy mnie z objęć, uśmiecha się już, ja ukrywam jeszcze w dłoniach, choć mi je rozwiera, oczy pełne, lęku i usta w ekstazie. Dopiero chwilę później przytulam się do opiekuńczego ramienia i skarżę się memu przyjacielowi na zbyt słodki ból, jaki zadał mi mój kocha­ nek. Czasem dochodzę do wniosku, że może dla mnie miłość jest jeszcze czymś zbyt nowym, gdy tymczasem dla Renauda utraciła już coś ze swej goryczy. Bo ja wiem? Poza wielką miłością, jaka nas połączyła, myśli nasze biegną samopas... Pewnego wieczora uśmiechał się w restauracji do jakiejś siedzącej samotnie pani, której szczupła, czarna postać i piękne podmalowane oczy chętnie zwracały się w jego stronę. - Znasz ją? - Kogo? Tę panią? Nie, kochanie. Ale jaką ładną ma sylwetkę, prawda? - I tylko dlatego jej się przyglądasz? - Oczywiście, córuchno. Mam nadzieję, że nie widzisz w tym nic złego? - Nie, skądże. Ale... nie podoba mi się, że ona się do ciebie uśmie­ cha. - Och, Klaudynko! - prosi pochylając ku mnie swą smagłą twarz - po­ zwól mi wierzyć, że można jeszcze spoglądać bez obrzydzenia na twego starego męża; ta odrobina wiary w siebie tak mu jest potrzebna! W dniu kiedy kobiety przestaną w ogóle na mnie patrzeć - dodaje potrząsając puszystą czupryną-nie pozostanie mi nic innego jak...

- Ależ cóż znaczą inne kobiety, skoro ja zawsze będę cię kochać! - Ćśś, Klaudynko - przerywa mi zręcznie - nie daj, Boże, byś miała się stać przypadkiem jedynym i monstrualnym! Proszę! Mówiąc o mnie powiada: k o b i e t y ; czy ja, myśląc o nim, mówię: m ę ż c z y ź n i ? Wiem: nawyk obcowania z ludźmi, przyzwycza­ jenie do związków przygodnych i cudzołożnych urabiają mężczyznę, poniżają go do trosk nie znanych dziewiętnastoletniej młodziutkiej żonie. Nie mogę powstrzymać się od złośliwej uwagi: - Ach, więc to po tobie odziedziczył Marcel duszę kokieteryjnej panienki? - Więc nie lubisz moich wad, Klaudynko? - pyta nieco zasmuco­ ny. - Istotnie, nie widzę, po kim innym mógłby był ją odziedziczyć... Przyznaj jednak, że u mnie kokieteria przybrała normalniejsze for­ my! Jakże szybko odzyskał humor i swobodę! Mam wrażenie, że gdyby odparł mi sucho, marszcząc swe śliczne brwi przypominające aksamitne wnętrze łupiny dojrzałego kasztana:,, Dosyć, Klaudynko, Marcel nic tu nie ma do rzeczy", mam wrażenie, że obudziłaby się we mnie wielka radość i jakiś trwożliwy szacunek, którego nie potrafię, nie mogę jakoś czuć dla Renauda. Słusznie czy niesłusznie tkwi we mnie potrzeba szacunku, lekkiej obawy przed tym, co kocham. Nie znałam lęku równie długo, jak nie znałam miłości, i pragnęłabym, żeby były we mnie złączone... Wspomnienia tych piętnastu miesięcy unoszą się jak pyłki kurzu w ukośnej smudze słońca w ciemnym pokoju. Jedno za drugim pojawia się, rozbłyskuje na chwilę, ja uśmiecham się lub krzywię, a ona ginie w mroku. W drodze powrotnej, trzy miesiące temu, przyszła mi chęć odwiedzić Montigny... Lecz to warte jest, bym opowiedziała, jak powiada Łusia, wszystko po porządku. Półtora roku temu Melania rozgłosiła co prędzej w całym Montigny, że wychodzę za mąż,, za bardzo przyzwoitego człowieka, trochę już w latach, ale jeszcze całkiem do rzeczy".

\ Tatuś wysłał na chybił trafił parę zawiadomień o moim ślubie, z czego jedno do stolarza Danjeau, bo „pierwszorzędnie popakował mi te paki z książkami". Ja wysłałam dwa adresowane mą ręką najpiękniej, jak tylko potrafiłam: do panny Sergent i do tej paskudnej Aimee., Na co otrzymałam list dość nieoczekiwany. „Moje drogie dziecko- pisała panna Sergent-jestem ogromnie rada (patrzcie, patrzcie!), iż wychodzisz za mąż z miłości (to się nazywa wykręcać kota ogonem); małżeństwo najlepiej uchroni cię przed nieza­ leżnością, trochę niebezpieczną. Nie zapominaj, iż szkoła czeka na twe odwiedziny, jeżeli, jak tego pragnę, zjawisz się w stronach, z którymi wiąże pewno twe serce tak wiele wspomnień. " Ostrze tej ironii nie przebiło wszechogarniającej wyrozumiałości, jaka spowijała mnie wówczas. Pozostało tylko uczucie wesołego zasko­ czenia i pragnienie, by znów zobaczyć Montigny - p lasy, któreście mnie urzekły! - okiem nie tak już płochliwym i bardziej melancholijnym. Gdy we wrześniu wracaliśmy z Niemiec przez Szwajcarię, poprosiłam Renauda, by zatrzymał się ze mną na dwadzieścia cztery godziny w samym sercu Fresnois, w kiepskiej oberży w Montigny, u Lange'a przy placu Zegarowym. Zgodził się natychmiast, jak zgadza się zawsze. By odżyło wspomnienie tamtego dnia, wystarczy mi zamknąć na chwilę oczy...

Miejscowy pociąg wlecze się, niezdecydowany, przez krainę zieloną ) falistą, przystając na każdej z małych pustych stacyjek, i za każdym razem przechodzi mnie drżenie, gdy słyszę znajomą mi nazwę. Mój Boże, to już Blegeau i Saint-Farcy, następnie będzie Montigny i zobaczę poszczerbioną wieżę... Podniecona, czując nerwowe kłucie w łydkach, stoję przy oknie i obiema dłońmi trzymam się kurczowo taśmy. Renaud, który śledzi mnie spod daszka podróżnej czapki nasuniętej na oczy, podchodzi: - Ptaszku mój najmilszy, serce ci się trzepocze na myśl, że zbliżasz się do dawnego gniazda?... Odpowiedz, Klaudynko... Jestem zazdrosny... Tylko w moich ramionach wolno ci milczeć w takim napięciu. Rzucam mu uśmiech, który ma rozproszyć jego niepokój, i dalej wypatruję wełnistych od zieloności grzbietów wzgórz, które uciekają i zmieniają położenie. - Ach! Wyciągniętym palcem wskazuję wieżę rudą, powykruszaną, udrapo- waną bluszczem, i miasteczko zbiegające w dół, jakby się z niej osuwało. Widok ten wbija mi się w serce ostrzem tak nieustępliwym i słodkim, że wspieram się o ramię Renauda... O wieży pozbawiona wierzchołka! O drzewo okrągłogłowe! Jakże się to stało, że was opuściłam?... I czy po to tylko mam nasycić oczy waszym widokiem, by odjechać znowu? Zaplatam ręce na szyi mego przyjaciela i w nim szukam teraz mej siły i racji bytu; to on urzekać mnie będzie i więzić, tego pragnę, tego się spodziewam...

Miga różowy domek dróżnika, dworzec towarowy - poznaję brygadie­ r a ! - i wyskakujemy na peron. Renaud zdążył już umieścić walizkę i moją torbę podróżną w jedynym, jaki tu jest, omnibusie, a ja stoję wciąż jeszcze, milcząca, i liczę wzrokiem wzniesienia, wyrwy i punkty oparcia na ukochanym horyzoncie, który skurczył się jakoś. Oto tam, górą, las Fredonnes, a ten obok Las na Wzgórzu... droga do Vrimes- żółty wąż piaszczysty - jakże zrobiła się wąska! Nie zaprowadzi mnie już do mojej siostrzyczki od komunii, mojej milutkiej Klary. Och! Gawroni Las wycięto bez mego pozwolenia. Jego wyniszczone ciało odkryte jest teraz i nagie... Co za radość, co za radość, że znów widzę Górę Przepiórczą, błękitną i zamgloną, w dni słoneczne spowitą w tęczową gazę, a wyraźną w konturach, bliższą jakby, gdy ma się na deszcz. Pełno tam skamielin, jasnofioletowych ostów, kwiatów twardych i bez soków, często przyla­ tują malutkie motylki o skrzydełkach niebieskawych jak z masy perłowej, apolony w pomarańczowe półksiężyce, jak orchidee, ciężkie żałobniki z ciemnego aksamitu obrzeżonego złotem... - Klaudynko! Czy nie myślisz, że powinniśmy wreszcie zdecydować się i wsiąść do tej landary? - pyta Renaud, rozśmieszony moją miną ogłupiałą i szczęśliwą. Zajmuję obok niego miejsce w omnibusie. Nic się nie zmieniło: stary Racalin, pijany jak niegdyś, nieodmiennie pijany, prowadzi skrzypiący wehikuł od rowu do rowu, niezawodnie pewien własnej ręki. Przebijam wzrokiem żywopłoty wzdłuż drogi, badam każdy jej zakręt, gotowa protestować, gdyby odmieniono cokolwiek na m o j e j ziemi. Milczę teraz, milczę aż do pierwszych, nędznych domostw na spadzistym zboczu; tu wykrzykuję: - Koty nie będą już mogły sypiać na sianie u Bardina! Założyli nowe drzwi na strychu! - Rzeczywiście - przytakuje z przejęciem Renaud -Bardin kazał zro­ bić nowe drzwi, co za łajdak! Moje niedawne milczenie przemienia się teraz w niepohamowaną wesołość i paplaninę: - Renaud, Renaud, spójrz prędko, będziemy przejeżdżali koło zamku! Tam nikt nie mieszka, pójdziemy zobaczyć wieżę. O, stara Sainte-Albe stoi we drzwiach! Jestem pewna, że mnie widziała, zaraz rozpowie wszystkim sąsiadkom... Prędko, prędko, odwróć się; te dwa wierzchołki

drzew, nad domem starej Adolfowej, to wielkie świerki z ogrodu, m oj e świerki... Nie urosły już; to dobrze. A to co za dziewczyna? Nie znam jej! Widocznie powiedziałam to z jakąś komiczną zajadłością, gdyż Renaud śmieje się z całego serca, odsłaniając przy tym wszystkie swe białe, kwadratowe zęby. Ale to jeszcze nie koniec, przyjdzie nam spędzić noc u Lange'a i nie wiem, czy w tej ponurej oberży mojemu mężowi mina nie wydłuży się nieco... Otóż nie! Pokój wydaje mu się znośny, mimo że zasłony u łóżka tworzą z niego namiot, umywalka jest maleńka, a prześcieradła grube i szarawe (ale, dzięki Bogu, czyste). Podniecony tym mizernym otoczeniem, całą aurą dziecięctwa, jaka emanuje z Klaudynki w Montigny, Renaud obejmuje mnie od tylu i chce przyciągnąć do siebie... ale nie... nie trzeba, czas minąłby zbyt szyb­ ko! - Renaud, Renaud, mój miły, jest szósta, proszę cię, chodźmy jeszcze przed obiadem do szkoły, zrobimy niespodziankę pani! Masz ci los! - wzdycha z oporną rezygnacją. - Zeń się tu z dzikuską, która cię będzie zdradzać z miasteczkiem kantonalnym liczącym tysiąc osiemset czterdziestu siedmiu mieszkańców! Szczotkuję pośpiesznie włosy, puszyste i rozbrykane w suchym powietrzu, zerkam z niepokojem do lustra - a nóż postarzałam się przez te półtora roku? - i już jesteśmy na placu Zegarowym, tak spadzistym, że w dni targowe niejeden kramik, tracąc równowagę, zlatuje i rozbija się z trzaskiem. Z racji męża, z racji obciętych włosów (trochę zazdrosna o samą siebie wspominam moje ciemne, rudawe pukle wijące się poniżej pasa) ludzie nie poznają mnie i mogę dziwić się wszystkiemu w spokoju. - Och, Renaud, wyobraź sobie, ta pani z dzieckiem na ręku to Cela Bauphely! - Ta, co ssała swoją siostrę? Aha. Teraz ją ktoś ssie. Coś podobnego! To obrzydliwe! - Dlaczego „obrzydliwe"? - Nie wiem. O, te same cukierki miętowe u małej Chou, co dawniej... Ale kto wie, czy od wyjazdu Łusi znajdują nadal amatora...

Ulica Główna-trzy metry szerokości-spada tak stromo, że Renaud pyta mnie, gdzie tu można dostać kije górskie. Lecz Klaudynka w kapeluszu zsuniętym na bakier idzie naprzód tanecznym krokiem i ciągnie go za palec. Pojawienie się dwojga obcych wywabia przed drzwi twarze znajome i raczej niechętne: każdą z nich mogę nazwać po imieniu, sporządzić bilans jej strat i nowych zmarszczek. - Mam wrażenie, że znalazłem się na jakimś rysunku Huar- da-stwierdza Renaud. I to nawet Huarda, który posunął się do ostateczności. Nie pamięta­ łam, że całe miasteczko opada tak stromo ani że ulice są takie kamieniste, a strój myśliwski ojca Sandrę tak wojowniczy... A zniedo- łężnienie starego Lourd czy równie było za moich czasów uśmiechnięte i galaretowate? Na zakręcie Bel-Air przystaję i śmieję się głośno: - Boże! Pani Armand jak zawsze w swoich bigudkach! Zakręca je wieczorem przed pójściem spać, rano zapomina zdjąć, a potem, cóż, już nie warto, więc zostaje w nich przez następną noc i rano znów zaczyna się to samo, tak że nie widziałam jej bez bigudek wijących się jak robaki nad tym tłustym czołem!... A tutaj, Renaud, przy zbiegu tych trzech ulic, przez dziesięć lat miałam możność podziwiać pewnego niezwykłego człowieka nazwiskiem Hebert; był on merem Montigny, choć ledwo potrafił się podpisać. Uczęszczał z uporem na posiedzenia rady miejskiej, potrząsał głową, ukazywał swe piękne oblicze członka Konwentu, czerwone pod lnianą bielą włosów, i wygłaszał mowy, które przeszły do historii. Na przykład: „Trzeba zrobić rowek ściekowy na ulicy Fours- Banaux czy nie trzeba? Z e t i s t e k w e s t i a , jak powiadają Anglicy. " W przerwach między posiedzeniami wystawał u zbiegu tych trzech ulic, fioletowy zimą, czerwony latem, i obserwował. Co? Nic! To było całe jego zajęcie. I na to umarł... Uwaga! Ta szopa z podwójną bramą nosi pamiętny napis, przeczytaj: „Remiza strażacka i zakład pogrzebowy. " Czy nawet tobie, który pracujesz w dyplomacji, przyszedłby do głowy podobny alians? Wyrozumiały uśmiech mego przyjaciela nabiera pewnego znużenia. Czyżbym mu się wydawała zbyt w stylu Molinchard? Nie; przejmuje go tylko zazdrosny żal, gdy widzi, jak przeszłość zagarnia mnie całą. A oto w dole rozpościera się wyboisty plac. O trzydzieści kroków od

nas, za buro pomalowanym ogrodzeniem stoi obszerna biała szkoła kryta łupkiem, niemal wcale nie przybrudzona przez trzy zimy i cztery lata, jakie upłynęły. - To koszary, Klaudynko?. - No wiesz! To nasza szkoła! - Biedne dzieciaki... - Dlaczego „biedne dzieciaki"? Zapewniam cię, że wcale żeśmy się tam nie nudziły. - Ty, diablątko, nie. Ale inne! Wejdziemy? Czy więźniów wolno odwiedzać o każdej porze? - Gdzieżeś ty się chował, Renaud? Nie wiesz, że teraz są wakacje? - Nie! Więc po to, by obejrzeć te puste komnaty, ciągnęłaś mnie tutaj, dlatego nie mogłaś już usiedzieć na miejscu? - Ty małpoludzie! - odpowiadam zwycięsko, gdyż rok podróżowania za granicą wystarczył, by ogładzić mój prowincjonalny słownik i wzbogacić go o obelgi „czysto paryskie". - A gdybym tak pozbawił cię deseru? - A gdybym tak wzięła cię na dietę? Lecz nagle milknę, spoważniała, gdyż czuję, jak ciężka brama stawia opór mej dłoni, jak niegdyś... Przy studni na podwórzu zardzewiały kubeczek - ten sam! - wisi na łańcuszku. Ściany, przed dwoma laty białe i kredowe, teraz podrapane są do wysokości ramienia jakoby przez setki paznokci zbuntowanych niewolników. Lecz chuda wakacyjna trawka wyziera spośród cegieł rowu ściekowego. Nikogo. Wyprzedzając Renauda, który idzie za mną posłusznie, wchodzę na schodki o sześciu stopniach, otwieram oszklone drzwi, idę wykładanym kamiennymi płytkami, dźwięcznym korytarzem, który prowadzi z Dużego Dziedzińca do niższych klas... Ten mdlący, zimny powiew - pachnie pobieżnym sprzątaniem, atramentem, pyłem kredo­ wym i tablicą; którą zmyto brudną gąbką-dławi mnie dziwnym wzruszeniem. Zwinny w swoich cichutkich espadrylach, czy nie wychy-

nie za chwilę zza tej ściany drobny cień Łusi w czarnym fartuszku i nie wtuli się w me spódnice, natrętny i czuły? Wzdrygam się i czuję, że policzki mi drżą: zwinny w swych cichutkich espadrylach, jakiś drobny cień w czarnym fartuszku uchyla drzwi od Dużego Dziedzińca... Ale nie, to nie Łusia; jakiś nieznajomy, ładniutki pyszczek o przejrzystych oczach wpatruje się we mnie bacznie. Odzys­ kując pewność siebie i w poczuciu, iż jestem niemal we własnym domu, robię krok naprzód: - Pani dyrektorka gdzie? - Nie... nie wiem. Pewno na górze. - Dobrze, dziękuję. To ty nie pojechałaś na wakacje? - Nie, ja jestem w internacie i spędzam wakacje w Montigny. Jest nas więcej. Milutka ta mała z internatu na wakacjach w Montigny! Ciemny warkocz na czarnym fartuszku, świeże usta, które chowa pochylając głowę, oczy złotobrązowe, bardziej ładne niż żywe, oczy łani, która spogląda na przejeżdżający samochód. Czyjś przejmujący głos (ach! jak dobrze go znam!) dochodzi nas z góry: - Pomme, z kim ty tam rozmawiasz? - Z kimś, proszę pani! - odkrzykuje niewinne stworzonko i puszcza się biegiem po schodach prowadzących do sypialń i do nauczycielek. Odwracam się i oczami śmieję się do Renauda. Zaczyna okazywać zainteresowanie, nozdrza mu drgają. - Słyszałaś, Klaudynko? Pomme1 ! Ani chybi, ktoś ją kiedyś schrupie. Na szczęście, ja jestem już tylko starszym panem, który nie wchodzi w rachubę!... - Cicho bądź, utrapiony! Pani idzie. Pospieszne szepty, wyraźny odgłos kroków i panna Sergent ukazuje się, w czerni, z płomieniem zachodu w czerwonych włosach i tak podobna do siebie, że mam ochotę ją ugryźć i rzucić się jej na szyję za całe to Wczoraj, które przynosi mi jej przejmujące, ciemne spojrzenie. Zatrzymuje się na chwilę i od razu widzi wszystko: że to ja, Klaudynka, że obcięłam włosy, że oczy mam jeszcze większe, a twarz mi Pomme (fr. ) - jabłko.

zmalała, że Renaud jest moim mężem i że to jeszcze (może nie?!) piękny mężczyzna. - Klaudynka! Och! Nic się nie zmieniłaś... Czemu bez uprzedzenia? Dzień dobry panu. Nie powiadomić mnie wcale o pana wizycie! Czy ta mała nie powinna przepisać za karę przynajmniej dwustu wierszy? Czy ona wciąż taka młoda i nieznośna? Jest pan zupełnie pewien, że nadawała się już do małżeństwa? - Nie, proszę pani, wcale nie jestem tego pewien. Nie miałem jednak czasu się zastanawiać, chciałem uniknąć ślubu in extremis. W porządku, dogadają się ze sobą! Pani lubi pięknych mężczyzn, choć to potrawa, której raczej nie jada. Niech więc radzą sobie sami! Rozmawiają, a ja wymykam się na Duży Dziedziniec, myszkuję szukam mojej ławki, tej, w której siedziałam z Łusią. Odnajduję ją wreszcie: pod plamami z atramentu, pod bliznami, z których jedne są świeże, a inne już zblakłe, resztka wyrżniętego nożem napisu:,,... u si a i K l a u d y . . . 15 l u t y 189... " Czy przyłożyłam tam usta? Nie przyznam się do tego... gdy przyglą­ dałam się tak z bliska, musnęłam niechcący ustami pokiereszowaną deskę... Lecz gdybym chciała mówić prawdę, powiedziałabym, teraz kiedy uświadomiłam to sobie, powiedziałabym, że nie doceniałam niegdyś niewolniczej miłości biednej Łusi i że potrzeba było aż dwóch lat, męża, powrotu do szkoły, bym zrozumiała, na co zasługiwała jej pokora, świeżość i słodkie zepsucie, wciąż gotowe mi się oddać. Głos panny Sergent przerywa moją zadumę. - Klaudynko! Tyś chyba oszalała! Twój mąż mówi mi, że walizki zostawiliście państwo u Lange'a! - Cóż robić, nie mogłam przecież zostawić koszuli nocnej w przecho­ walni na dworcu! - Ależ to po prostu śmieszne! Mam tyle wolnych łóżek na górze, nie mówiąc o pokoju panny Lanthenay... - Jak to? Panny Lanthenay nie ma? - wykrzykuję ze zbyt widocz­ nym zdziwieniem. - Klaudynko, Klaudynko, gdzie ty masz głowę? - Podchodzi i gładzi mnie po włosach z ironią prawie nie ukrywaną. - W czasie wakacji, pani Klaudyno, nauczycielki rozjeżdżają się do domów. Masz ci los! A ja tu liczyłam, że obraz stadła Sergent-Lanthenay

zbuduje i zabawi Renauda! Wyobrażałam sobie, iż nawet wakacje nie potrafią rozłączyć tak nierozłącznej pary... Nie ma obawy, ten mały niegodziwiec Aimee na pewno nie zagrzeje długo domowych pieleszy! Rozumiem teraz zadziwiająco miłe przyjęcie ze strony pani; to dlatego, że Renaud i ja nie mącimy żadnego sam na sam... jaka szkoda! - Dziękuję pani bardzo za zaproszenie; z wielką przyjemnością odmłodzę się trochę spędzając noc w szkole... Co to za zielone jabłuszko, które nas przyjęło? - Ach, to taki głuptas, który najpierw starał się o dopuszczenie do egzaminu nauczycielskiego mimo braku przepisowych lat, a potem obciął się na ustnym! Historia absurdalna! Smarkula spędza tu wakacje za karę, ale wcale się tym nie przejmuje. Mam takie dwie, dwie paryżaneczki, które będą tu siedzieć aż do października... Obejrzysz sobie wszystko... ale niech się państwo najpierw rozlokują... - Spogląda na mnie spod oka i pyta najnaturalniejszym w świecie tonem: -Czy chcesz zatrzymać się w pokoju panny Aimee? - Chcę zatrzymać się w pokoju panny Aimee! Renaud idzie za nami, węszy i świetnie się bawi. Nieporadne dwubarwne rysunki przymocowane pluskiewkami do ścian korytarza są dlań źródłem takiej uciechy, że nozdrza mu się rozdymają, a ironiczne wąsy drżą. Pokój ulubienicy... Wyładniał od moich czasów... Łóżko na półtorej osoby, liberty w oknach, przybór kominkowy (aj?) z brązu i alabastru, nieskazitelny porządek i lekki zapach perfum w fałdach firanek, wszystko to pochłania mnie bez reszty. - Wiesz, malutka-zwraca się do mnie Renaud zamknąwszy drzwi-pokoje nauczycielek są zupełnie przyjemne! To mnie godzi z twoją szkołą świecką. Parskam śmiechem. - Och, więc ty myślisz, że to jest umeblowanie szkolne? Przypomnij sobie, co ci opowiadałam o Aimee i o roli, jaką odgrywa tutaj ta oficjalna faworyta. Druga nauczycielka zadowala się żelaznym łóżkiem dziewięć - dziesięciocentymetrowej szerokości, stołem z. niepoliturowanego drewna i miedniczką, w której nawet kociaka Fanszetki nie dałoby się utopić. - Och, jak to, więc to tutaj, w tym pokoju...

- Mój Boże, tak, to tutaj, w tym pokoju... - Nie wyobrażasz sobie nawet, Klaudynko, jak jestem pod wrażeniem wizji, które się tutaj cisną przed oczy... I owszem, i owszem, wyobrażam sobie doskonale. Ale postanowiłam, że będę ślepa i głucha, i przyglądam się gorszącemu posłaniu z niezadowoloną miną. Dla nich jest ono może dostatecznie szerokie, ale dla nas nie. Będę cierpieć męki. Renaud będzie nie do wytrzymania. Będzie mi gorąco i nie będę mogła ułożyć nóg w romb. A poza tym to sfatygowane wgłębienie pośrodku, fe! Dopiero otwarte okno i kochany, znajomy za nim krajobraz przywra­ cają mi dobry humor. Lasy, poletka wąskie i ubogie, już zżęte. Garncarnia czerwieniejąca o zmroku... - Spójrz, Renaud, tam, na tamten dach kryty dachówką! Wyrabiają tam małe, polewane naczynia, dzbanki o dwóch uchach, z nieprayzwoi- tym, sterczącym jak rurka pępuszkiem... - Dzbanneken-Pis1 , wiesz, to ładne! - Kiedyś, jak byłam jeszcze smarkata, chodziłam do garncarzy, a oni dawali mi brązowe garnuszki i płaskie flasze i mówili z dumą, potrząsając dłońmi w rękawicach z wilgotnej glinki: „To my zaopatru­ jemy oberżę «Wielkich Zbójców» w Paryżu. " - Naprawdę, pastuszku mój krętowłosy? Ja, który jestem już stary, piłem raz czy dwa z tych dzbanuszków i nie domyślałem się nawet, że, być może, twoje palce muskały ich wypukłości. Kocham cię... Gwar młodych głosów i tupot nóg rozdzielają nas. Kroki na korytarzu zwalniają przed naszymi drzwiami; głosy ściszają się do szeptu; ktoś puka dwa razy nieśmiało. - Proszę! Ukazuje się Pomme, czerwona i przejęta poczuciem własnej ważnoś­ ci: - To my przyniosłyśmy pakunki, które stary Racalin przywiózł od Lange'a. Za nią tłoczą się inne czarne fartuszki: jakaś smarkulka lat mniej więcej dziesięciu, ruda, śmieszna i wesoła, jakaś bruneteczka może czernasto-, może piętnastoletnia, o matowej cerze, oczach czarnych, 1 Aluzja do słynnego „siusiającego chłopca", Manneken-Pis, w Brukseli.

wilgotnych i świetlistych. Spłoszona moim spojrzeniem cofa się i odsłania drugą brunetkę w tym samym wieku, o równie matowej cerze i takich samych oczach... Zabawne! Ciągnę ją za rękaw: - Ile was jest według tego samego wzoru? - Dwie tylko. To moja siostra. - Tak sobie pomyślałam... I nietutejsze, co? - Och, nie!... my jesteśmy z Paryża. Ten ton, ten uśmieszek pogardliwej wyższości powstrzymywany na okrągłych ustach, daję słowo, można by ją zjeść! Pomme dźwiga ciężką walizkę, którą Renaud odbiera jej z rąk bardzo skwapliwie. - Ile masz lat, Pomme? - Piętnaście lat i dwa miesiące, proszę pana. - Nie jesteś jeszcze mężatką, co? Parskają śmiechem. Pomme zaśmiewa się bezpretensjonalnie, czar­ no-białe siostry robią to z większą kokieterią. A prawie niewidoczna spod rudej szopy dziesięciolatka na pewno się pochoruje od śmiechu. Wreszcie odnajduję moją szkołę! - Pomme - ciągnie Renaud z niewzruszoną powagą - jestem pewien, że lubisz cukierki! Pomme wpatruje się w niego złotobrązowymi oczami, jakby oddawała mu swą duszę. - Ach tak, proszę pana! - Dobrze, zaraz się o nie postaram. Nie, nie trzeba, kochanie, znajdę sam. Zostaję z małymi, które z drżeniem zerkają na korytarz, by nie dać się przyłapać w pokoju przyjezdnej pani. Chcę, żeby się oswoiły ze mną, rozbrykały. - Jak się nazywacie wy dwie, czarno-białe? - Helenka Jousserand, proszę pani. - Iza Jousserand, proszę pani. - Nie nazywajcie mnie panią, głupiątka. Jestem Klaudyna. Nie wiecie, kto to Klaudyna? - A c h , wiemy! - wykrzykuje Helenka (ładniejsza i młodsza)-jak która coś przeskrobie, pani mówi zawsze... Szturchana przez siostrę urywa...

- Dalej, dalej śmiało! Nie słuchaj siostry! - No więc pani mówi: „Daję słowo, to już przechodzi wszelkie granice! Zupełnie jak za czasów Klaudyny!" albo: „No, moje panienki, nawet Klaudyna by się tego nie powstydziła!" Uszczęśliwiona, tańczę z radości. - A to pysznie! Więc zostałam postrachem, monstrum, legendarnym wilkiem... Czy jestem taka brzydka, jakżeście myślały? - O, nie! - rzuca Helenka, trwożna i pieszczotliwa, zasłaniając prędko oczy podwójną siatką rzęs. Przymilny cień Łusi nawiedza te ściany. Być może również, że inny jeszcze przykład... Muszę wyciągnąć coś z tych małych. Pozbądźmy się jednak rudej. - Może wyszłabyś na korytarz zobaczyć, czy mnie tam nie ma. Mała burmuszy się, pożerana ciekawością, i nie rusza się z miejsca. - Nana, słyszysz czy nie? - krzyczy Helenka Jousserand, poróżowiała z gniewu. - Poczekaj, powiem pani, że zanosisz listy tej, co z nią siedzisz w jednej ławce, na podwórze do chłopaków, bo ona ci daje za to groszek czekoladowy! Po małej już ani śladu. Kładę dłonie na ramionach dwóch sióstr i spoglądam na nie z bliska. Helenka ma więcej wdzięku, Iza więcej powagi i cień meszku nad wargą, który nie wróży nic dobrego. - Helenko, Beluniu, dawno wyjechała panna Aimee? - Dwanaście dni temu - odpowiada Helenka. - Trzynaście - poprawia Iza. - A tak między nami, czy one nadal tak się ze sobą lubią, pani i ona? - Iza się czerwieni, Helenka się uśmiecha. - Dobrze, to mi wystar­ czy. Za moich czasów też tak było; ciągnie się już trzy lata ta... przyjaźń. - Och! - wykrzykują obie równocześnie. - Tak, tak moje dzieci, ja wyjechałam stąd mniej więcej dwa lata temu, a widziałam je ze sobą przez cały ostatni rok w szkole... rok, którego nie zapomnę... A powiedzcie mi jeszcze, czy wstrętna mała Lanthenay wciąż jest taka ładna? - Tak - mówi Iza. - Nie taka ładna jak pani-szepce Helenka, która zaczyna się oswajać.

Tak jak robiłam Łusi, wbijam jej pieszczotliwie paznokcie w karczek. Nawet nie mrugnęła. Atmosfera odzyskanej szkoły działa na mnie jak trunek. Z półotwartymi ustami i opuszczonymi rękoma Pomme przysłuchuje się życzliwie, ale bez zainteresowania. Duszą jest gdzie indziej. Co trochę wychyla się przez okno, by zobaczyć, czy cukierki jeszcze nie nadcho­ dzą. Tylu rzeczy chciałabym się dowiedzieć... - Helenko, Beluniu, opowiadajcie. Kto jest teraz w najstarszej grupie? - Lilinka i Matylda... - Jak to? Już? Ano prawda, dwa lata... Lilinka nie zbrzydła? Nazywałam ją kiedyś Giocondą. Oczy miała zielone i szare, usta milczące... - Och - przerywa Helenka z różowym i wilgotnym dąsem - wcale nie jest taka ładna, przynajmniej w tym roku... - Niech jej pani nie wierzy! -odcina szybko Iza-z-meszkiem. Li­ linka jest najładniejsza ze wszystkich! - Pewnie! Wiadomo, dlaczego tak mówisz i dlaczego pani was rozsadziła przy odrabianiu lekcji; jak powtarzacie z jednej książki... Śliczne oczy starszej napełniają się przejrzystymi łzami. - Zostawisz ją w spokoju, mucho uprzykrzona! Sama też wcale na świętą nie wyglądasz! A ostatecznie twoja siostra naśladuje tylko przykład, jaki dają pani i Aimee... W głębi duszy nie posiadam się z radości; szkoła robi postępy, doskonale! Za moich czasów jedna Łusia pisywała do mnie; nawet Anais miała w głowie tylko chłopaków. Śliczne są te dwie małe! Nie żal ni i pana wcale, doktorze Dutertre, jeżeli nadal jeszcze zabawia się pan w delegata kantonalnego. Tworzymy grupę, którą warto byłoby obejrzeć. Brunetka z prawej, brunetka z lewej, podekscytowana, oprawiona w loki buzia Klaudynki pośrodku, i to świeże jabłuszko, pogrążone w niewinnej kontemplacji... Starsi panowie, prosimy! Czy tylko starsi?... Znam i młodych, którzy... Renaud wróci pewnie lada chwila. - Jabłuszko, wyjrzyj no przez okno, czy pan z cukierkami jeszcze nie

idzie!... Czy Pomme to jej nazwisko?-pytam mojej ładnej Helenki, wspartej ufnie na moim ramieniu. - Tak, ona się nazywa Marysia Pomme, ale wszyscy mówią na nią zawsze Jabłuszko. - Wszystkich rozumów raczej nie zjadła, prawda? - Och, nie! Ale jest cicha i nikomu w drogę-nie wchodzi. Pogrążam się w zadumie, a one patrzą na mnie. Małe, obłaskawione zwierzątka ciekawym okiem i delikatną łapką lustrują moje krótkie włosy: „Same się kręcą, prawda?", mój biały zamszowy pasek szerokości dłoni: „Widzisz, a ty mówiłaś, że już się nie nosi szerokich pasków", i klamrę z matowego złota, prezent - jak wszystko, co mam - od Renauda, mój bardzo sztywny stojący kołnierzyk i szmizetkę z cieniutkiego bladoniebieskiego płócienka, w szerokie zakładki... Czas płynie... Myślę o tym, że jutro wyjeżdżam; że wszystko to jest tylko krótkim snem; że chciałabym, zazdrosna o teraźniejszość, która jest moją przeszłością, naznaczyć tu coś czy kogoś piętnem wspomnienia, palącym i słodkim... Zaciskam rękę na ramieniu Helenki i szepczę ledwo dosłyszalnie: - Gdybym była twoją koleżanką, Helenko, czy lubiłabyś mnie tak jak twoja siostra Lilinkę? Jej hiszpańskie oczy, opadające w kącikach ku dołowi, otwierają się szeroko i jakby z przestrachem; później zasłona rzęs się opuszcza, ramiona sztywnieją. - Nie wiem jeszcze... To wystarczy, ja wiem. Przy oknie Jabłuszko wybucha nagle okrzykami radości: „Cukierki! Cukierki! Niesie cukierki!" Po tej eksplozji wejście Renauda odbywa się w nabożnej ciszy. Nakupował wszystkiego, co tylko w tutejszym skromniutkim sklepie ze słodyczami można było dostać: kawki likworowej, pręgowanych karmel­ ków, angielskich cukierków, smakiem przypominających kwaśny jabłecznik. I najważniejsze, że tyle tego!... Ja chcę też! Renaud zatrzymuje się w progu, przygląda nam się chwilę z uśmiechem... z uśmiechem, który widziałam już u niego parę razy... i wreszcie lituje się nad dygoczącym Jabłuszkiem. - Jabłuszko, co lubisz najbardziej?